Jerzy Buczkowski „Burza”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Buczkowski. Urodziłem się w Warszawie, w rodzinie robotniczej, ojciec był ślusarzem. Matka, odkąd pamiętam, nigdy nie pracowała, zajmowała się domem. Było nas dwoje: ja i o dwa lata młodsza siostra. Mieszkaliśmy na [ulicy] Brackiej, nie ma już tego domu, teraz jest tam ulica Mysia, na tyłach Banku Gospodarstwa Krajowego.

  • Jak pan wspomina szkołę powszechną?

Do szkoły zacząłem chodzić w 1935 roku, na Hożą 13. Szkoła Podstawowa numer 171, to jeszcze pamiętam. Była to szkoła państwowa, tak że tam były różne narodowości, zresztą była bardzo tolerancyjna. Pamiętam, [że] zostałem wychowany bez [negatywnych] opcji w stosunku do Niemców, Żydów czy innych narodowości. Szkołę wspominam bardzo przyjemnie, zresztą kontynuowałem ją jak zaczęła się wojna. Przed wojną ukończyłem, już nie pamiętam, cztery klasy czy pięć klas. Po wybuchu wojny, chodziliśmy na Hożą 13, a później przerzucali nas w inne miejsca, bo ten budynek zajęli Niemcy.

  • Czy pamięta pan atmosferę w Warszawie podczas oblężenia miasta i podczas kapitulacji? Był pan wtedy w Warszawie?

Nie, ciotka nasza miała domek w Starej Miłośnie, mniej więcej kilometr od Zakrętu, od szosy na Lublin. Matka zawsze z nami, z dwóją dzieci, wyjeżdżała tam na wakacje. Jak się tylko szkoła skończyła, w maju lub w czerwcu. Całe lato tam siedzieliśmy. Wojna tam mnie zastała, ojciec przyjechał do nas, nie pamiętam czy to już była wojna czy dzień przed wojną, ale chyba to już była wojna... bo pierwsze bombardowania słyszeliśmy i widzieliśmy samoloty niemieckie, które leciały na Warszawę. Byliśmy dwadzieścia kilometrów od centrum Warszawy praktycznie biorąc, tak że to wszystko było widać. Ojciec był w wieku poborowym. Była taka myśl, żeby tworzyć wojsko polskie na wschodzie, a ojciec pochodził z okolic Kałuszyna, za Mińskiem Mazowieckim. Tam były [nasze] korzenie, nasi dziadkowie mieszkali już w Rembertowie, ale była tam jeszcze dalsza rodzina. Była taka myśl, żeby nas zabrać z pod Warszawy, i uciec na wschód, ojciec miałby nas zostawić u tej rodziny, a sam by ewentualnie poszedł, bo na Bugu miała być mobilizacja do wojska. Oczywiście to wszystko w łeb wzięło, myśmy jeszcze tam nie doszli, a już Niemcy nas ogarnęli. Szliśmy pieszo cały czas kilka dni. W każdym razie tak było, że jeszcze nie doszliśmy do celu naszej podróży, a już byliśmy pod okupacją niemiecką.

  • W jaki sposób się pan znalazł z rodziną w Warszawie?

Kiedy się już uspokoiło, w październiku prawdopodobnie, ojciec wynajął furmankę, zrobił zaopatrzenie: kupił kartofli i pół worka mąki. W ciągu dwóch dni dojechaliśmy do Warszawy. Nasze mieszkanie nie było zniszczone. W tym samym domu zresztą mieszkała ciotka, siostra matki, która opiekowała się naszym mieszkaniem. Pamiętam nasze podwórko, z czterech stron budynki, po środku malutki klombik z kwiatami, z bzami, ogrodzony był, żeby dzieciaki nie niszczyły, i myśmy się bawili na tym podwórku. Podwórku było wyasfaltowane.

  • Poszedł pan do szkoły znowu?

Tak, zacząłem chodzić do tej samej szkoły.

  • Tam pan się zetknął z harcerstwem?

Nie, jeszcze nie, bo wtedy miałem... jedenaście, dwanaście lat. Przed wojna też nie byłem w harcerstwie, nawet nie pamiętam czy w szkole – w 171, był hufiec harcerski czy nie. W każdym razie później w czasie okupacji zacząłem służyć do mszy w kościele świętego Aleksandra. Tam dopiero, w 1943 roku, jak miałem już piętnaście lat, wciągnął mnie w konspirację kolega – też ministrant. Miał pseudonim „Maszynka”, teraz ma nazwisko Czarnecki [czy] Czarniecki, już nie pamiętam. Było nas wtedy trzech lub czterech, weszliśmy w skład jego zastępu. On już wcześniej należał do Szarych Szeregów, i organizował zastęp. Drużynowym był „Dorsz” – nazwisko Doroszewski. Oni organizowali, tak jak sobie przypominam, całe życie pozaszkolne. Wyjeżdżaliśmy, mieliśmy szkolenia harcerskie na stopień młodzika. Zbiórki były normalnie harcerskie, z musztrą, zgodnie z ideałami Baden-Powella, tak że to było normalne harcerstwo.Na stopień młodzika były egzaminy: był bieg, trzeba było znać prawo harcerskie, słowa przysięgi harcerskiej, różne wiadomości (co już teraz wywietrzało mi trochę z głowy) łącznie z tym jak się zachować w lesie, jak określić północ, jak wybudować szałas, jak się zabezpieczyć od zimna. Ja byłem już po pierwszym stopniu, już wtedy miałem stopień młodzika.

  • Czy właśnie wtedy zaczęła się pana przygoda z konspiracją, i pierwsze zadania konspiracyjne?

Tak, ale niedużo, to była w zasadzie grupa młodzików, mieliśmy czternaście, piętnaście lat, a byli i młodsi w tej grupie, jak to ministranci, to w tym wieku mniej więcej od dwunastu, trzynastu lat do piętnastu.

  • Pamięta pan kiedy poczuł pan, że coś w Warszawie ma się już wydarzyć, że atmosfera wśród pana kolegów zaczyna być atmosferą ciężką, w zawieszeniu?

Byliśmy na to przygotowani, szkolono nas we wszystkim, mieliśmy szkolenie z bronią, przychodził instruktor na niektóre zebrania. Rozkładaliśmy pistolet, z jakich części się składa, jak go rozebrać, jak strzelać, jak przygotować do strzelania, jak zabezpieczyć, jak oczyścić. Tego wszystkiego się uczyliśmy, bo nie było powiedziane, że my akurat szykujemy się, że będziemy pocztę polową zabezpieczali, tylko normalnie przygotowaliśmy się do walki z okupantem, z tym że może nie tak ostro, jak BS – czyli Bataliony Szturmowe – nasi starsi koledzy, ale w każdym bądź razie przygotowywaliśmy się do wszystkiego. Czy to miało być Powstanie, na razie się nie mówiło o tym, w każdym razie walka wyzwoleńcza. Byliśmy do tego przygotowywani. Mieliśmy różne [szkolenia]. Na przykład pamiętam, dla nas to było w formie zabawy, wyszukiwanie różnych przejść potajemnych. Nieraz było tak, że z jednego domu można było przejść do drugiego, wiedząc o tym, że jak się wejdzie na pierwsze piętro, przejdzie się korytarzem to wyjdzie się akurat na drugą ulicę. Pamiętam też, że spisywaliśmy, gdzie są Niemcy, gdzie mieszkali jako folksdojcze czy raichsdojcze, gdzie zbiera się młodzież niemiecka.W naszym domu na przykład tam, gdzie mieszkałem pod 12 na Brackiej, nie było Niemców, ale były domy, że folksdojcze normalnie mieszkali, załóżmy na pierwszym piętrze Polacy, a na drugim Niemcy. Myśmy to wszystko spisywali, i to ktoś od nas odbierał.

  • To już była działalność konspiracyjna. Za tego typu obserwacje już groziły poważne konsekwencje.

No tak.

  • Przychodzi rok 1944. Niemcy są w odwrocie, przez Warszawę przechodzą kolumny żołnierzy. Czym się pan wtedy zajmował?

Byliśmy rozsyłani w różne punkty. Wróciłem już wtedy do Warszawy, bo wcześniej byłem w Starej Miłośnie na wakacjach. Ponieważ byliśmy już zorganizowani, to każdy, jeżeli gdzieś wyjeżdżał, musiał poinformować zastępowego, gdzie jedzie. Przyjechał więc po mnie kolega, że muszę już wracać do Warszawy, że coś się szykuje, to było chyba gdzieś tak w połowie lipca. Wróciliśmy wtedy z matką autobusem do domu, do Warszawy. Od tamtej pory już codziennie byłem w jakiejś akcji. Pamiętam akcję na Moście Poniatowskiego, spisywaliśmy pojazdy niemieckie, czołgi, samochody pancerne i samochody ciężarowe. Miało [się] karteczkę, gdzieś się odwróciło, coś się zapisało, na pewno nieudolnie to było robione. Oddawaliśmy to naszemu grupowemu, a co on z tym robił, to już tego nie wiem. Przed samym Powstaniem ciągle działaliśmy obserwowaliśmy Aleje Jerozolimske, w Śródmieściu. W samym dniu [wybuchu] Powstania dostaliśmy wiadomość, że mamy się zebrać. Mobilizacja nasza była w Alejach Jerozolimskich między Kruczą a Marszałkowską, jak się jedzie od Wisły po lewej stronie, na wprost Żywca, nie pamiętam, który to był numer, czy 25. W tym rejonie w każdym razie mieliśmy mobilizację. Ze strony rodziców nie miałem trudności. Co matka przeżywała, teraz jako starsza już osoba zdaje sobie sprawę, że na pewno cierpiała. Pomogła mi się przygotować, w plecak zapakowałem zapasową bieliznę, coś do jedzenia, koc. Normalny plecak wojskowy i z tym właśnie poszedłem do Powstania. Była gdzieś godzina dziesiąta, może jedenasta, gdzie mieliśmy sygnał zbiórki. Tak że tam oczekiwaliśmy na wybuch Powstania, już wiedzieliśmy, że Powstanie będzie, że wybuchnie, że jest już wyznaczona godzina „W”. Tylko, że nie mieliśmy ani broni, nic nie mieliśmy kompletnie, a było nas tam ze trzydziestu.

  • To było miejsce dosyć newralgiczne, dlatego że już 1 września w obrębie Poczty Głównej zaczynają się ciężkie walki. Czy w tym rejonie, gdzie pan był zmobilizowany, również pierwszego dnia już państwo brali udział w ostrej walce?

Tak. Było nawet tak, że myśmy przeżyli trochę niepokoju, bo do bramy wszedł oddział niemiecki i zaczęli przeszukiwać klatki schodowe, myśmy uciekli na górę i tam się pochowaliśmy. Niemcy na szczęście nie doszli do nas, wycofali się i wtedy całą grupą zabarykadowaliśmy bramę, tak żeby nie można było wejść. Wiadomo było, że przechodniów już nie było. [Byli tylko] Niemcy którzy chodzili po Alejach Jerozolimskich, patrole niemieckie, a my, jak mówiłem, zabarykadowaliśmy bramę, zamknęło się na klucz. Pamiętam znosiliśmy różne graty, różne śmietniki, już nie pamiętam co, ale w każdym razie tak była zabarykadowana brama, że trudno by ją było otworzyć, czołg może by wjechał, ale żeby tak otworzyć, jak patrol idzie, to nie.

  • Co należało do pana obowiązków w czasie Powstania?

Ponieważ tam było niebezpiecznie dla naszej grupy, byliśmy jak gdyby osamotnieni w tym sensie, że nie wiedzieliśmy co z nami będzie, bo nie mieliśmy żadnej broni. Mogliśmy z okien strzelać, mogliśmy walczyć, bo przecież pod oknami przechodzili Niemcy, ale nie mogliśmy tego robić, bo nie było rozkazów. Pamiętam była taka sytuacja, to było chyba w drugi dzień Powstania, czy trzeci, nasz hufcowy „Wiktor” był z nami i potrzebował łącznika, bo nie był z tej dzielnicy i „Maszynka” wyznaczył mnie, ponieważ byłem z tego rejonu. Mieszkałem na Brackiej przy Alejach Jerozolimskich, [więc] ten rejon dobrze znałem. Jeszcze wtedy nie było przejść podziemnych robionych z piwnicy do piwnicy, z domu do domu. Pamiętam, że z „Wiktorem” we dwóch, ja jako przewodnik, przez łącznik na dach poprzecznej kamienicy, przeszliśmy do budynku od strony Nowogrodzkiej. Tam zeszliśmy znów na ulicę. Na Nowogrodzkiej nie było obstrzału, ale był wieczór, noc... Wiem, że Wiktor (miałem go zaprowadzić, tylko w tej chwili też nie pamiętam czy to była Żurawia, czy Wspólna) miał uzyskać kontakt, co z nami, z tą grupą chłopców zrobić. Dlatego mi to utkwiło, że wracając, poprosiłem, czy mógłbym odwiedzić rodziców, bo tu mieszkam, którzy się niepokoją może o mnie. Z „Wiktorem” razem wstąpiliśmy do mnie do domu. Pamiętam że matka nas poczęstowała, zjedliśmy trochę, była już [po] trzeciej w nocy, poczym wróciliśmy do naszego punktu. Następnego dnia wyprowadziliśmy się stamtąd, przejścia już były zrobione. Przeszliśmy na Hożą 13, tam znów znałem dobrze [okolice], bo to była moja szkoła. Na parterze i w piwnicach już był zorganizowany szpital polowy. Dostaliśmy pierwsze i drugie piętro do dyspozycji. Tam były łóżka piętrowe, bo przed Powstaniem były tam koszary, tak że nawet były przypadki, że pod siennikiem znajdowaliśmy całe magazynki naboi, które oczywiście oddaliśmy. Tam zapadła decyzja, że cała nasza grupa stworzy pocztę polową w Śródmieściu dla ludności cywilnej. Przeszliśmy też szkolenie, które było zorganizowane na Wilczej 41. Kiedy tam chodziliśmy poznaliśmy dobrze nowe przejścia, zrobione już przez powstańców. Kwaterowaliśmy cały czas na Hożej 13. Z początku spaliśmy na siennikach, chyba na parterze, żeby nie ryzykować na wyższych piętrach, bo tam było różnie. Od razu powiem: nie byłem żadnym, jak to mówią „asem” wywiadu. Normalny chłopak, piętnastoletni, jakie dostałem polecenie, to wykonywałem.

  • Na czym polegało działanie tej poczty?

Zrobiliśmy skrzynki, które się rozstawiało w pewnych punktach Warszawy. Każdy z nas dostał jakiś odcinek Śródmieścia, ja na przykład miałem odcinek Kruczą gdzieś od Pięknej do Wspólnej i Skorupki, ten rejon, Marszałkowskiej już nie. Pamiętam, na Skorupki miałem skrzynkę, w domu w bramie, napisy się robiło: „Poczta polowa”. Ludzie chcąc nawiązać kontakt ze swoją rodziną czy ze znajomymi, którzy znaleźli się nawet w innej dzielnicy w czasie Powstania mogli pisać do nich listy. Było jeszcze tak, że do każdego listu dobrze było dołączyć książkę, które my zanosiliśmy na Wilczą pod 41 dla przyszłych bibliotek młodzieży na wschodzie, bo nie liczyliśmy się z tym, że wschodnie tereny Polski zostaną odcięte od nas. Wiadomo było, że na Polesiu, na Wołyniu, na Wileńszczyźnie jest głód książek polskich dla dzieci, tym bardziej, że może być głód po wojnie. Książki niby były zbierane dla przyszłych szkół. [...] Listy przynosiło się na Wilczą 41. Tam oddawało się je do cenzury. My jako listonosze, odbieraliśmy listy, każdy dla swojego rejonu. Mieliśmy swoje przegródki, skąd brałem listy i roznosiłem. Nieraz było tak, że mieszkanie było zniszczone, wtedy szło się do piwnicy, wołało się nazwisko adresata. Jeśli się nie zastało tej osoby, na przykład już gdzieś poszła, to szukaliśmy. Na tym polegało roznoszenie, funkcjonowanie poczty, bo nie wrzucało się z powrotem do skrzynek pocztowych, tylko trzeba było znaleźć adresata, żeby mu to oddać, bo on też czekał z utęsknieniem na wiadomość od swoich bliskich.

  • Niemcy napierali, a w dzielnicy, w której pan był zaczęło być bardzo gorąco. Jak pamięta pan czas, kiedy trzeba było już powoli się ewakuować z rejonu Śródmieście?

Nasz rejon trwał do samego końca Powstania, aż do kapitulacji. Niemcy nie zajęli Śródmieścia i poczta polowa dotrwała do kapitulacji, do października.Przed zakończeniem Powstania, Niemcy zaczęli systematycznie nalotami niszczyć Warszawę, od północy, załóżmy ulicę Warecką, Aleje Jerozolimskie, Nowogrodzką, Żurawią, Wspólną, Hożą i tak systematycznie niszczyli nalotami. Pamiętam bombardowanie kościoła świętego Aleksandra, [poszliśmy] odkopywać ludzi, którzy zostali zasypani w kościele podziemnym, a szczególnie z zakrystii. Pomagaliśmy też ratować różne rzeczy. Na Żurawiej blisko Placu Trzech Krzyży mieszkał ksiądz, wszystko co z zakrystii dało się zabrać, nosiliśmy do niego. Była nawet taka sytuacja, że saperką próbowaliśmy otwierać tabernakulum, bo wszystko groziło zawaleniem, a samego tabernakulum, nie dało się wymontować bo było wielkie i ciężkie. Wszystkie rzeczy, ornaty, monstrancje, kielichy, całe wyposażenie jakie było w zakrystii, zanieśliśmy na Żurawią do księdza.

  • Jak wyglądało ratowanie zasypanej ludności w kościele?

Ponieważ byłem ministrantem w tym kościele i wiedziałem, gdzie co jest, to byłem w tej grupie, która ratowała sprzęt kościelny.

  • W tym czasie zaczęły się coraz cięższe dni dla powstańców. Brakowało jedzenia?

Zaczynało. Nieraz były takie dni, że dostawało się tylko kostki cukru. Wkładało się je kieszeni i dopiero wieczorem się coś niecoś zjadło. Niektóre dni mieliśmy syte, to znaczy że był przygotowany obiad, że była mąka – prażucha. Była grupa pań, która się opiekowała i przygotowywała nam jedzenia, ale nie zawsze tak było... Był nieraz i chleb, ale były takie dni, że zaopatrzenia nie było, a trzeba iść, bo obowiązek, trzeba iść na Wilczą 41, na godzinę już nie pamiętam dziewiątą czy dziesiątą, no a tutaj nie było nic do zjedzenia, to wtedy kostki cukru się brało do kieszeni.

  • Niezależnie jak wyglądała sytuacja na froncie, harcerze zawsze szli ci sami, nawet pod koniec, kiedy były ogromne zniszczenia i dużo Niemców dookoła?

Niemców nie było dookoła, Śródmieście południowe, rejon, mniej więcej od Alei Jerozolimskich do Placu Zbawiciela i mniej więcej od Alei Ujazdowskich, do Emilii Plater, to było to nasze królestwo Śródmieścia Południowego. Do Północnego Śródmieścia też przechodziłem, bo takie rozkazy dostawałem, że coś trzeba było zanieść. Był tylko mały przekop zrobiony w Alejach Jerozolimskich, który był pod obstrzałem z rejonu dworca kolejowego i od strony BGK, który [jest] na rogu Nowego Światu i Alej. Tam byli Niemcy. W czasie Powstania, kiedyś przyszedłem w nocy do domu, już nie pamiętam kiedy to było, ale tak w połowie przynajmniej Powstania, gdzie już było wiadomo, że w BGK umocnili się Niemcy. Nie było możliwości wykurzenia ich stamtąd, rzucali granaty na nasz teren, na nasze podwórko na Bracką 12, tam gdzie rodzice byli. Ojciec mnie namówił, żebym odszukał stryja, który mieszkał na Hożej pod 50, to już jest na odcinku między Marszałkowską a Poznańską. Od frontu była spalona już w 1939 roku oficyna, a stryj mieszkał wewnątrz. Stryj się zgodził, żeby rodzice tam przeszli. Znów którejś nocy przeprowadziłem właśnie ojca, matkę, siostrę, ciotkę, stryjka i jeszcze dwie siostrzenice, które u nich tam były, swoimi wiadomymi przejściami-piwnicami, gdzie można było wyjść na ulicę, to ulicą. Znałem ten rejon. Dosłownie tydzień po wyprowadzeniu ich (bo większość ludzi uciekło z domu na Brackiej), Niemcy spalili i wysadzili cały zespół budynków, to były cztery oficyny.

  • Kiedy się pan dowiedział, że jest kapitulacja?

Spodziewaliśmy się kapitulacji. Mieliśmy wiadomości, że padła Starówka, padł Żoliborz, że padło Powiśle, a z nim połączenie z Pragą. Wiedziałem już, że Rosjanie są na Pradze. Chodziło tylko o to, żeby Niemcy nie traktowali nas jako bandytów. Wiedzieliśmy jak Niemcy traktowali ludność cywilną na Woli.Miałem taką sytuację, że pod koniec Powstania, może niecałe dwa tygodnie, dostałem zakażenia wrzodów w kiszce stolcowej. Nie mogłem chodzić. Ponieważ wtedy jeszcze byliśmy na Hożej, pod nami był szpital, to koledzy pomogli mi zejść. Załatwili między rannymi, którzy tam byli opatrywani, że mnie tam też lekarz oczyścił, zabandażował i maść założył. W każdym razie, ponieważ nie byłem dłuższy czas w domu, rodziców nie odwiedzałem, matka siostrzenicę wysłała, ona miała wtedy jakieś dziewiętnaście lat, już była panienka sprytna. Przyszła do mnie tam, rodzice dowiedzieli się od niej, że leżę w łóżku i jestem chory. Nie było innej możliwości [komunikacji], telefonów wtedy nie było, żeby zadzwonić do domu i powiedzieć, że jestem chory. W każdym razie wiem, że ojciec z matką przyszli i uzyskali zgodę naszej komendantury – „Wiktora” i „Dorsza”, że mnie zabrali do domu, bo cały oddział nasz przenosił się w bezpieczniejsze miejsce. Niemcy już z bombardowaniami doszli mniej więcej do Żurawiej, czyli obawiano się, że za kilka dni może być już bombardowana ulica Hoża. Przetransportowano naszą grupę na Koszykową, blisko Alei Róż. Dwa domy dalej już byli Niemcy, ale tam był bezpieczniej, wiadomo było, że tam już nie będą bombardowali. Dotarłem tam dopiero jak wyzdrowiałem, odbyło się tam zakończenie.

  • Jak to wyglądało?

Cisza. Dziwna cisza, bo wszędzie, całe dnie i całe noce huki, błyski i raptem cisza się zrobiła, gdzieniegdzie od czasu do czasu strzał, aż głupio było.

  • Ludność cywilna była wyrzucona z Warszawy?

Myśmy dostali po prostu rozkaz... Miałem na sobie mieszany strój cywilno- wojskowy. Trzeba było to zostawić i założyć swoje ciuchy. Dostaliśmy rozkaz: kto ma rodzinę to z rodziną, a kto nie ma, to nawet dołączyć się do jakiejś rodziny, musieliśmy wyjść z Warszawy jako cywile, mieliśmy wtedy po szesnaście lat. Starsi mieli szansę z wojskiem wychodzić, a my jako młodziki [musieliśmy] z cywilami [wyjść]. Wróciłem do rodziców, na Hożą 50, tam mieliśmy praktycznie biorąc najlepsze ubrania jakie były, które przynieśliśmy wcześniej z Brackiej. Trudno było cały dom z Brackiej, w nocy przenieść w tobołkach, więc braliśmy najlepsze rzeczy. Szła zima, więc braliśmy cieplejsze ubrania, jesionki, palta, buty, czyli byliśmy zabezpieczeni. Nie pamiętam dokładnie, to było chyba 6 października, jeden z ostatnich dni. Wychodziliśmy do strony Politechniki, w kierunku Ochoty, pieszo szliśmy aż do Dworca Zachodniego, każdy z tobołkami, z plecakami, co kto miał. Zaskoczyło nas to, że przy Politechnice był Niemiecki Czerwony Krzyż i dawali nam po pół bochenka chleba, każdemu kto przechodził. Byliśmy zaskoczeni, że wychodzimy i dostajemy jeszcze jakieś jedzenie.

  • Gdzie pan doczekał tak zwanego wyzwolenia przez Armię Radziecką?

Nie, ja nie zostałem wyzwolony przez Armię Radziecką.

  • Przez kogo pan został wyzwolony?

Przez Amerykanów.

  • W którym miejscu został pan wyzwolony?

Niemcy wywieźli nas do Pruszkowa na selekcję. Praktycznie biorąc nawet nocy nie byliśmy w Pruszkowie. Przyjechaliśmy wieczorem, już było ciemno, bo była gdzieś godzina siódma, a już koło jedenastej, wyrzucili nas z hali, w której byliśmy zgromadzeni i zrobili selekcję. Było tak, że ojca i mnie dali do jednej grupy, a matkę i siostrę do innej grupy, ale potem powstał bałagan, tak że matka i siostra dołączyły do nas. Byliśmy przeznaczeni na roboty do Niemiec.

  • Na zachód zostali państwo przerzuceni?

Od razu tego samego dnia wieczorem nas załadowali do towarowych wagonów i wieźli na zachód. To był chyba Lamsdorf. Tam było odwszenie i kąpiel. Później nas zawieźli do Braunschweigu. Tam na dworcu znów była selekcja i znów rozdzielili matkę z siostrą i mnie z ojcem. Nie wiedzieliśmy co będzie dalej. W każdym razie wywieźli nas do obozu pracy na Schützenplatz w Braunschweigu, a matka i siostra nam zaginęły. Okazało się, że zostaliśmy wyznaczeni do pracy cukrowni w Braunschweigu, do przerzucania buraków cukrowych, które przychodziły wagonami lub samochodami.Pewnego dnia Niemcy ogłosili, że potrzebują ślusarzy, wtedy ojciec się zgłosił, miał papiery mistrzowskie ślusarskie. W czasie wojny pracował w fabryce Lilpopa, gdzie robili wagony. Z kolei ja, ponieważ w czasie wojny skończyłem siódmą klasę byłego gimnazjum na ulicy Góreckiego i musiałem coś robić zapisałem się do szkoły mechanicznej imienia Wolframa. Dodam, że równocześnie robiłem pierwszy rok na tajnych kompletach gimnazjum, to znaczy miałem wtedy dodatkowo łacinę, historię, polski, i chyba matematykę...W szkole mechanicznej miałem legitymację, która była w języku niemieckim i polskim. [W związku z tym] jako fachowiec razem z ojcem (ojciec jako ślusarz), wzięli [nas] do hali maszyn. Ostrzyłem [noże], nauczyli mnie tam jak to się robi. Miałem siedzącą robotę w cieple i ostrzyłem noże faliste, które są do buraków. Najpierw burak jest cięty na paseczki, i dopiero później wyciągany jest z niego cukier w maszynach. W każdym razie miałem bardzo dobrą robotę, to już był październik, była plucha. Ojciec chodził z oliwiarką, wpuszczał [olej] tam gdzie trzeba do maszyn.

  • Kiedy przyszli Amerykanie?

Do Amerykanów to jeszcze daleko. Pod koniec października, może później był dywanowy nalot amerykański na Braunschweig. Miasto został zupełnie zniszczone, zlikwidowane, całe śródmieście, całe centrum. Na szczęście, nasz obóz był poza centrum i w naszej okolicy nie padła ani jedna bomba, ale widno było jak w dzień od parasoli lotniczych. Co mnie uderzyło, w tym obozie byli [starzy] robotnicy, przywiezieni na roboty do Niemiec i Ci którzy trafili tu z Powstania Warszawskiego. Wszyscy ci, którzy byli wcześniej, pouciekali do schronów, a my jakby z Powstania jeszcze – huki, no to huki są, walą no to walą, siedzieliśmy normalnie w barakach, tak że lęk nas w ogóle nie brał.

  • Potem dalej pracował pan w fabryce?

Nie, potem fabryka już nie funkcjonowała, bo była zniszczona. Były trudności z wyżywieniem. Chodziliśmy odgruzowywać Niemcom piwnice, gdzie byli pozasypywani. Było to tak zorganizowane, że pod karabinami nas oczywiście prowadzali. Dowiedzieliśmy się, że wyjedziemy do Bawarii. Wiedzieliśmy już wtedy gdzie jest matka z siostra. Złośliwość losu – my jako ślusarze poszliśmy do cukrowni, a matka bez zawodu i siostra trzynastoletnia poszły do fabryki czołgów. Tłumaczem był wtedy – dolmeczer – Polak i on zaproponował ojcu, że napisze podanie do Arbeitsamtu, żeby połączyć żonę z dzieckiem, w ramach łączenia rodzin. Byliśmy zaskoczeni, zszokowani, bo nie liczyliśmy na dobrą odpowiedź ze strony Niemców, i dowiedzieliśmy się o pozytywnie rozpatrzonej sprawie. W tym dniu, w którym wyjeżdżaliśmy z dworca z Braunschweigu na południe, jechaliśmy wagonami osobowymi, trzeciej klasy. Wagony były zamknięte, oczywiście pilnowali nas, na peronie matka z siostrą, żołnierz niemiecki z karabinem, byli i czekali na nas, na nasza grupę. Była radość i zadowolenie, że się w ogóle spotkaliśmy. To był już styczeń. Wywieźli nas do Bawarii, miasteczko Dinkelsbühl niedaleko Norymbergy, mniej więcej w tym rejonie, tam ulokowali nas w szkole. Rano była sprzedaż niewolników i też, myśmy musieli wstać, ubrać się, wyjść i Niemcy – rolnicy z całej okolicy zjechali i wybierali sobie robotników, których chcą wziąć. Myśmy się razem trzymali – cała nasza czwórka. Wtedy dość dobrze po niemiecku mówiłem, bo uczyłem się całą wojnę w szkole, jeszcze miałem dodatkowo... Wtrącę teraz, w naszym mieszkaniu na Brackiej pod nami mieszkał bardzo stary osiemdziesięcioparoletni czy dziewięćdziesięcioletni nauczyciel języka niemieckiego, staruszek, samotny. Matka się zlitowała nad nim, on do nas przychodził na obiady i przy obiedzie, tak przez rok to trwało może więcej, tylko po niemiecku rozmawiał z siostrą i ze mną. Miałem dobrze opanowany język niemiecki, jak zostałem wywieziony do Niemiec, tak że porozumiewałem się dość swobodnie.Prosiliśmy, żebyśmy przynajmniej w jednej wsi byli. Niemcy rzeczywiście ustawili nas tak, że znaleźliśmy się w jednej wsi, z tym że nie u jednego gospodarza. Rodzice razem u większego gospodarza, siostra u innego i ja u innego.Trafiłem do bardzo sympatycznej rodziny niemieckiej. Dziadek był rzeźnikiem, i tylko on miał prawo bicia świń u Niemców. Oczywiście w gospodarstwach niemieckich jedną na rok mogli zabić, każdy gospodarz, a resztę musieli odstawiać wszystko jako obowiązkowe dostawy. Miałem o tyle dobrze, że jedzenia miałem dużo. Tak dobrze nie jadłem [od dawna].

  • Ile czasu pan tam był i jakie pan miał obowiązki?

Ponieważ byliśmy dość dobrze ubrani, to nas nazywali stadtleuten – czyli miejscy ludzie. Byliśmy nawet dobrze traktowali przez Niemców wszystkich, i u rodziców, u siostry i u mnie, chodziliśmy normalnie w ogóle bez żadnych ograniczeń. W niedzielę jeździliśmy do kościoła, to znaczy ja ze swoją gospodynią, ona była protestantką, ja byłem katolikiem, no to ona mówi: „Ty idź do swojego kościoła, ja do swojego, spotykamy się po mszy o pierwszej i razem wrócimy.” 2 czy 3 maja przyszli Amerykanie. Tak że tam mnie zastało wyzwolenie. Zorganizowano później obozy dla cudzoziemców, dla Polaków i innych narodowości w miejscowości Ansbach, w dawnych koszarach niemieckich. Wyglądało to tak, że Francuzi wyjechali, Holendrzy wyjechali, inne narodowości powyjeżdżały, Rosjanie, Ukraińcy, a Polacy zostali, w zasadzie duża grupa Polaków tam została. Została zorganizowana szkoła, gimnazjum. Była taka sytuacja, że miałem ukończone dwie klasy gimnazjalne, powinienem iść do trzeciej klasy, ale w całym obozie byłem jeden jedyny kandydat do trzeciej klasy gimnazjalnej. Szkoła proponowała żeby rodzice wysłali mnie do Włoch do Andersa, tam było organizowane gimnazja dla wszystkich, cały przekrój, tak że mogłem pójść do trzeciej klasy, do internatu i normalnie do gimnazjum, ale rodzice się nie zgodzili. Wtedy była taka opinia, że zaraz wybuchnie następna wojna, bo przecież tak nie może być, bo Rosjanie zajęli Polskę, na pewno będzie wojna, trzymajmy się razem. W rezultacie chodziłem do drugiej klasy gimnazjalnej, drugi raz przerabiałem materiał. Znaleźli się nauczyciele z różnych przedmiotów. Tak było do 1946 roku, wtedy rodzice zdecydowali się wrócić do Polski, do Warszawy. Wróciliśmy pod koniec sierpnia, dowiedziałem się, gdzie jest najbliższe gimnazjum, wziąłem swoje papiery, już wtedy byłem bardziej samodzielny, skończyłem już z szesnaście lat. Zaniosłem papiery, że mam dwie klasy skończone. Zapisali mnie do gimnazjum Jasińskiego. W tym gimnazjum zrobiłem maturę.

  • Na tym się panna wojenne losy zakończyły?

Tak.

  • Co się działo z panem po wojnie?

Później miałem troszeczkę pieropałki, bo nie należałem do ZMP, tylko do Sodalicji Mariańskiej. Później [więc] byłem za to ukarany tym, że byłem pozbawiony studiów.

  • Przynależność do sodalicji pana dyskwalifikowało?

W ogóle nie dopuszczony byłem na studia, tak że musiałem iść do pracy. Dopiero wtedy się zapisałem do ZMP. Miałem już wtedy nową historię.Bardzo dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 14 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber
Jerzy Buczkowski Pseudonim: „Burza” Stopień: łącznik Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter