Jerzy Izydorek „Mały Zemsta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam sie Jerzy Izydorek, urodziłem się 21 stycznia 1932 roku w Warszawie, na Czerniakowie

  • Jaki był Pana pseudonim?

Mój pseudonim, dopóki nie spotkałem się z ojcem, był z początku – „Mały”. Kiedy się z ojcem spotkałem, koledzy ojca zaczęli mówić: „Ten Mały, wiesz, Mały Zemsta”. I tak zostało, od tej pory pseudo „Mały Zemsta”, bo ojciec był „Zemsta”.

  • Proszę opowiedzieć dlaczego?

Ojciec miał w czasie okupacji wypadek na Agrykoli. Zabił konie córki Fischera, które ćwiczyły w parku Sobieskiego. Kiedy prowadzili je do góry Agrykolą, urwała się jakaś gałąź, konie się spłoszyły i wpadły ojcu pod samochód. Ojciec jechał rozpędzonym chevroletem, półciężarowym autem z ładunkiem. Zabił dwa konie i jeźdźca, który na jednym z nich jechał. W ten sposób dostał się w Aleję Szucha po przesłuchaniu półżywego przewieźli na Pawiak do celi śmierci. Na Pawiaku przekupiono klawisza, który ojca zamienił z Żydem. Ojciec pojechał do Treblinki, a Żyd zginął jako zakładnik na ulicach Warszawy. Ojciec był w konspiracji od 1940 roku i jego koledzy do Treblinki przemycili mu tyfus, który ojciec sobie wstrzyknął. Zabrano go do szpitala do Węgrowa-Sokółka 6 października 1942 roku. Koledzy ojca z konspiracji podjechali sanitarką, bo ojciec pracował w Szpitalu Ujazdowskim i wykradli ojca. Potem ojciec do wybuchu Powstania ukrywał się na terenie Warszawy. I tym samym został „Zemstą”. Zemścił się za Treblinkę i wszystkie krzywdy, których doznał od Niemców.

  • W jakim ugrupowaniu pan działał?

Ja byłem u ojca czyli w 2. plutonie , 3. kompanii szturmowej kapitana „Wyrwy” w Batalionie „Gozdawa”.

  • Proszę opowiedzieć o swoim wychowaniu do wybuchu wojny, bo w nim rola pana ojca była bardzo ważna. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Mój ojciec był patriotą, w 1939 roku jeździł sanitarką, pracował w Szpitalu Ujazdowskim. Woził wszystkich chorych i rannych w 1939 roku do szpitala. My mieszkaliśmy na Podchorążych 43, róg Czerniakowskiej i Podchorążych. W trakcie wojny, w czasie niemieckich bombardowań, koło naszego domu spadła bomba. Bardzo nas to przestraszyło i ojciec całą rodzinę zabrał, przeprowadziliśmy się do Szpitala Ujazdowskiego. Liczyliśmy, że Niemcy szpitala bombardować nie będą, to były takie złudne przypuszczenia. Od tego czasu mieszkaliśmy w Szpitalu Ujazdowskim a ojciec pracował jako kierowca. Matka pracowała jako pielęgniarka na oddziale chorób zewnętrznych.

  • Jak pan wszedł w okupację?

Ja byłem cały czas na zebraniach. U nas się spotykali powstańcy i musiałem siedzieć w oknie, pilnować czy ktoś nie idzie, bo ja wszystkich mieszkańców znałem, wszędzie mnie pełno było. Ojciec mnie zawsze sadzał w okno i kazał powiedzieć jeśli będzie szedł ktoś obcy. Jak ktoś szedł, to się dawało znać i oni uciekali innym wyjściem. Ale to się nie zdarzyło akurat w tym czasie kiedy były zebrania. Naszym dowódca był Józef Jasiński „Wyrwa”. Większość ludzi w kompanii podporucznika „Wyrwy” to ludzie mieszkający lub pracujący w Szpitalu Ujazdowskim Górnośląska 45 mnie zaufana, nosiłem gazetki dla wybranych i zaufanych ludzi w warsztatach samochodowych i taborach konnych. Byłem takim chłopakiem do wszystkiego.

  • Czy pamięta pan jakąś specjalna przygodę, jakieś wydarzenie jeszcze z czasów okupacyjnych?

Pamiętam taką przygodę, która była dosyć drastyczna. Niemcy leczyli Mongołów, tę Armię Własowa. To byli ludzie bardzo zniszczeni i oni właśnie byli leczeni w Szpitalu Ujazdowskim. Miedzy nimi byli porządni ludzie i ojciec z jednym z nich, z pilotem mongolskim zawarł przyjaźń. Ten pilot organizował broń i ojciec ją kupował. Pewnego razu, gdy byłem w oknie zauważyłem, że przyjechał niemiecki samochód, dałem ojcu znać, Mongoł z ojcem uciekł tylnim wyjściem. Ojciec się wówczas ukrywał, ale okazało się, że to nie było do nas na szczęście. I to było dla mnie największym przeżyciem. Myślałem, że ojca wtedy capną, że to jest pułapka, że Niemcy wiedzieli, że ojciec kupuje tą broń. Bałem się żeby nie złapali ojca. To było największe przeżycie. Nie chciałem by ojca zało, bo za dużo wówczas było na mojej głowie.

  • To był ten rok, kiedy ojca nie było?

Rok, tak. Ale ojciec z kolei cały czas był w domu, bo ukrywał się na terenie Szpitala Ujazdowskiego. Dla Niemców ojca nie było. Ale do domu wpadał o takich godzinach, że wielokrotnie nawet ja nie wiedziałam, że był tej nocy. Żeby się ojcu nie nudziło, to ze starszym bratem Walkiem zrobili aparat, kolumnę, przez którą przechodziła para z gotowego bimbru. Przy ostudzeniu skraplał się spirytus i dzięki temu mieliśmy fundusze, bo każda ilość tego spirytusu, jaką wyprodukował, brał na Szpital Ujazdowski. Był tani, kosztował połowę tego co na mieście i dzięki temu mieliśmy pieniądze. Ojciec właśnie za nie organizował broń.

  • Czy pan w czasie okupacji chodził na jakieś tajne komplety?

Nie, ja byłem na to za młody. Ja byłem taki przynieś, zanieś, pozamiataj. Dopiero jak Powstanie wybuchło, ojciec poszedł do Powstania gdzieś na Wolę, ja nie wiedziałem o tym, bo ojciec mi o tym nie powiedział. Matka wiedziała, że będzie Powstanie tego dnia i poleciała zawiadomić swoja rodzinę na dół, na Czerniaków, bo cała moje rodzina mieszkała na Czerniakowie. I jak Powstanie wybuchło, matka nie mogła przyjść w ogóle do domu, ja zostałem z dwoma braćmi, jeden miał wtedy pięć lat, a drugi trzy miesiące. Była jeszcze babcia. Ten osesek nie miał ani jedzenia, ani picia, bo przecież nie można było dostać wtedy mleka dla niego, ani piersi od matki nie było. Straszna gehenna. Jak Powstanie wybuchło, to Szpital Ujazdowski wysiedlili na Myśliwiecką 5/7, tam gdzie teraz jest Polskie Radio. Tam Niemcy skorzystali z okazji, wpadli, wysiedlili nas z powrotem z tamtego miejsca. Wpadła ta hołota ukraińska i esesmani z miotaczami ognia. Mieliśmy tam dwie platformy, jeden wóz konny i jedną dorożkę. Podpalili to wszystko na naszych oczach, ledwo pan Głowacki z tego wozu wyskoczył, bo by się żywcem spalił. Żywcem spaliło się chyba około dwunastu osób tam na sali, gdzie nie mogli wyskoczyć oknem, bo było zakratowane.Wygonili nas stamtąd i poszliśmy Łazienkowską do Czerniakowskiej na Chełmską. Po drodze spotkaliśmy matkę, która dołączyła do nas. Ale na Chełmskiej, jak tam doszliśmy, już dla nas miejsca nie było. Była ogromna sala, ale tak napełniona, że palca nie można było wepchnąć. Zamieszkaliśmy w dyżurce przy wejściu do prijutu, gdzie przepustki pisali, to był prijut sióstr zakonnych. Tam szpital się zatrzymał, ale było ciasno niesamowicie. Mieszkaliśmy w tym domku chyba dwie noce. Nadarzyła się okazja, że dyrektor załatwił podwody, matki z dziećmi mogły się przenieść na Sadybę. Matka skorzystała z tego, zabrała nas dzieci i wyprowadziliśmy się na Sadybę. Ale mi coś nie pasowało, mnie coś ciągnęło z powrotem. Nie wiem, jakieś gnanie w tym kierunku, żeby iść z powrotem, tym bardziej, że matka powiedziała, że zostawiła całe złoto w szafie. Pytała się babci czy ona to zabrała, babka mówi że nie wie gdzie to było. A miała tego złota trochę, nakupowała, bo były pieniądze, trzeba było je na coś przeznaczyć. Wiedziałem gdzie, ale myślałem, że babka to wzięła, a ona nie wzięła. Kombinowałem, jak to dzieciak, że tam pójdę i matce to złoto przyniosę. I dopiero wtedy pokażę całej rodzinie, jaki ze mnie bohater.Takiego bohatera chciałem zagrać. Nie wiedziałem czym to grozi. I rzeczywiście, wyszedłem rano, bo miałem kosić trawę przed budynkiem. Matka mówi: „Tylko nie chodź za daleko”. Ja mówię: „Nie, ja idę tylko tutaj, nad jeziorko Czerniakowskie i zaraz przyjdę”. A nie poszedłem nad wodę, tylko poleciałem na Chełmską. Jak zaszedłem na Chełmską, załamałem ręce. Zbombardowany cały szpital, Niemcy zbombardowali w tym miejscu gdzie myśmy mieszkali. Tam gdzie ten domek był, to był lej taki potężny i woda w nim była. Druga bomba uderzyła miedzy tym domkiem, w ogród. A sam środek budynku, tam gdzie ta sala, było najwięcej ludzi, to wszystko było pozalewane i wszyscy zginęli. Tam za jednym zamachem zginęło około dwustu paru osób. Takie przeczucie matka miała, żeśmy uniknęli śmierci. Dwóch kolegów namówiłem, żebyśmy poszli z powrotem do szpitala po złoto. Próbowaliśmy tam zajść, szliśmy Czerniakowską, do pomp, przy pompach Niemcy pozwolili nam iść Szwoleżerów, doszliśmy do Myśliwieckiej, w prawo i doszliśmy do tego miejsca gdzie jest Myśliwiecka 5/7, ale Szkop nie puścił nas dalej i powiedział, że jak nie uciekniemy z powrotem do rogu Myśliwieckiej i Agrykoli to nam z dupy sito zrobi. A to był Ślązak. Myśmy wyrwali z powrotem do domu i idziemy tacy zrozpaczeni, że nie mogliśmy dojść do szpitala. Kiedy dochodziliśmy do Czerniakowskiej i Nowosieleckiej, kolejka się ustawiła do kanału. „Rysiek – mówię – idziemy, od tamtej strony zajdziemy od śródmieścia”. Jak ja się obejrzałem, to oni zrezygnowali, a ja sam zostałem w kanale. Za mną szła kolejka ludzi, a wrócić już nie dało rady. Starsi mnie popchnęli, cholera, zasmarkańcu, będziesz tutaj... I pierwszy raz wszedłem do kanału. Naprzeciwko Pomp Czerniakowskich był kanał w granicach siedemdziesięciu-osiemdziesięciu centymetrów. Ja byłem mniejszy, to mnie wygodniej było iść, starszym ludziom było ciężko. A naprzeciwko Pomp Czerniakowskiej był taki obniżony próg, że 50 centymetrów tylko było luzu, a 30 centymetrów było wody – gnojówy po prostu, odchodów ludzkich. I to trzeba było prawie nosem po tej wodzie ciągnąć, pod tym przesmykiem przedostać się. Takie przesmyki były dwa. Jakoś żeśmy przeszli, taki facet powiedział: „Teraz to nas Szkopy mogą w dupę pocałować. Już jesteśmy na swojej stronie”. Jak już raźniej zaczęliśmy iść, to ten kawałek dwa kilometry żeśmy szli w cztery godziny. Wyszliśmy róg Czerniakowskiej i Mącznej. Ja wyszedłem, rozglądam się i facet z pistoletem, pyta – do kogo, co, jak. Zacząłem tak trochę kłamać, mówię, że mnie odłączyli od matki, uciekłem Niemcom, zacząłem mu tak nawijać, że szukam ojca. Bo ojciec jest w Powstaniu. To on mnie zabrał na kwaterę. Na drugi dzień zabrali mnie na Mączną, do dowództwa i w dowództwie wystawili mi taką prowizoryczną legitymację. Dostałem przydział do kompanii Lecha Rossa – to jest kompania 525, bodajże. Ona broniła odcinka rogu Rozbratu, Myśliwieckiej i Łazienkowskiej. Tam na rogu był wysadzony dom przez goliaty puszczone z Łazienek. W tym wysadzonym budynku były robione stanowiska z worków z piaskiem i tam był erkaemista i mnie do niego dali za łącznika i jednocześnie za amunicyjnego. To trwało chyba ze dwa tygodnie. Tam nie jedno stanowisko było, naprzeciwko domu harcerza na Łazienkowskiej. Na Łazienkowskiej była stacja pomp, tam żeśmy mieli taki drewniany dom, w tym drewnianym domu najgorzej było, to strach siedzieć. Tak się wtedy bałem okropnie, bo schody trzeszczały, myślałem, że wszyscy Niemcy słyszą, jak się tam idzie. Okropnie tam się baliśmy. Na Placu Trzech Krzyży przelatywałem pod barykadą, która była między Głuchoniemych a Kościołem, była ułożona z płyt chodnikowych. A gołębiarz musiał gdzieś siedzieć na Książęcej na tych wysokich domach. Strzelił, a kula nie uderzyła bezpośrednio we mnie, ale odbiła sie rykoszetem od płyty, nie czubkiem mnie trafiła w brzuch, tylko tak płasko. Całe szczęście, przebiła oczywiście ciuchy, przebiła żołądek, ileś centymetrów od krzyża się zatrzymała. Żołądek mi przeszyła w obie strony. Tylko się złapałem za brzuch, myślałem, że mnie ktoś kamieniem uderzył. Oczy mi wyszły - takie uczucie. Ale patrzę, mam krew na ręku, to niedobrze. I lecę do ojca na Wilczą 24A. Ojciec mnie zostawił na Wiejskiej pod 17. Nie daję rady, widzę krew, nie poszedłem już do ojca, ale po drodze na Hożej, tam gdzie kiedyś było Przedsiębiorstwo Kolejnictwa, i tam w podziemiach był szpital, z brzegu, od Placu Trzech Krzyży, po lewej stronie. Ja do tego szpitala zaszedłem i tam był mój znajomy lekarz ze szpitala. Zapytał mnie: „Co ty tutaj robisz?”. Ja mówię, że jestem ranny. Kiedy obejrzał ranę: „O cholera, na stół”, a to był już koniec Powstania, nie było środków znieczulających, nie było nic. Jakoś mi wyciągnął tę kulę, pozszywał mnie czym tam miał. Za krótko – przy pierwszym kichnięciu pęknąłem z powrotem. I te flaki, to wszystko mnie się trzymało tylko w bandażach. Tę ranę to trzeba było myć, trzeba czyścić, a ja nie mogłem, nie było jak, nie było kiedy, nie było czym, nie było już wody.Te parę dni do końca Powstania, to była ciężka sprawa. Tam mi się zalęgły robaki, mucha się dostała, cholera ją wie. Usiadłem i wysupływałem je patykiem z brzucha. W obozie, w Berlinie poszedłem do łaźni, trzymałem się ręką, a Niemiec mówi: „Komm – pokazuj, co tam jest”. Pomyślałem, że to już koniec. Zobaczył mi tą śmierdzącą ranę, zarobaczoną. Ojciec mi też próbował wyciągać te robaki, ale to się lęgło strasznie, cholera wie, skąd to się brało, nie mam pojęcia. Co dnia wydłubywałem, co dnia tego więcej było. No i ten szkop odesłał mnie na bok, wszyscy poszli do mycia prócz mnie, wziął taką wielką łychę i wyskrobał mi to wszystko ze środka rany, oczyścił, przylepił plaster, no i mówi: „Idź, pomocz łeb, żeś w łaźni był i przejdź tędy” – po polsku, normalnie po polsku! Szczęście miałem wielkie. To był Ślązak. Przeszedłem tak jak kazał. Trzymałem się, żeby nie było widać, ciuchy wyszły z parówy, bo parowali to wszystko, odwszawiali. To mi się zagoiło. Później przyjechali kupcy. Ojciec był fachowcem, dobrym specem na pompy wtryskowej wysokiego ciśnienia – pompy Boscha do silników wysokoprężnych. Ojciec się zgłosił jako specjalista i ja z nim. Zabrali nas do Bawarii. To był taki obóz przejściowy w Bawarii, nie pamiętam, jak się nazywał, tylko wiem, że to było przy ogromnej wodzie, szerokiej jak Wisła. Ta woda tak bardzo rwała, że strach było stać na brzegu, szum było słychać z daleka. Niedługo tam byliśmy, ze cztery dni. Stamtąd przyjechali kupcy i zabrali nas do Runschdorf bei Passau. Tam była fabryka jak u nas Ursus, robili tam landsbuldogi. To były traktory, z taką gruszką z przodu. Robili części między innymi do V1 i V2. Ojca wzięli z innymi Polakami, cztery rodziny były. Mieszkaliśmy w barakach, takich specjalnych pobudowanych dla nas przy fabryce, a mnie wysłano do szkoły niemieckiej. Przyszedł szkop, obejrzał, odmierzył mi łeb, wszystko, widocznie mu pasowałem i do szkoły mnie wysłali niemieckiej i koniecznie miałem się uczyć po niemiecku. W międzyczasie miałem pracować jako pomocnik tokarza. Musiałem czyścić maszyny, przynosić materiał, urobek wynosić do magazynu i to była cała moja robota. A po południu szkoła. Uczył nas taki sukinsyn – bo inaczej go nazwać nie można – szkop, o jednej nodze, bo drugą miał urwaną gdzieś na wschodnim froncie. Musieliśmy po niemiecku rozmawiać, po polsku nie można było się odezwać. Za każde polskie słowo - miał taki czubek wędki bambusowej, jak by się nie stało, tak trafiał nią za ucho. Tak był wyćwiczony w biciu tym szpicem, że uszy wszyscy mieliśmy popuchnięte jak kalafiory. A najgorzej mi szło to „on jest, ona jest” – ich bin, du bist i to mi nie mogło wejść w pamięć. Za to najwięcej dostałem batów. Przez dupę do głowy nam pchał naukę, taka prawda, ale jakoś się to przeżyło. Miałem drugą przygodę. Z baraków poszedłem łapać ryby nad rzeką Rott. Jest most i tam poszliśmy. Miałem kawałek druta, haczyk zrobiłem sobie ze szpilki. Te ryby były tam olbrzymie, tylko brać. Dwie złapałem, jeszcze jedną chciałem. A tu jak ktoś mnie nie kopnie z tyłu, że wpadłem do wody! Całe szczęście, nie była głęboka chociaż pływać trochę umiałem. Patrzę, a tu stoi ten sukinsyn, mój wychowawca właśnie. Mówi: „Komm”. Ja się boje wyjść, bo mnie będzie lał. No to pistolet wyciągnął, że mnie zastrzeli, to musiałem wyjść. Wtedy stłukł mnie jak nieboskie stworzenie, przyszedłem do domu zbity, siny. Drugi raz poszedłem podciągnąć kurę. Niemcy wypuszczali je, jak kosili zboże. Na kołach mieli kurniki i ten kurnik wyciągał po koszeniu traktor, tam co się ziarno wysypało, te kury zbierały. Ja to podejrzałem, i mówię – podjadę tam, to chociaż albo kury, albo jajek tam trochę zdobędę, bo głód był cholerny. I tam wieczorem podchodzę, jajek nie było, ale kura się napatoczyła, no to ją dorwałem. Udało się raz, chciałem drugi raz. Drugi raz zrobiłem głupio, bo koszyk zahaczyłem. Haczyk taki zrobiłem, przyciągnąłem koszyk i jajka zebrałem. I zostawiłem to przy dziurze, głupstwo zrobiłem, zamiast to odsunąć... W ten sposób dowiedział się pracownik Polak. Ale nie szkop, tylko Polak który u niego pracował. I mnie przyuważył. Mówi – „Słuchaj, całe szczęście, że ja to zobaczyłem, bo gdyby cię Niemiec zobaczył, już byś nie żył”. On by ci strzelił w łeb i koniec, bez dyskusji. Tak żeśmy przeżyli do wyzwolenia. Wyzwolili nas Amerykanie, bo w Bawarii byliśmy tylko pod samymi Alpami. I wzięli nas później do Hohenfelds, gdzie był olbrzymi obóz, z całej Bawarii ludzi zbierali i stamtąd dopiero rozsyłali gdzie kto chciał. Ja mogłem się zapisać nawet i do Stanów, do Francji. Gdzie chciałem, tam mogłem pojechać. Ale ojciec zapisał się do Polski, bo przecież tu rodzina i tak dalej. Przyjechaliśmy do Polski. Zrujnowane wszystko, już jak wychodziliśmy to widzieliśmy, ale takich ruin wtedy nie było. Niemcy dopiero później zaczęli to wszystko wysadzać w powietrze. Zniszczyli już totalnie wszystko. Przyszliśmy na Górnośląską 45, doszliśmy do Szpitala Ujazdowskiego, tam była kartka, tośmy trafili – matka napisała kartkę nad oknem, że są na Myśliwieckiej 11. Dobrze, jak są na Myśliwieckiej 11, to jedziemy tam rikszą. Zapakowaną, bośmy naszabrowali od szkopów trochę i mąki, i dla matki futro, i trochę materiałów i butów i dużo rzeczy, które ojciec naszabrował w Niemczech, bo miał taką możliwość. Dojeżdżamy na Myśliwiecką, a już ktoś powiedział matce. Matka wyskoczyła, ojca zobaczyła, mnie ominęła, bo byłem ubrany trochę tak po tyrolsku: w kapeluszu, skórzane portki, skarpety z pomponami i wyrosłem – matka mnie nie poznała, poleciała, ojca za łeb wyściskała. Pyta się – „Gdzie Jurek?”. A on – „Ominęłaś go”. Boże, co to było za szczęście! Za łeb mnie zaczęła kręcić, łzy, płacz ze szczęścia. No i tak połączyliśmy się. Później były kłopoty. Mieliśmy kłopoty z ojcem, jako żeśmy byli w AK. Zamiast do wojska wzięli mnie do kamieniołomów. W kamieniołomach pracowałem przez 29 miesięcy. Nie było życia. Ojciec też był tam, też nie miał słodkiego życia. Cud w Lublinie się stał, to nas w Warszawie zamykali. Wszystkich, co byli niepewni dla nich. Taka prawda.

  • Jak było, gdy się skończył ten okres po 1956?

Później mieliśmy spokój. Najgorsze były lata pięćdziesiąte, pięćdziesiąty drugi rok, to była tragedia. To było wariactwo z ich strony. Co oni wyprawiali to się w głowie nie mieści. Pytam się – co ja byłem winien, taki dzieciak? Co ja wiedziałem? Ja wiedziałem, co to jest powstanie, co to Niemiec, co to wróg, ojca się trzymałem. Ale dla nich nie było tłumaczenia. A z kim, a kto tam? A skąd ja miałem pamiętać? Musiałem grać głupka, bo gdybym im powiedział, co o nich wiem i myślę, to już wąchałbym kwiaty od korzeni.

  • Był pan przesłuchiwany?

No oczywiście, byłem chyba z pięć razy w Pałacu Mostowskich. I krzykiem, i prośbą, i groźbą, co oni tam wyprawiali z nami, to tylko oni wiedzą i ja. I jak się wychodziło, to trzeba było podpisać, że nie wolno o tym nawet słowa powiedzieć, nawet rodzinie, nawet matce. Bo jak powiesz to się dowiemy i wiesz, co cię czeka. Taka prawda.

  • A ojciec też znikał?

Tak, ojca często zamykali, często. Ojciec trzy miesiące, miesiąc posiedział, wypuszczali go. Dosyć często, w pięćdziesiątych latach cholernie często. Dwa, trzy tygodnie siedział w domu, to znów się go czepiali.

  • Często się zdarza, że powstańcy nie chcieli rozmawiać o tym w swojej rodzinie.

Nie chcieli, bo oni straszyli. „Jeśli powiesz komuś, że tu byłeś, to cię czeka tragedia.” I dlatego się bał, nie chciał mówić. Dlaczego ja zapisałem się do ZBOWID-u dopiero w 2002 roku? Ojciec się zapisał wcześniej. A ja nie chciałem, bo się bałem. Po prostu się bałem. Druga sprawa, nie chciałem, bo w ZBOWID-zie byli ci, co Polskę Ludową utrwalali, nie chciałem z nimi być. Nie chciałem w ogóle z takimi ludźmi mieć do czynienia. Może to też było przyczyną tego, że nie byłem w ZBOWID-zie wcześniej, bo mogłem od samego początku być. Miałem swoich dowódców którzy żyli, dowódca Jasiński żył i poświadczył moją prawdę, że byłem u niego w kompanii, ojciec – dowódca plutonu, żył, dowódca drużyny żył – Jezior, a pseudo miał „Chytry”. Ja u niego byłem w drużynie, drugi pluton, trzecia kompania.

  • Jak pan ocenia relacje między ludnością cywilną a wojskiem?

Z początku było wspaniale między ludnością a wojskiem –oddawali nam hołd. Byliśmy pokazywani ludziom jako bohaterowie. Ale to długo nie trwało. Za długo trwało powstanie, może gdyby krócej trwało, to bohaterami byśmy byli do dnia dzisiejszego? Ale to za długo trwało, ludzie zaczęli cierpieć, głód, brud, smród i ubóstwo, żadnych perspektyw, tym bardziej, że [powstańcy] zostawiali ludność na Starówce czy na Woli, a oni pastwili się nad nimi. I o tym ludność cywilna wiedziała. Ale co my mogliśmy zrobić? Myśmy nie mieli broni, nie mieliśmy czym walczyć. Gdybyśmy mieli czym walczyć, to byśmy tak łatwo skóry nie sprzedali. O nie. Ja, taki dzieciak potrafiłem pójść w takie piekło, a co mówić o chłopakach starszy ode mnie? Proszę sobie wyobrazić te walki na Starym Mieście, w Wytwórni Papierów Wartościowych, co tam się działo. Tam była gehenna, tam ludzie nie patrzyli, że on zginie, on szedł na to, wiedział, że zginie. To byli patrioci, to była młodzież dzisiaj nie spotykana i chyba ciężko byłoby spotkać. Nie wiem, z jakiego powodu, może ten okres okupacji tak dał popalić ludziom, że oni potem się tak mścili, może tak być. To było coś wspaniałego. Ale pod koniec to ludzie psioczyli, oczywiście, że psioczyli. Nie mieli co jeść, głodni. Nie mieli co do gęby włożyć, schorowani, brudni, bez wody. O czym tu mówić?

  • Czy był czas na prasę, która się pojawiała, czy państwo czytali?

Były takie biuletyny, ale ja specjalnie się tym nie interesowałem, bo to mnie nie ciekawiło. Starsi ludzie możliwe, że tak. Bo oni tam byli ciekawi, czy dostaniemy jakąś pomoc zbrojną, czy zrzuty dostaniemy, czy Rosja nam w końcu pomoże, bo cały czas czekaliśmy na tą pomoc, ale ona nie nadchodziła z żadnej strony. Trochę nam zrobili tych zrzutów, ale tylko część wpadła w nasze ręce, a większa część poszła do Niemców. I tak na ruskich żeśmy czekali, a ruskie się na nas wypięli. Stali za Wisłą, przyczółek Czerniakowski już był, można było nawiązać łączność, utrzymać tą łączność, tylko nie chcieli. Zrobili tak, jak zrobili, Stalin miał inne cele, dążył do swojego celu i w ten sposób postępował.

  • A elementy takie jak radio, kino?

Nie, nie było radia, nic. Raz tylko byłem z ojcem, tośmy zaszli do Prudentialu. Prudential to jest najwyższy budynek w Warszawie, na Placu Powstańców Warszawy. I tam młodzi ludzie oczywiście, bawili się. Ale proszę mi wierzyć, zawsze była tam orkiestra, grała, oni tańczyli, ale jak tam z ojcem zaszedłem, uciekałem stamtąd jak najszybciej. Tam był taki smród, jak w kanałach. Ludzie spoceni, brudni, zaduch, nie szło wytrzymać. Uciekłem na zewnątrz, tak pamiętam, taką zabawę.

  • Pamięta pan ludzi innych narodowości, którzy walczyli?

Z innych narodowości, mówiłem o Mongołach. Część z Mongołów uciekła, część przeszła prawdopodobnie do powstańców. Ale ja nie spotkałem się z nimi. Oni walczyli gdzieś w Śródmieściu, gdzie, to nie powiem, ale część z nich była. Druga rzecz – u nas w Szpitalu Ujazdowskim byli Rosjanie, wojskowi, wzięci do niewoli. Tam były dwa baraki, ich specjalnie Niemcy wzięli, żeby oni usługiwali tym, co się poddali Niemcom, co poszli do Armii Własowa. Kartofle nosili, obierali, zwozili jedzenie. Wie Pani, jaka nienawiść między nimi była? Coś okropnego. Jak oni się nienawidzili, chociaż to Rosjanin i to Rosjanin. Specjalnie szkopy robili takie poróżnienia. I tych właśnie ruskich uciekło około dwudziestu. Też brali udział w Powstaniu Warszawskim. Ale ile w tym prawdy? Wiem, że na pewno uciekli, ojciec mi to mówił, a ojciec był w konspiracji od 1940 roku, tak, że wiedział. Porucznik Jasiński z kolei, nasz dowódca, był w Szpitalu Ujazdowskim, jako szef kuchni. Także to wszyscy byli znajomi, cała kompania, większość była ze Szpitala Ujazdowskiego, wszyscy żeśmy tam się znali. Ze dwudziestu ludzi z całej kompanii było ze Szpitala Ujazdowskiego, z dowódcą. Tych starszych dowódców też ojciec znał, bo u nas robili zebrania. Dlaczego u nas? Dlatego że Szpital Ujazdowski był jak państwo w państwie. Tak jak Watykan w Rzymie, tak w Warszawie był Szpital Ujazdowski. Na zewnątrz była godzina policyjna, a u nas nie było, mogliśmy sobie chodzić całą noc. To jedna sprawa. Druga sprawa – Zamek Ujazdowski był wolny, stał pusty, na parterze mieszkaliśmy tylko my, to znaczy pięć rodzin i inwalidzi wojskowi, którzy założyli spółdzielnię. Tam i krawcy i inni pierścionki robili ze srebra, z włosia końskiego, takie duperelki. Zajmowali parter. Cały zamek stał pusty, i był wykorzystywany do celów zgromadzeń, zgrupowań i tam robili odprawy. Przychodziły całe kompanie. Ja o tym wiedziałem, oczywiście, bo jak bym nie wiedział, jak wszędzie mnie pełno było?

  • Czy ma pan jakieś przyjemne wspomnienie z Powstania?

Poszliśmy do swoich znajomych na Mokotowską. Tam spotkałem swoją sąsiadkę ze Szpitala Ujazdowskiego i Pana Kornatko. Oni nas pod koniec poczęstowali obiadem – co to była za przyjemność, to chyba większej przyjemności, jak talerz zupy zjeść nie było. Tego nie zapomnę do końca życia, tego talerza zupy. Byle jakiej, ale zupy. Chciałem jeszcze powiedzieć o piesku. Nasz dowódca, Józef Jasiński - „Wyrwa”, miał psa. Podprowadziliśmy tego psa, a kucharz, Felek Sima, pseudo „Smoczek”, obrobił tego psa, udusił go. Ojciec wziął drużynę i poszli do Czerniakowa, na róg Czerniakowskiej i Mącznej, tam były magazyny żywnościowe. A że dachu już nie było, bo był pociskami rozbity, pozaciekało. Tam była masa makaronu, woda się dostała do tego makaronu i dostały się robaki. Przynieśli tego makaronu do tego pieska, przy gotowaniu sypało się tych robali białych z czarnymi łebkami. Na wierzchu pływały te robale, to się je łyżką zgarniało, zsypywało, ale to, co w środku siedziało, to się jadło, z tym pieskiem. I poczęstowali tego dowódcę. „Skąd żeście dorwali taką cielęcinę?” – mówi. To była komedia, każdy się odwracał, żeby się nie śmiać, a on tak smakował tego swojego psa. Dopiero na drugi dzień powiedzieli, że to jego pies. Ale tego makaronu to nie zapomnę nigdy. To się wieczorem jadło, wieczorem to już można było takie coś jeść. Takie było życie.

  • Jakie są Pana przemyślenia na temat Powstania, których Pan nie słyszał, żeby ktoś już opowiedział?

Nie słyszałem o Szpitalu Ujazdowskim, żeby ktoś o tym mówił. Czytam dużo książek, i jeszcze nikt nie napisał o Szpitalu Ujazdowskim. Przecież tam była wylęgarnia powstańców. Tam była duża konspiracja, a nikt o tym nie pisze. Nie wiem dlaczego. Nie dlatego, że ja tam byłem i mój ojciec – ja w konspiracji nie byłem, bo byłem za młody. Ale tam była masa ludzi. Częściowo o tym napisał w swoim pamiętniku właśnie „Wyrwa” Jasiński. Miałem ten pamiętnik, dałem go teraz do Zamku Ujazdowskiego, bo zrobili tam takie [muzeum] miłośnicy Zamku Ujazdowskiego. Ja tam pisałem. Znałem to wszystko, a Szpital Ujazdowski to jak swoich pięć palców. Bardzo dużo ludzi opisałem, dałem to do szpitala, tam zrobili muzeum, w lewej baszcie Zamku Ujazdowskiego. I tam też są moje wypociny. Dużo ludzi znałem, kolegowałem się z dziećmi tych ludzi, wiedziałem, kto był w konspiracji, dużo wiedziałem. Ale nie słyszałem, żeby ktoś mówił o tym. To był bardzo ładny szpital. Tak go zniszczyli, rozebrali do piwnic Zamek Ujazdowski. A mury były potężne, świetne. Można go było odbudować, był dwupiętrowy, ale zrobili go tylko piętrowy. Z tego wyciągnąłem jeden wniosek, że bardzo głupio zrobiłem uciekając od matki, od rodziny, szukając przygód samotnie w tak młodym wieku, mając niecałe 13 lat, idąc kanałami do Powstania. Życie nie skompiło mi strachu, chłodu, głodu, tęsknoty za rodziną. Nie mogłem mieć pretensji do nikogo, tylko do siebie.
Warszawa, 18 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Radziejowska
Jerzy Izydorek Pseudonim: „Mały Zemsta” Stopień: strzelec Formacja: Batalion "Gozdawa" Dzielnica: Czerniaków, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter