Mirosława Kucharska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Mirosława Kucharska z domu Ostrowska. Mieszkałam z rodzicami i z rodziną na ulicy Ordona, na Woli, w takiej kamienicy czynszowej, drewniak jednopiętrowy. Tam mieszkali moi rodzice, mamy matka i brat mamy z żoną. Tam żeśmy zajmowali pierwsze piętro. Jak Powstanie padło, to Niemcy przyszli i nas wszystkich wyrzucili, i na naszych oczach spalili te wszystkie drewniaki. Ale w międzyczasie…

  • W którym roku się pani urodziła?

W 1937. Jestem historyczka, bo 3 maja się urodziłam, też właśnie na Ordona.

  • Tam też zastał państwa wybuch wojny, tak?

Tak, tak. Z tym że ulica Ordona... Przede wszystkim jak było bombardowanie, to zniszczyli wodociągi i nie było w ogóle wody, bo wodociągi i pompy to były tylko takie na ulicy, kubłami się przynosiło. I bombardowanie to zniszczyło i ja zachorowałam na czerwonkę. To była straszna choroba.

  • Ale to zaraz na początku wojny?

Może w drugim roku, jak te bombardowania były. To trwało dosyć długo, bo ani lekarza, ani leków. Później zabrali nas na skutek [tego], że nie znaleźli mamy bratowej, to moją mamę i mnie – ja byłam mała, to trudno zostawić dziecko w domu – zabrali nas na Skaryszewską do obozu przejściowego.

  • Przepraszam, czy pani się orientuje, kiedy to było?

To chyba był czterdziesty trzeci rok, podejrzewam, bo tak już sobie nie… Były ogłoszenia na słupach przez Niemców wydrukowane po Warszawie, że jeżeli się te osoby, których poszukują, nie zgłoszą, to te osoby będące już na Skaryszewskiej będą wywiezione do obozów pracy. I ciotka się zgłosiła, i została wywieziona do Ravensbrück. Ponieważ to było młode małżeństwo, na niej tam robili [eksperymenty, była] jako królik doświadczalny ginekologiczny. Ona jak wróciła to już nie mogła mieć dzieci. Krew miała zatrutą. Ale nas, jak Powstanie padło, ja byłam dalej chora na tą czerwonkę, to Niemcy na Ordona przyjechali samochodami, z tymi zapalającymi bombami czy jakoś one tam się nazywają i tylko tłumoczki mogłyśmy zabrać. I wyrzucali z domów po prostu, kto szedł to…

  • Czy wie pani, kiedy to było, w którym dniu Powstania?

To już musiało być po Powstaniu, bo już było zimno. Powstanie we wrześniu padło, to musiał być koniec września albo październik. I każdy z tłumoczkiem na ulicy... Oni na naszych oczach podpalali całe te drewniaki, a my mieliśmy gdzieś tam się udać. I mam takie ciekawe, smutne wspomnienie, bo po przeciwnej stronie ulicy Ordona mieszkał starszy pan, który miał hodowlę kanarków. On też oczywiście musiał się wyprowadzić i otworzył wszystkie te klatki, żeby kanarki uciekały. I część kanarków z powrotem w ten ogień wpadała. Ja strasznie to przeżyłam, jako dziecko.
Ale [potem] przez pola, przez Gizów, przez Wschowską, poszłyśmy na Jelonki, gdzie mieszkała mamy najstarsza siostra. Nawet na tej pierwszej ulicy, zaraz za cmentarzem. I proszę sobie wyobrazić, że dochodzimy do Jelonek, a tam jednostka wojskowa w tych domach się osiedliła, a wszystkich ludzi, którzy tam mieszkali, wywieziono do Niemiec. My stanęłyśmy przed faktem, co mamy zrobić. Więc strażnik niemiecki zaprowadził nas do komendanta. Komendant pyta się, co my robimy. No więc mama znała niemiecki, powiedziała, że nas wyrzucono z ulicy Ordona. A ponieważ ja już się tam słaniałam, byłam ciężko chora, więc [komendant pyta]: „Co dziecku jest?”. Mama mówi: „Czerwonka”. I proszę sobie wyobrazić, że on swojego lekarza, tego Niemca wezwał i ten Niemiec zaczął mnie kurować. Natomiast uznał, że mama z babcią, bo we trzy żeśmy wyszły, że mama z babcią im się przyda do kuchni, do magazynów i tak dalej. W związku z tym dał nam komórki, z takich pustaków betonowych były, z okienkiem, drewniane drzwi. „Tam macie zamieszkać”. A ściany już jak się zaczął mróz, to był szron na całych ścianach, ale dano nam „kozę” w środku i my tą „kozą” (taki piecyk okrągły) żeśmy trochę paliły. Tu było gorąco, a tam było zimno. Ale ja tam wyzdrowiałam.

  • Pani już przeszła do okresu popowstaniowego, chciałam jeszcze dopytać…

À propos jeszcze. Ponieważ cała moja rodzina pracowała w fabryce Franaszka, na Wolskiej, róg Skierniewickiej, i mama…

  • To było jeszcze przed wojną?

I przed wojną, i w czasie okupacji. Ojca złapali w łapance, wywieźli do Niemiec.

  • Kiedy to było?

O, to było bardzo wcześnie. To musiał być chyba czterdziesty pierwszy albo czterdziesty drugi rok. Brata mamy też wywieźli w łapance do Niemiec. Tak że tych dwóch chłopów nie miałyśmy w domu. Natomiast w fabryce Franaszka […] tej najstarszej siostry mamy, Józefy, pracował mąż i syn. I teraz mamy wieści od nich. Okazuje się, że ten Franaszek, żeby na początku napaści Niemiec i okupacji nie wywozili ludzi z jego fabryki, to on okupował się Niemcom, łapówki dawał. Jedna grupa przyszła, przekupił. Druga grupa przyszła, przekupił. Ale niestety którąś następną grupę nie przekupił i ci pracownicy, co byli w fabryce na tej zmianie, zostali wyprowadzeni. Szli Płocką, potem skręcili w Górczewską i tam róg Sokołowskiej drugi szwagier mamy zobaczył tę grupę prowadzoną przez Niemców. I to był ostatni widok szwagra i jego syna. Ślad po nich, po całej tej grupie, zaginął. Dlatego ja zgłosiłam się do pani Agnieszki. Ponieważ nie mamy nazwiska I do Szwajcarii, i do Czerwonego Krzyża mamy ta najstarsza siostra pisała – danych o tych dwóch osobach. Stąd ja tu na skutek ogłoszenia w gazecie zgłosiłam się i chciałam, żeby chociaż na cmentarzu Powstania te ich nazwiska były.

  • Rozumiem, że żadnych informacji państwo nie zdobyli, ani z Czerwonego Krzyża…

Nie, Czerwony Krzyż w Szwajcarii nie miał śladu. Mamy brat wrócił po zakończeniu wojny. Był u jakiegoś bauera, pracował w rolnictwie. Natomiast mój ojciec przeżył obóz pracy na terenie aliantów w Niemczech. Nie pamiętam, jak się ta miejscowość nazywała. Natomiast jak wyzwolili ich Amerykanie czy w ogóle alianci, bo nie wiem konkretnie, postanowił wrócić do Polski z dwoma kolegami. Wszyscy inni na Zachód poszli z tego obozu. I proszę sobie wyobrazić, znalazł się w Lubece. Od Amerykanów dostali witaminy, odzież, lekarstwa, papierosy i tam tłumoczki, jakieś kartony, stare walizki. Nieśli to wszystko. I co się stało w Lubece. Szło trzech żandarmów radzieckich. „Co wy tam macie?” I tych dwóch pokazało, a mój ojciec nie chciał. I wyobraźcie sobie, że zaprowadzili go za ten słup ogłoszeniowy, taki okrągły i w tył głowy strzelili i zabili mi ojca. Ci moi „ukochani” obecni wyzwoliciele, prawda. Ja byłam od dziecka źle nastawiona w ogóle do nich. Miałam kłopoty nawet z nauką języka rosyjskiego. To jakaś psychika była. Ponieważ Ordona zostało spalone, a tych dwóch ojca kolegów było z Polski, stąd jeden z nich któregoś razu przyjechał i chciał mamę odnaleźć. No ale w jaki sposób? Po trudach mu się udało i mamę zawiadomił. Mama wystąpiła do Czerwonego Krzyża w Szwajcarii i Czerwony Krzyż przysłał zawiadomienie, że ojciec dostał strzał w tył głowy, w czaszkę i tak zginął. Na pewno gdzieś tam pochowany w Lubece, ale nie wiemy gdzie i co. Ja wtedy dostałam rentę po ojcu.
Ale Powstanie... Ponieważ w fabryce Franaszka i mama pracowała, i sporo z mojej rodziny, z Zawiślaków, to miałyśmy stale wiadomości, co się dzieje w fabryce Franaszka. Okazuje się, że Niemcy potrafili tam wkroczyć, urządzili tam spęd nawet mieszkańców okolicznych domów i granatami z pięter rzucili. Tam wiele tysięcy ludzi zginęło. To był jeden taki przypadek. Drugi – ludzie się pochowali do schronów. Były trzy schrony u Franaszka w fabryce. Z pierwszego schronu wywołali, z drugiego schronu wywołali... A z tego drugiego było przejście jeszcze do następnego i ci ludzie nie wyszli. Jak wyszli, to się okazuje, że na podwórzu leżały same trupy. Ale to były dziesiątki podobno, bo mamy siostra, ta Józefa z Jelonek chodziła, ponieważ śladu nie było po [mężu i synu]. Chodziła tam, grzebała po różnych drobiazgach. Już jak ludzi zabrali, pochowali na obecnym cmentarzu, to chodzili ludzie, szukali. Może jakieś pamiątki, guziki, jakieś legitymacje, prawda. No niestety, nie wiadomo, co się z nimi stało.

  • Czy pamięta pani w ogóle moment wybuchu Powstania? Czy coś zostało w pamięci dziecka?

Tak, nawet jak mama z babcią rozmawiały, to zdziwiły się, że... Wiadomo, że Niemcy byli już wtedy w Warszawie, ale sporo armii szło Wolską na Warszawę. I stąd mama mówi: „Dlaczego nie ruszają Redutowej, Elekcyjnej, Ordona, Bema, tylko prują dalej do przodu”. I później dopiero żeśmy się dowiedzieli, że tam powstały barykady, róg Młynarskiej, że akowcy poprzewracali tramwaje i tam zaczęła się walka. To były pierwsze takie wiadomości. Ja nawet niedawno byłam w bibliotece publicznej, bo chciałam trochę poczytać o Woli, jakie są wydania. Siedziałam chyba w czytelni ze cztery godziny, zapoznawałam się z różnymi książkami, znosili mi, ja to czytałam. Byłam po prostu ciekawa, co się dalej dzieje.

  • A czy pani pamięta w ogóle jakieś wystrzały?

Tak, oczywiście, tak. Bo w ten sposób, jak były naloty, to zginęła w mojej rodzinie na Płockiej ciotka, która wybiegła za synem ze schronu, z piwnicy. Wtedy te szrapnele latały i ją zabiło. Ten dzieciak był takim prochem cały obsypany, a ona niestety zginęła. Były na przykład przypadki, że lądowanie [zestrzelonych] alianckich [lotników] było. Więc też chodziłyśmy tam, oglądało się, bo jeden zginął, drugiego schowano. No, oczywiście ludziom się materiały ze spadochronów przydawały na ubrania. Mama nic się na to nie załapała, ale te wspomnienia to są...

  • Jak wyglądał taki zwykły dzień u państwa w domu?

Przede wszystkim jak zaczęły się naloty, to wszyscy żeśmy się chowali do piwnic. Tam nie było schronów, tylko piwnice. Waliły się część murów, dachów i same podwórka. No, to było przeżycie i dla mnie straszne, tym bardziej że ja wtedy byłam chora i mama się strasznie przejmowała tym wszystkim.

  • A jak było z jedzeniem, z wodą?

Wody właśnie nie było, bo wodociągi zostały zniszczone i stąd chyba kanalizacja została zamknięta gdzieś tam dalej w wodociągach. Gospodyni, która miała za płotem swój dom, ona miała taką betonową studnię i stamtąd się czerpało wodę. Tak że woda była, gorzej było z jedzeniem, bo nie było skąd i jak.

  • Nie mieli państwo zapasów w domu?

Troszkę było zapasów, oczywiście. Babcia z mamą zrobiły i w słoikach, i kartofle. No i węgiel był w komórce na podwórku, trochę tego było. Później, jak u Niemców żeśmy były na Jelonkach, to już było lepiej, bo ten komendant pozwalał, po prostu karmiłyśmy się. Zresztą później opowiadał mamie (mama znała niemiecki), że on jest z wykształcenia naukowcem. Jego na siłę zrobiono komendantem tej jednostki wojskowej, która stacjonowała na Jelonkach.

  • A jeśli chodzi o Niemców, to czy jeszcze podczas mieszkania na Ordona pani zetknęła się z Niemcami? Czy pamięta pani z tego okresu Niemców?

Niemców tak, bo były kontrole. W nocy nie można było wychodzić. Mama tam próbowała się dostać, bo gdzieś ten Kercelak był czy coś i mama tam trochę handlowała, bo u Franaszka nie było pracy i stąd wychodziła, ale musiała wracać przed godziną policyjną, prawda. Po prostu wszyscy się chowali, kryli przed Niemcami.

  • Czy pamięta pani Powstańców? Czy w ogóle docierali Powstańcy do państwa?

Nie. Ordona jakoś przechodzili, bo zaczęło się właśnie od Młynarskiej. Stąd u nas tam właściwie prawie się nic nie działo, poza tym że Niemcy spalili całą Ordona.

  • Czy ktoś z państwa rodziny w ogóle brał udział w Powstaniu?

No tak, brał. Zresztą wcześniej brał [udział w konspiracji] mamy brat, ojciec i ta brata żona, która później zgłosiła się i ją wywieźli. Bo oni byli w AK i najdłużej ona działała w AK, bo mężczyzn już nie było w domu. No ale grupa się w jakiś sposób… No ktoś wydał czy na skutek badań może gdzieś tam... Adresy wydał i niestety tak się stało.

  • Czy docierały do państwa jakieś wieści na temat tego, co się dzieje w Warszawie?

Tak. Zresztą Wola najwcześniej padła, bo stąd szedł bardzo duży napór Niemców, przez Wolską. Szły przede wszystkim jednostki, czołgi jakieś tam, inne opancerzone. Bo my żeśmy… No, z Ordona to było widać nawet, jak to wojsko niemieckie szło. No i było wiadomo, że właśnie największe te walki to były przy Młynarskiej na Wolskiej. No a później w miarę posuwali się do przodu Warszawy. To już tego osobiście nie wiem, bo do nas docierały tylko jakieś fragmenty.

  • Czy były jeszcze jakieś dzieci w państwa kamienicy?

Nie. Sąsiadka tam mieszkała z wilczurem, z psem, na parterze. Chyba nie, bo jakoś nie kojarzę, żebym miała tam rówieśników. Gospodyni miała wnuki, no to tam przez płot trochę żeśmy się bawili. Dzieci na nasze podwórko wychodziły. Ale to takie… Mama się stale trzęsła o mnie. Nie wypuszczała mnie, tak że niewiele mam tych wspomnień z tego czasu. No, poza tym ta choroba, tak że...

  • Kiedy pani wyszła z tej czerwonki?

Jak byłyśmy u Niemców. Ten lekarz jednak przychodził i oglądał mnie, jakieś tam lekarstwa mi dawał. No ale mama stale się bała, że jakieś zapalenie płuc się wda, bo przecież ta komórka zimna, okno malutkie, szyby wybite, szmatami mama zakryła. Drzwi też z cienkiej dechy, prawda. No ale jakoś dzięki tej „kozie” w środku trochę się ogrzewało. No i później Niemcy zaczęli już się wycofywać z całych Jelonek. My żeśmy same zostały.
  • Do kiedy panie tam mieszkały?

No, do wejścia wojsk radzieckich do Warszawy. Bo nasza Ordona była zniszczona, nie było gdzie wrócić. W tym mieszkaniu mamy najstarszej siostry żeśmy mieszkały. Później ona wróciła z tego obozu, no to zamieszkała. Mama natomiast już po wojnie dostała przydział na mieszkanie na Ludwiki, boczna od Bema. Jeżeli można to nazwać mieszkaniem – dwa pokoje z kuchnią, my dostałyśmy przejściowy w amfiladzie malutki pokoik, natomiast w tym dużym [pokoju] mieszkało małżeństwo, które przyszło ze wsi z trojgiem dzieci. Nawet nie wiedzieli, co to jest sedes. W wannie były hodowane kury. Prości tacy ludzie. Zresztą ten chłopiec widać jeszcze na wsi czymś się bawił, granatem czy czymś, lewej ręki nie miał, bo mu urwało. Było strasznie i czasie wojny, i po wojnie.

  • Czy pamięta pani, w jaki sposób mama utrzymywało panie, co robiła, żeby ta rodzina funkcjonowała?

W tej chwili mi wyleciała z głowy to nazwa, ale to chyba był Kercelak. Był taki bazar na Woli, na którym się handlowało, czym się dało. I mama, już jak byłyśmy chyba u Niemców, to dostawała od nich chyba odzież i tam chodziła i sprzedawała. Pewno się z Niemcami dzieliła, ale dla was też zostawiała cześć. Więc przede wszystkim ciepłe kalesony, podkoszulki, jakieś tam bluzy i tak dalej. Mama tam handlowała na tym. Bo już u Franaszka nie było produkcji. Fabryka Franaszka słynęła jeszcze sprzed wojny z produkcji klisz, błon, kartonów. Jak Niemcy tam wkroczyli za którymś tam razem i zaczęli ludzi na podwórku zabijać, to przede wszystkim [kradli] filmy i błony do aparatów fotograficznych. Po piętrach latali i okradali, a później dopiero niszczyli całą fabrykę Franaszka. Franaszek był wspaniałym człowiekiem dla swoich pracowników, i w czasie okupacji, i przed. Sporo mojej rodziny tam pracowało, bo […] najstarszej siostry, syn i mąż. Jeszcze Zawiślaków tam jeden kuzyn też pracował, co ta kuzynka [tego] już nie pamięta, to jej ojciec pracował też tam. Tak że prawie cała rodzina to u Franaszka pracowała. Później gdzie mieli pracować, jak to wszystko było zniszczone przez Niemców? Po wojnie upaństwowiono Franaszka. Też były błony, klisze i tak dalej. Tak że takie jest życie.

  • Czy pamięta pani wkroczenie Rosjan? W ogóle czy pamięta pani Rosjan z początku czterdziestego piątego roku?

Proszę pani, moment pamiętam, jak już na Ludwiki żeśmy mieszkały. Nie, samego wkroczenia Rosjan nie pamiętam. Natomiast już jak byli i poszła fama na Ludwiki, że... Naprzeciwko Bema na Wolskiej są bardzo duże magazyny, takie szare, wielopiętrowe (do tej pory te magazyny są). Tam były między innymi magazyny artykułów spożywczych. No i ludzie się tam rzucili, żeby brać, co się da. I mama mówi: „Zobacz, kto tu stoi?”. Rosyjscy żołnierze wyciągają [z kadzi] pasty do butów i smarują to na chleb. To zapamiętałam do tej pory. Byli bardzo szczęśliwi, bo im bardzo smakowało. Samego wstąpienia jakoś tak nie pamiętam, no bo to boczna ulica. Przeszli, poszli i na tym skończyło się. Tylko w mojej psychice powstało to, co najgorsze, że dowiedziałyśmy się, że to nasz wyzwoliciel ojca mi zabił. Tak że ja bardzo to przeżywałam. Nawet się [leczyłam u] psycholog, psychiatra i tak dalej po wojnie było. No i takie jest życie.

  • Kiedy pani rozpoczęła edukację? Kiedy pani poszła do szkoły?

No, już po wojnie. Na Bema była szkoła, zresztą do tej pory wielki budynek jest. Tylko ona była zniszczona, zbombardowana. Okna [potłuczone], drzwi, szyb nie było. I obok następny budynek, taki mieszkalny był, w którym mieszkał dyrektor tej szkoły jeszcze sprzed wojny. To już mocno wiekowy pan Lewandowski, ze swoją żoną Wandą Lewandowską. A mama, jeszcze będąc u Niemców na Jelonkach, uczyła [mnie] czytać, pisać, liczyć i tak dalej. I jak po wojnie mama zgłosiła się do tej szkoły, to pani Wanda Lewandowska przepytała mnie i uznała, że ja się nie nadają do pierwszej klasy, tylko muszę iść od razu do drugiej. Czytać umiałam, pisać umiałam, liczyć umiałam. I po remoncie ta szkoła klasami została oczyszczona i tam zaczęły się [zajęcia]. No ale akurat się na to załapałam, że mam bardzo miłe wspomnienia o pani Wandzie Lewandowskiej, bo wiele lat ze mną utrzymywała kontakt listowny i domagała się listów, jak wyjeżdżałam na kolonie już po wojnie. Musiałam jej ładnie odpisywać. A miała przepiękny charakter [pisma]. Ja sobie życzyłam, żebym ja miała taki charakter pisma jak pani Wanda Lewandowska.

  • Proszę powiedzieć, czy mama znalazła od razu jakąś pracę już po wojnie?

Tak. Więc znalazła. Była taka przędzalnia na Bema za starostwem. Do tej pory jest ten wielki budynek. To kiedyś było starostwo dzielnicowe. I tam była częściowo zniszczona przędzalnia i mama tam się załapała do pracy. Ale w międzyczasie przychodził od Franaszka były majster mamy, Remiszewski, i chciał mamę zatrudnić do byłej fabryki Franaszaka. To już było upaństwowione, prawda, zabrane. I teraz rozmawiając z tym historykiem u pani Agnieszki, dostałam artykuł o nim. Skserował mi, bo ja nie mogłam sobie jego nazwiska przypomnieć. On chyba kilka razy do mamy na Ludwiki przychodził i koniecznie chciał, żeby mama tam przeszła. Nie wiem, dlaczego mama nie chciała. Bo tu już się załapała, zadowolona była. I teraz jak on mi podał, ta ja mówię: „Przypomniał mi pan nazwisko tego pana”. Ale już w tej chwili nie żyje, bo to był starszy pan.

  • Czy wtedy jeszcze żyła pani babcia?

Tak. Babcia dostała... Jak mama się wyprowadziła ze mną na Ludwiki, to babcia została na Jelonkach. I najstarsza córka wróciła z obozu i obie tam były. Ciocia Ziuta pracowała. No, babcia nie pracowała. Zresztą dochodziła do nas na Ludwiki na piechotę, bo mama pracowała, więc babcia tu na tej „kozie” w tym małym pokoju gotowała dla nas obiady po wojnie. Tak że takie wspomnienia.

  • A pamięta pani moment odbudowy Warszawy? Te gruzy Warszawy...

Tak. Wiadomo było... Wie pani, że podziwiałam, bo przecież ja byłam dzieckiem, ale wszyscy chętnie odgruzowywali. To był w ogóle szok. To aż się wierzyć nie chce. Bo i ta przędzalnia była zniszczona, więc ci, co tam w tych halach pracowali, to resztę odgruzowywali, i stale i te cegły, i ten gruz, i czyszczenie. Mama nieraz przychodziła bardzo zmęczona, z rękoma takimi pokiereszowanymi, no ale takie było życie.

  • Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na koniec o czasie Powstania bądź okresie okupacji.

No może jeszcze jak byłyśmy na Skaryszewskiej. To było na drugim piętrze. Ja niedawno się tam wybrałam, bo chciałam zobaczyć ten budynek. Oczywiście portier, domofon, wejść nie można, ale zadzwoniłam, wpuścił mnie. Ja mówię: „Proszę pana, chciałam iść na drugie piętro i zobaczyć środkową klasę od lewej strony”. – „A, tu jest pani dyrektor, idzie. Niech pani sobie z nią porozmawia”. I ona mówi: „Proszę pani, za chwilę będzie dzwonek. Cała szkoła idzie do kościoła na mszę. Proszę sobie chodzić i oglądać”. A babcia, jak byłyśmy z mamą, siedziałyśmy tam na Skaryszewskiej, to babcia z tamtej strony od podwórka przychodziła i wszyscy przychodzili, żeby chociaż tych ludzi zobaczyć. I co było ciekawego. Tam był wielki mur, taki trzymetrowy, na tym podwórku. Poszłam teraz i ten mur dalej stoi. Ale weszłam do tej klasy, obejrzałam sobie, spojrzałam w dół. Oczywiście piętrowych łóżek nie było, tylko ławki szkolne. Ale zwróciłam uwagę... Ja nawet pisałam... Bo na zewnątrz technikum jest tablica, że tu był właśnie obóz przejściowy i tak dalej, wszystko opisane, i w środku na ścianie w tym, też to samo tylko literami wkute. I to mnie się nie podobało, że tylko mówią o obozach pracy. A gdzie obozy koncentracyjne, w którym ciotka moja siedziała. I ja do nich, proszę pani, napisałam, tych, co tę tablicę wydrukowali, że trudno teraz wyrywać i zmieniać, ale jednak do koncentracyjnych też ludzie zostali kierowani, tak jak właśnie mamy bratowa. No to takie jedno wspomnienie.
A drugie wspomnienie. Jak przywozili zupy na drugie piętro na Skaryszewskiej, każdy z nas miał blaszaną miskę i łyżkę. Wjeżdżała ta zupa w jakimś tam kotle. Ta niemra, komendantka, w butach z cholewami, miała rózgę, tak (ja dostałam tą rózgą) i nalewały więźniarki oczywiście zupę. Jak ja przed mamą stałam po tę zupę, to ona mi nalała samej wody. A ja rozpłakałam się, mówię: „Ja jestem głodna, chcę kartofla”. I tę zupę z powrotem wylałam. No i dostałam rózgą, prawda. No ale mama mnie tam osłoniła, od razu wyszarpnęła. No, skończyło się na tym. Tak że takie historie były.

  • Dostała pani te kartofle?

A skąd, nie dostałam. W ogóle zupy już nie dostałam w tą swoją michę. Tylko mama dostała. Tak że jakieś milsze wspomnienie, to tylko o tym komendancie niemieckim. To jednak był zupełnie inny człowiek, ale może jeszcze taka ciekawostka. Komendant Niemiec, ale adiutanta to miał „kozaka”. Była wśród tych Niemców jakaś mała jednostka kozacka. I ten „kozak” miał dwukółkę i konia. Jeździł w tym czasie na dziewczyny, na rabunek do Warszawy. Była tam jeszcze jedna sąsiadka, też tam zatrudniona przez nich, która miała na Jelonkach córkę o dwa lata starszą ode mnie, ale była ruda i piegowata. I wie pani, że ten „kozak” to ją za włosy ciągnął: „Jaka ty wstrętna jesteś”. Dokuczał jej, ja ją broniłam. A mnie z kolei sadzał na nogi i tak huśtał, bo ja z natury byłam rozrabiaczką od małego i może mnie polubił. I proszę sobie wyobrazić, że za którymś tam razem, jak wyjechał do Warszawy... A, i futra przywoził, jakieś tam różne ubrania z szabru. Koń przyjechał, rży pod bramą, Niemcy wychodzą, a on leży zastrzelony. Tak że taka była też przygoda. I później jego pochówek. Tam taki zwyczaj widać u tych „kozaków” był, że w prześcieradle go nieśli i jego drobne pieniądze przez niego przerzucali. My jako dzieci żeśmy chodziły i zbierali te pieniądze. Tak że jeszcze takie wspomnienia.


Warszawa, 29 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk
Mirosława Kucharska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter