Jerzy Leonowicz „Żbik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Leonowicz, urodziłem się 18 lipca 1928 roku w Stołpcach. To jest miasteczko kresowe na trasie kolejowej między Baranowiczami a Mińskiem Litewskim. Jakieś kilkanaście kilometrów od granicy ze Związkiem Radzieckim w trzydziestym dziewiątym roku. Przed wojną byłem cały rok szkolny w Lidzie, mieszkałem u wujostwa, ponieważ mój ojciec był ciężko chory, umarł w trzydziestym dziewiątym roku, w marcu, tuż przed samą wojną. I ja chodziłem do szkoły i mieszkałem u wujostwa. Wujek był naczelnikiem parowozowni w Lidzie, miał służbowe mieszkanie pięciopokojowe, ładne mieszkanie. I chodziłem tam do szkoły. Mój brat, młodszy ode mnie o cztery lata, został w Warszawie, gdzie mieszkaliśmy. W ogóle w Warszawie na Żoliborzu mieszkaliśmy na alei Wojska Polskiego 31 mieszkania 30, w tak zwanych miejskich domach. I wojna nas zastała…

  • A mama?


Mama mieszkała w Warszawie.

  • A co robiła mama?


Ojciec przed śmiercią dostał hurtownię tytoniową na ulicy Senatorskiej 6, na parterze taki duży lokal. Tam miał detaliczną i hurtową sprzedaż wyrobów tytoniowych, a jednocześnie miał wspólnika, który wniósł do tego sklepu sztukę ludową, różnego rodzaju wyroby ludowej sztuki. Tak że dosyć był ładny sklep na Senatorskiej 6. W czasie Powstania został spalony ten dom, tak że teraz odbudowany został w trochę zmienionym kształcie.

  • A mama?


Mama mieszkała w tym czasie na Żoliborzu i prowadziła ten sklep, tę hurtownię razem ze wspólnikiem i [oprócz nich] był jeszcze jakiś personel.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną, bezpośrednio przed 1 września 1939 roku?


Znaczy wspomnienia moje są [również związane] z życiem na Kresach, gdzie chodziłem do szkoły. W ogóle urodziłem się tam, więc tam na tych kresowych miasteczkach mieszkaliśmy trochę, bo i w Baranowiczach mieszkaliśmy, i w Lidzie mieszkałem, jak już powiedziałem. Tak że stamtąd mam dużo wspomnień. No, a ojciec pracował w Monopolu Spirytusowym, Tytoniowym, w Baranowiczach, gdzie urodził się mój brat w trzydziestym drugim roku. Stamtąd ojca przenieśli służbowo do Kalisza, gdzie również w tej branży pracował, w Monopolu Spirytusowym. Te budynki zostały w czasie wojny spalone, tak że śladu nie ma po nich w Kaliszu. No i od trzydziestego czwartego albo trzeciego roku… Zaraz. To był trzydziesty drugi rok, jak się brat urodził. Jakiś trzydziesty czwarty rok, to przeniósł się do Warszawy, gdzie został z początku administratorem tych domów miejskich na Żoliborzu, a później dostał ten lokal właśnie, jak mówiłem, tę hurtownię tytoniową. Ciężko chory w ogóle, po przeżyciach z czasów I wojny światowej, niedomagał na zdrowiu, leczył się w sanatorium, w Otwocku między innymi. No i zmarł 27 marca trzydziestego dziewiątego roku. Został pochowany w Warszawie na wojskowym cmentarzu., miał państwowy pogrzeb. […] Do czwartej klasy szkoły powszechnej chodziłem w Warszawie, a do piątej klasy chodziłem w Lidzie, gdzie z uwagi na stan zdrowia ojca matka mnie wysłała do ciotki. To było bezdzietne małżeństwo, dosyć zasobne. Naczelnik parowozowni to nie była osoba, która cierpiała na brak pieniędzy czy czego, tak że sobie radzili ze mną doskonale. Zresztą ciotka na każde wakacje zabierała mnie do siebie przez wiele lat przez te lata mojej młodości przed wojną, tak że miałem tam dobrą opiekę. No i później jak Rosjanie [weszli], jak wybuchła wojna…

  • Właśnie, jak pan zapamiętał początek wojny?


Wojna wybuchła, jak wiadomo, 1 września. Następnego dnia Rosjanie już byli w Lidzie, w Baranowiczach. Tam wielkiego oporu Wojsko Polskie nie stawiało, zresztą zgodnie z rozkazem Rydza-Śmigłego, żeby z Rosjanami nie walczyć (coś takiego było). No i później wujcio jako naczelnik parowozowni, który zachował swój tytuł po wkroczeniu rusków do grudnia jeszcze… Rosjanie ustanowili nowego, swojego, Rosjanina, naczelnikiem parowozowni, a wujcio go wprowadzał w ogóle do pracy czy jakoś tak. I nocą grudniową przyszedł jeden oficer NKWD razem z żołnierzem z karabinem, bagnet miał na karabinie, taki sztyk, nie płaski, tak jak my mieliśmy, nasze wojsko, tylko Rosjanie sztyki takie mieli, no i po całonocnej rewizji dokładnej, popukiwali ściany, wszystko, tego, wujka aresztowali, [wsadzili] do więzienia, do Białegostoku. Później do Łomży zdaje się czy do Łap, już nie wiem dokładnie, jakoś to tak… Wiem, że nad rzeką było to więzienie. No i jak wojna wybuchła, to zawdzięczając temu, że [zaatakowali] Niemcy… Nad samą granicą było to miasteczko, tak że Rosjanie nie zdążyli wymordować więźniów. Niemcy ich tam wyzwolili, no i wujcio poszedł na dworzec kolejowy i torami kolejowymi na piechotę wybrał się do Baranowicz, bo wiedział, że po opuszczeniu Lidy ciotka się przeniosła do mieszkania swojej babci, która miała własny domek w Baranowiczach. Zresztą wujostwo miało swój domek też w Baranowiczach, ale że domek był zajęty przez dalszą rodzinę, tak że nie chcąc ich ruszać, ciotka zamieszkała razem z babcią i tam w tym czasie był umierający dwudziestoośmioletni syn, postawny mężczyzna. Tak że zmarł w tym czasie. No i ja wtedy do polskiej szkoły się nie mogłem dostać, zresztą na drugim końcu miasta szkoła polska była, tak że ten rok szkolny to mnie ominął, dopiero następnego roku szkolnego, czterdzieści-czterdzieści jeden, chodziłem do białoruskiej szkoły, stąd dobra znajomość języka rosyjskiego, jakoś utrwalił mi się ten język. Jak wybuchła z kolei wojna w czterdziestym pierwszym roku, w niedzielę, 21 czerwca, tak, zdaje się…

  • 22 czerwca.


Akurat się rok szkolny skończył, dostałem laurkę. [Wcześniej] wszystkie stopnie za wyjątkiem trójki z białoruskiego to miałem same czwórki, piątki, natomiast na półrocze miałem tak od góry do dołu niedostateczne, bo język był obcy dla mnie i tak bardzo miałem trudności w ogóle ze sprzedaniem swoich wiadomości w szkole. Oczywiście polskich nauczycieli nie było, byli rosyjscy. A może i byli, tylko się nie… Nie, nie było polskich, nie pamiętam, żeby tam byli polscy nauczyciele. Tak że tam sobie jakoś poradziłem. No i później Niemcy przyszli i w czasie tego… Rosjanie panicznie uciekali z początku, szczególnie te rodziny rosyjskie, na samochody ciężarowe jakieś tam ładowali się i wszystko wiało na wschód, w kierunku na Mińsk. Wojska rosyjskiego to w ogóle tam nie widziałem w tym czasie, gdzieś oni bokami poszli, dostali się do niewoli Rosjanie. Przecież około trzech milionów żołnierzy rosyjskich się dostało do niewoli niemieckiej. Teraz niedawno w TV Historia w telewizji pokazywali film o generale Własowie, który z całą armią się poddał przecież, tak że Niemcy nie wiedzieli, co robić z tymi jeńcami rosyjskimi, tyle ich było. Właściwie Hitler, tak samo jak Napoleon, złą politykę zastosowali wobec rosyjskich jeńców, bo inaczej mieliby wygraną wojnę już w czterdziestym pierwszym roku.

  • Widział pan rosyjskich jeńców?


Nie, nie, nie, nie widziałem rosyjskich, ciągle ich innymi drogami po prostu… Nie pamiętam, żebym widział rosyjskich jeńców. […] W miesiącu wrześniu, w pierwszych dniach września matka do nas wysłała takie dwie zawodowe przemytniczki i one nas przeprowadziły do Warszawy.

  • To był czterdziesty pierwszy rok.


Tak, to był czterdziesty pierwszy rok, wrzesień. No i teraz kłopot w Warszawie, do jakiej klasy [mam pójść]. W końcu jakoś się tam dołączyłem, odpowiednio „sprzedałem”, mówiąc, że ja chodziłem do ruskiej klasy, ruskiej szkoły, w rosyjskim języku były wykłady, język wykładowy rosyjski. Nie białoruski, nie, rosyjski język wykładowy, a język białoruski jako język republiki był jako język obcy, można powiedzieć, wykładany w tej szkole. To też ciekawostka, prawda? Język niemiecki był drugi język obcy i język rosyjski, język w ogóle wykładowy był w tej szkole. Sześć dni żeśmy szli do Warszawy. Przyszliśmy do Warszawy. No, duży ruch, w ogóle inne życie. Matka miała sklepik galanterii wtedy, bo tam hurtownia to w ogóle już spaliła się chyba, nie wiem, w każdym razie nie było tam tego sklepu. Miała taki sklepik ładny… No „ładny” – pożydowski sklepik miała tam na ulicy Świętokrzyskiej, […] po tej stronie, gdzie Pałac Kultury stoi. Tam Świętokrzyska, Marszałkowska róg Świętokrzyskiej, to jakieś ze dwadzieścia metrów od Marszałkowskiej, po lewej stronie miała sklepik połączony z zapleczem, i to właśnie ciekawe, z sąsiednim sklepem – Połączony zapleczem, tak że mogła wyjść na swoje zaplecze, przejść do sąsiedniego sklepu i wyjść z sąsiedniego sklepu na ulicę, co wykorzystał ekspedient, który pracował u mojej matki, były prokurator z Poznania (nie pamiętam nazwiska, na „W” jakoś się nazywał, ale to nieważne). W każdym razie przyszło gestapo po niego, a on powiedział, że musi się ubrać. „No to dobrze, to my tu poczekamy”. On na zaplecze wyszedł, przeszedł, wyszedł i uciekł w ten sposób. Tak że takie to było, takie czasy były ciekawe.

  • Czy mama miała jakiś kontakt z konspiracją?


Nie, nie, nie miała mama z konspiracją kontaktu. Ale myśmy mieli od początku. Myśmy mieli od początku, od początku żeśmy złapali kontakt z „Orlętami”. To była taka młodzieżowa organizacja, „Orlęta”, której dowódcą był Stefan Łoś, jak się okazało, pederasta. A już my mieliśmy nawiązany kontakt z „Szarymi Szeregami” w międzyczasie, mieliśmy kolegów, którzy byli w „Szarych Szeregach”. No i wtedy żeśmy poprzez „Szare Szeregi”, żeśmy spowodowali, że pan Stefan Łoś musiał pożegnać się ze swoją organizacją, z tymi właśnie „Orlętami”. I przeszliśmy wszyscy do „Szarych Szeregów” wtedy, do „Zawiszaków”.

  • I jako „zawiszak” po prostu pełnił pan służbę…


Jako „zawiszak” byłem zastępowym, zastępowym byłem w „Zawiszakach”. Miałem sześciu chyba, około, chłopaków w swoim zastępie. Między innymi mego brata, który sobie mieszka w Koszalinie. Jeszcze to jest ostatni żyjący z tego zastępu kolega, a tak wszyscy poodchodzili. Między innymi jednym był Krzysio Baszkiewicz, powojenny znany piłkarz, ale to panowie nie słyszeli chyba o nim, bo to dawne lata były, kiedy on tam jakieś laury zbierał za swoją piłkę nożną. Nie żyje, umarł po wojnie. Jego siostra też zmarła. Pawłowski Zbyszek też umarł, tak że… Rytel, „Jastrząb”, zginął w czasie Powstania. Też tam uciekał z miejskich domów przez Wojska Polskiego aleję, szeroka aleja. Tam „ukraińcy”, którzy [ten teren] zajęli z Niemcami, bo to razem walczyli „ukraińcy”, to zastrzelili go, jak rowem łącznikowym przez aleję Wojska Polskiego uciekał na drugą stronę, w kierunku kościoła, tam gdzie Popiełuszko został pochowany.

  • Gdzie pan był, jak rozpoczęło się Powstanie?


Jak rozpoczęło się Powstanie, to szukałem kontaktu z Armią Krajową. Mój drużynowy, wiedząc o tym, że poszukuję kontaktu z Armią Krajową, zwolnił mnie z obowiązków zastępowego w „Szarych Szeregach”. Zdałem funkcję zastępowego w „Szarych Szeregach”, pożegnałem się z „Szarymi Szeregami”, no, a jeszcze nie nawiązałem kontaktu z Armią Krajową. Jak wybuchło Powstanie, to też razem z dwoma kolegami, którzy też byli w „Szarych Szeregach”… Jakoś tak było, że żoliborskie „Szare Szeregi” za wyjątkiem tej jakiejś jednej drużyny, która na Krasińskiego 22 chyba albo cztery, tam mieli swoją siedzibę w czasie Powstania, to nie było w ogóle, nie było żadnej akcji, żeby z „Zawiszaków” z Żoliborza, w każdym razie z mojej drużyny, z mojego hufca, żeby tam do Powstania poszli „Zawiszacy” na Żoliborzu. Ale my we trójkę jakoś żeśmy się zgadali. Bohdan Ołtarzewski, który również tak jak ja w tej chwili składał swoje relacje z czasów wojny, i Janusz Kawecki, który przy mnie zginął w Powstaniu, żeśmy postanowili dołączyć jako ochotnicy do Armii Krajowej, jak tylko będzie można. No ale po pierwszym dniu strzelaniny na Żoliborzu wszystko ucichło, 2 sierpnia spokój. No ale później trochę jakieś pojedyncze strzały było słychać. Tak że my postanowiliśmy już wyjść i szukać Powstańców. I poszliśmy na Felińskiego, Felińskiego do kościoła, tam jeden chłopak był od nas, Bohdan Ołtarzewski, właśnie zaproponował, żebyśmy na paciorek wstąpili do kościoła. Poszliśmy na paciorek, no i później idziemy, idziemy dalej na północ w kierunku Słowackiego. […] Ulicą Harcerską, tam takie przejście do Słowackiego było, i tam widzimy Powstańców, którzy wbiegają do klatki schodowej i do góry biegną, żeby na czołgi rzucać granaty. No to myśmy za nimi polecieli na ten strych. Tam żeśmy im pomagali tę broń i plecaki różne przetransportować. No i w ten sposób żeśmy nawiązali kontakt z żołnierzami Armii Krajowej. Okazało się, że byli to żołnierze 9. kompanii dywersji bojowej „Żniwiarz”. Kapral „Halicz” był podchorążym tej drużyny, znaczy był dowódcą tej drużyny, z którą żeśmy nawiązali kontakt. I wykorzystując naszą chęć przyłączenia się do nich, zaproponował swemu dowódcy, żeby nas przyjąć do oddziału, dlatego że miał straty w czasie walk o świcie, jak wracali z Kampinosu, do którego 1 sierpnia się wycofał cały „Żywiciel”, ze wszystkimi, za wyjątkiem ich, tylko jednej kompanii, która została na Żoliborzu. Po prostu nie nawiązał z nimi kontaktu, nie zdążył się z nimi porozumieć, żeby do Kampinosu z nimi się wycofać. 1 sierpnia wieczorem do Kampinosu oni poszli, ale dostali rozkaz kolejny, żeby wracać z powrotem, no i po krótkim odpoczynku następnego, 3 chyba sierpnia, wracali już z powrotem z Kampinosu, napotykając na patrole węgierskie, którzy pilnowali tego przejścia z Kampinosu na Żoliborz. Oczywiście to oni zamiast pilnować tego przejścia, to zbratali się z Polakami, dali nam amunicję, naszym chłopakom…

  • À propos amunicji i broni, czy miał pan jakąś broń?


Zawsze, od początku.

  • Jaką?


Z początku dali mi taką „piątkę”, pistolet, później mi dali parabelkę, później dostałem kolta, później karabin, mausera dostałem, później byłem oczywiście amunicyjnym przy MG 44 czy 43, już nie pamiętam dokładnie. Taki z kwadratową taką…

  • To MG 42.


W każdym razie całą skrzynkę miałem granatów, całą skrzynkę miałem takich „jajek”, jajkowe granaty, całą skrzynkę taśm… otaśmowaną amunicję do karabinu maszynowego. Tak że miałem co nosić i miałem z czego strzelać w każdym razie. Granatów to miałem tyle, ile chciałem, ile mogłem unieść. Dostałem później, jak się AL wycofywało ze Starówki, to przehandlowałem swoją kurtkę na niemiecką „żabę”. Miałem kurtkę cywilną, skórzaną chyba nie, ale jakąś taką… W każdym bądź razie jakaś taka podróbka skóry była. No, ale dostałem „żabę” niemiecką. Ta na dwie strony. Z jednej strony biała…

  • „Panterkę”.


Nie, nie, „panterki” to były cienkie, a to była zimowa. Tak że byłem przygotowany na dłuższe walki już w Powstaniu. Granaty miałem w jednej kieszeni, w drugiej kieszeni, te łyżkowe miałem za pasem, tak że byłem dosyć dobrze uzbrojony. Łąpieś nie chciał wierzyć, do dzisiaj mi nie wierzy. (On trochę miał inną sytuację, bo [był] na Mokotowie). No i przyjęli mnie, przyjęli naszą trójkę do tego oddziału „Halicza”. Na ulicy Suzina pierwszą noc żeśmy spędzili tam w takim… Tak Suzina, tam naprzeciwko tego kina Tęcza. I tam kotłownia była. W tej kotłowni był nasz zakład rusznikarski i tam mój brat segregował amunicję ze zrzutów radzieckich, zrzucaną w workach bezpośrednio…

  • Ale to było dopiero we wrześniu.


To dopiero we wrześniu było, tak, tak, na marginesie to mówię tylko. Ale oczywiście z amunicją było… A tam w ogóle to taka pomoc była, nie? No i później przerzucili nas na Krechowiecką, tam gdzie później był szpital centralny, a szpital centralny z początku był na ulicy generała Zajączka, tam w tej szkole rodzin oficerskich, coś takiego tam było. Później w forcie, w parku Żeromskiego, na Żoliborzu – już nie pamiętam, jak ten park się nazywa, w każdym razie tam w forcie był szpital. Później był szpital przeniesiony na Krasińskiego, gdzie został zbombardowany przez „szafę” bodajże, i później przeniesiony w końcu na Krechowiecką, gdzie cała piwnica była wysiedlona z mieszkańców i wszystkie piwnice były przeznaczone na szpital.

  • Czy brał pan udział w jakichś akcjach powstańczych, jakichś atakach?


Brałem udział w największej walce, jaka była chyba w czasie Powstania: drugie natarcie na Dworzec Gdański.

  • Proszę o tym opowiedzieć.


Więc wtedy żeśmy kwaterowali na Mickiewicza w tym bloku półkolistym, od strony zachodniej, w tym bloku ZUS-u. Te bloki ZUS-u były tam. Kilka klatek schodowych, które nasza kompania zajmowała. I stamtąd dostaliśmy rozkaz, żeby wieczorem, późnym wieczorem, już po zmroku przejść kompanią naszą, trasą przez… Jak ta ulica się nazywała? No, w każdym razie na drugą stronę ulicy Mickiewicza. I tam żeśmy półkolem przeszli, przechodząc na generała Zajączka, i od tyłu żeśmy jakoś tam się dostali. I tam na zapleczach tych willi żeśmy oczekiwali na rozkaz do działania. Jak się ściemniło… Nic to, trudno, ja nie miałem zegarka wtedy, ale w każdym razie wśród ciemności, to już to było 22 chyba sierpnia, dostaliśmy rozkaz, żeby wystąpić do przodu. Tam cała druga strona generała Zajączka była pusta. Tam jakieś kartoflisko było, coś tam rosło. My mieliśmy się zaszyć tam gdzieś na tym kartoflisku i próbować Niemcom dać znać, że jesteśmy, że działamy, że zaczęliśmy do nich strzelać. No ale między nami a torami kolejowymi był rząd bunkrów niemieckich i z tych bunkrów – później pociąg pancerny przejechał – Niemcy zaczęli grzać po nas ze wszystkiego, co mieli. Flary bez przerwy nas oświetlały. Całe nasze szczęście, żeśmy znaleźli rów jakiś melioracyjny, coś takiego, jakiś tam… Który tak w poprzek szedł tego kartofliska. I tam żeśmy zalegli i stamtąd żeśmy trochę postrzelali w kierunku tych bunkrów. No ale mieliśmy tylko pozorować atak, natomiast cała akcja dotyczyła oddziałów leśnych, którzy mieli od strony Instytutu Chemicznego przejść przez Stawki na Stare Miasto, dostarczyć im amunicję i po prostu sami dołączyć do oddziałów Starego Miasta. Bo Stare Miasto, jak panu wiadomo, dopiero w końcu sierpnia przestało działać i zaczęli żołnierze się wycofywać stamtąd. Jeden oddział górą przeszedł. […] No później rozkaz był, żeby wycofać się i żeśmy się wycofali. Jeden z naszych, z naszego oddziału był ciężko ranny, dostał w udo pociskiem, pocisk mu rozszarpał kość. Nie mieliśmy noszy też, ściągnęliśmy drzwi tam w jednym z tych domów i na tych drzwiach żeśmy go zatransportowali rano, o świcie już, do tego szpitala. […]
Następnego dnia był apel poranny, no i odczytywano listę poległych. Było kilkanaście nazwisk z naszej kompanii. Uczciliśmy ich pamięć. Jeden został, uciekł ze strachu, nie brał udziału w ogóle. To też taki był przypadek niestety, nie wszyscy są bohaterami, prawda. Niektórzy młodzi nie zdają sobie sprawy, co nam grozi. W każdym razie nie wierzyłem nigdy, że ja także mogę zginąć, mimo że wkoło mnie koledzy padali.
Nieco później, jakoś chyba na początku września, naszą kompanię skierowano do kwater na Krasińskiego 16, gdzie była główna kwatera „Żywiciela” w pierwszej klatce schodowej, licząc od placu Wilsona. I nasze trzy kompanie, trzy plutony naszej kompanii pełniły na zmianę kolejno służbę w zakładach Opla, które były w międzyczasie zdobyte. W czasie walk tam żeśmy… Niemcy sami specjalnie chyba nawet nie bronili się za dużo, bo oni na przykład cały Żoliborz oddali bez żadnej walki z początku, jak oddziały wróciły z Puszczy Kampinoskiej. [Byli] tylko naokoło. Jak tak mieliśmy Dworzec Gdański, Instytut Chemiczny, baterie na Burakowie, później tam trochę na Bielanach Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, gdzie lotnicy niemieccy stali, no i do Wisły. Także Szkoła Gazowa jakaś była w rękach niemieckich. Tak że cały Żoliborz był okrążony przez Niemców. […]
Dojechaliśmy do tego, że przenieśliśmy się do Opla, tak? Część kompanii, jeden pluton był w Oplu, a dwa plutony były na Krasińskiego 16, w odwodzie. I tak żeśmy rotacyjnie się zmieniali. Więc jak przyszła na nas kolej do Opla, to sytuacja w Oplu była dosyć nieciekawa. Zakłady Opla składały się z kilku obiektów i tak licząc od zachodu: z początku była hala montażowa zadaszona, tak ładnie obudowana, tam były poszczególne stanowiska warsztatowe. Środek hali był pusty mniej więcej, tam montaż się chyba odbywał tych opli. [Hala] zadaszona oczywiście była i połączona murami. I była hala czerwona, w stanie surowym, tylko były podpory zrobione. Pierwsze piętro były takie, że tak powiem, tarasy, że można było biegać, ale pośrodku był prześwit, że się widziało, co jest na dole. A na parterze nie było podłogi, tylko była ziemia, cegły, różne rupiecie. No i między jedną halą a drugą, jeszcze jak żeśmy mieli w posiadaniu oba obiekty, to żeśmy wybili mur, żeby nie chodzić dookoła, tylko żeby wewnętrzny mur… I cały kłopot teraz, bo po drugiej stronie tej dziury byli „ukraińcy”, a po tej stronie my byliśmy. Tylko ten mur nas dzielił. I z jednej strony to było wygodne, bo żadna bomba na nas nie upadła, ale z drugiej strony bez przerwy „ukraińcy” palili ognisko, żeby widzieli, co tam jest w tej dziurze, mniej więcej. Tam za dużo nie widzieli, ale widzieli, że nic przez dziurę im tam nie idzie. A my po drodze żeśmy sobie zrobili taki okop mały, karabin maszynowy i… […] W dzień to jeszcze było dobrze, bo widać było wszystko, ale nocą to jest raczej… No i raczej żeśmy liczyli na to, że ci „ukraińcy” – bo po rozmowach, po krzykach, tam żeśmy doszli do wniosku, że to „ukraińcy” są, nie Niemcy – że tam nie bardzo mieli chęć do nas przychodzić… I pewnego razu ja, jak żeśmy… Tam kilka stanowisk było w tej hali, w tej surowej. Jedno było przy tej dziurze, drugie było w kierunku Słodowca, a trzecie było w kierunku ogródków działkowych. Więc jak żeśmy byli z kolei na tej stronie ogródków działkowych, ja powiedziałem do kolegów: „Wiecie co? Wy tu siedźcie przy tym karabinie maszynowym, a ja pójdę sobie na ogródki, trochę truskawek, poziomek wam przyniosę. No i tam było trochę dalej jeszcze takie przejście, jakiś tam podest szedł górą, takimi słupami dosyć dużymi podparty. Była ścieżka, furtka, tu była siatka między ogrodami a tym pustym przejściem, takie dziesięć metrów może było pustego przejścia między halami a ogródkami. I ja tam przemknąłem się, zaszyłem się w tych zaroślach. W pewnej chwili słyszę, że strzelają w moim kierunku. Strzelają, no to mówię: „Kurczę blade, trzeba skończyć z tymi poziomkami i zmienić plany”. I wycofuję się, a oni ciągle strzelają w kierunku mnie. I ja już widzę, że jestem trochę namierzony, więc doszedłem do tej furtki, schowałem się za słup. I teraz jeszcze dwa słupy są do tej hali, gdzie koledzy są z karabinem maszynowym. I myślę: „Co robić, cholera”. On wychylony wie, że ja jestem za słupem i z karabinem maszynowym czy z automatem czeka tylko, żeby mnie tam, można, tego… To ja zrobiłem „smyk” i cofnąłem się. Jak tylko seria poszła, to ja cofnąłem się. Seria poleciała i ja za tą serią, no i tak ich wykołowałem, tych durnych „ukraińców”. A koledzy myśleli, że już nie wygrzebię się z tego.
Później żeśmy zmienili stanowisko, przerzucili nas znowu do tej hali targowej, która jest od strony Potockiej. Do dzisiaj ona jest, ta hala targowa. Tam ja miałem punkt obserwacyjny na stronę Wisły, kolega miał punkt obserwacyjny na stronę północną, na stronę Bielan. To zejście było tam od nas z boku, wewnątrz hali, do piwnicy było zejście. A reszta oddziału, tam kilkanaście żołnierzy było nas, było w piwnicy, bo bez przerwy nas Niemcy jednak ostrzeliwali. No i podchodzi do mnie Janusz, ten Kawecki, Łoś pseudonim miał: „Co tam u ciebie?”. On z drugiej strony patrzył, na Bielany. Ja mówię: „Ni cholery nic nie widać – mówię – nic tu nie ma”. No i tak rozmawiamy ze sobą i w pewnej chwili pierdyknął pocisk, przebił górę i wybuchnął na posadzce tej hali. Zakurzyło, zadymiło się, poleciały odłamki. Ja miałem za pazuchą książkę, skulony siedziałem, Janusz stał w drzwiach. I jego… Ja później, jak to uspokoiło się, mówię: „Janusz, Janusz, ni cholery nic nie słychać”. Kurz jeszcze jest, nie bardzo widać. „Janusz!” – krzyczę. Nie ma. No to schodzę na dół, myślę, że tam zleciał na dół. Na dół, faktycznie, leżał, tak że został trafiony.

  • Mówił pan o trafieniu odłamkami. Był pan ranny w Powstaniu?


Tak, ale później, do tego dojdę. Tak, byłem poharatany w paskudny sposób.

  • A w tym momencie?


W tym momencie nie.

  • Co było dalej po śmierci Janusza?


Więc ja do dowódcy swego mówię: „Panie kapralu – mówię – może ja ściągnę na pogrzeb Janusza, na pogrzeb »Łosia« jego rodziców”. Rano, bo to cała noc, bo to już późne wieczorne były [godziny], następnego dnia rano [mówię]: „Może skoczę tam na Wojska Polskiego – gdzie on mieszkał – i ściągnę na pogrzeb jego rodziców”. No, mówi: „Dobrze, to skocz w takim razie, nie ma sprawy”. Tam z dyscypliną to różnie bywało u nas, nie. No więc następnego dnia rano ja wyszedłem, wchodzę do „Miejskich Domów”. Jakiś chłopaczek był, poprosiłem go, żeby poprosił ojca Janusza. Stary Kawecki z brodą taką zapuszczoną, powiedział, że zgoli, jak Hitlera szlag trafi. No i ja mówię, że Janusz… A on mówi: „Co? Ranny?”. Ja mówię: „Nie”. No to mówię, że dzisiaj mamy go pochować. No to mówi: „Dobrze, to ja tylko żonę poproszę, pójdziemy razem”. No i tak idziemy Felińskiego w kierunku kościoła i jak dochodzimy do kościoła, nawała pocisków leci w kierunku kościoła. No to my to od tej wschodniej strony kościoła przemykamy, a pociski lecą na kościół od strony zachodniej. Przechodzimy rowem łącznikowym przez Krasińskiego i tu teraz jest wejście do Krasińskiego 16, gdzie była kwatera „Żywiciela”. Rowem spokojnie żeśmy przeszli, przychodzimy na podwórko Krasińskiego 16. Przechodzimy do pierwszej oficyny, która jest wysunięta bardziej w prawo od strony Krasińskiego, i dosyć szeroki taki, taka droga jest. Jesteśmy na wysokości tej oficyny i pierdyknął pocisk na wysokość pierwszego piętra mniej więcej i te odłamki w naszą stronę poleciały. Ja straciłem przytomność. Jak odzyskałem przytomność, to nie mogłem na nogi stanąć, bo dostałem po obu nogach odłamkami, tutaj, tutaj i w tę nogę, w staw, znaczy w paluch. A Kawecka stała nad swoim mężem i tylko lamentowała, że jest… „O Jezu! O Jezu! Tylko nie…”. I nic jej się nie stało.

  • A mąż zginął.


Mąż zginął na miejscu. Mąż zginął. Ja mówię: „Niech pani ucieka natychmiast do piwnicy. W piwnicy jest punkt sanitarny i tam panią się [zaopiekują]. Jeżeli pani coś [potrzebuje], to tam panią opatrzą, zaopiekują się, a tu pani nie ma co czekać. Widzi pani, jesteśmy pod obstrzałem”. A ci tak na wariata strzelali, Niemcy. No i ja podchodzę do drzwi do klatki schodowej. Rypnął w oficynę kolejny pocisk i kolejny pocisk mi rozerwał książkę, którą miałem za pazuchą. Przeleciał mi tutaj, o, po klatce piersiowej, a tu jakiś odłamek, nie wiem dlaczego, skąd on tam się znalazł, z tyłu jeszcze jakiś taki był. No i tak mnie zakręciło i zleciałem na spód do piwnicy. I tam się przeczołgałem do sąsiedniej klatki schodowej piwnicami. Tam był punkt sanitarny. Miałem szczęście, nie… W ogóle dużo szczęścia w życiu miałem w różnych przypadkach.

  • I w tym punkcie sanitarnym udzielili panu pomocy.


Udzielili… Nie było lekarza, były sanitariuszki. Zaczęli mnie tam opatrywać. Buty wyrzuciłem w cholerę, buty oba. Z tym że czego z tej rany to nawet nie czułem, a ten odłamek to sobie wyciąłem nożyczkami tymi takimi chirurgicznymi.

  • Sam pan wyciągnął ten odłamek?


Sam, sam odłamek. Leżał, nie wiem, był tak wbity w… To w ogóle tak tego i… No z szoku, wie pan, człowiek jest w szoku –człowiek wiele rzeczy może zrobić, prawda.

  • Długo pan był w tym szpitalu?


To nie był szpital, to był punkt sanitarny. I cholera wie, dzień, dwa tam może byłem, ale później rozkaz przyszedł, by ewakuować punkt sanitarny do centralnego szpitala. Zmienili mi piwnicę, od strony ulicy. Bo piwnice były zasypane, w ogóle nie było żadnego światła. Przyszedł rozkaz, żeby wszystka, cała ludność, która jest tam w piwnicach, żeby przeszła na drugą stronę Słowackiego, bo wycofali się Powstańcy na drugą stronę. Niemcy rozpoczęli wtedy szturm na Żoliborz. No i później cisza jest. Nie wiem, czy to dzień, czy noc, cholera wie. Jakiś kaganek się tam palił, jakaś świeczka, sanitariuszek już nie ma, jestem sam w piwnicy i obok za zakrętem słyszę, że… Jeszcze chłopaczek jakiś tam leżał. No i myślę sobie: „No i teraz przyjdą Niemcy, rozwalą człowieka i będzie spokój”. No, ale przyszły sanitariuszki, nosze przyniosły ze sobą, no i mnie na te nosze. Tego chłopca wpierw zabrali, a później [mnie]. Może inne sanitariuszki go wzięły, nie wiem. I mnie tam tymi noszami wynoszą na podwórko. A tu znów kropnął, gdzieś tam jakiś pocisk wybuchł na podwórzu. To długie podwórko było, na długość całego budynku przecież… Tak że gdzieś tam w drugim końcu rozerwał się pocisk. No i one do klatki schodowej uciekły, ale nosze ze mną zostawiły na zewnątrz. No w końcu wracają, patrzą, żyje, no to ciągną mnie dalej do szpitala na Krechowiecką. Ale nie ma miejsca w ogóle, pełno rannych, więc zostawili na przejściu w korytarzu piwnicznym. Po jednej stronie w kuckach siedziała ludność cywilna, a druga część tego korytarza była komunikacyjną, komunikacja była w drugą część sali. I tak co rusz po mnie ktoś tam maszerował, bo żadnego oświetlenia nie było. W końcu ludzie mówią: „Uważać, ranny leży”. W końcu nie wytrzymałem, jak ktoś zaczął po mnie deptać, to mówię: „Do kurwy nędzy, no nie widzisz, że tu [leżę]. Mówią ci, że tu, cholera, ranny, leży, a idziesz po mnie”. Okazało się, że to była siostra zakonna, tak że… Ona tak się przejęła tym, że podeptała mnie trochę i znalazła mi w końcu, wcisnęli mnie tam gdzieś do sąsiedniej salki jakiejś. No i tam rano przegląd jest. „Co ci jest?”. Ja mówię: „Tutaj, tutaj, tutaj”. No to dobrze, no to dali mnie… Nawet nie rozwijali, bo dołożyli jakiejś waty, jakieś takie tego – opatrunek. I leż tam, i zdychaj. Bo myślał, że jestem przestrzelony cały. Bo, tutaj, mówiłem, że jakiś tam odłamek jest, myślał, że przeleciał odłamek przez człowieka, albo że tutaj klatka… No co, dziwił się, że w ogóle żyję. Następnego dnia chyba… Aha, jeszcze taka była wizyta „ukraińskiego” żołnierza. W ogóle „ukraińcy” różne prowokacje robili. Niemcy nas szanowali jako kombatantów już, z pełnymi honorami wzięci do niewoli zostaliśmy, nawet dostaliśmy żarcie od Niemców dosyć dobre. No i komisja niemiecko-polska była, że do transportu…

  • To już jest końcówka walk, tak?


To już końcówka, tak, już kapitulacja.

  • Zanim przejdziemy do kapitulacji – często pan wspominał, że widział pan Niemców i oddziały innych narodowości.


„Ukraińców” widziałem, tak.

  • Czy mógłby pan opisać, jak oni wyglądali?


Tak jak Niemcy, normalnie w mundurach niemieckich chodzili. Ja tam się za bardzo za nimi przyglądałem, ale ja nie widziałem żadnej… W czasie walk to mundur jest trochę…

  • Szczegóły się zacierają.


Tak, tak jest. W każdym razie chciałem powiedzieć o tym, jak ten „ukrainiec” do nas przyszedł, do naszej salki. Mówi: Zdrastwujtie, Poliaki. A my mówimy: „Dzień dobry”. W czom dieło? Ja tylko słuchałem tego, tak że pamiętam to, dokładnie powiem panu, jak rozmowa była. Więc: Znajetie, ja k’wam niczewo nie imieju, wy Słowianie i ja Słowian toże. Wy strielali i ja strieljał. No wy nie papali wa mnie, a nasi w was papali. U mienia jest’ [niezrozumiałe]. U was czasy jest? – Nie, nie ma czasów. Mówi: No kakie z was zli ludie. Wy nie znatie, szto was sold uwiedut i raztlieliajut wsiech. I ety czasy, kotoryje wy nie choczetie dat’ mienia, eto pouczit sołdat germański, kotoryj raztrieliwat budiet was. No, w końcu wzruszył się jeden nasz, żeby się pozbyć: „Masz tu zegarek”. O! Kakoj wy drug choroszyj. Kak wasza familia? – „A po co ci moja familia?” – No znajetie, posle wojny – już nie mówił o rozstrzelaniach, tylko że przeżyje wojnę – posle wojny jak k’wam prijedu, my budiem wesielowat’ w miestie razem, no bo wy choroszyj cziełowiek.

  • Proszę, jak mu się zmieniło.


Tak, zmieniło się, tak. W każdym razie, rzecz dosyć ciekawa. No, w końcu ci mniej ranni, ci, którzy mogli sami chodzić, zaraz ich Niemcy wzięli jako pierwszych do transportów.

  • To za chwilkę. Proszę powiedzieć, jak w czasie Powstania podchodziła do was ludność cywilna? Na Żoliborzu było sporo cywilów. Jakie były kontakty między wami a cywilami?


Ludność cywilna różnie podchodziła. Zupełnie inaczej na początku Powstania, co jest zrozumiałe. Jak żeśmy byli na Krechowieckiej – jak już mówiłem, w pierwszy dzień Powstania byliśmy na Suzina jedną noc, a później [przeszliśmy] na Krechowiecką, tam, gdzie ten szpital później był – to był specjalny pokój, gdzie na stole był bez przerwy jakiś kompot dla nas, jakieś kanapki, coś do picia, herbata, tego. Ludność dbała o nas po prostu. Czym chata bogata, co nakradnie tata, tak, ale ludność bardzo o nas dbała. Ale później ludność miała pretensje. Na przykład w szpitalu leżałem z jednym żołnierzem z kompanii „Żaglowiec”, która miała rozkaz zdobycia Cytadeli. To przecież poroniony pomysł, żeby jedna kompania, nie wiem, ile ona tam liczyła, jakieś koło 120-130 ludzi niech będzie, uzbrojona w parę naboi do broni palnej, którą mieli, bez żadnej broni ciężkiej – mieli zdobyć frontowym atakiem na główną bramę do Cytadeli. Z ciężko rannym leżałem w szpitalu w Tworkach… Nie w Tworkach tylko… Nie, [jednak] w Tworkach, tak, wywieźli nas do Tworek Niemcy przecież… Bercel… I umarł w tym szpitalu chłopak. I co ciekawe, już kupę lat do przodu, kończy się rocznicowe spotkanie w Muzeum Powstania Warszawskiego, jeszcze tam [rozmawiam] z koleżanką, która była żoną autora, który napisał książkę o Powstaniu, o tej naszej kompanii dywersyjnej, 9. Dywersyjna, Rocki…

  • Jan Rocki.


Jan Rocki, tak. To też ciekawe było… […]

  • Czyli podsumowując, cywile byli różni.


Różni, tak. Później się już zmieniło, zmieniło się podejście ludności. Jednak Powstanie… Zwłaszcza że dowództwo Armii Krajowej wiedziało, co Rosjanie zrobili w Wilnie, wiedziało, że powstańców, bo przecież powstanie w Wilnie też było, partyzantów wileńskich wywieźli do Kaługi, oficerów wywieźli do Kaługi. Aresztowali „Wilka”, podstępnie aresztowali przecież. Tak że na co liczyli? Że Rosjanie nam pomogą?

  • Czy uczestniczył pan podczas Powstania w życiu religijnym, w jakichś mszach, w pogrzebach?


W mszach nie, ale księża byli, przychodzili do nas. Rozmawiałem z nimi.

  • Spowiadał się pan?


Nie, nie, nie spowiadałem się. Ja jestem wierzącym, zawsze śpiewałem: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, jak byłem w kościele, jak przyszło do śpiewania „Boże, coś Polskę”, ale… Po prostu nie było takiej okazji, żeby się spowiadać, w Powstaniu. Po prostu człowiek był… Na przykład w tym Oplu. W tym Oplu jak żeśmy nie siedzieli tam pod tą dziurą czy tam na innej stójce, w Oplu, to żeśmy byli – byliśmy, na parę dni była zmiana przecież, nie było to jeden, dwa dni, tylko kilka dni… Bo tutaj hala montażowa, hala „czerwona” i później było takie zejście do piwnicy i w tej piwnicy była taka duża przestrzeń, gdzie były wyłożone sienniki i na tych siennikach się odpoczywało. Przecież nie chodziło się na jakieś spacery, tylko się odpoczywało na siennikach. Człowiek tylko popuszczał pasa i leżał, nie rozbierał się wcale, nawet jak byliśmy w Oplu. Tak że warunki były paskudne.

  • A jak wyglądał pana dzień, kiedy nie był pan na linii?


Ponieważ byliśmy kompanią do zadań specjalnych, w odwodzie „Żywiciela” byliśmy. 9. dywersyjna, najlepiej uzbrojona kompania na Żoliborzu przecież. W pierwszych dniach Powstania to w nasze ręce wpadł samochód ciężarowy, niemiecki, z pełną bronią, granatów od cholery było, tak że żeśmy… Stąd taka ilość granatów u mnie też była między innymi. Tak że byliśmy w odwodzie „Żywiciela” i żeśmy nie byli na pierwszej linii. Dopiero w Oplu i to nie wszyscy na raz, tylko na zmianę jedna z kompanii, jeden z plutonów.

  • Ale mi chodzi o coś innego. Co pan robił w przerwach między walkami?


Na przykład jak żeśmy byli na Mickiewicza, pamiętam taką sytuację, że mieliśmy… Z „Łosiem” zostaliśmy skierowani do obserwacji przedpola z placu Inwalidów, z tego bloku ZUS-u, w kierunku wiaduktu żoliborskiego. No to żeśmy siedzieli w mieszkaniu, no i na zmianę. Mój brat tam przyszedł do nas, to oni się gapili na zewnątrz, a ja sobie pasjansa rozkładałem. Tak że nie było takich… Na Żoliborzu w ogóle Niemcy po prostu nie prowadzili z nami żadnych walk. Niemcy mieli za zasadę likwidację po kolei: Wola, Starówka, Powiśle, Mokotów, później Czerniaków i nas, i tak wszystkie swoje siły przerzucali. I na końcu Żoliborz.

  • Skoro już mówimy o tym Żoliborzu, przedostatnim, bo przecież Śródmieście było jeszcze, jak upadał Żoliborz…


Ale Śródmieście kapitulowało. A te inne, a te wszystkie dzielnice były zdobyte przez Niemców przecież.

  • Otóż to. Jak pan zapamiętał ten atak niemiecki rozpoczęty 29 września, ten generalny szturm Żoliborza?


No to ja już wtedy leżałem w tej piwnicy. I wtedy pamiętam, że do jednej sanitariuszki przyszedł jej kolega jakiś, sympatia chyba z oddziałów, które stawiały opór Niemcom, i opowiadał, jak to było, jak Niemcy szturmowali ich, jak oni się bronili, ale się wycofali w końcu. Jak można się bronić długo, nie? Zresztą ulica, zarówno Krasińskiego, jak i Wojska Polskiego, to była ulica, którą się zdobywało czołgami, a nie piechotą.

  • Żoliborz pada i co się dalej z panem dzieje?


Ja już wtedy jestem przeniesiony na Krechowiecką i jestem w tej Krechowieckiej, czekam na ewakuację. Tych, co mogli chodzić, to wpierw zabrali. Wszystkich, co nie mogli chodzić, wynosili na tory tramwajowe na Słowackiego i na tych torach, na siennikach, kładli tak jak śledzie, po kolei. I czekaliśmy, aż Niemcy podjadą kolejnym samochodem, nas położą jak śledzie w tym samochodzie, ciężarówce. I zabierali nas do szpitala w Tworkach. Nawet żeśmy nie wiedzieli, dokąd nas wywożą. No w każdym razie żeśmy wiedzieli, że jest kapitulacja, że już jakoś inne warunki. Już nas nie rozstrzeliwali tak, jak rozstrzeliwali Powstańców na Woli czy na Śródmieściu, czy na Czerniakowie, co wiemy ze wspomnień różnych, ale traktowali nas normalnie, jak żołnierzy, tak że mieliśmy tyle szczęścia, żeśmy przeżyli to. Aczkolwiek też zdarzały się przypadki, że tam po cichu kogoś rąbnęli. Dlatego ja sądziłem, że mnie Niemcy ukatrupią w tej piwnicy na Żoliborzu.

  • Czyli był pan w szpitalu w Tworkach. Przechodził pan tam jakąś kurację?


Tak. Ze szpitala…

  • Rany panu opatrywali z Powstania, tak?


Rany mi opatrywali, z początku bardzo nieumiejętnie. Przecież wiadomo, że jak odłamki tkwią w stawie skokowym, który jest uszkodzony, to ten staw skokowy trzeba unieruchomić. To przecież każdy ciemny wie o tym, że tak trzeba. To oni mnie jak robili opatrunek, to trzymała mi sanitariuszka w ten sposób i ta noga się tak dyndała. To pierwszą rzeczą jak zmienili mnie koledzy, jak zobaczyli, jak ja wyję z bólu w tym szpitalu, to mi wyjednali, że zabrali mnie do swego oddziału, na swoją salę, gdzie lekarzem był chirurg, inny chirurg. To on kazał tak trzymać, o tak. A później w szynę mi to dali, tak że już mnie nie bolało.

  • Wyleczył panu tę nogę, znaczy obandażował panu tę nogę, tak?


Warakomski, nazywał się doktor Warakomski. Jeszcze pamiętam nazwisko.

  • Długo pan leczył rany w szpitalu?


W połowie lutego opuściłem szpital.

  • Gdzie pan się udał po opuszczeniu szpitala?


Do domu, do Warszawy. Ale jeszcze robili mi przegląd, wezwali na konsultacje innego chirurga. No i zaciągnęli mnie do piwnicy, na salę operacyjną, położyli mnie na [stole]. Ponieważ trochę jednak bolało mnie to wszystko, to tam trochę zajęczałem, to ten chirurg, konsultant, prosił mego chirurga, żeby mnie trochę uspokoili. Dali mi jakiś chloroform, odpłynąłem. I czuję, że wychodzę z siebie i stoję obok, nic nie czując, tylko widząc i słysząc wszystko. I słyszę jak on mówi, ten chirurg: „No widzi pan, panie kolego, tu jest wlot, tu jest wylot, staw skokowy jest roztrzaskany tak, że tego stawu się nie da w ogóle uratować. Proponuję nogę amputować”. Kurczę blade, ja już myślałem, że już biorą się za amputację nogi. Przecież to trzeba trochę poczekać z tym, przygotować się do operacji. Ale byłem… No i chcę coś powiedzieć, nie? W końcu jak trochę [oprzytomniałem], mówię: „Panie doktorze, to nie jest tak, jak pan mówił”. A ten patrzy na mnie, skąd ja wiem, jak on mówił, nie? No, a ja mówię: „To było tak, że jeden odłamek wleciał tędy, tutaj i on siedzi w środku, a drugi odłamek utkwił mi na zewnątrz, tylko trochę mi poharatał lekko kość – tutaj tę kostkę – i ja go osobiście wyrwałem i wyrzuciłem”. – „Aha, no tak, no skoro pan tak mówi, to proponuję nogę w gips dać”. No i dali mi taki gips po kolano, który do stycznia nosiłem.

  • Stycznia czterdziestego szóstego roku?


Czterdziestego piątego roku. Ale byłem na tyle sprawny, że pojechałem do kolegi, który mieszkał od Warszawy… Jakoś, wie pan, jakoś żeśmy się znajdowali. Moja matka mnie znalazła przecież. Aleksander Ścibor-Rylski to mój kolega z oddziału. On zaprosił mnie do siebie, w Podkowie Leśnej u jakiejś rodziny dalszej mieszkał. Zresztą był moim wprowadzającym do ZBoWiD-u, bo w końcu doszedłem do wniosku, że trzeba do tego cholernego ZBoWiD-u się zapisać. Różne osoby w ZBoWiD-zie siedzą, to i ja muszę być. I jak stan wojenny został ogłoszony, dostawaliśmy paczki jako inwalidzi wojenni z Zachodu, to ja powiedziałem do swojego kolegi prezesa, bo wtedy wiceprezesem byłem, że: „Słuchaj, wiesz, ja proponuję, żeby jakieś paczki może tym internowanym solidarnościowcom odpalić”. – „A znasz kogoś?” Ja mówię: „No jasne, że znam”. No i wziąłem jedną paczkę i zasuwam w grudniu, tak przed świętami jeszcze z tą paczką wieczorem, ciemno jest. Wchodzę tam do klatki schodowej, dzwonię, otwiera mnie teściowa tego gościa, który był internowany. Ona mówi: „Pan Leonowicz? A co pan robi o tej godzinie?”. Ja mówię: „Paczkę przyniosłem dla państwa”. – „A od kogo?” Ja mówię: „Od generała Jaruzelskiego”. No wie pan, człowiek… Mówię: „Ja mam…”.

  • Zbaranieli.


Dosyć długo… inwalidzi wojenni, jedyny chyba związek nierozwiązany, to w końcu… W końcu, wie pan, ja tam dużo, dużo złego zrobiłem, jeśli chodzi o stronę, że tak powiem… Bo o Katyniu wszystkim…

  • To za momencik, dobrze? Wróćmy do tego, że wraca pan do Warszawy.


Tak. I teraz też bardzo ciekawa sprawa w Warszawie. Kolej nie idzie do Warszawy, EKD, tylko do Salomei. To jest taki przystanek pod Warszawą, w polu ten przystanek był. Ludzie wszyscy wysiedli, poszli gdzieś tam do Warszawy, a ja kuśtyk, kuśtyk – wtedy o lasce chodziłem, bo kule musiałem oddać koledze, który mi pożyczał na okazję. I idę na prawo, bo będzie Grójecka, nie, tam, w dół. Do tej Grójeckiej. Grójecką jakaś furmanka jechała. Poprosiłem, żeby mnie podwieźli do Śródmieścia i do Marszałkowskiej róg Aleje Jerozolimskie podwieźli mnie tą furką, a dalej już na piechotę do Żoliborza. No idę przez tę spaloną Ochotę, zniszczone Śródmieście, po kolei, przez Starówkę. Podchodzę do wiaduktu żoliborskiego, widzę, że górny wiadukt zerwany, cholera. Schodzę na dół, a na są dole Rosjanie. I jeden z nich widząc, że ja idę, mówi: Uchadi atsiuda! Ja mówię:
Towariszczi, ja wozwraszczajut domoj. Mienia nada ist’ w priamo. – Uchadi atsiuda, jak k’tiebie goworju! Towariszczi, wy nie ponimajetie, szto ja domoj wozwraszczajut? Uchadi atsiuda! I lecą do mnie – kurczę blade, całą kupą lecą do mnie. Co pan by powiedział?

  • Nie wiem, jakby na mnie lecieli, to bym chyba nie ryzykował.


Ja uciekać nie, bo zawsze mnie dogonią przecież, nie? Ale przelatują koło mnie i lecą dalej, a jeden z nich krzyczy: Uchadi atsiuda, zdjes’ miny budu wyrywatsa! Kurczę blade, cholera jasna. Ja kuśtyk, kuśtyk, a tu: pierdut! I zaraz druga, trzecia. Pod jakiś samochód tam się wcisnąłem, pod jakiś rozwalony oczywiście samochód, wrak jakiś stał tam. Cholera jasna, mówię: „Nie, nie idę tędy, idę dookoła”. Tam pod taki wiadukt, jeszcze przedwojenny wiadukt był, nad górą tory kolejowe, ale tramwaj chodził kiedyś, to jeszcze jak do szkoły chodziłem w Warszawie, to pamiętam. No i idę dalej do domów, do mego mieszkania, a moje mieszkanie zajęte jest. Wchodzę, grupa siedzi. Mówię: „Dzień dobry”. – „Czego?!” Ja mówię: „Ja tu przyszedłem do mojego mieszkania, to jest moje mieszkanie”. – „A teraz ono jest nasze. Spierdalaj!” – mówi do mnie. Ja mówię: „Czy pan nie rozumie, że to jest moje mieszkanie? Tu mam kenkartę, o, może pan przeczytać. Wojska Polskiego… Sportallee, ulica 31, m. 30”. „Spierdalaj stąd, bo cię zaraz ukatrupimy”. Siekiera jakaś leżała, myślę, kurczę blade, nie ma co. Kilku ich jest, chyba dwóch czy trzech, jakieś dwie kobiety. Poszedłem do administratora. Już była administracja, Miejskie Domy, już jakiś porządek był. Administrator pamiętał mojego ojca, który był również przedtem administratorem tego. No jak tu nie pomóc? Bierze dozorcę swego i idą. „Wypieprzać stąd wszyscy! Już was nie ma!”. A to się, wie pan, taka biedota z tych baraków, które były tam na Żoliborzu w kierunku torów kolejowych, tam zostały spalone w pierwszych dniach Powstania i oni nie wiedzieli, gdzie się podziać w ogóle, nie. No, zabrali… „Ale książkę to łaskawie proszę zostawić”. – „Co?!” Ja mówię: „To jest moja książka, chłopie”. „Gówno twoja!” – „Zobacz, pieczątka: »Jerzy Leonowicz, biblioteka domowa«. Moja? Zostawić to wszystko! Zostawić książki!” I wszystkie książki, jakie ukradli, kazałem im zostawić. Klęli, klęli trochę, ale mieli, do cholery tego było do kradzenia. Można było wejść, wszystko można było zabrać.

  • Był pan aresztowany za Powstanie?


Nie za Powstanie, to zupełnie inna sprawa była.

  • Proszę o tym opowiedzieć.


Ja… Później przyjechał Andrzej Mazur, kolega mój, który walczył u „Krybara” na Powiślu, który napisał wspomnienia swoje z walk w kościele Świętego Krzyża, tam gdzie Chrystus ten krzyż niósł. Rozwalone to było w czasie Powstania. On brał udział w tych walkach o ten kościół i w zakrystii zastrzelił jednego Niemca, który był trochę wolniejszy. On szybciej strzelał. I mówi: „Chłopie, ty przecież nie możesz w ogóle egzystować w tym stanie, w jakim jesteś. Ja teraz mieszkam w Łodzi, w Łodzi jest wszystko niezniszczone. Ulokujemy ciebie w szpitalu łódzkim, zrobią ci operację, wyciągną ci te cholerne odłamki, jakoś zaczniesz normalnie żyć”. Ja mówię: „Wiesz, no? Cholera wie, no może masz i rację”. No i dałem się namówić, że do tej Łodzi pojadę razem z nim. No i pojechaliśmy do tej Łodzi, następnego dnia do tego szpitala. Do szpitala przyjąć mnie przyjęli, ale po kilku dniach powiedzieli: „Niestety, nie da rady nic zrobić”. A matka przed rozstaniem ze mną… Bo matka w Grodzisku się zatrzymała, ale wiedząc, że ofensywa ruska nadal się nie ruszy, to chciała gdzieś spokojnie przeczekać. Już miała dosyć w Warszawie strzelaniny różnej, no i postanowiła pojechać za Kraków, tam gdzieś spokojnie, koło Kalwarii Zebrzydowskiej, tam Stronie, taka wioska była i tam u jakiegoś stolarza się zatrzymała. Nie wiem, napisała do mnie chyba, jak jeszcze w Tworkach byłem, bo to było dosyć… To połowa stycznia była, jak Rosjanie zaczęli wyzwalać Warszawę. Tak że wiedziałem, gdzie jest, gdzie jej szukać. No to wtedy z tej Łodzi zamiast do Warszawy wracać pojechałem szukać matki i matkę ściągnąć do Warszawy. Bo matka nie wiedziała, w jakim stanie jest mieszkanie. Ja mieszkanie zabezpieczyłem, sąsiadka już mieszkała w swoim starym mieszkaniu po drugiej stronie klatki schodowej, na tej samej klatce (tu trzydzieści siedem, tu dwadzieścia dziewięć czy trzydzieści jeden, nieważne), pani Bicholtzowa, bardzo miła pani. No i jadę tam, oczywiście za frajer. Dostałem pięć tysięcy złotych odprawy z Armii Krajowej, to kupa szmalu było. A ponieważ jestem filatelistą od małego, to jak tylko Rosjanie zajęli te tereny, te Tworki, te wszystkie Pruszkowy i te okolice, to ja zacząłem chodzić na obiady do restauracji wtedy… Nie te zupki, co nam tam robili… Co prawda, tam jedna żona tego pracownika, co pracował z tymi wariatami, robiła nam obiadki i żeśmy jej płacili, ale trochę chodziłem wtedy o kulach, o lasce, o kulach, człowiek tam dawał radę. No i jak była wymiana tych moich akowskich pieniędzy, co dostałem, na nowe, to po pięćset złotych można było wymienić. Ale co? Dali panu pięćset złotych, możesz się gryźć sobie, nie. Ja idę na pocztę zobaczyć, jakie znaczki pocztowe są nowe. Pan się trochę orientuje w filatelistyce czy nie bardzo?

  • Troszeczkę.


Taka seria wodzów była, taka pierwsza seria wodzów była. Pytam się w urzędzie pocztowym: „Czy macie znaczki?”. – „Są”. „Jakie?” Pokazała mi tę serię wodzów. Aha. No chciałem dziesięć serii, mówię: „Niech pani mi dziesięć serii sprzeda”. I daję jej pięćset złotych. Ona mówi, że ona nie ma wydać mi reszty. Ja myślę sobie: „Kurczę blade, no pójdę następnego dnia z drugą pięćsetką, będę się targował, żeby mi drugi raz wymianę zrobili”, bo oni ewidencji żadnej tam nie mieli. Myślę sobie: „A tam, niech pani mi za pięćset złotych da tych wodzów”. Ona mówi, że ona nie ma tyle znaczków. Pan wie, ile miałbym teraz tych serii wodzów? Ale wróćmy do tego aresztowania.

  • Do tego aresztowania, tak.


No to przeskoczymy trochę dalej. Dalej matka wróciła ze mną do Warszawy, zaciągnęła się, że tak powiem, do pierwszej ekipy, która przyjechała na Ziemie Zachodnie, która miała zakładać urzędy wojewódzkie. I urząd wojewódzki w Koszalinie… To znaczy urząd miał być w Szczecinie z początku, a nie w Koszalinie. Ale jeszcze to było przed konferencją w Poczdamie, jeszcze nie wiadomo było, co z tym Szczecinem będzie, tak że na wszelki wypadek urząd wojewódzki ulokował się w Koszalinie. I matka tutaj dostała domek swój na Moniuszki 4, tutaj zaraz niedaleko, jakieś 300 metrów. No i tam do szkoły chodziłem, maturę zdałem w Koszalinie w czterdziestym siódmym roku. Na studia poszedłem, nie tając, że byłem w AK. Wszędzie pisałem, że byłem w AK. Na studiach tak samo. Jak wszyscy mówili, że ich prześladowano za akowskie pochodzenia, a mnie nie, to mnie to dziwiło, dlaczego nie. I sobie dopiero po wielu latach, już po wyjściu z więzienia w ogóle, przeglądając słownik Polaków z Wileńszczyzny, którzy działali, przeczytałem, że mój rektor był z pochodzenia z Wilna i brał udział w Powstaniu Warszawskim. Tak że rektor z WSHM-u, z Wyższej Szkoły Handlu Morskiego, Kołaczenko zdaje się, nazywa, nie pamiętam nazwiska w tej chwili, no ale mam indeks, to nieważne. To proszę pana, to dlatego, że ja byłem w Powstaniu, to mnie jakoś tam potraktowali trochę inaczej. I będąc na trzecim, ostatnim roku studiów, bo to były trzyletnie studia na tej Wyższej Szkole Handlu Morskiego, przyjechał do mnie Mazur, ten zły duch, cholera, okazało się, który zaproponował mi, żebym dołączył do ich grupy, która wykupiła cały samolot z Gdańska do Łodzi i miała przekupionych pilotów, którzy mieli po starcie skierować się do Sztokholmu zamiast do Łodzi. Żebym z nimi razem poleciał do Łodzi. Ponieważ to był Wielki Tydzień, ja byłem raczej przygotowany do powrotu do Koszalina, żeby na święta być w domu. Matka i młodszy brat są w Koszalinie, mówią: „Słuchaj, stary, ciebie może tam szarpią za akowskie jakieś, po prostu działalność w AK i tak dalej”. On i w harcerstwie tam działał w Łodzi. A później się okazało po wielu latach, że był konfidentem Urzędu Bezpieczeństwa. Ale to też mam na to swoje osobiste zdanie, że nie był tam żadnym konfidentem, tylko chciał wyrolować bezpiekę. No i mówię: „W żadnym wypadku nie pojadę z tobą, ale będę z tobą do końca. Pojedziemy do hotelu do ciebie”. Jesteśmy w hotelu, w restauracji hotelowej w Sopocie, skąd transfer miał być autokarem na lotnisko we Wrzeszczu. I jesteśmy na kolacji w tej restauracji dworcowej w Sopocie przy stacji kolejowej. I ja tak… Nie ma nikogo, pusty lokal jest, tylko jakiś facet siedzi przy szklance kawy czy herbaty, czyta gazetę i co chwila na nas spogląda. Ja mówię: „Słuchaj, stary, czy za tobą jakiś ogon z Łodzi nie przyjechał tu przypadkiem? Zobacz na tego skurwiela, co tak siedzi tam w kącie i przygląda się nam bez przerwy”. – „A skąd, słuchaj, my starzy konspiratorzy – i tak dalej – byśmy się dali bezpiece? Absolutnie niemożliwe”. No to nic. Kolacja, restauracja się skończyła, przenieśliśmy się do nich do hotelu na piętro wyżej jeszcze i tam siedzimy u niego w pokoju. Ja tam notuję różne piosenki, różne wiersze jeszcze. Między innymi ten wiersz, który tak dokładnie nie pamiętałem, ale [zaczyna się]: „Czekamy na ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci”.

  • „Ziutka” Szczepańskiego.


Och, ile ja go nakolportowałem tego wiersza, że nawet jeszcze przed stanem wojennym i ilu tym moim inwalidom wojennym go dałem, ilu im o Katyniu opowiedziałem. Jak syn majora Urzędu Bezpieczeństwa zmienił w ogóle punkt widzenia na współczesną rzeczywistość, Flejtuch się nazywał.

  • O tym za chwilkę, wróćmy do aresztowania.


No i pokazuje mi worek płócienny z amunicją. „Ale po cholerę wam tyle amunicji?” – „No jak to, po cholerę?” – „No mówisz, że masz przekupionych pilotów, wszystko tego, no po cholerę ci amunicja. Chcesz powystrzelać całą załogę? To kto z wami poleci do Sztokholmu?” – „A co, mam to…” – „No daj, to ci to gdzieś wyrzucę w cholerę”. A, że z pół litra, tego, pijemy. No to co? To ja mówię: „To sto lat w takim razie”. A kolega jego mówi: „Po co sto lat, piętnaście wystarczy”. I wypowiedział, cholera, skurwiel, że piętnaście lat dostał. No, ale oni jadą tym transferem, autokarem, a ja pociągiem. Jeszcze nie było elektrycznej kolejki, tak że jakiś osobowy pociąg się tam napatoczył. Pojechałem do Wrzeszcza. Gdańsk-Wrzeszcz, lotnisko, ulicą Kościuszki, tam na to lotnisko. Czapkę studencką zostawiłem u koleżanki, która tam mieszkała zaraz parę metrów od tej trasy. Czapkę studencką… Aha, znaczki pocztowe dla mnie zbierał, to te znaczki to zostawiłem u niej, a sam tylko bez czapki studenckiej. Czyli, nie wierzyłem do końca, prawda? Na wszelki wypadek zresztą. Nie wiem, myślałem, że się wyda, że oni uciekli. I co w końcu, kto był na lotnisku, tego, [pytaliby]. „A, tu był taki student z WSHM-u jeszcze, miał czapkę”. No to po tej czapce żeby nie trafili. Trochę wojskowa jednak. Tylko mnie tak, trochę tak podejrzało… Aha, tę amunicję do kibla wrzuciłem w pociągu, na tory kolejowe poleciało to, tak że dziwili się ci, którzy tam pracowali na torach, skąd tyle amunicji, cholera, było? No bo co, miałem ze sobą zabrać? Po cholerę mi było przecież, nie? Jeszcze „Łupaszka” działał trochę na naszym terenie, ale do mnie nie dotarł. Zresztą jaką korzyść by miał ze mną. Ja byłem takim ledwo chodzącym jeszcze człowiekiem. I jestem na tym lotnisku w poczekalni, ich po kolei wzywają do samolotu. Ja myślę: „Po cholerę ich po kolei wzywają?”. I zamiast, jak normalnie myślący człowiek powinien wziąć dupę w troki i spieprzać stamtąd jak najszybciej, to jeszcze czekałem, aż się wszystko wyjaśni. No i wyjaśniło się, bo doszło do mnie dwóch skurwieli: „Ręce do góry, ale szybko”. Do samochodu. Do aresztu na Łąkową, zdaje się, do Gdańska zawieźli mnie. No i później przerzucili do innego miejsca przesłuchania. Na korytarzu stałem chyba, w piwnicy, chyba z parę godzin. „Chodźcie, wyłożyć wszystko z kieszeni!”. No to co, te kartki z tymi wierszami, z piosenkami, też wyłożyłem, nie? Co mam, obszuka mnie i znajdzie, jeszcze będzie bardziej dociekliwie czytał. A że ja nie bardzo wyraźnie pisałem, a poza tym dobrze stenografowałem jeszcze, bo stenografię miałem na dwóch latach szkoły handlowej w Warszawie w czasie okupacji, więc trochę stenografowałem. Tak że jak mnie zapytał: „Co to jest? Co to za kartki?”, ja mówię: „To są moje wykłady, moje notatki z wykładów na Wyższej Szkole Handlu Morskiego”. I on to kupił. Ale: „No widzisz, baranie, to one ci już nie będą potrzebne”. Ja mówię: „Trudno, jakoś to przeżyję”. No i podarł, podarł i wyrzucił do kosza. Pięć lat leciało za „Czerwoną Zarazę”, a tak dostałem trzy lata tylko i to też…

  • To znaczy podczas rozprawy sądowej, tak?


Tak, rozprawa sądowa…

  • Kiedy ona była?


Przesłuchanie: dzień, noc, dzień, noc, bez przerwy. Pyta się: „Ty skurwysynie…”. Bo tamci się poprzyznawali i powiedzieli, że ja też wiedziałem. Ja mówię: „Panie, oni mogli panu różne bajki naopowiadać. Ja odprowadzałem na samolot kolegę, który do mnie przyjechał z miasta Łodzi. A to, że on chciał gdzieś do Sztokholmu, to ja wiem, czy… To tego się wszystkim nie mówi naokoło przecież, że się chce gdzieś uciekać. Ja nic nie wiedziałem”. To on mnie znów w tego, to znów. I pyta się. I tak dzień i noc, dzień i noc. Oni się zmieniali, a ja cały czas z nimi rozmawiałem. I tak pyta się: „Czy ty długo tak możesz jeszcze wytrzymać, skurwysynie?”. Mówię: „Wie pan co? Sam nie wiem, jak długo. Skoro to pana interesuje, to muszę przyznać, że mnie również”. No czyli twardziel byłem, nie? Byłem twardziel, byłem… I tak jeden się… Tak uwiesił się, mnie tak trzyma i tak tańczy ze mną naokoło, ale de facto było że on wkoło mnie, że ja się kręcę, a on koło mnie się kręci. Tak go wykołowałem tego ubeka, skurwysyna jednego.
No i później sąd, sprawa sądowa. Aha, w końcu, w końcu złamali mnie. Ale dlaczego złamali? Na logikę złamali mnie. Po którymś tam tygodniu przesłuchań mówi mi: „Słuchaj, skurwysynie: jak się nie przyznasz, to my tu wszystko mamy. Mamy zeznania Mazura, mamy zeznania jego narzeczonej…”, którą też zaciągnął. Notabene ona później wyszła za mąż za tego reżysera filmowego, Machulskiego. Machulska jest, a nazywała się Brzezińska, Krystyna Brzezińska. Mówi: „Słuchaj, my ci płuca odbijemy i nasz lekarz będzie cię badał, będzie cię badał i stwierdzi, że jesteś zdrowy, a ty będziesz krwią pluł”. No i co miałem wojować, nie? Tak na logikę. A sędzia jeszcze w czasie rozprawy pyta się: „A gdyby oskarżony drugi raz się w podobnej sytuacji znalazł, żeby jego przyjaciel chciał uciekać z kraju, czy doniósłby władzom bezpieczeństwa o tym?”. Zagwozdka, już nie ma tego, który by mnie w mordę uderzył na miejscu, tylko jest sędzia i ja. Ale mówię mu: „Wysoki Sądzie, gdybym się w podobnej sytuacji znalazł drugi raz, to starałbym się odwieźć mego przyjaciela od podobnego zamiaru, bo kraj nasz w obecnej sytuacji – to rok pięćdziesiąty był – potrzebuje każdych rąk do odbudowy kraju. Robić doniesienie, donos na swojego przyjaciela, z którym razem ja w okupacji działałem i w Powstaniu on walczył, ja walczyłem w Powstaniu, to bym nie doniósł”. Adwokat z urzędu, który mnie bronił, ręce załamał, że ma takiego durnia bronić, który zamiast się kajać…

  • To się jeszcze podłożył.


Podłożył się, no. A tam, w dupie, w końcu tak źle nie było w więzieniu.

  • Jak było w więzieniu?


A wie pan, że dobrze było. Z ciekawymi ludźmi się stykałem, poznałem się. Z hrabią Czarnockim… Nie, nie z Czarnockim, tylko… Ta, która grała w tym… wileński hrabia, no, na „C”, siedział, siedział ze mną. Siedziało masę chłopaków z Armii Krajowej, z NSZ-tu, lotnik z dywizjonów polskich z Anglii. I nawet jeden oficer z Urzędu Bezpieczeństwa siedział, który nie powiedział, że był w AK w czasie okupacji, też siedział. Chłopki roztropki siedzieli, którzy nie meldowali do Urzędu Bezpieczeństwa, że oddział partyzancki u niego nocował w nocy, na przykład.

  • Jak wyglądał pana regularny dzień w więzieniu?


Regularny dzień. Regularny dzień, żeby mi się jakoś nie dłużyło, to trochę go urozmaiciłem, że ściągnąłem z domu, po kilku miesiącach udało mi się dostać słownik angielsko-polski, polsko-angielski. „Port Artur” Stiepanowa w języku angielskim, gramatykę języka angielskiego. „Кak zakaljas' stal'” Ostrowskiego po rosyjsku. Słowniki: polsko-rosyjski i rosyjsko-polski. Tak że miałem dosyć dużo do robienia. Nie miałem nic do pisania, no to czytałem. „Port Artur” to połowę przeczytałem, a to gruba księga, ponad 500 stron. I tak jak jeden z inspektorów z Urzędu Bezpieczeństwa był w naszej celi, to… Sześciu nas chyba siedziało średnio w celi, już na Kraszewskiego. To było trzecie więzienie, w którym siedziałem w Łodzi. Sterlinga, Kopernika i Kraszewskiego. A Kopernika jest znane z tego, że w Łodzi jest taka piosenka: „Mam chłopczyka na Kopernika”. Siedzimy na Kraszewskiego, na skraju Łodzi, powietrze świeże, już… Bo Sterlinga i Kopernika to w centrum miasta gdzieś, w mieście, a Kraszewskiego gdzieś dalej było. Tak że melduje nam strażnik, że [idzie] obywatel inspektor, no to celowy melduje, że cela numer taki, taki, wszyscy obecni. No i [inspektor] pyta się po kolei: „Za co wy siedzicie?”, za co wy, za co wy. No i kolejny, Antoni Kałuszka mówi, że on siedzi za udzielenie fachowej porady członkowi nielegalnej organizacji. „O! To z was mądry człowiek jakiś jest chyba, żeście udzielali fachowych porad członkowi nielegalnej organizacji. A jaka to była porada?” – „Ano powiedziałem, że jak się do farby do powielacza doleje trochę benzyny, to farba będzie rzadsza”. – „Co wy sobie kpiny ze mnie robicie?!” – „Ale skąd tu bym śmiał z obywatela inspektora kpić – mówi – poważnie mówię. Jeżeli obywatel inspektor nie wie, to może w moich aktach sądowych o tym poczytać. Mój kolega mówi: »Słuchaj, Antek, co zrobić, cholera, na tym powielaczu – woskowym, wie pan, woskowy, te stare, potem nowsze były – nie mogę, farba nie przechodzi w ogóle«. – »No to masz za gęstą farbę« – mówię do niego”, Antek mówi. On w Pabianicach mieszkał. „»Dolej trochę benzyny i będzie ci przechodziła farba«”. Jak dolał tej benzyny, to całe miasto zaplakatował. A w końcu, [inspektor pyta] dalej: „O! A czyje to są książki?”. – „Moje, obywatelu inspektorze”, ja mówię. „O! Język przyjaciela, język wroga”. No co pan by mu powiedział?

  • Nie wiem.


Ja mówię: „Tak jest, obywatelu inspektorze. Język rosyjski – język przyjaciela, język angielski – język wroga”. I co? Zatkałem mu gębę od razu. Przecież nie powie, że odwrotnie jest. Tak jak ten gazda, który był na szkoleniu partyjnym w Krakowie i sekretarz gminny go wzywa do siebie: „No jak tam, gazdo, byliście na szkoleniu? Przeszkolili was tam?”. – „No tak”. – „No to słuchajcie, gazdo, jeżeli byście spotkali amerykańskiego żołnierza i rosyjskiego, do kogo byście strzelali?” A on mówi: „No wiadomo, że wpierw do ruska bym strzelał”. – „O! To was kiepsko przeszkolili. Do poprawki”. No i wzywa go drugi raz po tym szkoleniu drugim, poprawkowym: „No jak tam, gazdo Macieju, jak byście tych żołnierzy spotkali, to do kogo byście strzelali, do ruskiego czy do Amerykanina?”. – „A wy, towarzyszu sekretarzu, do kogo byście strzelali?” – „A, ja oczywiście, że wpierw bym strzelał do Amerykanina”. – „No widzicie? Od razu mówiłem, że dla mnie rusek zostanie”. No takie kawały polityczne się opowiadało. Masę ja filmów opowiadałem kolegom. Czasami jeden film potrafiłem godzinę opowiadać albo dłużej. Miałem dobrą pamięć, to… Chyba teraz też zresztą mi trochę zostało tej pamięci.

  • Kiedy pan wyszedł?


Półtora roku z małym hakiem.

  • Czyli nie odsiedział pan całego wyroku?


Nie, nie. Mnie matka moja starała się… Aha, więc jak było z tym warunkowym zwolnieniem. Siedziałem w trzech więzieniach. Tak jedne więzienie, areszt UB, w drugim jakieś tam więzienie ubowskie było w Gdańsku, później więzienie w Gdańsku, później jeszcze trzy więzienia w Łodzi. I później w ostatnim roku, to był pięćdziesiąty pierwszy rok, wiosna, wywieźli nas do więzienia w Sieradzu. Piękny kić przedwojenny, polski, z szykanami, te siatki takie między piętrami, galeryjki dookoła. Nieduże łóżka podwieszane były, tak że już nie leżało się na sienniku ze zdeptaną słomą, tylko na normalnym łóżku z siennikiem jakimś tam. I praca. Praca uszlachetnia, więc musieliśmy wszyscy pracować. Co żeśmy robili? Szyliśmy mundury wojskowe. Na nas wypadło, że szyliśmy płaszcze wojskowe. Ja miałem… No oczywiście gniazda były w… [Zakłady] produkcyjne. Ja pracowałem na fastrygowaniu, fastrygowałem rękawy, wywinięte rękawy i tam się fastrygowało, żeby maszyna lepiej szła. No i tam… Tyszkiewicz. O! Hrabia Tyszkiewicz. Ale z nikim się nie spotkałem po wyjściu z więzienia. Jakoś tak nie po drodze było. Mimo że nazwiska pamiętałem, że adresy pamiętałem, do nikogo nie pisałem, do nikogo… Byli to, no mój Boże, no… Miałem swoje jakieś [sprawy]. No i pewnego razu nas zamiast pod celę i do celi, to nas zatrzymali pod celą, całą celę po kolei na rozmowę ze „specem”. „Spec” to tam był ten oficer, który opiekuje się więźniami, żeby ich jakoś uszlachetnić trochę. I tak kolej na mnie przyszła. A ten, który od niego szedł, to od razu [do celi], tak że człowiek nie wiedział, o co chodzi. Pyta się, za co siedzę, jak długo. „No to już macie prawo wyjść, wypisać wniosek o warunkowe zwolnienie”, mówi mi ten „spec”. „Tak? A ja nie wiedziałem nic o tym”. Zawsze jak się z głupim rozmawia, to trzeba mieć na uwadze to, że ten głupi zawsze myśli, że jest mądrzejszy od ciebie, a ty musisz udać, że jesteś głupszy od niego. Z każdym głupcem pan się dogada w ten sposób. No i mówię, że ja nic o tym nie wiedziałem. „No a wiecie, że macie prawo pisać?” – „No nie. A jak to się pisze? Ja nie wiem, jak to się pisze w ogóle”. – „Aha, no to słuchajcie, jutro się zgłoście do oddziałowego i on was skontaktuje z pisarzem i napiszecie wniosek o warunkowe zwolnienie, dobrze?” Ja mówię: „Dobrze, no nie ma sprawy”. – „A teraz powiedzcie mi tak: kto to narysował?” I pokazuje mi drewniany kałamarz, gdzie z każdej strony są cztery karykatury tych oddziałowych namalowane. Ja mówię: „Wiem, tak”. – „Kto?” Ja mówię: „Kowalski narysował”. – „A, Kowalski”. On już zadowolony jest, że Kowalski narysował. „No co, to dziękuję wam bardzo”. Na drugi dzień: „Leonowicz! Wychodzić!”. I ciągną mnie do tego „speca”, już do innego miejsca, tam gdzie on urzęduje w tym budynku administracyjnym. Idę tam na wysokie piętro, gdzieś tam do niego. Duży pokój. „Dzień dobry”. „Słuchajcie, wy wiecie, że Kowalski wyszedł na wolność dwa tygodnie temu?” Ja mówię: „Tak, wiem”. – „No to co, dlaczego Kowalski?” – „No przecież mnie pan nie pytał, czy on wyszedł na wolność, czy nie, tylko pan pytał mnie się, kto to narysował”. – „To żeby się was żarty dalej nie trzymały, to dostaniecie karę: sześć dni twardego łoża”. No trudno. No i tak zaczęło się. Zaprowadzili mnie… To jest sześć dni twardego łoża. Duża cela, ze sześć metrów długa chyba i nic nie ma, tylko szafki, półeczki takie, szafeczki. Patrzę, jakaś książka, jak to Rosjanie sztucznych ludzi robili. Ale nic nie ma, na czym spać nie ma w ogóle. A ja… Nie, sześć dni izolatki dostałem, nie twardego łoża, sześć dni izolatki, przepraszam. To zmienia całą historię. Sześć dni izolatki dostałem. Przynoszą obiad. Ja mówię: „Nie jem, zakładam głodówkę”. – „A co się wam nie podoba?”

  • Skończyliśmy na tym, że otrzymał pan sześć dni karceru za swoje żarty.


No więc oni: „Co, wam się nie podoba – mówi – że… Dlaczego tę głodówkę chcecie…”. Ja mówię: „Wie pan, mnie tu się w ogóle, nie powiem, że mnie się tu nie podobało, ale jedna rzecz mnie się nie podoba, że ja odbywam nie tę karę, którą na mnie nałożono, bo nałożono na mnie karę izolatki, a tu mam karę twardego łoża. Jeżeli pan, panie oddziałowy – czy obywatelu oddziałowy, przepraszam – jeżeli obywatel oddziałowy poczyta sobie regulamin, który w każdej celi jest wywieszony, są różnego rodzaju kary i tam jest opisane, jak się tę karę w ogóle wymierza, w jaki sposób. Izolatka to jest normalnie izolatka, czyli sam jeden siedzi i się nudzi, a twarde łoże, to jest to, co mam tutaj. Nie ma nic: ani siennika, ani poduszki, ani koca, prześcieradła i dopóki ja tu nie dostanę koca, prześcieradła, poduszki, to ja nie będę nic jadł”. – „To zdychaj sobie!” – „No nie wiem, zobaczymy, jak długo wytrzymam. Na razie – mówię – zakładam głodówkę”. No ale po pół godzinie przychodzi kalifaktor, przynosi wszystko. „A teraz będziecie jeść?” – „A, teraz jeść będę”. No takie głupie, wie pan… Albo też [ktoś] zakapował nas. Ktoś, cholera, w celi siedział i też miał jakieś układy chyba z tymi strażnikami, że coś musiał kapować. Ja nie wiem, czy miał jakieś traktowanie lepsze? I zakapował mnie, że ja mam nóż, igłę i co tam jeszcze, i ołówek chyba, tak. Czego więźniowi nie można było mieć pod celą. To się mówi: „pod celą”, a nie „w celi”. Siedzi się nie „w celi”, tylko „pod celą” się siedzi. To coś gdzieś na zewnątrz chyba, nie? Jak pod celą. W korytarzu czy gdzieś. No i ze spaceru wracamy, a do mnie… Wszystkich nas zatrzymują, wszystkich rewidują, po kolei wpuszczają, a do mnie tak: „Rozbierać się”. To ja mu tak wszystko wyjmuję. I tak: tutaj mam taką pod butem podkówkę, wyślizganą. To był nóż mój, nie? Kawałek grafitu od ołówka to był mój ołówek – okręcony zapałkami, to był ołówek. Jak pisało się listy, to się wypychało grafit z ołówka i się wyłamało kawałek i się zatrzymywało sobie. A igły to już nie pamiętam, co tam było. I to tak jak on to rzucał, to ja to… Potem moja koszula… To wszystko tak spadało. Jak się ubierałem, to zebrałem z powrotem i miałem.

  • Formalnie nic pan nie miał, nic nie znaleźli.


Nic nie znaleźli. „A gdzie to masz?” Ja mówię: „To, o, tutaj”. O, cholera. „A nóż?” – „A nóż, o tutaj, o, w ręku”. No, ale karę dostałem za to, że chowałem. Właśnie [karę] izolatki dostałem. I z drugim dostałem. Myśmy śpiewali, cholera, w tej izolatce, bo w piwnicy taką izolatkę, ciemnica to była w ogóle, ciemnia, ciemność była. On ładnie śpiewał nawet, ten Senderowicz Franek, piekarz jakiś tam. Nawet pamiętałem, z jakiej miejscowości, a teraz nie pamiętam, ale jak trzeba, to znajdę. Tylko on nie żyje na pewno już, bo już to kupę lat przecież minęło. Tak że to więzienie takie było… Aha, dlaczego ja to w ogóle opowiadam. Dlatego że później się drzwi otwierają, po jednym czy po dwóch dniach tej mojej izolatki i mówi: „Wychodzić!”. Ja mówię: „Dokąd idziemy?”. Bo zabrali mnie poprzedniego dnia do fryzjera i zgolili łeb na gładko. Już miałem takie fajne włosy, trochę odrośnięte miałem. A przedtem zgolili mi wąsy, które sobie zakręcałem…

  • Jak trzeba, to dali.


W ogóle człowiek, wie pan, czymś się musiał zajmować, no, mój Boże. I ja mówię: „Dokąd idziemy?”. – „Dokąd? Do domu idziecie! Na wolność wychodzicie!” Cholera, zadziałała matka. Akurat się skończyło tych, tych. No to dobrze, spakowałem to, co miałem swego, i pod celę mnie zaprowadził, zabrałem swoje rzeczy. „Chłopaki, do domu idę! Matula mnie wyreklamowała! Cześć! Trzymajcie się!”. No i w ten sposób wyszedłem z tego Sieradza. Tam zarobiłem parę groszy. Ale jak wypiskę sobie robiłem, na Kopernika jak siedziałem, to pracowałem w CKDW, CKDW Łódź. Wpisałem sobie w ankiecie personalnej, gdzie pracowałem, no to pisałem: CKDW Łódź. No to co, każdy personalnik brał to za dobre. Co, CKDW Łódź, CKDW Łódź. Personalnik nie był z Łodzi, tak że nie wiedział, że CKDW Łódź to znaczyła Centralna Krajalnia Departamentu Więziennictwa. Jakbym to słownie napisał, to by wiedział, a tak nie. A jak wpisałem „Szare Szeregi”, to jedna personalna przyszła do mnie, pytała się mnie, czy ja w SS byłem. Takich mieliśmy mądrych ludzi.

  • Wychodzi pan z więzienia, zaczyna pan jakąś pracę zawodową?


Wyszedłem, gdzieś to był wrzesień. W październik, listopad, grudzień dochodziłem do siebie jakoś. Od 1 stycznia zacząłem pracować w koszalińskim Okręgowym Przedsiębiorstwie Obrotu Zwierzętami Rzeźnymi. Już nie mówię panu literkami, bo tego przedsiębiorstwa już nie ma i trudno było… Z początku byłem tam księgowym, później zrobili mnie kierownika sekcji rachunkowości. Czyli [przydała się] moja handlówka w Warszawie i później handlówka w Koszalinie, gdzie maturę robiłem w gimnazjum handlowym w Koszalinie, poza tym studia handlowe, też była księgowość wykładana na Wyższej Szkole Handlu Morskiego. W ogóle handel bez księgowości nie istnieje przecież. A wtedy się… Można to [?] potraktować jako wyłudzanie VAT-u na przykład, nie? Zmieniałem często pracę. Z tego przedsiębiorstwa po kilku latach, jak w pięćdziesiątym szóstym roku było ujawnianie tajnych opinii, to ja też poprosiłem, żeby mnie ujawnili opinię, jaką dostałem właśnie z tego przedsiębiorstwa, i tam napisali w ten sposób: „Jerzy Leonowicz pracował u nas od do. Z pracy wywiązywał się możliwie”. Miałem pierwsze miejsce w kraju pod względem terminowości, jakości sprawozdawczości finansowej, ale to było według opinii personalnego: „możliwe wykonywanie obowiązków”. Dlatego że byłem bezpartyjnym, w ogóle do żadnej partii nigdy nie należałem. „Jednak z uwagi na swój negatywny stosunek do obecnej rzeczywistości był przewidziany do wymiany”. Czyli nawet człowiek, który negował współczesną rzeczywistość w jakiś sposób, nawet nie działając czynnie, żeby ją obalić, ale był z tego tytułu niepewnym i był przewidziany do wymiany. Ale jednak jak „Solidarność” była, to byłem jednak, trochę tam się włączyłem do „Solidarności”. Byłem delegatem przedsiębiorstwa, z którego poszedłem na emeryturę – byłem delegatem do „Solidarności”. O mały włos, a by mnie wybrali do rady wojewódzkiej, ale ponieważ za późno było, tam brakowało paru… Jeszcze takie dogrywające były głosowania. Już, już, brakowało, ale później dali spokój, czyli wystarczyło im tych… Paweł Michalak był przecież w Koszalinie szefem „Solidarności”.

  • Wspominał pan, że był pan w ZBoWiD-zie.


Byłem w ZBoWiD-zie, tak.

  • Jak wyglądała tam pana działalność?


W ZBoWiD-zie żeśmy wystąpili… Taka była sytuacja… Byłem członkiem komisji socjalno-bytowej. Wie pan, w ZBoWiD-zie byli różni ludzie, ale byli również i porządni ludzie, więc tym porządnym ludziom, którzy pobłądzili, to ja otwierałem oczy, jak oni błądzili. Ja im otwierałem oczy. Była taka sytuacja, że zostałem poproszony o wygłoszenie prelekcji dla kierowniczek wiejskich domów kultury o filatelistyce, bo byłem również członkiem Związku Filatelistów. Byłem w koszalińskim oddziale, byłem członkiem-założycielem tego Związku Filatelistów w Koszalinie. Ja po tej prelekcji swojej z opiekunem z domu kultury, poprosiłem go na kawę, żeby sobie tam jeszcze kawki się napić w tym bufecie. Znaczy bufet był, tam się zamawiało, żeby kawki się napić. No i zacząłem z nim mówić. No o czym mam mówić: o wojnie, o tym wszystkim, i o Katyniu. A on pyta się mnie: „A co z tym Katyniem właściwie? Co to było?”. Ja mówię: „To pan nie wie?”. – „No nie wiem”. – „A to panu powiem, co było w Katyniu. Bo Katyń to nie było tylko jedno miejsce, gdzie mordowali polskich oficerów, ale to było miejsce, gdzie mordowali polskich oficerów z jednego obozu tylko, a takich dużych obozów, z których mordowali oficerów, było trzy. W Starobielsku, Ostaszkowie i Kozielsku”. […] I mu mówię: „Nie wiedział pan o tym?”. – „Proszę pana, jak ja mogłem o tym wiedzieć, jak mój ojciec jest majorem Urzędu Bezpieczeństwa” – on do mnie, ten inspektor domu kultury w Koszalinie. Ja mówię: „No widzi pan, trudno”. I wie pan? On miał kontakt z wydziałem kultury, gdzie moja żona pracowała bardzo krótko w Koszalinie, w urzędzie wojewódzkim, bo moja żona przez kilkadziesiąt lat prowadziła punkty konsultacyjne szkół wyższych w Koszalinie. Bo jej mówię o tym. „A jak on się nazywa?”, pyta się Danusia. Ja mówię: „Flejtuch się nazywa”. –„A! Słuchaj, a te moje koleżanki z wydziału kultury mówią, że ten Flejtuch się bardzo politycznie zmienił ostatnio”. Czyli coś dobrego zrobiłem jeszcze. Na przykład tu gdzieś mam taką książkę: „Wspomnienia tłumaczki z Intouristu”. Przedwojenną książkę, którą przed spaleniem jedna z moich znajomych uratowała. Wie pan, że były takie akcje przeczyszczania bibliotek, że palili książki, które się nie nadawały do czytania.

  • Władze decydowały, co nadaje się do czytania.


Władze decydowały, tak jest, tak. No i tam co bardziej zapobiegliwi i odważni to próbowali jakieś tam książki „skręcić” na lewo. Zamiast do pieca to zabierał ze sobą. No i te „Wspomnienia tłumaczki Intouristu” dostałem od tego, który miał tę książkę z kolei. Tę książkę, jak byłem w Łodzi z tą książką, to w ciągu jednej nocy przeczytałem, jak nocowałem u kolegi, tam u niego. Miał duże mieszkanie, wielopokojowe, tak że miałem jeden pokój do dyspozycji i mogłem sobie spokojnie całą noc czytać. Tak, to wredny system był. Zresztą, proszę pana, ja jednak trochę widziałem tego, będąc pod okupacją, jak to mówią ci ze Wschodu, pierwszego Sowieta. Wredny system. Jak wybrali mnie na prezesa „Szarych Szeregów” w Koszalinie, jak umarł ten poprzednik mój (też nieciekawy gość był), to ja mówię: „Słuchajcie – zebrało się to grono, które miało mnie przyjąć na prezesa – ja wam muszę coś o sobie powiedzieć, żebyście wiedzieli, kogo wybieracie na prezesa. Więc proszę, powiedzcie mi, od kogo Polska więcej ucierpiała, do Niemców czy od rusków?”. No, chyba nie bardzo, bo tak… Bo przecież dla mnie jest ewidentną rzeczą, że od rusków więcej wycierpiała. […] Niech pan popatrzy na mapę przed pierwszym rozbiorem, gdzie Polska sięgała, aż pod Smoleńsk przecież. A mój ojciec pochodził z Mińska, tego litewskiego i przed I wojną światową był członkiem POW, POW Wschód. Jego siostry dwie zostały tam, jedna siedziała w łagrze, druga była małą dziewczynką, to w ogóle jakoś się nie czepiali jej. Jeden z jego braci zmarł w łagrze, jeden z nim uciekł do Polski. Ojciec mój… I zanim zaczęli już tam NKWD, czy Czeka jeszcze przecież, gonić, to uciekł przez front i Rosjanie go złapali. I tym ruskom uciekł. Jak go aresztowali, to następnego dnia, jak przyniósł mu żołnierz rosyjski do piwnicy śniadanie, to tak rozprawił się z tym żołnierzem, że żołnierz stracił przytomność. Poszedł do góry, tam gdzie wszystkie dokumenty, które miał z sobą, i zobaczył, gdzie ten przesłuchujący go oficer schował. A wszystko to pokotem spało, pijane było. Mam tu, z Muzeum Wojska Polskiego dostałem kseropisy, uzasadnienie do Krzyża Walecznych i Krzyża Niepodległości. Mam te dokumenty.

  • Podsumował pan system PRL i komunizm generalnie, a chciałbym poznać pana opinię o Powstaniu.


[…] Więc z początku byłem pełen entuzjazmu, że idę do Powstania. Później ten entuzjazm… Zacząłem trochę myśleć, czytałem różne książki, dowiedziałem się wielu różnych rzeczy. Jak Rosjanie traktowali Armię Krajową. […] Jak zacząłem więcej czytać po wojnie, więcej książek, do których mogłem dotrzeć, więcej rozmawiać z ludźmi, zarówno w więzieniu, jak i po więzieniu, w jaki sposób Rosjanie… Do rusków to ja od razu byłem negatywnie nastawiony, wiedziałem, że Rosja to jest największy wróg nasz, a nie Niemcy. Chociaż teraz, teraz i Niemcy są naszym wielkim wrogiem, w końcu okazuje się też. Jednak doszedłem do wniosku, że Powstanie było jakimś nieporozumieniem. Może małym nieporozumieniem, to znaczy że wybrano zły termin, złą godzinę, zły dzień na wybuch Powstania. Przecież jak „Bór” Komorowski się dowiedział, że można rozpoczynać Powstanie, to podjął tę decyzję na podstawie meldunków, że czołgi rosyjskie są już na Pradze. Jeżeli to była prawda, to być może, że to byłoby w porządku. Ale to nie była prawda przecież. Rosyjskie czołgi były o kilkadziesiąt, że tak powiem, czy kilkanaście kilometrów od Warszawy jeszcze. A poza tym Rosjanie, nawołując Powstańców do walki: „Ludu Warszawy, chwytajcie za broń!” – celowo chcieli doprowadzić do wybuchu powstania, wiedząc, że w każdej chwili mogą się z tego wycofać. Bór-Komorowski widząc, że został w maliny wprowadzony przez rusków, chciał zakończyć Powstanie w końcu sierpnia. Wie pan o tym czy nie? W końcu sierpnia. Jeszcze może by uzyskał jakieś inne warunki dla ludności cywilnej. No przecież opuszczenie miasta przez całą ludność z pozostawieniem całego majątku na pastwę Niemców było potężnym ciosem dla tej ludności. Ja mieszkałem w mieszkaniu trzypokojowym, dobrze wyposażonym, na Żoliborzu. Biedni nie byliśmy, mieliśmy, tak jak panu mówiłem już, tego… A wróciłem do pustych ścian już, do pustych ścian. Co z tego, że mury były całe? Nie wszystkie mury, bo między kuchnią a pokojem balkonowym była wyrwa w ścianie, że patrzyło się z jednego miejsca do kuchni i do pokoju balkonowego przez dziurę w ścianie. Tak że jak już mówiłem, wydanie rozkazu na Żoliborzu członkom, żołnierzom jednego plutonu, plutonu „Żaglowiec” bodajże, na Żoliborzu, żeby zdobył Cytadelę, to był poroniony pomysł. Pułkownik Jezierski, podejmując decyzję wyjścia do Kampinosu, postąpił, moim zdaniem, słusznie, ratując to, co się da, ratując życie tych chłopaków przecież, którzy nie mieli szans. Jeszcze nasza kompania, tak jak mówiłem, była dobrze uzbrojona, ale inne kompanie były przecież dziadowsko uzbrojone. To co Łąpieś mówił, że on nie wierzy mnie, że ja miałem taką broń, to świadczy o tym, że on nie miał żadnej broni w czasie [Powstania]. […]
A Powstanie. Powstanie no to, mój Boże, Powstanie jakie było, takie było i tak się skończyło, jak się je prowadziło. I tak się skończyło, jak mogli, jak nam sojusznicy pomagali. Co z tego, że w pierwszych dniach Powstania, jeszcze jak byłem na Krechowieckiej, jak żeśmy… To były pierwsze dni Powstania, to ja już widziałem z balkonu, jak od strony Pragi przez Wisłę leciał w krzyżujących się ogniach reflektorów samolot, który robił zrzuty na Żoliborz. I ze wszystkich stron do niego strzelali, a on leciał majestatycznie, prosto i zrzucał na Żoliborz. W pierwszych dniach Powstania, gdzieś 6-7 sierpnia to było. Amerykanie co zrobili? No gdzieś tam, cholera, wiatr zawiał tam Niemcom, jeszcze częstował go tym… Generał, no niemiecki ten…

  • Von dem Bach.


Von dem Bach, tak. Papierosami amerykańskimi częstował go.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś dodać?


À propos mojego szczęścia. Kilka razy czy kilkanaście… Często bywałem w Warszawie i trzy sytuacje panu opowiem. Jesteśmy na Żoliborzu, w świetlicy urzędu miejskiego na Żoliborzu, gdzie odznaczano nas jakimiś odznaczeniami, nie pamiętam, nieważne. I zaproszeni goście, moja żona i między innymi córka, która niestety zmarła w zeszłym roku, siedziały takie wraz z innymi w tej sali, prostokątnej takiej. Wianuszkiem siedzieli przy ścianach Powstańcy. I ja siedziałem przy jednym gościu, usiadłem sobie tak. No i tak, no co, trzeba jakąś rozmowę zacząć, nie? Pyta się kolega: „Z jakiego oddziału?”. On mówi, że on jest z 9. kompanii dywersji bojowej. „A jaki pluton?” Mówię, że 230. „Mhm, 230”. „A jaka drużyna?” On mówi: „»Halicz«, u »Halicza« byłem”. – „A jaki pana pseudonim?” – „»Waruj«”. „Jak?” – „No »Waruj«, tak jak się na psa mówi, »Waruj«”. – „No ja też byłem u »Halicza« w 230, ale jakoś pana nie przypominam”. – „No, ale byłem tam”. No i na tym się skończyła na ten temat rozmowa. Później wróciłem do domu i czytam wspomnienia Rockiego. I faktycznie, „Waruj” był, ale jak „Halicz” przyjął dwóch chłopaków, harcerzy z Żoliborza, z Bielan, napisał, że to „Łosia” i „Żbika”, to „Waruja” [Konrad Mieczysław Kuczyński] oddał do „Irydiona”, no i tak żeśmy się minęli. A on mieszkał w Łodzi, mieszkał po wojnie, już nie żyje. Takie spotkanie przypadkowe.
Później otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Wchodzę na ten amfiteatr. Siedzą tam ludzie, pousadzali się. Już ja na ostatnią minutę prawie przyszedłem. Patrzę, cholera jasna, już nie mam gdzie usiąść. Ale patrzę, o, tam jest wolne miejsce, no to idę tam tego. Siadam. No i siadam i patrzę, kto koło mnie siedzi. Patrzę… Co tam to było? Nie 230, coś na temat Żoliborza było, ale skojarzyłem to z Żoliborzem. Pytam się: „Kolega na Żoliborzu był?”. – „Tak”. – „A w jakiej kompanii?” Mówi, że w 9. dywersyjnej. „A w jakim plutonie?” – „W 230”. Mhm. Mówię, że ja też. „A jaki pseudonim?” – „»Azot«”. – „Kurczę, to byliśmy w tym samym oddziale, mówię, tylko tyle lat, że ludzie się już nie znają”. I miałem przyjemność tylko jeden raz go wtedy widzieć, bo na następną rocznicę już nie żył, niestety, umarł.
Odchodzimy. Ja na przykład z mego oddziału nikogo już nie mam, jakoś nie kojarzę, żeby ktoś żył. „Halicz” zmarł w Stanach Zjednoczonych niedawno. „Gryf” zmarł kilka lat temu. Teraz jeszcze spotkanie, jest kolejna rocznica Muzeum Powstania. Jesteśmy na cmentarzu, uroczystości się kończą cmentarzowe. Ja swoim samochodem, tym matizem, jestem w Warszawie. Trochę mi się benzyny rozlało, bo chciałem trochę na zapas wziąć, to śmierdziało tą benzyną. Ten „Gryf” mówi: „Co ty? Benzyną ten samochód myjesz, cholera?”. No i gdzieś trzeba pojechać, coś przekąsić, na kolację. No to na Nowy Świat jedziemy. No ale jak jedziemy z Powązek, to oni mówią: „Teraz na prawo, teraz na lewo”. Ja mówię: „Słuchajcie, mówcie, gdzie mam jechać, do cholery, a nie na lewo, na prawo. Gdzie ta restauracja jest?”. Mówią, że na Nowym Świecie. „Po której stronie? Po której stronie, jak się od Świętokrzyskiej wjeżdża na Nowy Świat?”. Mówią, że po lewej stronie. „Nowy Świat jest deptakiem w tej chwili, to podjedziemy od kina z tyłu, z lewej strony”. – „Dobrze, no to podjedziemy”. – „No to tak mówcie”. No i dobra, ja już później sam jechałem. No i siedzimy przy stole. Przy mnie jakaś babka siedzi nieznana, później żona siedzi tego właśnie „Azota”. Siedzi „Halicz”, siedzi „Gryf” i ja siedzę. No i każdy coś tam z sobą rozmawia. Ja pytam się jej, gdzie ona mieszkała przed Powstaniem. Ona mówi, że mieszkała na Żoliborzu. Ja mówię: „Na jakiej ulicy?”. – „Na Wojska Polskiego”. – „A jaki numer?” – „Dwadzieścia dziewięć”. – „A w którym bloku? W środkowym, pierwszym czy trzecim?”. Mówi, że w drugim.

  • Niech zgadnę, pana blok.


„W której klatce?”, pytam się. „W szóstej”. – „Aha”. – „To jak się pani nazywała wtedy?” Ona mówi, że nazywała się… Ojej, no nieważne. W każdym razie powiedziała…

  • To była pana sąsiadka, tak?


Nie, nie, ja byłem w następnym bloku, ale myśmy się znali przecież. „To ja pamiętam panią, jak pani z takimi kitkami biegała po podwórku, no mój Boże”. Ale rozmowa się zaczęła od tego, że jak się pani nazywa, w ogóle teraz. Ona się nazywa Rocka. To ja mówię: „Proszę panią, to pani jest wdową po Rockim, który uśmiercił mnie w swojej książce. On tam napisał, że zginąłem w Powstaniu Warszawskim, a jak pani widzi, ja żyję”. No tak jest, mam dwa wydania. Tu gdzieś jest, znaczy w kupie leży nowe wydanie, które udało jej się poprawione wydanie wydrukować, a drugie ja kupiłem przypadkowo w Koszalinie kupę lat temu. I później jeszcze jedno spotkanie. Siedzimy, też z Rocką już, w Muzeum Powstania Warszawskiego, już rozchodzą się ludzie. Tam żeśmy coś skonsumowali. No i podchodzi do nas jedna pani, pyta się: „Przepraszam państwa, ja tak podsłuchałam rozmowę. Ale pan mówił, że pan był w Tworkach, w szpitalu”. Ja mówię: „Tak, byłem w Tworkach”. „A czy pan może…” Nie, że na Żoliborzu byłem. „Czy na Żoliborzu pan znał Bertla, Jurka Bertla?” Ja mówię: „Proszę panią, Jurek Bertel leżał ze mną w szpitalu w Tworkach. Obok mnie leżał Jurek Bertel w szpitalu i umarł w tym szpitalu. Jest pochowany w Tworkach na tym cmentarzyku, gdzie chowano tych z Warszawy”. Widzi pan, jak się ludzie przypadkowo zupełnie spotykają, prawda? Tak samo jak jechałem po moją matkę, to w pociągu spotkałem dwie harcerki, sanitariuszki, koleżanki siostry „Łosia”. To też przypadkowo. To tak jak… Wie pan, że Lwów był ewakuowany, przemieszczany w kierunku Wrocławia, a Wilno w kierunku Szczecina. No i jedzie pociągiem starszy gość, tak coś tam opowiada, tego, ciągnie gadkę, a młody człowiek się pyta: „Proszę pana, a skąd pan mieszka?”. – „To pan po akcencie nie widzi, że ze Szczecina?”

Koszalin, 8 maja 2019 roku
Rozmowę prowadził Rafał Brodacki

Jerzy Leonowicz Pseudonim: „Żbik” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz”, pluton 230 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter