Janusz Bohdan Ołtarzewski „Tur”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Ołtarzewski, urodzony 28 grudnia 1928 roku. […]

  • Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pan urodził?

Ojciec, pracownik zarządu miasta stołecznego Warszawy, urzędnik. Matka, mistrzyni krawiectwa damskiego, pracowała w różnych domach mody, między innymi Goussin Cattley.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Do szkoły podstawowej (powszechna była wtedy) numer 64 na Żoliborzu. Kierowniczką tej szkoły była pierwsza żona Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego, pani Kościałkowska. To była bardzo patriotycznie inspirowana szkoła. A ostatnio chodziłem do szkoły handlowej, przed wybuchem Powstania, właściwie to była szkoła prywatna.

  • To do tego jeszcze wrócimy. Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, wybuch wojny?

No, wybuch wojny był taki, że myśmy mieszkali w tak zwanych miejskich domach na Żoliborzu. To był kompleks budynków, w których byli zakwaterowani pracownicy zarządu miasta i różnych innych przedsiębiorstw pomocniczych. [Mieszkaliśmy tam] z racji tego, że ojciec był pracownikiem właśnie magistrackim. Pierwszego września mój ojciec był komendantem OPL na ten cały kompleks budynków i ja też się kręciłem koło tego wszystkiego. Pilnowałem, żeby było zaciemnianie, takie dziecięce sprawy.

  • Czyli czuł się pan ważny, odpowiedzialny?

Czułem się potrzebny. Oczywiście, że to było inne spojrzenie, bo miałem jedenaście lat, to inne spojrzenie dziecka. To wszystko było bardzo interesujące, ciekawe, dokąd nie stało się tragiczne. To było 1 września… Ósmego września ojciec już poszedł do wojska i był w wojsku, a ja z matką wyjechaliśmy do Siedlec, do siostry mojej matki. Wujek był naczelnikiem więzienia w Siedlcach, więc spędziliśmy szesnaście kilometrów za Siedlcami, tą całą strzelaninę, te boje, które tam przeszły, no i wróciliśmy do Warszawy.

  • Czyli kiedy wróciliście do Warszawy? Pamięta pan jakąś datę?

To znaczy to było… Niemcy przyszli gdzieś w połowie września, a myśmy wyjechali gdzieś w końcu września do Warszawy.

  • Co pan zapamiętał z tego września? Mam na myśli drogę do Siedlec i potem powrotną do Warszawy. Czy coś panu utkwiło w pamięci? Był pan dzieckiem ciekawym wszystkiego, co się dzieje wokół.

To była ciekawa eskapada, ponieważ razem z matką jechaliśmy do Siedlec na rowerach. To znaczy nie prowadziliśmy, tylko matka i ja na dwóch rowerach na ramie. I tak dojechaliśmy do Siedlec na ramie rowerowej. A z powrotem…

  • Czemu na ramie?

Bo były dwa rowery i z naszej rodziny dwie osoby właśnie jechały na wschód i oni nas zabrali na ramę i na ramie pojechaliśmy. Myśmy chcieli jechać pociągiem, ale to było wykluczone, bo były naloty. Trzeba było jechać nocą, a w dzień trzeba było gdzieś się chować. No a z powrotem, to była rozbita jakaś grupa Wojska Polskiego i dwoma zaprzęgami wojskowymi jechali żołnierze i oni nas zabrali do tej Warszawy po prostu. To było nawet dla nich korzystne, bo na jednym wozie jechała matka, na drugim ja i to było dobre dla władzy niemieckiej, że to nie sami mężczyźni, ale kobiety, dzieci… Inaczej na to patrzono.

  • Jakie mieszkanie zastaliście po powrocie do Warszawy?

Myśmy mieli w tych miejskich domach dwa pokoje z kuchnią. No to jeden pokój był odsłonięty od ulicy. Była duża dziura od pocisku artyleryjskiego, duża dziura w ścianie na wylot. No to tak wyglądało. A jeśli chodzi o to, w jakim stanie zastaliśmy mieszkanie, to puste ściany i na podłodze trochę porozrzucanych fotografii.

  • Czyli zostało ograbione?

Ograbione całkowicie.

  • Nie wiadomo przez kogo?

Nie wiemy.

  • Kiedy pan wrócił do szkoły po wrześniu?

Do szkoły wróciłem natychmiast. Rok szkolny z opóźnieniem, ale się zaczął. Ponieważ nas wyrzucono z tej szkoły, bo tam został zainstalowany (to jest szkoła numer 64) niemiecki szpital, no to do jakiejś prywatnej willi [się przenieśliśmy] i tam jakoś uczono nas.

  • W którym roku skończył pan szkołę powszechną? Przed Powstaniem jeszcze?

Tak, przed Powstaniem. Powstanie wybuchło w 1944 roku, to byłem już… Ukończyłem pierwszy rok szkoły handlowej, przeszedłem na drugi rok.

  • Kiedy się pan zetknął z harcerstwem, w której z tych szkół?

Harcerstwo to traktuję również jako zuchy, bo kilka lat byłem w zuchach przed wojną. Tak że coś już na ten temat wiedziałem. Miałem dwie gwiazdki, bo to gwiazdki dawano. A później to w tych naszych miejskich domach powszechnie cała młodzież lgnęła do harcerstwa, do „Szarych Szeregów”. Nie byłem wyjątkiem, był powszechny pęd, żeby coś robić.

  • Czego was uczono w tym harcerstwie?

To było bardzo patriotyczne harcerstwo, niezwykle ideowe i na najwyższym poziomie moralnym. Hasło „Bóg i Ojczyzna” było na pierwszym planie. Tak że właściwie to harcerstwo mnie ukształtowało, dało jakiś kręgosłup, że moim obowiązkiem jest służyć Polsce i zachowywać się zgodnie z dekalogiem.

  • Jakie zajęcia pan miał w harcerstwie? Jak byliście przygotowywani do tego, co się dzieje wokół? Jak się mieliście zachowywać?

Myśmy mieli zbiórki oczywiście. Na tych zbiórkach uczyliśmy się terenoznawstwa. Chodziło o zorientowanie się, jak ta Warszawa jest zabudowana, gdzie jakie ulice się znajdują, ponieważ myśmy byli przeznaczeni do służby łącznikowej, więc to musieliśmy przede wszystkim wykuć. Poza tym były piosenki, były gawędy, na temat tego, co się dzieje w czasie okupacji, jak „Szare Szeregi” pracują. Jednym słowem było to wysoko ideowe.

  • Czy byliście uczeni, jak macie się zachowywać przy spotkaniu z Niemcami?

Tak, to znaczy chodziło o to, żeby się nie odróżniać od terenu, żeby wtopić się w tłum i w tym tłumie istnieć. To była pierwsza zasada. Teraz druga zasada była taka, że w tej szkole handlowej, w której się uczyłem, to po cichu uczyliśmy się historii Polski i trzeba było umiejętnie przenosić książki, żeby Niemcy nie odkryli tego. W każdym razie uczono nas spostrzegawczości, orientacji w terenie.

  • Czy miał pan jakieś zadania?

To znaczy bywało tak, że były jakieś akcje na terenie Warszawy i wtedy przenosiłem meldunki. To były moje zadania. Przenosiłem meldunki z centrali, gdzie stacjonował komendant okręgu Warszawa Północ do różnych miejsc. To były moje zadania i moich kolegów.

  • Czy te meldunki były na papierze, czy miał pan je zapamiętać?

Na papierze, były na papierze. Mieliśmy to ze sobą.

  • Czy jeszcze w jakichś akcjach brał pan udział?

Nie, w akcjach nie.

  • Co pan zapamiętał z okresu okupacji? Czy był pan świadkiem na przykład łapanek?

Oczywiście, ale mając niewiele lat, to jakoś tak udawało mi się przejść tam, gdzie innych zatrzymywali. Mój ojciec przecież został wywieziony do Niemiec na roboty z łapanki.

  • W którym to roku było?

W 1943.

  • Dokąd został wywieziony, pamięta pan?

Tak, został wywieziony w województwo wrocławskie wtedy jeszcze. Miejscowość po niemiecku Striegau, a po polsku Strzegom i tam pracował w fabryce szamotu.

  • Do kiedy tam był?

Do wyzwolenia.

  • Czy był pan świadkiem rozstrzeliwań, czy jakichś innych drastycznych sytuacji w czasie okupacji?

Nie.

  • Czy któryś z pana najbliższych kolegów przeżył jakieś dramatyczne chwile?

To znaczy w naszych miejskich domach bywały rewizje. Wkraczali Niemcy i przeprowadzali rewizje wszędzie, u wszystkich i zabierali ludzi na Pawiak, mężczyzn na Pawiak. Ale to mnie nie dotyczyło, bo na mnie jeszcze nie zwracali uwagi. Zresztą zawsze jak tylko Niemcy się pojawiali, to wchodziłem do łóżka i udawałem chorego.

  • Pan był jedynakiem czy miał pan rodzeństwo?

Jedynakiem.

  • Z czego mama się utrzymywała, jak ojciec został zabrany do obozu?

Z krawiectwa. Prowadziła w domu pracownię i miała klientki, przychodziły.

  • Czy pan jakoś mamie pomagał?

Tak, szyłem na maszynie. Nawet w czasie Powstania szyłem koszule dla rannych.
  • Kiedy pan zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jesteście przygotowywani do Powstania? Czy się już w harcerstwie o tym mówiło?

Jest taka zasada, bo jutro, pojutrze… Taka piosenka. To było tak, że dzisiaj to się przygotowujemy, jutro będziemy walczyć, a pojutrze będziemy odbudowywać kraj. To była taka zasada wpajana nam.

  • No a kiedy zaczęło się zbliżać Powstanie, czy coś się zmieniło w organizacji?

Właśnie o to chodzi, że ten nasz zastęp nie był w ogóle powiadomiony. To wszystko działo się poza nami, po prostu nas pominięto. Może uważali, że byliśmy za młodzi, żeby [trafić] do wojska, a tacy młodzi akurat nie byli na pierwszy rzut potrzebni.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Co się z panem działo?

Zaczęły się boje na terenie Żoliborza. Były to starcia polskiego wojska, Armii Krajowej z Niemcami. Te starcia trwały trzy dni, do czasu, kiedy Żoliborz został opanowany przez Armię Krajową.

  • Mówił pan, że pana drużyna nie została powiadomiona o wybuchu…

Mówię o naszym zastępie.

  • O zastępie. A mówił pan również, że znalazł się pan w 230 plutonie.

No właśnie, bo myśmy w trójkę, trzech nas wybrało się szukać jakiegoś kontaktu i natrafiliśmy…

  • Pierwszego sierpnia się już wybraliście?

Trzeciego, kiedy ustały… Kiedy Żoliborz był już opanowany przez Armię Krajową.

  • Proszę wymienić nazwiska tych dwóch kolegów jeszcze, którzy z panem byli.

To jest Janusz Kawecki, który zginął i Jerzy Leonowicz, który aktualnie mieszka w Koszalinie, jest prezesem Związku Inwalidów Wojennych i dalej udziela się w „Szarych Szeregach”.

  • No i we trójkę ruszyliście i jak to dalej wyglądało?

Szukaliśmy kontaktu. Doszliśmy do placu Wilsona i przy Krasińskiego była barykada, właśnie tego 230 plutonu, no i tak zostaliśmy.

  • Miał pan jakąś broń?

To znaczy broń dostawałem… Jak byłem w nocy na warcie, to dostawałem karabin. Pierwszy raz w życiu do ręki dostawałem karabin, bo nigdy go nie miałem w rękach.

  • Czy byliście w ogóle uczeni wcześniej, jak należy się posługiwać?

Nic, dali mi granat „sidolkę”, to w ogóle nie wiedziałem, co robić z tym granatem. Słyszałem, że trzeba wyciągnąć zawleczkę. Ale jak, co?

  • Nikt tego panu nie pokazał?

Nie, ale „sidolkę” mi dali i latałem z tą „sidolką”.

  • Jakie funkcje jeszcze pan pełnił w tym plutonie?

Tam nie było żadnej funkcji, po prostu siedziałem…

  • Zadania w takim razie.

Siedziałem z innymi albo na barykadzie, albo w piwnicach na Potockiej. Jak te czołgi przejeżdżały Potocką, wzdłuż domów ZUS-u, to myśmy byli na dole w suterenach, no i kto miał jakąś broń, to trzymał. A ja nie miałem nic, dla mnie nie było.

  • Jak długo pan tam przebywał?

Jeden dzień byłem w tych piwnicach, jeden dzień na barykadzie i tak parę dni zeszło. Aż w końcu przyleciała moja matka i była w takim stanie, że jeśli bym nie wrócił z nią do domu, to by chyba się zabiła albo by umarła, bo była na skraju wyczerpania. Musiałem się nią zaopiekować. Zwolnili mnie i wróciłem wtedy do matki. Miałem do wyboru. Ale ponieważ nie miałem jeszcze… Wtedy byłem przed przysięgą, to z tego skorzystałem.

  • Co pan jeszcze pamięta z Powstania?

Różne takie rzeczy, jak na przykład z okna patrzyłem, a na podwórku była taka sprzeczka żołnierza Armii Krajowej z oficerem, z takim podstarzałym, bo to był z rezerwy… Niektórzy się zgłaszali. Kapitan jakiś. No i taki dialog, który sobie zapamiętałem. Ten chłopak mówi do niego, że go szanuje jak ojca, a on był podpity ten kapitan i uderzył go w twarz. Wtedy ten chłopak zdjął karabin, rzucił o ziemię, ładownicę rzucił o ziemię i odszedł. Straszny obraz.

  • Czego pan jeszcze był świadkiem, jakich sytuacji?

Przemarsz grupy Armii Ludowej, AL-u, bo oni taki oddział mieli, oni się przyłączyli do Powstania na Żoliborzu. To też widziałem, jak oni maszerowali. To była rewelacja, że chcieli walczyć razem z Armią Krajową.

  • Jak było z żywnością na Żoliborzu? Z żywnością, z wodą?

Woda była, żywność też była, bo ludzie porobili zapasy, a już po pewnym czasie były zrzuty radzieckie. Była mąka, była kasza, nie było najgorzej. Gorzej było w innych dzielnicach.

  • Jak ludność cywilna reagowała na Powstańców, na to, co się dzieje, na Powstanie?

Na początku euforia. Każdy Powstaniec to był półbogiem dla ludności cywilnej, cieszyli się. A po miesiącu wszyscy klęli, co to się w ogóle porobiło, komu to było potrzebne. Niestety takie były reakcje, no ale już nie było odwrotu.

  • Co się działo z panem po zakończeniu Powstania?

Zostałem ewakuowany do Pruszkowa, bo tam był taki punkt przejściowy dla ludności warszawskiej.

  • Jak wyglądało samo wysiedlanie mieszkańców z Żoliborza?

W bardzo prosty sposób. Przychodzili żołnierze niemieccy i wyciągali ludzi z mieszkań, z piwnic, tworzyli grupy marszowe i kazali maszerować. Później były większe grupy i to wszystko było kierowane do Pruszkowa, na punkt przejściowy. A z Pruszkowa ludność była rozwożona po Generalnej Guberni. Ja osobiście byłem wywieziony w Końskie…

  • Razem z mamą?

Razem z mamą, tak. W Końskie byliśmy wywiezieni i dostaliśmy kwaterę u jakiegoś chłopa, właściwie to nie chłopa, tylko jakiegoś robotnika.

  • Czyli w samych Końskich był pan?

W samych Końskich, tak, u jakiegoś robotnika.

  • Jaki jego stosunek był do was?

Bardzo dobry, ale to długo nie potrwało, bo potem się już nami nie zajmowali Niemcy, tylko osadzili nas w punkcie zakwaterowania i przestali się nami interesować. Wtedy każdy pojechał tam, gdzie miał jakichś znajomych, rodzinę, bo do Warszawy nie można było, do Warszawy było niemożliwe.

  • Co pan zrobił z mamą?

Pojechaliśmy do znajomych, do Piotrkowa Trybunalskiego i tam przesiedzieliśmy.

  • Do kiedy?

Do końca.

  • Czyli do stycznia czy do maja 1945 roku?

To było zupełnie inaczej.

  • To proszę opowiedzieć.

To było ciekawie.

  • No proszę.

Ja tam nie miałem niczego do gadania. Ale matka postanowiła, że chce się połączyć z ojcem, a ojciec był na robotach w Strzegomiu. Poszła do Niemców i załatwiła nam wyjazd do Strzegomia, do tej fabryki, tam gdzie ojciec pracował. No i pojechaliśmy.

  • Kiedy to było, w 1944 roku?

Tak.

  • Ale kiedy? Jaki to mógł być miesiąc?

To był listopad. Wtedy myśmy przyjechali, to pracowałem w modelarni. Matka z kolei obszywała tą właścicielkę fabryki, czyli szyła jej różne rzeczy. Ojciec pracował jako robotnik. No i tak było do…

  • A gdzie mieszkaliście w tym Strzegomiu?

Gdzie mieszkaliśmy? Dla robotników tej fabryki były wybudowane takie prowizoryczne domki i w tych domkach ci robotnicy mieszkali, przy tej fabryce. Pamiętam, tak było do połowy lutego.

  • Czyli mógł pan mieszkać z matką i z ojcem w takim domku?

Tak. Oprócz tego były też obozy dla robotników, ale to ci, którzy pracowali w większych fabrykach. Dużo Polaków było wywiezionych z Warszawy. W połowie lutego front radziecki zbliżył się i wpadli Rosjanie, Niemcy uciekli, wpadli Rosjanie.

  • Do Strzegomia?

Do Strzegomia… Co jeszcze?

  • Jak pan ich zapamiętał?

Nienajlepiej. Pierwsza rzecz… Aha, bo myśmy w ogóle… Ci, którzy pierwsi wpadli, to ich nic nie interesowało, tylko szukali Niemców. Nam dali spokój, bo wiedzieli, że to robotnicy, ale szukali wojska. No i którego znaleźli, to zabili oczywiście. Natomiast natychmiast myśmy z tymi takimi wózkami, bo Niemcy mieli takie wózki czterokołowe z dyszlem, takie małe wózki… Na taki wózek załadowaliśmy swoje osobiste rzeczy i [ruszyliśmy] razem z innymi. Takie całe karawany się tworzyły wracających z Niemiec do Polski. Pierwsza taka nasza karawana składała się, ja wiem, z jakichś dwudziestu osób z tego Strzegomia. Pierwsi napotkani… Aha i jeszcze jedno. Po drodze było dużo rowerów, no to każdy wziął sobie po jednym rowerze. Pierwsi napotkani Rosjanie pozabierali nam wszystkie rowery i wszystkie zegarki. No to było na tyle. Puścili nas, jechaliśmy dalej.
  • To znaczy szliście na piechotę?

Z tymi wózkami. Każdy miał jakiś wózek i ciągnął ten wózek na piechotę. No i potem trzeba było gdzieś przenocować, więc myśmy przenocowali w jakiejś stodole. Pokotem wszyscy się ułożyli na sianie. W nocy przyszli Rosjanie, świecili latarką i tylko patrzyli, gdzie kto leży. Wszystkie kobiety pozabierali po to, żeby z nimi spółkować.

  • Czy mamę pana też zabrali?

Mamy nie zabrali, bo udała bardzo ciężko chorą i zarażoną syfilisem. No to ją zostawili. A tak to kobiety pozabierali. Rano te kobiety z powrotem oddali, już po wykorzystaniu.
Jechaliśmy dalej. Potem napotkaliśmy znów taką zagrodę, to się odłączyliśmy od całej grupy, bo myśleliśmy, że takie niespodzianki będą nas częściej spotykać. Tam była bryczka, wzięliśmy tą bryczkę i złapałem konia, bo on gdzieś tam był jeszcze. Tego konia jakoś przywiązaliśmy do bryczki. Do tej bryczki dołączyliśmy nasz wózek z rzeczami i jak wielkie państwo jechaliśmy dalej. Kierunek był na Oleśnicę, ponieważ trzeba było dookoła otoczyć Wrocław, bo we Wrocławiu były walki i tam nie było przejezdne. No i tak jechaliśmy. Po drodze tego konia nam zabrali Rosjanie, bo potrzebowali dla siebie. No to bez konia bryczka nie ujedzie, więc razem z tym wózkiem pieszo dalej podróżowaliśmy. Aż dojechaliśmy na kraniec Wrocławia. Była taka willa… Przed Wrocławiem takie przedmieście, rozrzucone różne wille. No i myśmy sobie tam przenocowali i znów przyszli Rosjanie. Trzech przyszło chyba.

  • Wy byliście tylko we trójkę?

Tak, wszyscy z pistoletami. Mnie i ojca pod pistolet, wsadzili do jakiegoś schowka, zamknęli, a z matką zabawa. No i znów rano nas puścili i matkę też. Tam już nie było mowy, że balna nie balna, chora nie chora, to już im było wszystko jedno.
W końcu jeszcze mieliśmy tych parę walizek i ten wózek, no to dojechaliśmy do Oleśnicy z tym wózkiem, bo wiedzieliśmy, że z Oleśnicy już są uruchomione pociągi w kierunku na Częstochowę. No to wyładowaliśmy to wszystko i czekaliśmy na ten pociąg na dworcu. Przyszli Rosjanie, wszystko nam zabrali i wyszliśmy sauté, wszystko zabrali. Mnie nawet zabrali buty, bo miałem dobre buty, takie kamasze, to też mi zabrali. Musiałem w gumowcach jechać. No i tak dojechaliśmy do Częstochowy, a potem to już daliśmy sobie radę.

  • Wróciliście do Warszawy czy zostaliście na razie w Częstochowie?

Nie, jeszcze jedno. Ojca zabrali, bo im potrzebny był do jakiejś roboty, żeby gdzieś coś pomagać, robić i wróciłem tylko z matką, a ojciec został tam po drodze, z tymi Rosjanami w Oleśnicy.

  • Kiedy ojciec dołączył do was?

Myśmy do Łodzi przyjechali do znajomych…

  • Pan z matką?

Tak z matką, a ojciec znalazł jakiś kontakt i do nas dołączył w Łodzi. Bo też tak szukał w Łodzi i nas znalazł, to myśmy się pozbierali wtedy.

  • Czyli wyzwolenie, maj, zastał państwa w Łodzi?

Tak, w Łodzi. Już chodziłem do szkoły, do Kopernika, do trzeciej klasy i już zapisałem się do drużyny harcerskiej.

  • Jak się dalej pana losy potoczyły?

Nasze losy to potoczyły się w ten sposób, że myśmy wyjechali na Pomorze. Ojciec dostał posadę wicestarosty w Bytowie. To było województwo gdańskie, obecnie zachodniopomorskie. No to w tym Bytowie jakoś przetrwaliśmy do czasu, kiedy nie skończyłem matury. A potem to wróciliśmy z powrotem do Warszawy.

  • W którym roku pan skończył maturę?

W 1947.

  • I w 1947 wróciliście do Warszawy?

Tak i wstąpiłem… Zdałem egzamin na Akademię Nauk Politycznych, na wydział dyplomatyczno-konsularny. Cóż, długo nie postudiowałem, bo jak byłem na drugim roku, to już mnie złapało UB i wpakowało do więzienia.

  • Za co?

Razem z kolegą próbowaliśmy organizować organizację antyrządową.

  • We dwóch?

Nie, jeden już reorganizował… Kolega, który był na Akademii Rolniczej w Poznaniu…

  • Czy powie pan nazwisko, czy nie?

Patalas.

  • To on w Poznaniu zaczął organizować?

Tak, a z kolei ten kolega Malczyk, który notabene był w Łodzi wiceprzewodniczącym Łódzkiej Rady Narodowej w pewnym okresie… Więc on zorganizował w Kamieniu Pomorskim, bo przedtem tam zamieszkiwał, grupę taką z harcerzy. Wszyscy wpadli, a po ich tropie my, bo on też był studentem, ten Malczyk, razem ze mną. Nas pozamykali razem z tamtymi.

  • Jaki mieliście program? Czy mieliście jakąś broń? Jak to organizacyjnie wyglądało?

Nie, to organizacyjnie wyglądało tak, że chodziło tylko o uświadamianie społeczeństwa, to chodziło o sprawy ideowe, a nie zbrojne. Ale to jedno i drugie było bardzo źle widziane.

  • Czyli został pan aresztowany w 1948 roku?

Tak, na jesieni, i przewieziony na Koszykową do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Pamiętam, taki kapitan pochodzenia semickiego mnie aresztował. Kiedy mnie przywieźli, to mnie od razu wsadzili… Tam mieli takie… Maleńkie pomieszczenie betonowe, w którym nie można się było wyprostować, i tam przesiedziałem do następnego dnia. Następnego dnia zaczęli mnie… Jeszcze nie byłem przesłuchiwany, ale zaczęli mnie ostro bić i sadzali mnie na nodze od stołka, żeby to wchodziło w odbytnicę. No i potem przesłuchanie. No i znów taki semita, major mnie przesłuchiwał, wysoko… Mówi do mnie tak: „Słuchaj, my ci pozwolimy się uczyć, my cię puścimy. Tylko powiedz mi, co ty w ogóle wiesz. Wszystko, co wiesz, musisz powiedzieć”. Nie miałem ochoty w ogóle nic mówić. No to mnie zamknęli z powrotem do tej pakamery, a potem z transportem wywieźli do Szczecina na wojewódzkie UB. Ta sprawa była szczecińska, bo chodziło o tą grupę w Kamieniu. W tym wojewódzkim UB trafiłem na takiego porucznika, który właściwie mnie nie bił. On tylko postawił lampę i trzymał mnie tak z tą lampą. A potem musiałem w rogu pokoju stać chyba z dziesięć godzin, ale nie byłem bity. No i w końcu zorientowali się, że i tak im nic nie powiem, to dali mi spokój. To wtedy już przeszedłem do więzienia na Kaszubską, to więzienie karno-śledcze, to też przejściowe. A stamtąd do Wronek. No ale we Wronkach bicie od początku.

  • Czyli nie było żadnego procesu?

Nie, proces był.

  • Był? Ten w Szczecinie?

W Szczecinie był proces, dostałem sześć lat.

  • Jaki zarzut był?

Zarzut? Że chciałem przemocą obalić ustrój państwa polskiego. Tylko tyle, w szczegóły nie wchodzili. To był 86. artykuł kodeksu karnego wojska polskiego. Paragraf 2 brzmiał: „Kto chce przemocą obalić ustrój państwa Polskiego” i na tym koniec, dalej nie wchodzili i sześć lat.

  • Czy na tym procesie tylko pan był sądzony, czy i pana koledzy też?

Nie, też, wszyscy byli.

  • Cała grupa?

Malczyk dostał osiem lat, ja dostałem sześć…

  • Jak się nazywał ten kolega?

Mieczysław Malczyk, był wiceprzewodniczącym. Mieczysław Malczyk osiem lat, ja sześć lat. No i jeszcze było z tego Kamienia paru harcerzy, no to dostali sukcesywnie mniej. No i wtedy już Wronki. Dwa lata we Wronkach…

  • Mówi pan, że był pan tam bity?

No tak… To znaczy była taka zasada we Wronkach, bo to był… Który to był rok?… 1949. Pierwsza rzecz, jak przychodził transport nowych więźniów do Wronek, to funkcjonariusze ustawiali się w szpaler z dwóch stron. Oni mieli takie duże klucze do otwierania tych cel. Kazali przelatywać przez ten szpaler i bili tymi kluczami i kopali. Jak już dolecieliśmy do tej celi, każdy do swojej, to już było szczęście, że się jest w celi. No, ale potem znowu nowe rzeczy były. Funkcjonariusze już się nie mieszali, od tego byli tak zwani kalifaktorzy albo inaczej porządkowi, tak się nazywali. Oni mieli oddzielną celę, chodzili sobie wolno po oddziale…

  • Czyli to byli też więźniowie?

To więźniowie byli, tak. Ale więźniowie na współpracy z obsługą więzienia. Wtedy dopiero zaczynało się śledztwo nowe, prowadzone przez tych więźniów i znów bicie, przez tych więźniów tym razem. To było bicie takie, że: „Mów co wiesz, co masz do powiedzenia, bo inaczej stąd żywy nie wyjdziesz”. I bicie, i bicie. W końcu taki chrzest się przeszło, to już dali spokój i już do końca pobytu we Wronkach był spokój.

  • Jak długo pan był bity na tych śledztwach, tak to nazwijmy w cudzysłowie, przez tych więźniów, czy jednokrotnie…

Raz tylko, raz mnie pobili, zorientowali się, że nic to nie daje, i dali mi spokój.

  • Co pan w tych Wronkach robił? Czy miał pan jakieś zajęcia?

We Wronkach to nie było źle, to znaczy w pewnym sensie. Bo tam były duże zakłady, duże warsztaty były. Były dwa rodzaje warsztatów. Jedne takie warsztaty, że była produkcja na wynos, to znaczy na miasto na zamówienia. A druga to była produkcja taka usługowa, to znaczy kuchnia, jakieś bambosze robili. Była taka zasada, że chodził ten oddziałowy po oddziale i wołał na przykład: „Ślusarze, wystąp!”. No to jak któryś ślusarz był w jakiejś celi, to klapę wyciągał, ta klapa spadała i wiadomo, że już ktoś tu chce. No i ten szedł do ślusarni.

  • A pan kim tam był?

A ja? Właśnie. Na ślusarstwie się nie znałem, ale uczyłem się reklamy w szkole handlowej. więc jak zawołali: „Malarze, wystąp!” – to klapę zrzuciłem i wzięli mnie do produkcji zabawek. No i pracowałem w tych zabawkach, robiłem zabawki dla dzieci.

  • Ile lat pan tam był?

Dwa lata, a potem byłem w Potulicach. No, to już był luksus, ponieważ to były takie baraki z I wojny światowej. Tam byli jeńcy. Drewniane baraki…

  • Po ilu was mieszkało w takim baraku?

Sześć osób, w Potulicach sześć osób. A we Wronkach… To też mniej więcej tak było, w celach jednoosobowych oczywiście, i tu, i tu. W celach jednoosobowych po sześć osób. No ale były prycze drewniane w Potulicach, już były wypiski, to znaczy można było parę groszy zarobić, bo płacili. Bo pracowałem tam w ślusarni, robiłem kółka do wózków spacerowych dla dzieci. No i co sobie zarobiłem parę groszy, tak że mogłem mieć wypiskę, bo dostać z domu to niewiele można było.
  • Czyli mógł pan sobie coś kupić?

Mogłem kupić, to znaczy nie coś, tylko to co oni chcieli. A dawali nam, sprowadzali z miasta chałwę. Można było kupić kilo chałwy, dwa kilo chałwy i tą chałwą myśmy żyli. Widocznie mieli do niej jakieś dojście, zbyt z tą chałwą.

  • Ile lat pan był w tym drugim więzieniu?

No to tam byłem z półtora roku chyba. Wyszła amnestia, warunkowa amnestia wyszła i mnie ta amnestia objęła, że zdjęli mi jedną czwartą [wyroku]. A ponieważ cztery i pół roku już odsiedziałem… […] Przyjechałem do Warszawy. Myśmy mieli w Warszawie taki jeden pokoik przy Mokotowskiej 73. To jest przy placu Trzech Krzyży. Ten jeden pokoik, bo to było ciężko o mieszkania wtedy… Ojciec wyjechał do Nowej Huty, budować Nową Hutę. Ja z matką zostałem i zacząłem szukać pracy.

  • O studiach już pan nie myślał?

Nie, myślałem, myślałem. Chodziło mi o uniwersytet… Bo studiowałem jednocześnie na akademii i na Uniwersytecie Warszawskim, prawo studiowałem. To znaczy jednocześnie dwa fakultety robiłem. Więc się zgłosiłem i na akademię i na uniwersytet, żeby wrócić. Z tymi indeksami przyszedłem. No a powiedzieli mi wszędzie: „To jest niemożliwe. Gdzie pan był do tego czasu?”. No to pokazałem zwolnienie z więzienia, bo innego dokumentu nie miałem. Jak zobaczyli ten dokument, to powiedzieli: „Proszę pana, koniec ze studiami” – i studia się skończyły. No to szukałem pracy. I znów z tym dokumentem zwolnienia z więzienia, bo coś musiałem mieć, czymś się musiałem okazać. No to szukałem pracy w związkach zawodowych, wszystko w Warszawie oczywiście. To mi powiedzieli: „Nas taki dokument jak zwolnienie z więzienia, nie interesuje”. Tak chodziłem i chodziłem. Co poszedłem, to mi powiedzieli, że to jest nieaktualne już. Aż wreszcie trafiłem do Domu Książki, na tej zasadzie, że w gazecie przeczytałem, że potrzebują ładowaczy do ładowania balotów z książkami do samochodów. No to ja jako ładowacz zgłosiłem się. Lepsza taka praca niż żadna. Poszedłem do kadr, zgłosiłem się i co się okazuje? W kadrach była koleżanka z Akademii Nauk Politycznych. Razem studiowaliśmy, tylko ona była na społeczno-politycznym wydziale, a ja byłem na dyplomatycznym, ale myśmy się znali i ona była w kadrach. Ona przyjęła moje papiery, to znaczy nie była szefową, tylko była urzędniczką. Przyjęła te papiery i mówi, żebym przyszedł na następny dzień. No i co się okazało? Dostałem pracę instruktora kolportażu książek, no to już praca umysłowa. Ale powiedziała mi, że musiała na piśmie zaręczyć, podpisać się, że bierze ona odpowiedzialność za mnie, jeśli coś zrobię przeciwko władzom. To ona podpisała i wzięła na siebie. I tak mnie przyjęli do tego Domu Książki. W Domu Książki się dobrze spisałem, bo byłem najlepszym instruktorem kolportażu w Warszawie. Umowy się sypały jak gruszki, bo byłem wyposzczony do roboty. No to w końcu dyrektor Tadeusz Żwan… To był Stołeczny Dom Książki, dostali lokal na Starym Mieście, strona Barssa w rynku Starego Miasta, i chcieli urządzić Klub Księgarza. I co? Ten dyrektor sobie upatrzył, żebym się tym klubem zajął. Dyrektorem to on mnie tam nie zrobił, bo to podlegało propagandzie, Wydziałowi Propagandy Domu Książki, ale takim instruktorem i organizatorem jednocześnie tego klubu. No i tak w tym klubie przepracowałem znów kilka lat do 1956 roku. Po 1956 roku, w 1957 już na wiosnę, to było trochę rozluźnienie i założyłem Spółdzielnię Pracy Usług Rozrywkowych. I tak się wciągnąłem przez tą spółdzielnię do pracy w Estradzie przy Przedsiębiorstwach Imprez Estradowych, że właściwie z tą działalnością estradową przeżyłem aż do emerytury. Przy czym organizowałem różne rzeczy. Byłem i kierownikiem produkcji dużych programów telewizyjnych i organizowałem duże imprezy z całą czołówką polskich artystów. Irena Santor, Halina Kunicka, Kydryński, Operetka Warszawska, to wszystko się przez moje ręce przewinęło w tak zwanych imprezach pozaplanowych. Wyjeżdżałem i przez Estradę płaciłem artystom, bo to firmowała Estrada.

  • No a jak to się stało, że pan znalazł się w Łodzi?

W Łodzi to w ogóle mnie dobrze szło, bo kiedy nawiązałem kontakt z wyższą szkołą, Akademią Teatralną później, to poszedłem do rektora Kreczmara, Jan Kreczmar, i on się zgodził, żebym wyciągał jego studentów do pracy na estradzie, przy czym żeby to nie kolidowało ze studiami, czyli w sobotę albo w niedzielę. Tak się rozbuchałem, że wywiozłem ich do Sopotu i zrobiłem w Sopocie, w Teatrze Letnim, furorę z nimi. Tam byli tak, pierwsze kroki stawiali: Bogdan Łazuka, Andrzej Szajewski, Jan Kociniak i jeszcze parę osób. To były ich pierwsze kroki w ogóle na estradzie, bo to byli studenci. […]

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan był zrehabilitowany? Czy był pan zrehabilitowany już po wojnie?

Byłem zrehabilitowany.

  • Kiedy to było?

To było już wtedy, kiedy… Kiedy wszystkich rehabilitowali. Dostałem takie pisemko, że jestem zrehabilitowany. Nawet mi zapłacili parę złotych. Niedużo, ale coś tam zapłacili w dowód wdzięczności za te lata… Chyba za Gierka…

  • Tak patrząc z perspektywy czasu, czy chciałby pan na temat Powstania powiedzieć parę słów, jak pan dzisiaj na to patrzy?

To jest tak. Co innego by się chciało, a inne były okoliczności obiektywne. Nie wszystko było możliwe. Moim zdaniem to co by nie było, to Powstanie było skazane na zagładę, dlatego że niektórzy mówią, że gdyby wybuchło później, jak Niemcy już się wycofali na dobre z Warszawy, to wtedy by Powstanie zwyciężyło. Nieprawda, nigdy by nie zwyciężyło. Rosjanie tak manewrowali, żeby Niemcy nas wytłukli. A gdyby wiedzieli, że my sobie z Niemcami dajemy radę, wtedy oni by wkroczyli natychmiast i nic by z tego nie było. Czyli Powstanie było z góry skazane na przegraną, nie było innej możliwości. Byliśmy manipulowani przez Związek Radziecki i Niemcy też byli manipulowani. Na razie się wycofali od Wisły, potem wrócili. Potem, jak już wiadomo było, że wszystko leży na pysk, to zaczęli zrzuty, zrzuty się pokazały, broń, żywność, wszystko było. No i nawet do tego stopnia, że pozwolili dwóm pułkom polskim przeprawić się na drugi brzeg. Oczywiście Niemcy ich wybili, ale był ten gest. To było takie kombinowanie. Jak Niemcom idzie dobrze, to Rosjanie śrubę przyciągali, czyli wspierali Powstanie. Jak Niemcom idzie inaczej, to wtedy pomagali Powstańcom. I tak lawirowali, aż wreszcie to Powstanie upadło, bo upaść musiało.

  • Czy pana zdaniem Powstanie było nieuniknione?

Myślę, że było nieuniknione, może tylko w mniejszym zakresie, może nie tak strasznie tragicznie. Ale atmosfera przedpowstaniowa w Warszawie była tak napięta, że nie było możliwości, żeby nie wybuchło. Bo gdyby dowództwo Armii Krajowej na to się nie zdecydowało, to by przejęli inicjatywę komuniści i oni by zrobili Powstanie. Wtedy Rosjanie by pomogli i by pokazali: „Proszę bardzo, zapluty karzeł reakcji co potrafi, a myśmy wyzwolili Warszawę”. Tak że to była sytuacja bez wyjścia. Szkoda tylko, że musiała ta Warszawa spłonąć.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś dodać do swojej relacji?

W ostatnich latach założyłem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Arko. To była firma, która zajmowała się organizacją imprez estradowych i programów telewizyjnych. Na tym już właściwie zakończyłem, to był taki już ostatni rzut na taśmę. Powiem tylko tyle, że można dużo złego powiedzieć o Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, PRL, dużo złego, ale jeśli chodzi o rozrywkę, to tutaj było duże pole do popisu, i jeśli chodzi o teatry, muzykę. Jednym słowem ta kultura była pod kontrolą, to fakt, ale ta kultura bardzo się rozwinęła, w przeciwieństwie do tego, co jest dzisiaj. To była wielka kultura, wielki teatr, wielkie filharmonie, wielka muzyka, wielka estrada i wielkie talenty. A teraz mogiła. Smutne to jest. To chciałem powiedzieć.




Łódź, 27 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Janusz Bohdan Ołtarzewski Pseudonim: „Tur” Stopień: strzelec Formacja: 9. kompania Dywersji Bojowej „Żniwiarz”, pluton 230 „Szeligi” Morawskiego Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter