Jerzy Kawczak

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Kawczak.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Kim byli pana rodzice? Gdzie państwo mieszkaliście? Czy miał pan rodzeństwo?

Jestem jedynakiem. Od samego urodzenia mieszkałem z rodzicami w Warszawie na ulicy Słupeckiej […]. Słupecka 16 mieszkania 7. Przepraszam, Słupecka 7 mieszkania 16. […]

  • Kim byli z zawodu pana rodzice?

Mój ojciec był prawnikiem. Przed wojną był sędzią. Moja mama miała udział w aptece, była farmaceutą, magistrem farmacji. Ojciec był doktorem prawa.

  • Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej?

[…] Jeszcze przed wojną mieszkaliśmy w dużym, czteropokojowym mieszkaniu, wynajmowanym od rodzonego brata Feliksa Dzierżyńskiego, który bardzo się wstydził tego brata. Nie wiem, co się potem z nim stało. Częściowo będę mówił od siebie, a częściowo z opowiadań, bo przecież nie wszystko pamiętam.
Babcia [ciągle] mówiła: „Wojna, wojna, wojna”, a ojciec mówił: „Teściowa to tylko wojna, wojna. Żadnej wojny nie będzie. Nie będzie wojny”. Pierwszego września, to [znam] z opowiadań, nadleciały samoloty. [Myślimy, że to] pewnie ćwiczenia, a tu bum! Jedna bomba, druga. „Rudek! – mój ojciec nazywał się Rudolf Kawczak – Wojna!” – „Jaka wojna?!” – „Niemcy!” Radio rzeczywiście podało, że Niemcy uderzyli na Polskę. […] Ojciec pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości. Przyszedł nakaz z tego ministerstwa, że wszyscy urzędnicy, czyli prawnicy i cała służba Ministerstwa Sprawiedliwości, muszą się ewakuować na wschód, bo tam ewakuuje się rząd i tam będzie organizowany ruch oporu. Już nie pamiętam, kiedy to było, albo 6 września, albo 4 czy 5 września. Wsiedliśmy więc chyba w taksówkę, którą jakoś znaleźliśmy, bo to było o czwartej rano. Wyjście było gwałtowne, bo w tym mieszkaniu byli jeszcze: młodsza siostra mojej mamy, mama, matka mamy, czyli moja babcia, ojciec i ja. Dojechaliśmy do Dworca Wschodniego, stamtąd odchodził pociąg, był taki zaciemniony, taki ten dworzec… Potem ruszyliśmy na wschód. Mama mówiła: „Rudek, gdzie wy jedziecie? Pod bolszewików nas wiozą!”. – „Jakich bolszewików? Żadnych bolszewików nie będzie. Musimy organizować tam ruch oporu. Musimy stamtąd się bronić”. Pociąg jechał i jechał z przerwami, bo były bombardowania, transporty wojskowe. Po wielu, wielu godzinach dojechaliśmy do Dubnej. To takie miasteczko, dziś należy do Ukrainy. Tam był jakiś przyjaciel ojca. Stamtąd pojechaliśmy do ukraińsko-czeskiej wsi Wołkowyje. Byłem wówczas małym szkrabem i lubiłem się bawić, jak to dziecko. Pamiętam, że u tych gospodarzy, Czechów, gdzie mieszkaliśmy, wchodziłem z długim kijem na taką komórkę i wołałem: „Ora, koma szesnaście! Uwaga, uwaga nadchodzi alarm dla wsi Wołkowyje! Ogłaszam alarm. Uuuu!”. W pewnej chwili nadleciały samoloty. Myślę sobie: „O, świetnie, będę strzelał do tych Niemców z czarnymi krzyżami. Bum, bum, bum!”. A tu nagle, jak nie łupnie jedna bomba, druga bomba. Samolot zawrócił (podobno kobieta zawróciła tym samolotem) i zaczął strzelać do dzieci w szkole. Ja nie chodziłem wtedy do szkoły. To jedno pamiętam.
Potem pamiętam wejście Rosjan, to znaczy bolszewików. Dominującą rolę mieli tam Ukraińcy, którzy wystawili transparent: Da zdrastwuje oswoboditielna krasneja armia. Weszły wojska sowieckie. Patrzyłem przez okno i wiem, że rodzice też [komentowali], jak oni wyglądają. Buty na ramieniu, boso, w jakiś łapciach, w onucach. To pamiętam. Potem ojcu zaraz kazano się meldować w NKWD. Mama powiedziała: „Rudek, trzeba stąd wyjeżdżać, bo oni ciebie tutaj na pewno aresztują”. Po paru dniach wyjechaliśmy furką z tej wsi Wołkowyje do Dubna. Chodziłem tam podobno przez dzień do ukraińskiej szkoły. Ukradli mi rękawiczki i rodzice zabrali mnie z tej szkoły. Potem pojechaliśmy do Lwowa, bo tam był najmłodszy brat mojego ojca, u którego mieliśmy się zatrzymać. Tę podróż pamiętam dosyć dobrze. Ojciec miał czapę z takimi nausznikami, żeby wyglądać na proletariusza. Mama prowadziła mnie pod rękę. Mieliśmy bagaże. Była też ta moja ciocia, młodsza siostra mamy. Niesamowity tłok był w tym pociągu. W końcu rodzicom jakoś udało się znaleźć miejsce w toalecie. Oczywiście były awantury: „Panie, do toalety!”. „Ja tu z dzieckiem, tutaj nie możemy”. Całą noc trwały te przepychanki. Mama siedziała na kiblu ze mną na kolanach, ojciec w drzwiach kłócił się z tymi pasażerami, którzy chcieli wejść do toalety. Tak dojechaliśmy do Lwowa. Pamiętam, że we Lwowie był taki oszklony dworzec i stamtąd poszliśmy do najmłodszego brata mojego ojca. Był inżynierem- rolnikiem, niedawno skończył studia. Zatrzymała się u niego cała rodzina. Jeszcze do tego doszedł taki Ziunek, syn ojca siostry, który był już oficerem podchorążym. To już był październik. Siedzieliśmy tam chyba z dziesięć dni. Pamiętam, że we Lwowie nic nie można było dostać. Znikło dokładnie wszystko - jedzenie, sklepy. Podobno sklepy odzieżowe też natychmiast opustoszały. Mówiono, że teraz Rosjanki kupowały nocne koszule i przebierały się w nie jak w suknie balowe. Wiecie, jak było w Rosji w tym czasie. Przetrwaliśmy tam chyba do 10 czy 9 listopada trzydziestego dziewiątego roku. Siódmego listopada widzieliśmy tą defiladę, te czołgi, które akurat stały pod oknami mojego wujka. Żołnierze korbami zapalali silniki, bo te czołgi ciągle im gasły. Potem już samej defilady nie oglądaliśmy. We Lwowie było coraz gorzej. Ojciec chodził ze mną po jakiś sklepach i wyszukiwał, żeby dali dla dziecka kawałek jakiegoś chleba czy śledzia. Zrobił się natychmiast głód wszystkiego. Chyba 10 listopada, w nocy przyszła sąsiadka i powiedziała: „Uciekajcie, bo wszystkich bieżeńców aresztują”. Bieżeńców, czyli uchodźców. Już się wcześniej mówiło, że trzeba się przedostać do Warszawy. Tylko jak? Pociągi przecież nie chodziły. Ludzie koczowali na dworcu, tygodniami czekając na pociągi, które nie jeździły. To był rzeczywiście cud. O czwartej rano wszyscy, czyli wujo Tadek (właściciel, lokator tej kawalerki), ojciec, mama, ciocia Hania (młodsza siostra mamy) i ja, obładowani walizkami szliśmy w kierunku dworca. Przechodziliśmy przez plac i to był rzeczywiście cud, że stała tam ciężarówka i podszedł do nas kierowca, właściciel tej ciężarówki. Zapytał: „Państwo, gdzie idziecie?”. Moja mama powiedziała: „Jesteśmy z Warszawy. Staramy się przedostać do Warszawy”. „Wiecie, że pociągi nie chodzą. Są cztery miejsca w ciężarówce, zgadzacie się?”. Kosztowało to dwadzieścia pięć złotych od osoby. Tą ciężarówką dojechaliśmy do granicy z Generalną Gubernią. Potem jeszcze przeszliśmy przez granicę i w pierwszym mieście, nie pamiętam czy to był Chełm czy Lublin, poszedłem z mamą po sklepach (pociąg do Warszawy odjeżdżał za parę godzin) i mówię: „Mamo! To ciastka są w sklepach?”. Po rosyjskiej stronie, ściślej mówiąc po sowieckiej stronie, nie było nic. Przyjechaliśmy do Warszawy. Na szczęście nasze mieszkanie ocalało. Moja babcia, która latała od tego mieszkania na Słupeckiej do mieszkania najstarszej siostry mamy na Wilanowskiej, dwa mieszkania ocaliła od kradzieży. […]

  • Trzymając się epizodu wrześniowego, chciałem zapytać, czy spodziewano się w tej wsi wkroczenia Armii Czerwonej? Czy to było zaskoczenie?

Nie. Mówiło się o wejściu Armii Czerwonej. Sołtys tej wsi i ci Ukraińcy przygotowywali transparenty, bramę powitalną [udekorowali] kwiatami i tak dalej. Mówiło się już od paru dni, że ci bolszewicy wejdą.
Teraz przenoszę się do tego miejsca, na którym przed chwilą skończyłem. Mieszkania na szczęście ocalały. Warunki okupacji. Trzydziesty dziewiąty, czterdziesty rok były chyba najgorsze, bo było bardzo słabo z jedzeniem, kartki na wszystko, bardzo skromna wigilia. Zacząłem chodzić do szkoły, do pani Zawadzkiej na ulicy Mochnackiego 5. Pamiętam, że pod koniec czterdziestego roku Niemcy uderzyli na Danię, potem na Norwegię i Francje. W domu było, że Paryż padł. Paryż padł. Radia nie było, bo trzeba było oddać radio. Pamiętam, że kiedyś poszliśmy z mamą na spacer do takiego ogródka, który jest przy Wawelskiej i Trasie Łazienkowskiej, i z głośników, szczekaczek, było słychać, że Paryż padł. Mama zaczęła płakać. Mówię: „Mamo, dlaczego mama płacze?”. – „No bo Paryż [padł]”. – „A co to jest Paryż?” Zaczęła mi tłumaczyć. Francja, stolica i tak dalej. O Francji i Anglii słyszałem, że to sojusznicy, że nam pomogą, ale jako dziecko jeszcze nie bardzo [rozumiałem].
W okupacji chodziłem do szkoły, skończyłem szkołę powszechną. Wiem, że mama nie należała do żadnej organizacji, ojciec podobno należał, ale tego przy dziecku się nie mówiło. Potem w stalinowskich czasach też się tego nie mówiło z ostrożności, bo to były takie czasy, że się przy dzieciach o tych rzeczach w ogóle nie mówiło. Zresztą w ogóle, jeśli chodzi o sprawy konspiracyjne, to się przed dziećmi wszystko taiło. Wiem, że babcia zawsze wychodziła na balkon i oglądała […]. Pod koniec wojny mieszkała z nami jeszcze siostra mamy z wujkiem. Nawiasem mówiąc, najstarsza siostra mamy była aresztowana przez gestapowców, siedziała na Pawiaku. Została odbita w tym słynnym odbiciu więźniów, podczas którego był odbity „Anoda”. Potem się ukrywała w tym naszym czteropokojowym mieszkaniu. Mieszkali tam: młodsza siostra mamy, starsza siostra z mężem, moi rodzice, babcia, ja i jeszcze syn ojca siostry, Jurek, który dla bezpieczeństwa gdzieś tam nocował w sklepie, ale stołował się u nas.

  • On też należał do jakiejś organizacji?

On zginął w Powstaniu. Jego starszy brat Ziunek został zakatowany przez gestapo. Oni byli braćmi. Na wakacje, to już chyba nie jest takie ważne, wyjeżdżałem zawsze gdzieś pod Warszawę, a jeszcze przedtem to nawet do takiej wsi Włoszówek Pleśna, gdzieś na Podkarpaciu. Potem już tylko w pobliże Warszawy. To byłaby cała okupacja.

  • Czym się zajmowała mama?

Mama prowadziła aptekę, początkowo w getcie, ale potem przenieśli ją z ulicy Nowolipie 44 na Szwedzką róg Stalowej (Warszawa Praga). Ojciec pracował gdzieś dorywczo, nawet nie wiem gdzie. Nie mógł już przecież pracować jako prawnik. Pracował, gdzie się dało.

  • Czy chodził pan przez całą okupację do szkoły?

Tak, chodziłem normalnie. Skończyłem szkołę podstawową.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego? Mówiło się, że coś się szykuje?

Owszem, mówiło się. Mówiło się głośno. Dorośli mówili. Ja niewiele rozumiałem, ale mówiło się dużo i często. […] W dzień Powstania był taki obiad, zresztą jak prawie codziennie, że zasiadła cała rodzina, chyba szesnaście osób, znaczy: Jurek, ojciec, mama, ci wszyscy, ja, babcia, i potem się wszyscy rozeszli. Ojciec poszedł, bo był zaangażowany w AK, gdzieś w kierunku Śródmieścia. Mama poszła z ciocią do apteki. Nawet chciała mnie wziąć, ale ja nie chciałem iść, bo akurat bawiłem się zabawkami. Nie chciałem zostawiać tej zabawy i zostałem z babcią. Bawiłem się żołnierzami. Zaczęła się strzelanina, ale nawet nie zwracałem na to uwagi, już tyle razy była. Strzelanina zaczęła się przedłużać. Trwała coraz dłużej i dłużej. Babcia mówi: „Wejdź do przedpokoju, bo jeszcze w okno zaczną strzelać”. Mieszkaliśmy koło kościoła, koło sierot. Tam był dom. Jedne okna wychodziły na sierociniec na rogu Barskiej, Słupeckiej i Kaliskiej, gdzie jest ta centrala telefoniczna.
Jeżeli chodzi o Powstanie... Zaczęliśmy schodzić do piwnicy, potem już cały czas przebywaliśmy w piwnicy. Pamiętam z Powstania, że przy sierocińcu stanął czołg i co pół godziny strzelał w naszym kierunku. Kiedyś było tak, że wystrzelił i trafił chyba w nasz dom. W piwnicy zrobiło się ciemno, [ludzie] zaczęli krzyczeć, że jesteśmy zasypani. Potem się okazało, że nie jesteśmy zasypani. W Powstaniu nie brałem udziału z tego względu, że u nas na Ochocie Powstania w zasadzie nie było. Mieszkaliśmy na Słupeckiej 7, a żołnierze Armii Krajowej byli na Słupeckiej 5 czy Słupeckiej 3. Na tym terenie prawie nie było Powstania, bo tam był ten duży akademik obsadzony przez żandarmów, dozbrojony. Niemcy pobudowali tam betonowe bunkry […]. Snajperzy byli na wysokich piętrach tego akademika (przed wojną był to akademik studencki) i właściwie po paru dniach Powstańcy się wycofali.
  • Czy ojciec wrócił z Powstania?

A to później. Gdzieś 10 sierpnia… Jeszcze wcześniej zaczęło się mówić (dorośli rozmawiali między sobą), że podobno jakieś straszne [rzeczy się dzieją], że zabijają ludzi, wypędzają i tak dalej. A najgorsi są „ukraińcy”. „Ukraińcami” nazywano armię tego Kire… Nie Kir…

  • Własowa?

To podobno nie była armia Własowa, tylko ta druga...

  • Kamińskiego?

Tak, Kamińskiego. To była zbieranina Rosjan, Ukraińców, Tatarów, Uzbeków. Wszystkie narody Związku Radzieckiego z przewagą Ukraińców nazywano Ukraińcami. Dziesiątego sierpnia słychać: Uchadi! Uchadi! Bystrei! Bystrei! Uchadi! Uchadi! Przyszli ci „ukraińcy” i pod ich konwojem cały nasz dom i wszystkie domy sąsiednie przeszły na Zieleniak. Mojej cioci (najmłodszej siostrze mamy) Ukraińcy zaraz wyrwali i zabrali taką małą walizeczkę z kosztownościami. Czasy! Czasy! Miejte czasy? Dawajte czasy! Dawajte czasy! To było takie zawołanie tych sołdatów ukraińskich. Potem poszliśmy na Zieleniak i byliśmy tam chyba… Wypędzili nas rano i byliśmy tam przez cały dzień i noc. Spotkaliśmy tam mojego wuja, który był profesorem politechniki. Mówię: „Wujku, jakby się stąd wydostać?”. Wujek mówi: „Wyprowadzę was, ale musicie wszystko zostawić”. Wujek świetnie znał niemiecki, perfekt. Idę do babci, bo na Zieleniaku znaleźliśmy się razem z babcią i tą najmłodszą siostrą mamy, ciocią Hanią, i mówię: „Babciu, wujek Zbyszek chce nas wyprowadzić, ale musimy wszystko zostawić”. Babcia mówi: „Wnusiu, jak to wszystko zostawić? Przecież to nasz cały dobytek. Zima będzie, w czym będziemy chodzić?”. Z tym dobytkiem poszliśmy więc do Dworca Zachodniego, potem chyba 11 [sierpnia] przepędzili nas stamtąd do hali w Pruszkowie. Po paru godzinach wsadzili nas do wagonów towarowych i pojechaliśmy do Auschwitz, do Oświęcimia. Jechaliśmy tam dosyć długo. Można było po drodze wysiąść, ale trzeba by znowu te wszystkie rzeczy zostawić. Jak trafiliśmy do Oświęcimia, to mówię do babci: „Babciu, przecież tu jest napisane Auschwitz, a nie żaden Oświęcim”. Oświęcim to jest właśnie po niemiecku Auschwitz. W Auschwitz cała nasza grupa (dzieci i kobiety osobno), to znaczy ja z babcią i tą najstarszą siostrą mamy, ciocią Tenią, poszliśmy do mycia. Ciemno. Rozebrali nas do naga i puścili. Dali takie niemieckie mydło (Ersatz) i potem było mycie. Następnie kazali nam się ubrać w pasiaki. Odprowadzono nas na Frauenlager, ściśle mówiąc, to był Birkenau. To był Birkenau w Brzezińce. Przez pierwszy tydzień, jak na tamtejsze warunki, było nawet bardzo dobrze, bo jak więźniarki zobaczyły dzieci i kobiety z Powstania, to jak mogły, dawały nam chleb, końską kiełbasę, jakieś powidła buraczane. Na tamtejsze warunki to był luksus. Po tygodniu starsze dzieci, od sześciu do czternastu lat (dzieci chyba do czterech czy pięciu lat mogły tam zostać), zabrano na męski Männerlager. Przeszliśmy tam z Frauenlager takim marszowym krokiem: Links! Links! Links! Und links! Eins, zwei, drei, vier, links! Links! W Oświęcimiu byliśmy chyba do 10 stycznia czterdziestego piątego roku, potem braliśmy udział w marszu śmierci. W Oświęcimiu, jak na tamtejsze warunki, jeszcze nie było tak źle, dlatego że byłem w tym wieku, że jeszcze nie brano do tych przymusowych robót (brano dopiero powyżej czternastu lat). W związku z tym nie musieliśmy wstawać o czwartej rano, iść w drewniakach po deszczu czy śniegu. Mogliśmy leżeć na buksach, czyli piętrowych pryczach. Oczywiście prycze były niemożliwie zapchane, bo do naszego baraku dokwaterowano ukraińskie dzieci, a potem żydowskie. Później mówili, że była jakaś epidemia, więc w ogóle nie pozwolono nam z tego baraku wychodzić. Tam spędziliśmy chyba parę tygodni, potem ta kwarantanna się skończyła. Zaczęto już mówić, że Niemcy będą ewakuować Oświęcim. Mówiło się o tym, że krematoria już przestały [działać], już nie gazowali Żydów. Zresztą parę dni po tym jak przyjechaliśmy do Oświęcimia (12 sierpnia), krematoria zostały wysadzone w powietrze. Już zacierali swoje ślady.
Potem był ten straszny marsz śmierci. To było chyba 12 czy 14 stycznia, bo już się zbliżała armia sowiecka. Słychać było strzały, na wschodzie była już widoczna łuna. [Pojawił się] problem, zostać czy jechać. Z babcią widziałem się ostatni raz w październiku czterdziestego czwartego roku. Babcia już była poważnie chora. Umarła zresztą niedługo po powrocie z Oświęcimia, gdzie została z tymi najstarszymi kobietami. Rosjanie wyzwolili babcię. Babcia umarła, zresztą to już inna sprawa. Nas gnano pieszo po tym strasznym mrozie całą noc, cały dzień i do dwunastej w nocy następnego. Przechodziliśmy pod konwojem gdzieś na zachód przez Śląsk, prawie się nie zatrzymując. Jak ktoś nie mógł iść, to go z litości zabijano. Co parę kroków leżały trupy zastrzelonych kobiet, mężczyzn, którzy już nie nadążali ze zmęczenia. Tu muszę się cofnąć, bo jak się przygotowywaliśmy do tej ewakuacji, to był problem, zostać czy się ewakuować. Rozeszła się pogłoska, że Niemcy będą rozstrzeliwać tych wszystkich więźniów, bo wiadomo jak zostaną bezużyteczni starzy i chorzy, to trzeba ich zabić, żeby po prostu nie było problemu. Nasz blokowy, gdzie były te wszystkie dzieci, zdecydował: „Dzieci wszystkie idziecie”. Kto mógł, to sobie zorganizował dodatkowy sweter, dodatkowe onuce. Dostaliśmy jakieś bardzo niewielkie porcje chleba. Kuchnia już była w takim rozprzężeniu, wiec [wzięliśmy] jeszcze jakieś kawałek kiełbasy, końskiej oczywiście, jakieś powidła. Margaryny już nie było, bo by się roztopiła, przecież nie było żadnych folii, toreb, plecaków, tylko tak gdzie się dało upchnąć. Po tym marszu władowano nas do odkrytych wagonów (węglarek), chyba gdzieś na Śląsku. Mróz był chyba ze dwadzieścia parę, trzydzieści stopni. W czterdziestym czwartym, czterdziestym piątym była strasznie ciężka zima. Potem siedzieliśmy w tych wagonach. […] Tory były zapchane, bo pociągi jechały z transportami wojskowymi i byliśmy trzeci, ostatni w kolejności. Były z nami ukraińskie dzieci (dzieci tych bieżeńców, tak zwane bezprizorne). W tym wagonie znaleźli podobno jakiegoś żydziaka i ci Ukraińcy tego żydziaka wypchnęli. Małe żydowskie dziecko, które się tam jakoś zaplątało. Te żydowskie dzieci, które z nami były na bloku przez jakiś czas, zostały potem gdzieś zabrane przez Niemców. Ten Żydek jakoś się zaplątał i ci Ukraińcy wyrzucili go na tory. Tak właśnie ludzie dziczeli. Z tych wszystkich republik sowieckich najwięcej było właśnie Białorusinów i Ukraińców, tych dzieci, bo tam była okupacja niemiecka, sięgała na tamte tereny.
Potem przez Pragę i Wiedeń przedostaliśmy się do Mauthausen. Zaczęły się najgorsze rzeczy, bo w Mauthausen wysadzono nas z tych wagonów. Nie mieliśmy już nic do jedzenia, byliśmy już bardzo głodni. Pognano nas na taką górkę, gdzie mieścił się obóz w Mauthausen. Tam nas rozebrano do naga i dano kawałek mydła (jeden prztyczek na dziesięciu). Gorąca woda, a potem zupełnie nago przez śnieg do nieogrzewanych baraków. [Dostaliśmy] jeden dziurawy koc na pięciu czy sześciu i tak przespaliśmy całą noc. Dopiero nazajutrz wydano nam drelichy. Na szczęście z tego Mauthausen przeprowadzono nas do filii Mauthausen, do takiego obozu w Melku. Tam dostaliśmy bardzo dobrą pracę w kartoflarni, to znaczy te dzieci, które z nami szły, dostały tę pracę. Obieraliśmy tam kartofle. Bardzo dokładnie obrane musiały być dla esesmanów, a te takie byle jak obrane, z dziurami i czarnymi plamami dla więźniów. Doczekaliśmy tam do kwietnia czterdziestego piątego roku. Potem nas przewieźli z powrotem do Mauthausen. To już była wiosna, słychać było dalekie odgłosy artylerii. W Mauthausen przesiedzieliśmy znowu przez cały miesiąc. Tam było chyba najgorzej, bo to była taka podgórska miejscowość. Kwiecień to były jeszcze przymrozki. O ile w Oświęcimiu można było jeszcze skombinować jakiś sweter, dodatkowy koc, to tam mieliśmy tylko podarte podkoszulki, lekkie majtki, na to ten drelich (pasiak więzienny) i drewniaki. W Oświęcimiu zresztą też były drewniaki. Z onucami było bardzo słabo. O piątej rano nas wyrzucano na apel i trzeba było czekać aż pan esesman przyjdzie. Zjawiał się koło dziewiątej, taki wachmistrz i było odliczanie, czy ktoś nie uciekł. Tam było tak, że właściwie już podobno byłem w takim stanie, że bym nie przeżył tego Mauthausen. Zaopiekował się tam mną taki pan Szeszuła, który był Schreiber, czyli pisarzem. Uratował mi życie. Wziął mnie na parę dni i już nie musiałem wstawać na apele. Dał mi trochę jedzenia i dzięki temu przetrwałem. Potem przyszli Amerykanie i była dziwna rzecz. Wszyscy Rosjanie z tych jeńców zaczęli się chować, gdzie kto mógł. Więźniowie innych narodowości [zastanawiali się]: „Dlaczego oni się tak chowają? Przecież oni powinni cieszyć się, że ich oswobodzili”. Rozeszła się głucha wieść: „Nie cieszą się, bo ich zabijają. Sowieci wywożą ich do swojej strefy i rozstrzeliwują albo biorą do łagru jako zdrajców”. W Rosji było podobno tak, że żołnierz nie może się poddawać. Kto się poddał, znaczy zdradził, dezerter. Co jeszcze było? Potem jeszcze zwiedzaliśmy to Mauthausen i tam były takie góry trupów, szkieletów ustawionych jak sagi drzewa, sięgające aż po pierwsze piętro. Amerykanie ich fotografowali.
Jak już nas Amerykanie oswobodzili, to za parę dni załadowano nas na amerykańskie ciężarówki, takie wojskowe, i zawieziono do Regensburga. To takie piękne niemieckie miasto nad Dunajem. Tam utworzono z nas harcerzy, którymi dowodzili druhowie z Armii Krajowej. Był druh Czerwiński, jeszcze był druh oboźny, druh kwatermistrz. Była jeszcze druhna, ale już dawno tych nazwisk nie pamiętam. To byli jacyś działacze akowscy. To była taka organizacja harcerska typu „Bóg, honor, ojczyzna”. Zdawałem tam na młodzika, zostałem bierzmowany i tam miałem wypadek. Koło naszego obozu stały takie baraki, gdzie produkowano w czasie wojny między innymi rurki dla lotnictwa. Po tych wszystkich egzaminach, zdawaniu sprawności na młodzika i po bierzmowaniu, któryś z chłopaków niechcący uderzył mnie tą nieobrobioną rurką. Ta rurka utkwiła mi w kolanie. Był ogromny problem, bo to kolano zaczęło mi puchnąć. Wzięto mnie do niemieckiego szpitala i tam rzeczywiście ci niemieccy chirurdzy uratowali mi życie, w tym sensie, że mi nie ucięli nogi. Przecież to było parę miesięcy po wojnie, więc to by się… Dowiedziałem się tam, że moi rodzice żyją, bo jeden z naszych kolegów odnalazł ojca. Dałem mu list do moich rodziców. Rodzice dowiedzieli się, że żyję i przez misję wojskową sprowadzono mnie do Polski. Po drodze przejeżdżałem przez Frankfurt nad Menem, gdzie się zatrzymaliśmy przez dziesięć dni. Frankfurt to było jedno morze gruzów. Potem przyjechaliśmy do Warszawy.

  • Sam pan był sprowadzany czy w grupie?

Sam, akurat wracali z procesu norymberskiego. Byłem przekonany, że rodzice nie żyją, nie wiedziałem w ogóle, co się dzieje. Jak dowiedziałem się, że żyją, to jeszcze ten druh mówi: „Chłopcze, nie jedź, a przynajmniej patrz, żeby cię nie wywieźli na wschód. Gdybyś cokolwiek zauważył podejrzanego, wyskakuj z samochodu i zwracaj się do pierwszego amerykańskiego posterunku, żeby cię nie wywieźli na wschód. Nie wiadomo, czy to nie jest jakaś prowokacja”. Przyjechali ci wojskowi, bo to była misja polska we Frankfurcie nad Menem. Między innymi był dziennikarz, który akurat opisywał proces norymberski, który się w tym czasie zaczynał. Zabrali mnie do tego Frankfurtu nad Menem i tam siedziałem dziesięć dni w tej misji wojskowej. Potem nas przewieźli samochodem, taką starą dekawką i prawie nie zatrzymując się, przez Pragę przyjechaliśmy do Warszawy. Przyjechałem pod adres, który znałem, Szwedzka 6, Szwedzka róg Stalowej, do tej apteki. To są moje przeżycia okupacyjne.

  • Czy tam się pan spotkał z rodzicami?

[Spotkałem się] z moją mamą, bo ojciec był w tym czasie w Katowicach. Zaczął pracować tam w sądzie, ale bardzo krótko, bo w czterdziestym ósmym roku powiedzieli: „Pan by nawet woźnym nie mógł być w sądzie”. Na samym początku brali tych starych urzędników, bo musieli przecież jakoś to państwo uruchomić. Dlatego ojciec dostał pracę w Katowicach.

  • Kiedy wychodzili państwo z Pruszkowa i byli ładowani do tych wagonów, to jak ludzie reagowali na wiadomość, że jadą do Oświęcimia?

Takie były pogłoski, że jadą do Oświęcimia. Był strach. Co robić? […] To były takie głuche pogłoski, że jadą do Oświęcimia, ale nie było wiadomo. Może pojedziemy na roboty, przecież nie było powiedziane, że do Oświęcimia. Może nas wypuszczą, może pojedziemy gdzieś do Austrii, do bauera na roboty. Ludzie byli zdezorientowani. Tak samo jak moja babcia mieli te rzeczy, cały dobytek, pieniędzy żadnych nie było, bo już Ukraińcy wszystko zabrali. Co dalej robić? Tak się mówi, zostawiać te rzeczy? Jest sierpień, ale przecież idzie wrzesień, październik, wojna jest, trzeba mieć dla siebie jakieś ciepłe rzeczy. Można było uciec, bo pociąg się ciągle zatrzymywał. Jakby ktoś był młodszy i sprawniejszy, to by uciekł, ale babcia, ciocia, starsze osoby to nie bardzo. Gdzie uciec? Jak się potem przedostać?

  • Kiedy rozdzielono państwa w Oświęcimiu, to co się stało z tą starszą ciotką

Moja starsza ciotka trafiła do… Jak się ten obóz nazywał? To był taki bardzo ciężki obóz. Ravensbrück. W bardzo ciężkim stanie została oswobodzona, chyba też przez Amerykanów czy Anglików. Potem przebywała w Szwecji na leczeniu. Wróciła chyba w czterdziestym siódmym czy pod koniec czterdziestego szóstego roku. Była już kompletną inwalidka, bo przeszła wszystkie możliwe choroby, jakie tam były. Jej mąż, który też był właścicielem apteki, umarł w czterdziestym siódmym roku. Potem żyła na utrzymaniu rodziny i w osiemdziesiątym pierwszym roku umarła.
  • Kiedy w Oświęcimiu został pan przeniesiony do tego obozu męskiego, to czym się pan zajmował. Mówił pan, że nie byli państwo brani do pracy.

Właściwie to cały dzień tam siedzieliśmy. Rano szliśmy na apel poranny, potem był apel wieczorny, a poza tym siedzieliśmy na boksach. Początkowo za pozwoleniem można było wychodzić z baraku. Potem jak była ta kwarantanna w związku z pojawieniem się chyba tyfusu, to chyba z sześć tygodni siedzieliśmy w barakach. Część dzieci, najstarszych chłopców, zgłosiła się do pracy na tak zwaną Rollwagen. To były takie wagonetki, które się przerzucało. Ja się zgłosiłem do jakiegoś pana, który też był jakimś schreiberem. Zostałem tak zwanym laufrem, czyli gońcem, [miałem] jakieś papiery przenosić. To była taka fikcja, żebym po prostu mógł z tego baraku wyjść i posiedzieć sobie troszeczkę w cieple.

  • Jak wyglądały warunki, jeżeli chodzi o żywność?

Rano w Oświęcimiu dostawaliśmy nawet dużą kromkę chleba, który nie zawsze był całkowicie spleśniały, często były tam tylko kawałki pleśni, do tego były powidła buraczane, czasem margaryna, ale to już zamiast powideł, a czasem (bardzo rzadko) mniej więcej centymetrowy plasterek końskiej kiełbasy i czarna kawa. Potem zupa, przeważnie z brukwi i buraków. Na kolację była cieńsza kromka chleba z powidłami czy margaryną. Najgorzej było w Mauthausen. Tam była cieniutka kromeczka chleba już bez niczego. Większość tego chleba była spleśniała. Zupa była taka, że już tam w ogóle nie było nawet brukwi czy buraków, tylko prawie sama woda. No i czarna kawa zbożowa.

  • Jak wyglądała kwestia ubierania się jesienią i zimą jeszcze w Oświęcimiu? Mówił pan, że można było zdobyć jakąś dodatkową odzież.

Zdobyć nie było tak prosto. Jak byłem tym laufrem, to dostałem jakiś obszarpany sweter. Odzież była taka: drewniaki, onuce, pasiaste spodnie albo nawet jakieś cywilne z sztrajfą, czyli z takim czerwonym lampasem, do tego był obszarpany podkoszulek i sweter. Nam dali jakieś obszarpane swetry, ale to już takie właśnie rzęchy, i więzienną bluzę. Co jakiś czas były mykwy i po tych kąpielach zawsze wszystko nam odbierali. Potem wszystko dawali od nowa: buty, onuce, spodnie, bieliznę, bluzę. Jak państwo na pewno wiecie, Niemcy zwracali dużą uwagę na higienę. Jak się robiło już zimno, to dawali jakieś swetry. Jak ktoś miał więcej szczęścia, to można było jeszcze z tego stosu wykombinować jakiś sweter, żeby miał na przykład rękawy albo był mniej podarty. W Mauthausen to już nic nie było, żadnych swetrów, buty byle jakie, onuce. To było bardzo ważne, czy onuce były krótkie czy długie, czy można było sobie dwa razy nogi owinąć, czy trzy razy, czy w ogóle nie można było ich owinąć, albo tylko raz. W Mauthausen było najgorzej, bo trzeba było stać parę godzin na apelu w tych przymrozkach. Był kwiecień, a to przecież była podgórska miejscowość, więc temperatura była minus dwa, minus trzy stopnie.

  • Wspominał pan, że w baraku w Oświęcimiu były dzieci polskie, ukraińskie i żydowskie. Czy te dzieci trzymały się w jakiś grupach?

To było tak, że jak był barak, to na środku był piec, który był trochę podgrzewany, ale to było tak, że był podgrzewany od strony tego… Jak się wchodziło do baraku, to było tak: po lewej i po prawej stronie były malutkie pokoiki i tam mieszkał Blokerterster, a po drugiej stronie Schreiber i jeszcze jakiś funkcyjny więzień. Potem były trzy- albo czteropiętrowe prycze, teoretycznie na osiem osób, ale ponieważ byliśmy dziećmi, to różnie bywało. Przeważnie było dziesięć, dwanaście albo trzynaście osób. Podobnie koc był albo dla dwóch czy trzech osób, albo dla dziesięciu, więc to była duża różnica. Materace były ze słomy, to znaczy kiedyś była to słoma, a już potem to były resztki tej słomy, taki proszek. Tam właściwie byliśmy cały dzień. Poza tym w tym okresie, kiedy była ta kwarantanna, to w ogóle nie wolno nam było wychodzić. Potem to część była na Rollwagen, a część, na przykład tak jak ja, to starałem się [chodzić], ale też nie codziennie, do tego pana. To był adwokat, nazywał się Klewin. Byłem laufrem, ale to właściwie była fikcyjna, nie codziennie przychodziłem. Tak się chodziło w baraku albo przed barak, ale za bardzo nie wychodziliśmy, bo przecież był październik, listopad. Ubrania były takie, jakie były, więc i tak siedzieliśmy i czekaliśmy.

  • Miał pan tam jakiś kolegów?

Takich kolegów o tyle, o ile. To były takie warunki, że… Miałem kolegów, oczywiście, że miałem, ale to była taka zazdrość i walka o ten kawałek chleba, o to wszystko. Oczywiście miałem kolegów.

  • W Mauthausen też?

W Mauthausen było bez porównania gorzej. To była taka różnica jak pomiędzy Zachodem w latach komuny a jakimś Uzbekistanem w czasach komuny. To była ogromna różnica.

  • Czy pamięta pan, kto był tym blokowym jeszcze w Oświęcimiu?

W Oświęcimiu ostatnim blokowym był Emil Bednarek. To był blokowy z bloku trzynastego. Podobno był bardzo okrutny, ale potem chciał się jakoś zrehabilitować i nawet jak szliśmy w tym marszu śmierci, to tak się nami opiekował do czasu wstawienia nas do tych węglarek. Opiekował się nami w tym sensie, że mówił: „Chłopcy, żeby nikt nie zostawał. Chodźcie, śpiewajcie jakieś piosenki. Marsz, marsz, lewa, lewa, żeby nikt nie zostawał”. Niemcy, ci eskortujący, zaraz by zastrzelili, jakby ktoś został.

  • Czy wobec dzieci też był taki okrutny?

Nie, mówiono, że podobno kiedyś był bardzo okrutny. W ogóle w Oświęcimiu warunki życia w latach czterdziestych, w czterdziestym pierwszym, czterdziestym drugim, jak Niemcy zwyciężali, były nieporównanie gorsze. Niemcy się wyjątkowo znęcali. Potem, kiedy już widzieli, że wojna przybiera zły dla nich obrót, to w jakiś minimalny sposób, ale powtarzam minimalny sposób, starali się ten reżim troszeczkę złagodzić. On więc też się jakoś starał, te dzieci jakoś… Poprzednio byli też inni blokowi, ale specjalnie to nas, dzieci… Kiedyś też dostałem lanie, dwadzieścia pięć batów na goły tyłek, dlatego że była kwarantanna, a ja wyszedłem gdzieś, żeby zdobyć kawałek chleba. Tak żeby bili po prostu dla przyjemności, to nas przynajmniej nie… Jednak za byle jakieś przekroczenie, to tłukli.

  • Czy duża była śmiertelność wśród pańskich kolegów?

Nie, dlatego że… Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że w Oświęcimiu Niemcy dawali dla dzieci przez dłuższy czas (chyba przez cały czas) szklankę mleka, ale takiego przedwojennego tłustego, prawdziwego mleka. To mleko nas jakoś trzymało przy życiu, ale to tylko dzieci dostawały.

  • Pamięta pan, żeby Niemcy zabili jakieś dzieci w czasie tego długiego marszu?

Nie. Znaczy w tej grupie, w której szliśmy, to nie zabijali. To była taka olbrzymia kolumna licząca paruset, parę kilometrów. Oglądać się przecież nie było możliwe. Wśród tych trupów, które co krok leżały, to nie widziałem dzieci. Byli dorośli, przeważnie jakieś kobiety, po prostu ci, którzy nie wytrzymywali tej drogi. Tak jak mówię, to był marsz noc, dzień, noc, krótki odpoczynek w stodole od dwunastej do piątej i potem znowu marsz cały dzień, całą noc. Tak przez parę dni. Dopiero potem nas załadowali w te węglarki, nie wiem chyba gdzieś na Dolnym Śląsku. To jednak było paręset kilometrów.

  • Kiedy już przyjechali państwo do Mauthausen, przeżył pan, pracując w tej kartoflarni…

To było w Melku.

  • Tak, w Melku. Potem zostali państwo zabrani z powrotem…

Do Mauthausen.

  • Właśnie. Jak pan pamięta sam moment wyzwolenia przez Amerykanów? Czy w ogóle mówiło się o tym, że już są Amerykanie?

Mówiło się, żeby Amerykanie nas wyzwolili, a nie Sowieci. Już dosyć głośno się o tym mówiło i o tym, żeby tylko zdążyli nas wyswobodzić. Były też już takie pogłoski, że Niemcy mogą wrócić. Parę dni przed opuszczeniem Mauthausen, przed wyzwoleniem Mauthausen załoga niemiecka gdzieś wyszła, ale obawiano się, że wrócą, bo podobno, ale to nie w naszym obozie, do jakiegoś obozu wracała na czołgu załoga esesmanów (to byli esesmani w tych służbach wartowniczych), żeby jeszcze dobić tę resztkę więźniów. Amerykański czołg przeciął im drogę i po prostu zniszczył czołg tych esesmanów. Czy u nas w Mauthausen to było, to nie mogę tego powiedzieć. Zresztą jak już byłem u tego pana Szeszuły te parę dni przed końcem wojny, to byłem tak zmęczony, że po prostu cały czas leżałem w takim półprzytomnym stanie.

  • Pamięta pan, że w pewnym momencie nastąpiło wyzwolenie i wkroczyli do obozu Amerykanie.

Wkroczyli do obozu Amerykanie. Pamiętam, że na bramie stanął amerykański oficer, chyba jakiś major i miał przemówienie do tych więźniów. Mówił po angielsku, ktoś tam tłumaczył na różne jeżyki. Przecież tam była cała Europa. Francuzów było dużo, Belgów, Holendrów, Włochów. Byli nawet Hiszpanie, Czesi, Polacy. Wiem tylko, że Rosjanie to się chowali rozpaczliwie, bo potem wystąpił drugi oficer, sowiecki, i ten zaczął wszystkich namawiać, żeby wrócili do swojego raju, bo tam dopiero będą mieli. Ojczyzna ich godnie uhonoruje, wszystkie im krzywdy wynagrodzi. Oni tyle cierpieli i ojczyzna o nich wie, i tak dalej. Oni ukrywali się jednak, gdzie tylko mogli.

  • Pamięta pan, żeby Amerykanie po przejęciu w jakiś specjalny sposób zajmowali się dziećmi?

Tak, zajmowali się dziećmi. Przede wszystkim zaraz nas z Mauthausen wywieźli ciężarówkami do tego Regensburga. Po drodze podostawaliśmy amerykańskie paczki unrowskie. To były takie zielonkawe pudełeczka, mniej więcej dwadzieścia centymetrów wysokości na jakieś osiem centymetrów grubości i około dziesięć centymetrów szerokości. Tam było tak: albo serek, albo jajecznica z kawałkami szynki, albo szynka taka bardzo dobra z galaretką, sucharki, jakaś czekolada albo cukierki, kawa i nawet papierosy. Dzieci to już nie paliły, ale tam też się zaczynały te papierochy.

  • Czy w czasie tego pobytu w obozie udało się panu właściwie uniknąć jakiegoś poważnego zachorowania?

Bogu dzięki, udało się uniknąć. Niemcy bardzo pilnowali, żeby żadnej… Miałem tylko w obozie flegmonę, zrobiła mi się na nodze. Jeszcze do dziś mam ślady na nogach. Poza tą flegmoną, którą zresztą leczyłem w tym Krankenhaus, żadnych jakiś innych chorób nie miałem. Tą flegmonę zasuwali mi jakąś maścią i takim bandażem.

  • Kiedy zostali państwo zabrani z tego Mauthausen i kiedy została z państwa sformułowana taka drużyna harcerska, to jak w tej drużynie organizowano państwu czas?

W tej drużynie organizowano nam czas bardzo dobrze. Przede wszystkim zdawało się egzamin na młodzika. To były te wszystkie sprawności harcerskie. Ponadto zaczynano nas już… Były lekcje historii, geografii. Druhowie robili nam pogadanki, tak żeby dzieci były cały czas zajęte. Zresztą nie wszystkie dzieci się do tego nadawały, bo tych starszych chłopców, którzy byli już tacy bardziej zdemoralizowani, to już odesłali... Już nie byli w tych grupach harcerskich. Nas było tam chyba jakieś kilkadziesiąt dzieci, już tych polskich, z Warszawy. Cały czas coś tam było. W harcerstwie nie było ani chwili wolnej. Bez przerwy były gry sprawnościowe… Przecież na tego młodzika trzeba było się uczyć - marsz według azymutu, marsz według kompasu. Różne sprawności. Cały czas mieliśmy zajęcia.

  • Tam również miał pan jakiś kolegów?

Tam też już miałem kolegów. Potem to się raczej ta znajomość urwała, bo większa część tych dzieci została, paru potem wróciło do Polski. Później już miałem nowych kolegów ze szkoły. Dzisiaj to się inaczej na to patrzy, ale takie przyjaźnie z tamtych lat, to już można o tym mówić, ale kiedyś były to wspomnienia takie dosyć traumatyczne. Jak się tych ludzi widziało z powrotem, to te wszystkie wspomnienia wracały. Nawet odwiedziło mnie kilku takich chłopców, ale jeden z nich został marynarzem, to już… Przecież to były pierwsze lata powojenne, to nie było tak, że się wsiądzie w pociąg czy samochód i się jedzie. Pociągi były zapchane i tak dalej. Po wojnie była niesamowita bieda, wiec tak się nie podróżowało. Inni to też gdzieś się porozchodzili. Owszem, widzieliśmy się raz czy dwa razy. Staszek Merlak był u nas chyba dwa razy czy raz. To było tak, że jak chodziłem do szkoły, do gimnazjum, to z tymi kolegami z gimnazjum przyjaźniłem się wiele, wiele lat. Poumierali już dzisiaj. Mieliśmy z nimi wspólne lekcje, wspólne się chodziło, przecież w Warszawie komunikacji nie było. Przedostać się na Pragę to był problem, a co dopiero odwiedzanie się gdzieś tam.

  • Czy zabierano państwa jeszcze tam w Austrii na jakieś wycieczki?

Owszem, jak byłem harcerzem to była taka wycieczka do Valhalii. To była taka świątynia grecka wzdłuż Dunaju. Tam były popiersia różnych wielkich ludzi. Wiem, bo mówili, że nie było Piłsudskiego, nikogo z Polaków. Byli natomiast Katarzyna II i Fryderyk II. Wtedy byłem właśnie po tym wypadku z tą nogą i chłopcy nieśli mnie na noszach.

  • Kiedy wrócił pan do domu, już tu do Warszawy, to mieszkaliście na Szwedzkiej. Jak długo?

Na Szwedzkiej mieszkaliśmy do czterdziestego ósmego roku W czterdziestym ósmym roku dostaliśmy mieszkanie, to znaczy wujek, który był profesorem politechniki, zostawił to mieszkanie i my się tam przeprowadziliśmy. To było duże, czteropokojowego mieszkania na Filtrowej 62 mieszkania 38. W jednym pokoju mieszkała sparaliżowana starsza pani z gosposią, która ją obsługiwała. Jak ta pani umarła, to mieszkał tam rodzina z dwojgiem dzieci. W drugim pokoju mieszkała rodzina z trojgiem dzieci. W pozostałych dwóch pokojach, takich przejściowych, mieszkali rodzice ze mną.

  • Pańska matka cały czas pracowała w aptece.

Pracowała do pięćdziesiątego pierwszego roku, dopóki nie musiała oddać tej apteki. Potem pracowała w aptece przy Placu Narutowicza (mieszkaliśmy [niedaleko] na Filtrowej). Ja dojeżdżałem do szkoły do Władysława IV.

  • Co się działo z pańskim ojcem? Początkowo podjął pracę w Katowicach, potem został…

Podjął pracę, potem został zwolniony. Do śmierci pracował dorywczo w jakiś spółdzielniach jako doradca prawny. Zmarł w sześćdziesiątym drugim roku.

  • Mówił pan, że babcia przeżyła obóz.

Babcia przeżyła obóz. Po wyzwoleniu Oświęcimia najmłodszy brat ojca, ten, u którego zatrzymaliśmy się we Lwowie, pojechał do Oświęcimia. Odnalazł tam babcię. Zawiózł ją do najmłodszej siostry mojego ojca, cioci Tali, i tam babcia po paru dniach zmarła na gruźlicę.

  • Co się później działo z najmłodszym bratem pańskiego ojca, tym ze Lwowa?

Ożenił się i potem umarł w siedemdziesiątym piątym roku. Mieszkał we Wrocławiu.

  • Przeniósł się potem do Wrocławia.

Tak.

Warszawa, 12 maja 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Jerzy Kawczak Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter