Jerzy Oględzki „Jur”

Archiwum Historii Mówionej


Jerzy Oględzki, urodzony w Warszawie 20 października 1923 roku.

  • Co robił pan przed wybuchem wojny? Pamięta pan 1 września 1939 roku?

 

Szkołę powszechną skończyłem na Dzikiej 4, zamieszkiwałem na Dzikiej 28. Szkołę skończyłem na Stawkach pod czwartym. To są dwie równoległe szkoły wybudowane przed wojną. Pod czwartym była polska szkoła, po drugiej stronie była szkoła żydowska. Czyli było równouprawnienie, nikt nie miał pretensji, Żydzi mieli swoją [szkołę], my mieliśmy swoją. Później zdałem do gimnazjum mechanicznego na Okęciu Paluchu, Wytwórnia Płatowców.

W 1939 roku zdałem do drugiej klasy, wybuchła wojna. Do 7 września byłem w Warszawie. […] [Wyszedłem] na apel pułkownika Umiastowskiego.


To było chyba największą głupotą, żeby wszyscy mężczyźni maszerowali na wschód, gdzie będzie tworzona armia i na linii Bugu damy opór Niemcom. Jak pamiętam, taki był projekt. Dochodząc do Łukowa nocujemy na łąkach. Napada na nas banda Ukraińców. Wujek Lange, czyli szwagier mojej mamy, był zwerbowany i służył w komendzie miasta, gdzie ludność cywilna oddawała broń – [takie było rozporządzenie]. Przyniósł nam siódemkę, FM-kę, belgijkę, kaliber 7,65, którą miałem przy sobie, bo ojciec powiedział: „W razie czego, chłopie, [będzie] bezpieczniej”. Na łąkach pod Łukowem było nas dziesięć osób. Spałem na stogu. Obudziłem się, harmider – Dawaj dziengi, dawaj cziasy. Był z nami wujek, którego jeden z bandziorów chciał przebić bagnetem, ale trzymał za lufę i ja w tym momencie strzeliłem do niego, zwalił się, do drugiego, do trzeciego. Do jednego poprawiałem ze cztery razy, padał i uciekał. [Po tym zdarzeniu] powiedziałem: „Tatusiu, nie ma co, wracamy do domu”.
Po drodze gdzieś w rowie leżał zabity i rower. Tym rowerem dojechaliśmy do Otwocka, [gdzie] zabrał nam go Żyd, który był w komendzie miasta. Chciałem go zastrzelić, ale ojciec mnie powstrzymał. Od Otwocka na piechotę żeśmy szli aż do Wisły. To było dwunastego w nocy. Ktoś nas za opłatą pięciu złotych przeprawił łódką przez Wisłę. W nocy, gdzieś dwunasta, pierwsza, żeśmy doszli do domu na Powązkach, Dzika 28. Wielka radość, bo mama z dwoma siostrami była [w domu].
Po drodze [zdobyliśmy] trochę żywności, kupiłem kawał słoniny, trzy, cztery kilo, żeśmy znaleźli w kartoflach konserwę, pięciokilową szynkę, nie wiem, w jaki sposób to się stało. W każdym razie żeśmy trochę żywności przynieśli. […]
Trzynastego z rana Niemcy zaczęli bombardować Powązki i magazyny. Zaraz obok były olbrzymie magazyny, komora celna. Zrzucono masę zapalających bomb [fosforowych] wielkości butelki, które przy zderzeniu z ziemią paliły się. To było ciężkie do ugaszenia. Jedyny ratunek, co zresztą było już przed wojną ogłaszane, to zasypywanie piaskiem. Szesnaście sztuk padło na nasz dom.
Ojciec pracował w państwowej drukarni na Miodowej 22. Na terenie naszej posesji były olbrzymie magazyny papierów wartościowych. Nie odczuwałem w ogóle strachu i gasiłem te bomby. Jeden z pilotów niemieckich zauważył i zaczął mnie ostrzeliwać. Chowałem się za komin. Tak się wściekł, że zawrócił raz, później drugi raz i trzeci raz. Nie mógł darować, że dalej gaszę.
Mój brat stryjeczny, Zygmunt Oględzki, służył w zmotoryzowanej artylerii przeciwlotniczej, wtedy jednej z najlepszych na świecie, której koszary znajdowały się na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Brat stryjeczny był działonowym. Na działkach przy Dworcu Gdańskim stały chyba dwie baterie. Nośność pocisków była do pięciu tysięcy metrów. Za trzecim obrotem ten wściekły pilot niemiecki dostał pociskiem w sam środek samolotu. Rozleciał się w drzazgi, na części. Później żeśmy się z bratem zmówili, mówi: „To od mojego pocisku”. Zdołałem ugasić cały pożar. Najgorsze było na naszym domu, bo przy samej rynnie, gdzie ciężko się było dostać do tego pożaru, do tego pocisku na skraju dachu. Ale jakoś mi się udało zagasić, ugasiłem szesnaście bomb zapalających. Ojciec i dozorca podawali mi piach. Bo jak dozorca polał wodą, to się wszystko rozgryzło na podwórzu.
W magazynach komory celnej były olbrzymie składy win, fistaszków, czyli orzechów ziemnych, skrzynie herbaty. To wszystko, ile się dało, to żeśmy ratowali. Później to się przydało. Skrzynia herbaty ważyła pięćdziesiąt kilo, worek kawy ważył osiemdziesiąt kilo. Pamiętam trzydziestolitrowe beczułki wina. To była malaga, jedno z cięższych win. Wino przynosiło się w kotłach, [była] pełna balia, później się to rozlało w butelki i było [na] parę lat. Na Okopowej, gdzieś przed Gęsią, zaczęła się palić fabryka produkująca ogórki konserwowe, sardynki, szproty, byczki w pomidorach. Jeszcze były skumbrie, to znaczy chyba sardynka czy makrela w pomidorach, co zresztą bardzo lubiłem. Wszyscy lecieli ratować, żeby to się wszystko nie spaliło. Worek załadowałem. Cześć się już paliła. Wychodząc, [zobaczyłem, że] stał wózek naładowany konserwami i ogórkami. Patrzę, nikogo nie ma, to wziąłem ten wózek. Część się zawaliła, właściciel musiał zginąć. Jak to dociągnąłem, mówię: „Tatusiu, jedziem”. To nam starczyło chyba na dwa, trzy lata, bo część zakopaliśmy w ziemię. Tak przebiegało mniej więcej życie zaraz po kapitulacji.


Tam, gdzie mieszkałem, był hektarowy plac. Kiedyś za czasów rosyjskich ten budynek i ten plac to była szkoła rolnicza. Ojciec jako pracownik drukarni państwowej dostał tam mieszkanie. Na tym placu przed wojną była stacja benzynowa. […] To były trasy Gdynia, Warszawa, Katowice, Sosnowiec, Lwów. Od Dzikiej plac był otoczony murem wysokości metra, [wyżej była] siatka. W rogu znalazłem kilkanaście mundurów, trzy karabiny, Mausery kawaleryjskie, sześć granatów i tysiąc trzysta pięćdziesiąt sztuk amunicji. Pomyślałem: „Przyda się na Powstanie”. Zostawili to żołnierze, [którzy nie chcieli iść do niewoli], kawalerzyści, pułki poznańskie, które przedarły się z Puszczy Kampinoskiej na obronę Warszawy. Ludność w czasie walk, jak Warszawa była otoczona, jak padały konie, żywiła się koniną. [Ludność oblężonej Warszawy]. Jadło się wszystko, co nadawało się do jedzenia. W 1940 roku zima była bardzo ciężka.
Z Dworca Gdańskiego ulicą Błońską jeździły ciężarowe samochody wyładowane węglem. Żeśmy skakali na te samochody, zrzucaliśmy węgiel. Przed wojną i w czasie okupacji były bardzo grube bryły węgla, tak zwane figi. Taka bryła ważyła pięćdziesiąt kilo, a zdarzało się, że i więcej. [Zima z 1939 na 1940 była sroga].
1940 rok przeszedł mi na szmuglu, jeździłem do Jaszczowa za Lublin. Przywoziło się mąkę, masło, rąbankę. W 1941 roku mój sąsiad, który mieszkał dwa piętra wyżej, mówi: „Jurek, marnujesz się, chodź do szkoły, do roboty”. Mówię: „Panie Kowalski, warto się uczyć? Dziś się żyje, jutro się gnije”. On mówi: „Nie wszyscy giną. Przecież jak pójdziesz do szkoły, zdobędziesz fach, to po wojnie ci się to przyda, [będziesz fachowcem – tokarzem]”. Sam był obrońcą Lwowa, pochodził ze Śląska. Mówi: „Z kompanii zostało nas ze dwudziestu – walczyli gdzieś na jakimś wzgórzu – uratowało nas to, że było źródło, z którego woda służyła do chłodzenia karabinów maszynowych. Inaczej lufy by się zgrilowały, tak nas atakowały oddziały ukraińskie. Niedaleko stacjonował szwadron czy więcej kawalerzystów, którzy [to] usłyszeli. Przecież nikogo nie powinno już [tam] być, tam już zajęli Ukraińcy. Zobaczymy”. Doskoczyli i uratowali ich. Jak kawaleria wsiądzie na karki piechurów, to już nie ma ratunku. Mówi: „Jurek, nie wszyscy giną”. Kazimierz Maszczyk, jego ranny w płuca kolega, który wyżył, ożenił się z jego siostrą. Tak że my mieszkaliśmy na parterze, Maszczyk mieszkał na pierwszym piętrze, Kowalski mieszkał na drugim. W końcu udało mu się namówić mnie i poszedłem na egzamin. Kowalski był sekretarzem u dyrektora Neringa. Nering Jasiński Domaradzki, [na] Płockiej 44, to była jedyna w Polsce fabryka hamulców kolejowych. Dyrektor Domaradzki przeegzaminował mnie i mówi: „Zdałeś do drugiej”. Przyjęto mnie na drugi rok do pracy w zawodzie ucznia tokarskiego. Lubiłem tokarnię. [Do Powstania Warszawskiego skończyłem szkołę Konarskiego i praktykę w zawodzie tokarza – pracowałem w zawodzie po powrocie z niewoli niemieckiej]. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • Kiedy pierwszy raz spotkał się pan z konspiracją?


W fabryce było nas pięćdziesięciu młodych. Dyrektor nazywał młodzież „osiołki”. Trochę zaciągał z rosyjskiego, bo był dyrektorem kolei w Rosji, w Petersburgu. Tutaj przyjechali po wojnie. [Z 50 chłopców – praktykantów – przeżyło trzech. Reszta zginęła w walce w czasie Powstania Warszawskiego. Zginął kwiat młodzieży warszawskiej]. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

[Do] konspiracji zwerbował mnie dowódca konspiracji, pseudonim „Bródka”, chyba Kazimierz [Bołbatowski, pochodził z Sokołowa].. To był starszy sierżant, zawodowy, z kawalerii, który mieszkał na Konarskiego pod szóstym, [był z zawodu szewcem, miał braci. Olek zginął na Starym Mieście przy Pałacu Blanka. „Bródka” i Tomek walczyli na Żoliborzu. Por. „Bródka” był bardzo dobrym organizatorem, dbającym o chłopców. Uczył nas walki].

  • Kiedy to było?


To chyba był luty 1942 roku. Jeśli chodzi o przygotowanie, [to] młodzież przedwojenna była bardzo dobrze przygotowana do służby ojczyźnie, od zucha w harcerstwie począwszy. Byliśmy obeznani z bronią. W Warszawie było kilka strzelnic, gdzie młodzież brała udział w zawodach, później na obozach harcerskich. Pamiętam taki przypadek, to był 1938 rok. Był jakiś festyn z okazji święta 3 Maja. Były zawody strzeleckie w parku na Szczęśliwcach. Właściwie nie pamiętam, czy my żeśmy strzelali, ale strzelała generalicja. Pamiętam trzech generałów, kupa oficerów. Jeden z generałów wystrzelił pięćdziesiąt trzy punkty. Ja od małego byłem kawał urwisa i mówię: „Szkoda amunicji na takie strzelanie”. Generał się strasznie obraził, mówi: „Harcerzyku, pokaż jak się strzela”. Mówię: „Mogę”. Wystrzeliłem dziewięćdziesiąt dziewięć punktów. Mówi: „Bardzo dobrze, inaczej bym ci pasem w dupę”. Mówię: „E, ja to marnie strzelam, ale [Zdzisiek], kolega bardzo dobrze strzela”. Kolega Zdzisio Owczarski mieszkał na Duchnickiej, gdzie była strzelnica wojskowa, której kierownikiem był jego ojciec. Żeśmy często leżeli sobie na tej strzelnicy i żeśmy bardzo dużo strzelali. Amunicji do kbks-u mieliśmy bardzo dużo. Kolega mojego ojca z wojska był kierownikiem straży w [przemysłowej fabryce amunicji „Pocisk” w] Rembertowie. Ojciec mój, mając osiemnaście lat, wstąpił do Legionu Puławskiego. Legion Puławski (tak jak Legiony Piłsudskiego były w Krakowie, w Galicji) był tworzony w Puławach, dlatego nazywał się Legion Puławski. Ojciec był ranny pod Pakosławiem w czasie ataku na Niemców. Jako poddany rosyjski był wywieziony do Moskwy. W mojej rodzinie tak po mieczu, jak i po kądzieli zawsze moi przodkowie walczyli w powstaniach. Ze strony matki dziadek był w powstaniu na Kurpiach w Myszyńcu – [Marcinkowski, herbu „Topór”]. Charakterystyczne jest, że stracił rękę. Fantastycznie rzucał nożami. Ostatnim rzutem zasłonił się, uśmiercił Kozaka, ale rękę stracił. Dziadek [ze strony] ojca też brał udział w powstaniu i znalazł się na Syberii. Mój ród pochodzi ze szlachty mazowieckiej. [Niedaleko] Nasielska, Pułtuska jest miejscowość Oględów Szlachecki. Tak że walkę miałem we krwi.

W 1938 roku byłem na wakacjach w Puszczy Knyszyńskiej, miejscowość Straż. Najpierw było harcerstwo, a później ze Związku Inwalidów były założone „Orlęta”. „Orlęta”, czyli odłam harcerstwa. To był orlęcy kurs instruktorski, gdzie było nas osiemdziesięciu.

Przez miesiąc czasu przechodziliśmy wszechstronne ćwiczenia wojskowe. W czasie Powstania Warszawskiego kompania „Orląt” zdobyła Wytwórnię Papierów Wartościowych. Nasza kompania z Powązek liczyła trzy plutony, stu dwudziestu ludzi. Dwa plutony przeszły na Żoliborz, trzeci mój pluton, czterdziestu pięciu, dochodząc do wiaduktu powązkowskiego, róg Tatarskiej, po drugiej stronie [była] Duchnicka, dostał ogień z karabinów maszynowych. Niemcy byli już ulokowani na dole przy Duchnickiej. Gdyby wytrzymali trochę, jak byśmy się na wierzchołek dostali, jeszcze ze dwadzieścia czy dziesięć kroków, to by nas wszystkich po prostu skosili. Ale widocznie Niemcy mieli stracha i zaczęli strzelać, jak tylko żeśmy się pokazali. Rykoszety poszły nam nad głowami. Dowódcą naszego plutonu był sierżant Seler, pseudonim „Podwicher”, który krzyknął: „Padnij!”. Żeśmy rzucili parę granatów na dół po stoku, które wybuchły na dole. Krzyk się zrobił. Może gdyby miał odwagę i uderzył, może byśmy się przedarli [na Żoliborz]. Żeśmy skoczyli na cmentarz i żeśmy cmentarzem doszli do ulicy Sołtyka, gdzie stacjonowały oddziały „Zośki” czy „Parasola”. Byliśmy dość dobrze uzbrojeni. Posłano nas na Górczewską.

  • Jakie pan miał wtedy uzbrojenie? Miał pan broń?


Miałem swój karabinek Mauser i sześć granatów i amunicji, jak głupi sera, trzysta pięćdziesiąt sztuk. Dwa karabinki oddałem kolegom, którzy byli spaleni i musieli iść do lasu. Dowódca dał im po parabelce i po pięćdziesiąt sztuk. Ale stamtąd sygnał był, gdzieś koło Biłgoraja, żeby z długą bronią i amunicją. Oni nie mieli. To był Rysiek Białas i Heniek. Razem żeśmy chodzili do szkoły, do gimnazjum na Okęciu Paluchu. Mówię: „Słuchaj »Bródka«, piszą, żeby [wziąć] amunicję”. On mówi: „Ja nie mam”. Mówię: „To ja im swoją amunicję dam. Na co mi trzy karabiny?”. Dałem i po Mauserku i po pięćset sztuk amunicji. Amunicja ta im się podobno przydała jak nie z tej ziemi. Mieli karabin maszynowy, podobno na trzydziestu dwóch ludzi mieli sto dwadzieścia sztuk amunicji. Kolega mówi: „Poruczniku, my mamy amunicję”. Miał rozebrany Mauserek kawaleryjski w kocu zawinięty. Kawaleryjskie były krótkie, metrowe. „Mamy amunicję, ale jeden warunek. Pięćset oddajemy, ale pięćset nasze”.
Przy torach niedaleko była strażnica niemiecka. Dwunastu pilnowało torów, ale nie mogli ich ugryźć, bo przecież, żeby atakować, to trzeba po oknach ciągłym ogniem prowadzić. Jak ciągłym ogniem sypnęli, kolega opowiadał mi, zakradł się pod okno, rzucili parę granatów, pokazało się prześcieradło, że się poddają. Bardzo dobrze było, że tylko czterech rannych było. Tamten porucznik Niemiec był na tyle mądry, że do drugiego pokoju skoczyli po pierwszym granacie, widząc, że nie dadzą rady przy takiej sile ognia.

  • Wróćmy do tego, co działo się w czasie Powstania. Mówił pan, że walczył na terenie Powązek.


Kolegom amunicja się przydała.

Niemcy zaczęli Górczewską atakować. Któryś z oficerów z oddziałów, chyba to był „Zośka”, widząc, że jesteśmy dobrze uzbrojeni, posłał nasz pluton na ulicę Górczewską. Górczewską od Woli szły czołgi. Żeśmy się po obu stronach wiaduktu ustawili. Czołgi wyjechały, siekąc na ślepo dla postrachu po ulicach. Żeśmy obrzucili te czołgi butelkami z benzyną i granatami. Nasz dowódca nie wytrzymał, bo trzeba by ich puścić dalej, to wszystkie cztery by zginęły. Jak dwa czołgi zaczęły się palić, to tamte dwa zdołały się wycofać. Otrzymaliśmy pochwałę. Któryś z dowódców oddziałów „Parasola” mówi: „Chłopcy, jesteście z Powązek, to zajmijcie Stawki”.


Pamiętam, 3 sierpnia żeśmy objęli magazyny na Stawkach. Szkoła była zajęta przez SS. Ale już mało co ich było, bo przedtem zostały zdobyte przez oddziały. Dowódcą tych magazynów był porucznik „Rom”. Ucieszył się, bo miał tylko czterech czy pięciu ludzi. Żeśmy do siódmego byli na Stawkach. W międzyczasie kanałami przeszedł brat naszego dowódcy z konspiracji, porucznika „Bródki”. Kanał był na rogu Błańskiej i Konarskiego. Tym kanałem mieliśmy wrócić do swojego rodzinnego oddziału na Żoliborz. W tym czasie porucznik „Ron”, widząc, że opuszczamy magazyny, zawiadomił żandarmerię na Starym Mieście. Żandarmeria przyleciała, pamiętam, ośmiu ich było i na ostro, jak to się mówi, lufa w lufę. Mówię, że wracamy do swojego oddziału. „Nie, nie wrócicie. Bardziej potrzebni jesteście na Starym Mieście”. Strzelać do siebie głupio było. Mówię: „Dźwigaj, cholera jasna”. Cały plecak amunicji targał. Broni nie oddałem. Miałem przy sobie sześć ładownic, ale plecaka nie chciało mi się dźwigać i on dźwigał. Na Starym Mieście z rozbitków cofających się z Woli została stworzona 2. Kompania Szturmowa pod dowództwem porucznika „Wrony”. Kwatera mojej kompanii szturmowej była na Długiej 16. Siódmego było zaprzysiężenie oddziału. Kapitanowi „Gozdawie” wyznaczony został odcinek, który później nazwany był odcinkiem kapitana „Gozdawy”. To był kwadrat ulic Miodowa, [Senatorska], Plac Teatralny, Bielańska i Długa.
Walki na Starym Mieście były bardzo krwawe. Atakowany był Pałac Blanka, Ratusz, bank. Kapitan „Gozdawa” był bardzo prężnym dowódcą, sam często był na przedzie i w prawie beznadziejnych sytuacjach pod bardzo silnym ogniem oddziały kapitana „Gozdawy” wytrzymały do końca [Starówki]. Wykazałem się trochę inicjatywą i byłem dowódcą drużyny, która najpierw stacjonowała na Senatorskiej 10. Po drugiej stronie była ziemia niczyja, jak to się nazywało. Na rogu Senatorskiej i rogu Daniełowiczowskiej była barykada, gdzie koledzy z mojego plutonu mieli stanowisko karabinu maszynowego, który miał ostrzał na ulicę Focha, na uliczkę na wprost przy Teatrze Wielkim i na cały Teatr. Niemcy byli w Teatrze Wielkim. W międzyczasie, jak byłem dowódcą drużyny, podszedł do mnie gość i mówi, żebym mu pozwolił przejść na drugą stronę do jego domu. Mówię: „Czy pan ma broń?”. Mówi: „Nie mam”. Mówię: „Jak bez broni, bez niczego?”. On mówi: „Chodź ze mną, za to, że mnie podprowadzisz, wskażę ci magazyn żywności”. Z tym gościem poszedłem aż parę budynków dalej piwnicami, przez podwórze. To było Focha 10. Ten gość się nazywał Domański, kuśnierz, który później po wojnie na Chmielnej miał swój zakład kuśnierski. To był stary ród kuśnierski, który na Bielańskiej miał sklep. [Szedł] po jakieś walory, jak to się mówi, których nie zdążył wziąć, uciekając na Stare Miasto. W podzięce dał mi sygnet i chciał [dać] pieniądze. Mówię, że nie chcę. Magazyn żywnościowy był pod siedemnastym, na wprost, gdzie przed wojną był bardzo duży sklep kolonialny, jak gdyby delikatesy, to znaczy, że wszystko było. W piwnicach w rogu, zasypane pudłami, było masę żywności, szynki konserwowe, skrzynki z winem. Pamiętam jedno wino, rocznik 1896. To było strasznie zdradliwe wino, które odejmowało nogi.
Przechodząc tam, wróciłem się drugi raz i miałem pojedynek z Niemcem. Trzeba wiedzieć, że na Stawkach były olbrzymie magazyny żywnościowe, które mogły wyżywić całą Warszawę i magazyny mundurowe SS. Dlatego chłopcy, cała Starówka była umundurowana jednolicie w mundury esesowskie i panterki. Właśnie takim jednolitym umundurowaniem żeśmy się różnili, że jak część przeszła kanałami na Żoliborz, część, jakieś półtora tysiąca na Śródmieście, to byliśmy jednolicie umundurowani po niemiecku. Tym żeśmy się różnili, że opaskę żeśmy [mieli]. Wyszedłem [na ulicę] i [słyszę]: Kamerade, odwróciłem się, nie zdjąłem opaski. On strzelił, ja zdążyłem schować się we framugę. Pojedynek, on bach, ja bach, on bach, ja bach. Trochę mnie tylko drasnęło, przecięty miałem mundur, on też. Ale jak ja wystrzeliłem pięć pocisków, to on wyszedł z następnej bramy, bo tak żeśmy od bramy do bramy i [i do siebie strzelali]: Hände hoch. Opuszczony karabin, idzie na śmiałego. W łusce pięć sztuk się ładuje, ale szósta kula idzie w lufę. Jak on doszedł na jakieś siedem, osiem kroków, to mówię: Nicht fix patron. Przed wojną w gimnazjum był język niemiecki, więc trochę niemieckiego się znało. Karabin poderwał, ale nie zdążył i strzeliłem mu na środek. Tylko krzyknął: Mein Gott, to znaczy „Mój Boże”. Doleciałem, przeciąłem mu pas, bo miał „parabelkę”. Uzbrojony był po zęby sukinkot. „Parabelkę” miał, szmajsera i karabin. To się rzadko zdarza. Miał dwa tłuczki, to znaczy granaty. Niemcy mieli [granaty] na rączkach, trzonkach, tak że daleko mogli rzucać. My mogliśmy do pięćdziesięciu kroków, to oni nieraz trochę dalej. Niemcy mieli [granaty] tak zwane zaczepne. Na ten granat niemiecki zakładana jest dwumilimetrowa pocięta blacha, że czyni [z tego] obronny granat, który się rozrywa. Niemcy się gdzieś dalej pokazali, ale koledzy zaczęli siać z karabinu maszynowego. Miałem nóż sprężynowy na gumie w rękawie, przeciąłem pas, drapnąłem parabelkę. Sześć magazynków miał do szmajsera, ładownice. W tym czasie w ostatnim momencie zobaczyłem, że dwóch Niemców wychodzi z dziury, która była przebita z Teatru Wielkiego na ulicę. Nie wiedzieli, co jest. Dwóch umundurowanych, myśleli, że Niemcy. Jeden sięgnął, ale nie zdążył, dlatego że rzuciłem swoim granatem obronnym. Zagwizdały odłamki. Doleciałem do tej dziury i w środek jeszcze rzuciłem jeden [granat], jeszcze zgarnąłem dwa karabiny. Koledzy cięli nade mną, bo tam się [pokazywali Niemcy]. Nie wiem, czy nazwać to głupotą, czy odwagą, w każdym razie jedno i drugie.
Muszę zaznaczyć, że na mnie walki nie robiły wrażenia. Przeżywałem walki, jakbym już w takich walkach był, jakby [to było] odtworzenie moich przeżyć. To się nazywa reinkarnacja, czy coś w tym rodzaju, że jak moi przodkowie brali udział w walkach, tak samo dla mnie to było jakbym ja to przeżywał. Przytargałem tą [broń] i za to dostałem awans na kaprala i Krzyż Walecznych. Nie miałem starszego strzelca, od razu miałem kaprala. Kapitan „Gozdawa” akurat był na placówce. Mówię: „Kapitanie, zajmujemy to, to jest ziemia niczyja”. Ale jeszcze przed tym dwóch kolegów do mnie doszło, żeby ich przepuścić, mówią: „Mamy zakopane rzeczy”. Przeprowadzili mnie, ja razem z nimi. Jeden miał granat, drugi miał pistolet. Przyprowadzili mnie do pałacu „Saskiego”. Ostatnia brama, pamiętam dość duże podwórze zarośnięte jaśminem i bzami obsadzone. Wychodziło się bramą hotelu „Rzymskiego” na ulicę Trębacką. Po lewej stronie tylko przeskok, jest ta kawiarnia do dzisiaj na rogu Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia i widok na Pałac Prezydencki, wtedy to chyba był Namiestnikowski. Tam stacjonowali Niemcy. Czyli cały ten kwartał to były ziemie niczyje. Lekko wychylony patrzę, do samochodu podszedł oficer z teczką, wsiada do opla. Nie wytrzymałem. Jeszcze do kolegów mówię: „W razie czego biegnijcie na pomoc”. Oni odkopali swoje rzeczy. Pod ścianą hotelu był stos palących się trupów. Nigdy nie przypuszczałem, że człowiek tak się pali. Ciała, tych których przedtem Niemcy rozstrzelali, paliły się jak pochodnie. Oni zdążyli uciec, wrócili i mówią: „O, nasz ojciec tutaj leży w mundurze”. Cały stos był. Nie wytrzymałem, wychyliłem się i strzeliłem już przez szybę do tego oficera. Zakręcił, strzeliłem drugi raz, dostał kierowca, skręcił i wjechał w pałac. Ale w tym momencie dostałem ognia. Mnie zauważyli, tylko odpryski muru, więc wycofałem się. koledzy kupę rzeczy wzięli. Jak żeśmy przeszli, kapitan „Gozdawa” mówi: „Co tam za strzały?”. Mówię: „Kapitanie, radziłbym zająć to, to jest ziemia niczyja. Rany boskie, przecież widok jest. Nasi są na Powiślu”. Szlag człowieka może trafić. „Ja tutaj rządzę, a nie wy”. Mówię: „Jak to jest ziemia niczyja, to można to przesunąć o dom czy dwa”.
Zemściło się to sromotnie przy wycofywaniu się ze Starówki. Byłem w Pałacu Blanka na drugim piętrze, akurat wtedy wyznaczony taką miałem służbę. Obstrzał był przez snajperów z Teatru Wielkiego. Dowódcą mojego 1. plutonu był porucznik „Szczerba”, zawodowy oficer z 1939 roku. Dlaczego „Szczerba”? Mówił, że miał pojedynek z Niemcem i dostał w wargę kulą, która mu wyszła [z tyłu szyi]. Wchodząc do pokoju, mówię: „»Szczerba«, padnij!”. Zdążył paść, kula poszła [nad nim]. Nie widziałem czołgu, który strzelał. Przebił mur i pocisk się stoczył po drugiej ścianie. Niewypał. Musiał tylko wysunąć lufę i strzelić. W tym pokoju prawdopodobnie od snajpera zginął Kamil Baczyński.
Nie mogłem sobie darować, że Niemcy tak pajacują. Przyszedł akurat plutonowy podchorąży pseudonim „Szopen”, nazwisko Tarkowski [Stefan]. To był profesor muzyki władający pięcioma językami, kończył Oxford, pochodził ze wschodnich granic z rodziny ziemiańskiej. Mówi: „Ale masz tutaj ostrzelane [ściany]”. Mówię: „A, no nieźle. Cholera, wziąć ich na manianę”. Mówi: „Jak chcesz, namaluję parę główek”. Fantastycznie malował. Żeśmy na patykach wystawiali główki w furażerce czy w hełmie i snajper się nabierał i strzelał. To była zabawa. On miał sztucer z lunetą, kaliber 30,06. […] Miał do niego trzy lunety, szóstkę, ósemkę i dwunastkę. Po tym, jak żeśmy [wystawili] te główki, jeden trafiony, drugi trafiony. Tak ładnie odmalował twarz. […] Snajper strzela tylko na twarz. To było bodaj 11 sierpnia. Ataki Niemców coraz bardziej się nasilały. Chciał nas nawet jakiś oddział zmienić, ale ze względu na to, że trzeba było oddać broń, to jakoś nie chcieliśmy, bo zostawało się bez broni. Żeśmy się nie zgodzili. Jak żeśmy się nie zgodzili, to mówią: „To siedźcie dalej”. Mówimy: „W porządku”. Jedzenie było, picie było. Na zmianę żeśmy pilnowali w nocy.
Pamiętam, 12 sierpnia jeszcze raz poszedłem tą trasą. Mówię: „Kapitanie, zajmujemy to”. Kapitan wtedy rozkaz, żeby cała drużyna szła. Ja mówię, że nie. „Jak to? Boicie się?”. Mówię: „Nie boję się, tylko piwnicami, to najwyżej zginę ja jeden, bo mogą być różne pułapki”. Zarzucił mi, że stchórzę. Mówię: „Tchórzem nigdy nie byłem i nie będę. Proszę bardzo, kapitan ze mną”. Rad, nierad, poszedł ze mną. Przeszliśmy. To były korytarze, przez podwórze się przelatywało i korytarzem w piwnicy się dochodziło. Mówię: „Przecież tutaj na piętrze się usadowimy – [na wprost była dziura z Teatru Wielkiego – i który czołg czy coś wyjedzie, to mamy go jak na dłoni do Trębackiej”. Posłał serię ze szmajsera, padło wtedy paru Niemców, nawet nas dwa razy granatnikiem sypnęli. Mówię: „Przecież tu jest widok nie z tej ziemi”. Nie mogę darować dowództwu, że tego nie zrobiło. Później to się śmiertelnie, przy nakładzie wielu ofiar odbiło przy przebijaniu się ze Starówki na Śródmieście. [Komenda nie miała rozeznania].
Trzynastego coś mi się cholera śniło nie bardzo, mówię: „No, chłopaki, chyba dostanę dzisiaj”. Jakiś sen mara, Bóg wiara. Straszny ostrzał był. Miałem adiutanta Ziółkowskiego, młodszego o dwa czy trzy lata, mówię: „Słuchaj, niech ja tylko sam z pokoju będę”. Miałem akurat najwięcej amunicji. Strzelałem.

Jak nas wycofywano ze Stawek, to w piwnicy znalazłem rosyjski karabin dziesięciostrzałowy, który Ruskie nazywali samodraska i półtora tysiąca sztuk amunicji do niego. Była amunicja smugowa, przeciwpancerna, czyli normalna (przeciwpancerna miała chyba czarne czubki), zapalająca. Jakiś taki cholera chytry byłem, że miałem cztery taśmy na sobie, nie chciałem oddać. „Nie, to dźwigaj”. Ale koledzy mi pomagali. Mając swojego Mauserka i tę samodraskę mogłem prowadzić gęsty ogień. Po trzydziestu czy czterdziestu strzałach musiałem studzić lufę wodą, bo już [była] gorąca, już się nie utrzyma.

13 sierpnia [byłem] niespokojny. Chyba była godzina druga po obiedzie. Żeśmy się utrzymali. Niemcy strasznie atakowali na bank od Wierzbowej. Trzeba przyznać „Gozdawie”, że był zawsze w przodzie i twardo ani kroku. To był kapitan, zawodowy oficer przedwojenny. Może nie awansował wyżej, bo go w dowództwie nie bardzo lubiano za jego samozwańcze twarde stanie. O jedno miałem pretensje do niego, że nie obsadziliśmy [tego terenu] do Trębackiej. Ale podobno dowództwo się nie chciało zgodzić [na zgubę Starego Miasta i setek młodzieży powstańczej i ludności]..
Jeszcze gitarę znalazłem, to trochę na gitarze brzdąkałem. Zapomniałem epizod, że jak żeśmy doszli z kapitanem do rogu Trębackiej, przeskoczyłem do kawiarni, gdzie spotkałem Ukraińca, kawał chłopa, metr dziewięćdziesiąt, który ładował żywność. Niósł dwie torby. Mówi: „Iwan, to ty?”. Myślał, że to kolega. Znów mnie zdradziła opaska. Strzelił. Jakoś zdążyłem uchylić się, tylko kula mnie gwizdnęła i spod pachy strzeliłem. Dostał na prawe ramię, kula go przeszła. Chciał z drugiej ręki strzelić, ale już nie zdążył, bo poprawiłem drugi raz. Miał naładowane dwie torby, plecak i piękne dwa nagany w kość perłową czy słoniową oprawne. […] Do kieszeni sięgnąłem. Miał kupę amunicji. Amunicja pomieszana z pierścionkami, z obrączkami. Wygarnąłem to. Wróciłem. W międzyczasie osłonił mnie ogniem kapitan „Gozdawa”, pruł ze szmajsera. Przeskoczyłem, kule jakoś pod nogami, trochę mnie poświstało, ale tych toreb i tych naganów nie puściłem.
Później strzelałem, jak to kowboje strzelali, z biodra. Ja na korytarzu w Pałacu Blanka, dawaj ćwiczyć. Z początku kule albo szły po podłodze, albo po suficie. Nieprawda. Przy wprawie w strzelaniu strzelało się prosto. Strzałów ze dwadzieścia sztuk.

W międzyczasie było parę nalotów. Zasypano nas, od Wierzbowej zaczęli pruć działkami dwudziestomilimetrowymi. Chyba [była] godzina druga. Miałem ze sobą hełm. Jak byliśmy jeszcze na Stawkach, to we trzech żeśmy siedmiu żandarmów dorwali, którzy uciekali z Pawiaka. W takiej niszy [w ruinach getta] żeśmy ich zgarnęli. Wtedy hełm drapnąłem. Nigdy hełmu nie nosiłem. Miałem go przy sobie, ale zawsze [miałem] furażerkę. Wtedy, nie wiem, coś mnie tknęło, założyłem hełm. Z ulicy Focha wyjeżdża czołg. Na czołgu stoi oficer i lornetuje Pałac Blanka. Podobno był rozkaz, żeby nie strzelać, ale ja mówię: „Sukinsynie, taki żeś odważny, mojej kuli się nie ukłonisz?”. Tu jest fantastyczna amunicja smugowa, widzi się, jak ta smuga idzie. Starszy sierżant saperów, który później zginął w Śródmieściu, przez głupotę notabene, za mocno się wychylił, mówi: „Chłopcy, nigdzie nie strzelajcie, tylko na środek, na mostek. Kula przebijając mostek, przebija kręgosłup i wtedy Niemiec nie idzie do doktora”. Ja strzeliłem, smuga w niego, zwalił się do tyłu, drugi się podnosi. Widziałem, jak po hełmie poszedł tylko ogień. W tym momencie zobaczyłem [wyjeżdżający] czołg z ulicy Focha. […] Zdążyłem odskoczyć spod prawej strony w lewo i padł strzał. Niemcy strzelali w ścianki między oknami, czyli to jest metoda artyleryjska. Taka ścianka się zawala i przysypuje obrońców. Byłem między oknem a biurkiem. Zdążyłem przedtem nałożyć hełm i złapał mnie prąd. Mówię: „Sukinsyny, przecież wyłączyli prąd”. Lampa stała na biurku. Wziąłem po prawej stronie ręką i poczułem mokro. Pomyślałem: „No, Jurek, dostałeś”. Krzyknąłem do „Żółtego”, swojego adiutanta: „»Żółty«, ratuj!”. Skoczył na dół, spojrzał, jeszcze podobno padło parę pocisków. Podobno był rozkaz wycofać się, ale nie dałem rady, żeby nie zwinąć go, nie strzelić w takiego bohatera. „Żółty” mówi: „Koledzy, Jurek dostał”. Byłem bardzo lubiany przez kolegów, zawsze zaopatrywałem ich w napoje i w jedzenie. Miałem zmysł organizacyjny. Koledzy na górę, ale ktoś im zastąpił drogę, podobno „Gozdawa”, że który na górę pójdzie, to dostanie kulę w łeb.



Na czym figiel polegał? Nieraz ratując rannego, kilku kolegów ginęło przy tym. Ktoś puknął go podobno kolbą, tak słyszałem, i koledzy do mnie. Byłem przykryty ścianką działową, odwalili to i wyrwali mnie z tego pokoju. Podobno chwilę potem straszny ogień tam rozgorzał. Któryś z kolegów załatwił z PIAT-a jeden czy dwa czołgi. Byłem nieprzytomny. Byłem opatrywany na dziedzińcu więziennym na Daniłowiczowskiej. Oprzytomniałem, [nie wiem] czy pod wpływem namaszczenia olejem świętym, mówię do księdza: „Proszę księdza, a pokuta?”. Doktor, który za mną stał mówi: „Cztery deski, a nie pokuta”. Mnie się wyrwało: „Nie wiadomo, komu z brzega”. Chyba w złą godzinę wymówiłem, bo dwudziestego (później mi ksiądz opowiadał) było bombardowanie Pałacu Blanka, banku i na dziedzińcu został zabity ten doktor i dowódca kompanii „Orląt”, [por. Stach Zrzednicki].

Obudziłem się w szpitalu polowym, w podziemiach w szkole na [ulicy] Barokowej. Obudziłem się pod wpływem zimna. Usiadłem. Z zimna dygotałem. Byłem cały w bandażach, bo zostałem raniony w głowę, to znaczy w policzek, w łuk jarzmowy, podbródek, prawe ramię. Jeden odłamek poszedł, przebijając hełm. Do dzisiaj jest koło skroni na głębokości oka. Obudziłem się i mówię: „Gdzie ja jestem?”. Obok mnie leżał ranny w nogę kolega z „Parasola” i mówi: „Od twojej zastygłej farby tak ci zimno”. Mówię: „Jak to?”. Mówi: „Dwa razy cię opatrywali. Za trzecim razem znów dostałeś krwotoku z ucha i dali spokój, szkoda po prostu było opatrunków. Poharatany po głowie, więc wydawało się, że trup”. Ale „co ma wisieć nie utonie” – rzekł marynarz, wieszając się na rei tonącego okrętu. Jakoś wyżyłem.
W tym momencie przyszły sanitariuszki z mojej kompanii, „Sławka”, Danka Dworakowska, bardzo uzdolniona pianistka, chociaż miała siedemnaście lat. Po wojnie była profesorem muzyki w szkole muzycznej na Okólniku. Napoiły mnie trochę winem, jeszcze mi dały jeść, ale było mi bardzo ciężko jeść z tego względu, że po prawej stronie łuk jarzmowy był strzaskany, w prawym podbródku zęby były wpadnięte do środka. Tak że tylko lewą stroną twarzy wciskałem miedzy zębami kawałek jak kostka cukru. Mówię: „Przynieście mi mundur”. Jak żeśmy się cofali ze Stawek, to wziąłem trzy mundury. Tutaj najbardziej mnie, cholera, bolał prawy półdupek, dlatego że leżałem na swojej siódemce. Miałem siódemkę, tę belgijkę w kieszeni i to odgniotło po prostu, jak leżałem, to na pośladku [były] prawie odleżyny. Dziewczyny przyniosły mi mundur. W międzyczasie przyszła doktor, okulistka, która mi częściowo oczyściła oczy zasypane gruzem, piachem. Powiedziała, że przyjdzie później, ale podała mi adres – Długa 24. Sanitariuszki opatrunek mi zrobiły, jakieś zastrzyki, wina przyniosły.
Widocznie poczułem się bardzo rześko i po prostu uciekłem z tego szpitala. To było w piwnicach, po schodkach doktor doleciał, mówi: „Co?! Żeby mi ranni uciekali?”. Mówię: „Doktorze, na głowie nie chodzę, uciekam”. Jakiś pielęgniarz mnie chciał [zatrzymać], ale pamiętam, leżał kamień, otoczak i go w brzuch jakoś rąbnąłem. Mówi: „A niech go cholera, jak chce, to niech ucieka”.


W międzyczasie jakaś łączniczka znalazła się w tym szpitalu, może odwiedzała kogoś, mówi: „A gdzie kolega?”. Mówię, że chcę do okulistki na Długą 24, bo mnie strasznie prawe oko boli. Ona mnie zaprowadziła do tej okulistki, ale jej nie było, tylko był jej córka, siedemnaście, osiemnaście lat. Mówi: „Niech pan zaczeka na mamę”. Pamiętam jak dziś, był tapczan skórą kryty. „Może się pan czegoś napije?”. Mówię: „A nawet chętnie”. Może mi coś dała na sen, w każdym razie położyłem się na tym tapczanie, ona mnie kocem nakryła i usnąłem. To było na trzeci dzień po ranieniu, 16 sierpnia.
Na czym figiel polega? Dlaczego trzy dni byłem nieprzytomny? Byliśmy niedospani, pijani gazami prochowymi. Bo gdy się strzela w pomieszczeniu, to jednak dym prochowy też działa [usypiająco]. Na trzeci dzień pod wieczór przyszła jej matka, mówi: „Miałam iść, ale miałam tyle roboty, że nie dałam rady”. Posadziła mnie na fotel, oczyściła mi oczy, zdezynfekowała, dała mi jakieś krople, żeby zapuszczać i idę do swojej kwatery na Długą 16.
Pamiętam, była barykada róg Miodowej i Długiej i strasznie granatniki tłukły. Kolega z tej barykady mówi: „Połóż się”. Na prawe [ucho] nie słyszałem, bo bębenek poszedł. Idę. Tylko czułem podmuchy. Ale przeszedłem ten plac i do kompanii. Koledzy mnie nie poznali, bo spuchnięty, zabandażowany. Mówią: „Jurek, żyjesz! Powiedzieli, że zginąłeś”. Bardzo się ucieszyli. Przespałem tę noc. Na drugi dzień wzięto mnie do szpitala naprzeciwko, Długa 15. Nie bardzo chciałem iść, ale na siłę prawie mnie zabrano. Przeleżałem jeden dzień, dziewczyny mi przynosiły kaszę manną, [która] kucharka gotowała, bo nie mogłem [jeść nic innego] ze względu [na to], że łuk jarzmowy i szczeka była wpadnięta. Całe szczęście, że zaprowadzono mnie w podziemia kościoła garnizonowego, gdzie urzędowała lekarz stomatolog, która wyprostowała mi szczękę, założyła mi na zęby jakieś sprężynki, żeby to unieruchomić. „Dzięki jej Boże za to”. Jakby to zarosło, to trzeba byłoby łamać, prostować. Mówiła, żeby ćwiczyć, żeby bardziej usta otwierać.
Z 19 na 20 sierpnia nie mogę spać w szpitalu. Leżymy pokotem. To była restauracja Długa 15. Doktor mówi: „Do cholery, śpijcie”. Mówię: „Książkę”. Zasłoniłem się jakąś dyktą i czytam przy świeczce książkę „Romans kasztelanówny”. Dwudziestego rano ktoś mnie zawiadomił, że wydawane są legitymacje wojskowe. Były normalne służby administracyjne, szpitalne, bardzo dobrze zorganizowane. Chciałem wyjść, ale wartownik stoi i nie puszcza. Mówię: „Słuchaj, zostawiam wszystko, [zaraz wrócę], tylko kocem się zawinąłem”. Poszedłem na ukos jak Długa 16, legitymację wojskową wtedy dostałem. Jeszcze ostatni, trzeci mundur założyłem. Przyleciał doktor „Piotr” i mówi: „Co, do cholery, żeby mi ranni uciekali ze szpitala? Natychmiast marsz”. Mówię: „Nie idę”. „To rozkaz”. Mówię: „Rozkaz to na barykadzie. Jestem ochotnikiem armii powstańczej. Rozkaz obowiązuje na barykadzie. Nie idę. Po wojnie, jak [pan] chce, to popijemy panie doktorze”. „A niech cię cholera weźmie”. „A, no niech weźmie”. Nie minęło ze dwie godziny, jest nalot. To jest głupota, czerwony krzyż na dachach był malowany. Trzy sztukasy przyleciały i zbombardowały ten szpital. Zginęło stu dwudziestu rannych, osiemnaście sanitariuszek i ten kapitan doktor „Piotr”. Ocalała kucharka, którą podmuch z pierwszego piętra wyrzucił na dziedziniec.

Byłem poharatany. Był straszny napór Niemców na róg Długiej i Bielańskiej, na tak zwaną Redutę Najświętszej Marii Panny. Wszyscy, którzy mogli chodzić, [poszli] do obrony. Placówka została ogołocona, pozostawiona samopas przez kolegów z mojego plutonu powązkowskiego. Dowódca kompanii kapitan „Wrona” Antoni Zawojski kilka dni przed tym dostał rozkaz dotarcia na Żoliborz. Poszli na Żoliborz, przynieśli świeżych owoców, pomidorów, kupę amunicji. Spodobał im się ten spokój i część plutonu wróciła na Żoliborz i placówka została ogołocona. Wszyscy, którzy mogli chodzić, poszli na tę placówkę. Między innymi był Gieniek Bracławiec, kapral z wojska, był przy karabinie maszynowym, był strzelniczym, który nie opuścił placówki. Kwaterował na pierwszym piętrze. To był Hotel Polski. Po drugiej stronie chyba był „Parasol”, który miał stanowisko karabinu maszynowego na drugim piętrze. [Stawiali] opór atakującym Niemcom. Był dowódca porucznik „Dudzik” i jeszcze tak zwana kompania zmotoryzowana, która notabene była bardzo słabo uzbrojona. Jak żeśmy dolecieli, to prawie w ostatnim momencie. Niemcy atakowali prawie całą szerokością ulicy Przejazd. Zdążył dolecieć kapitan „Gozdawa”, jego zastępca kapitan „Ognisty” Fajer, który notabene napisał książkę „Żołnierze Starówki”, z jeszcze kilkoma ochotnikami. Niemcy się trochę cofnęli, ale zaczęli nas bombardować ciężkimi granatnikami [80 mm], które potrafiły przebijać dach, pierwsze piętro, rwały się na dole. Ta kanonada trwała trzy godziny. Wydawało się Niemcom, że żywa noga nie powstanie. Zginęło pięciu, sześciu czy siedmiu Niemców, którzy na dziedzińcu kopali studnię. Nie zdążyli ich wycofać i akurat koło nich padł granat. Zginęli bidni, wszyscy.

 

Jeszcze przedtem w międzyczasie wzięliśmy do niewoli kilku esesmanów. Podobno specjalnie z nimi się nasza żandarmeria nie patyczkowała. Ale jeden z tych Niemców mówi: „Kogo wy chcecie ostrzelać? Ja jestem champion-miner”. Mówię: „Pokaż papiery”. Patrzę, odznaczony parokrotnie w stopniu podporucznika, rzeczywiście jest napisane, że champion-miner. Wtedy się starłem z dowódcą żandarmerii. To był major [Bary], a jego zastępca sierżant [Kupiaj]. Ale nie dałem tego Niemca, wziąłem go i był przy mnie. Był taki moment, że padła bomba na rogu Długiej. Niewypał. On mówi: „To jest z opóźnionym zapłonem”. Podobno ma zegar nastawiony na dwadzieścia minut i wali. O to chodziło. O trotyl, z którym ta bomba była. Mówię: „Dasz radę rozbroić?”. On mówi, że tak. Pamiętam, zapalnik był trochę wgnieciony. Ona jakoś się ześlizgnęła po dachu, nie zakopała się w ziemi, nie poszła pionowo. Młotem dziesięciokilowym odkręcaliśmy. On ten zapalnik zdążył wyjąć. Pół minuty podobno było. Mówi, żebym odszedł, ale ja twardo nie. Wyleciałby w powietrze. To była bardzo duża [bomba], półtonowa, było kupę trotylu.


Granaty były produkowane różne, tak zwane sidolówki z puszki od piwa, były granaty w woreczkach z grubego płótna, gdzie siekańce tylko były w środku i zapalnik. Wszystko, co wybuchało, jest dobre do obrony.
Zbliżał się koniec Starówki. Starówka jako taka nie skapitulowała, nie było kapitulacji Starówki. Starówka została opuszczona przez oddziały ze względu na ludność, która cierpiała głód, pragnienie i była masakrowana. Głupotą dowództwa było, że wcześniej kanałami nie dosyłano do Śródmieścia rannych, bo przecież znali drogę. Łączniczki, tak zwane peżetki przynosiły amunicję ze Śródmieścia. Dlatego masę rannych zostało wykończonych. Choćby szpital pod siódmym na Długiej, gdzie prawie wszystkich zamordowano, [spalono] i inne szpitale.
Na rogu Długiej i Bielańskiej mieliśmy [redutę] nazwaną Redutą Matki Boskiej, [ponieważ] we wnęce jest figura, zdaje się, że do dzisiaj. Tam był Hotel Polski i właśnie ta figura. To była Reduta Najświętszej Marii Panny. Cały ten kwartał Długa, Miodowa, Senatorska, Bielańska nie został zdobyty przez Niemców. Pomimo ciężkich krwawych walk nigdy się Niemcom nie udało wedrzeć. Był taki wypadek na rogu Długiej i Bielańskiej, [o którym] opowiadał mi kolega Rysiek Seler, który był w banku, że Niemcy przed czołgami ludność pędzili. Nasi chłopcy w odwecie postawili Niemców, jeńców niemieckich [na barykadzie]. Nie zaryzykowali. Chłopcy krzyknęli: „Do nas!”. i ta ludność zdążyła uciec.

Zbliżał się koniec Starówki. W podziemiach Długa 29, 31, róg Długiej i Bielańskiej była w piwnicach fabryka leczniczej wody karlsbadzkiej, która była w ciemnych litrowych butelkach. Z 30 na 31 sierpnia był rozkaz przebijania się oddziałów ze Starówki na Śródmieście. Na wysokości Pałacu Radziwiłła z lewej strony była ślepa uliczka, gdzie wjeżdżały samochody i powozy do Pałacu Radziwiłła. Teraz tej uliczki już nie ma, zmienione jest [otoczenie], teraz po lewej i po prawej stronie są ulice. Na wysokości pierwszego piętra był wywalony mur i mieliśmy atakować Pałac Radziwiła. Mieliśmy się przebijać do Rymarskiej. Nikt nie dał wiadomości, że Pałac Radziwiłła został zdobyty przez Niemców. 1. Pluton porucznika „Komara”, notabene skoczka spadochronowego z Anglii, skoczył w dół w zmasowany ogień. Prawie cały pluton został wybity. Byłem w drugim rzucie. Dolecieliśmy do muru, ale ogień był nie z tej ziemi. [Kule z karabinów maszynowych leciały jak robaczki świętojańskie – była pewnie 1-2 w nocy]. Znałem zasady walki, strzelający musi zmienić taśmę w karabinie maszynowym. Była wnęka. Odskoczyłem od ognia, we wnęce „Sławka” sanitariuszka mówi: „»Jur«, tam ranni”. Mówię: „Zaczekaj!”. Nie zdążyłem jej powstrzymać, skoczyła i w tym momencie widziałem serię z pierwszego piętra. Padła, zleciała w dół. Dostałem wtedy w nogę, w rękę, na brzuch, kula jest pod lewą stroną. To był tak zwany strzał na miękkie. Dlaczego tutaj kula nie przebiła, a największą ranę to centymetr skóry z palca miałem ścięte? Dlaczego kule nie przeszły? Przypuszczam, że przez nią dostałem te kule. Odskoczyłem i w tej wnęce opatrzyłem palec, przeciąłem spodnie (do dzisiaj jest ta kula), zajodynowałem. Mieliśmy jodynę z apteczek żołnierzy niemieckich. To był taki flakonik centymetrowej średnicy, zdezynfekowałem. Widzę, jak na prawo ode mnie leżał chłopiec i podskakiwał od kul. W międzyczasie z tyłu żona „Komara” opatrywała rannego i kula ją trafiła, zginęła na tym rannym. Na zimno, jak już doszedłem trochę do siebie, patrzę jak prują z tych okien. Miałem karabin, a na piersiach miałem szmajsera. Z tego szmajsera zacząłem siekać po tych oknach. Przez to, że przytłumiłem ogień paru kolegów, rannych zdążyło uciec. Atak przebicia nie udał się.


Znów wracam, że gdybyśmy opanowali [ten teren] do Trębackiej, to byłoby dużo łatwiej tamtędy się wycofać. Po prostu pomogłyby nam oddziały ze Śródmieścia, a nie tutaj w taki ogień [na bezmyślne zatracenie]. Jeszcze przed przebiciem na ulicy Hipotecznej zgromadził się parotysięczny tłum ludności, która miała za wojskiem iść do Śródmieścia. Gdyby była jakaś zdrada albo coś i Niemcy z granatników zaczęliby rąbać, to byłaby masakra nie z tej ziemi, bo to było parę tysięcy [ludzi]. Ciężko było określić ile, ale tysiące ludności zgromadzone na całej ulicy Hipotecznej i wszystkich podwórzach naokoło.
Wróciliśmy na stanowiska. W fabryce wody karlsbadzkiej były sklepienie kleinowskie, w niszach poukładane litrowe butelki z ciemnego szkła, piwnice były całe zawalone. Woda karlsbadzka do dzisiaj jest sprzedawana jako „Karolinka”, która działa na przewód żołądkowy, na otyłość. Leżało sporo, czterdziestu czy pięćdziesięciu rannych, między nimi leżało trzech rannych [niemieckich] oficerów, operowanych, traktowanych na równi [z powstańcami]. Jak [powstaniec] dostawał ćwiartkę chleba i dziesięć papierosów, to tak samo [i Niemcy]. Było trzech oficerów, jeden kapitan i dwóch poruczników. Pamiętam, kapitan miał rękę na wyciągu, bo dostał jakoś po żebrach. Pierwszego mamy iść do kanałów.

  • kontynuacja 2007-06-19


  • Swoją historię zakończył pan na opuszczeniu Starówki. Czy może pan opowiedzieć o przejściu kanałami?


Zemściło się to, co opowiadałem przed tym: jak doszedłem do ulicy Trembackiej, ulica Focha była ziemią niczyją. Zameldowałem to kapitanowi „Gozdawie”, bo akurat był blisko. Zameldował to w sztabie. Powiedzieli, że to jest ziemia niczyja. Zemściło się to w czasie opuszczenia Starówki.

  • I jak wyglądało przejście?


Wejście do kanałów na rogu placu Krasińskich i Miodowej było otoczone małą barykadką, jak to się mówi, półmetrową, może sześćdziesiąt centymetrów. I tutaj, jedną z najbardziej tragicznych rzeczy było, że żandarmeria zabierała broń rannym. Stanąłem przed dylematem: albo swojego porucznika „Szczerbę” zostawić, albo oddać karabin. To była zdrada, jawna zdrada! Całe szczęście, że w plecaku prócz karabinu miałem szmajsera. Żandarmi byli na tyle bezczelni, że chcieli mi zabrać ładownice (miałem dwanaście ładownic). Nigdy nie kapitulowałem, najlepszą bronią w tym wypadku był granat. Odbezpieczyłem granat i mówię: „Albo się odpieprzycie, albo po was!”, więc pękli. Naokoło były stosy broni. Nie wiem, kto dał taki rozkaz, przecież nigdy żołnierz nie rzuca broni. Powiedziałem „Szczerbie”: „Albo przejdziemy razem, albo zginiemy razem”. Dostałem wtedy cztery kule: w rękę – siedzi do dzisiaj, w udzie – siedzi do dzisiaj, [w plecy] dostałem na środek (jest pod drugą stroną, na skórze). Dostałem na tak zwany po myśliwsku pusty strzał, to znaczy kula przeszła między przeponą a płucami, nie zawadzając ani jelit, ani płuc.
Kolumna weszła po pięćdziesięciu, [tak] nas wpuszczano. Prawdopodobnie za mną nikt już nie szedł. Jeszcze wysoki kanał, który miał dwa dwadzieścia, to była kaszka z mleczkiem. Jak żeśmy weszli do kanału, to ścieków, mniej więcej, było tam do pół łydki. Później Niemcy zorientowali się pewnie, [że weszliśmy] i dopuścili kupę ścieków, tak że [było] poza kolana. Ja – średniak, „Szczerba” – o głowę wyższy, podporucznik, dowódca mojego plutonu, zawodowy oficer przedwojenny. […] Później, właśnie w walkach na Woli, był kontuzjowany. […]

  • Skończyliśmy poprzednio na tym, jak wchodzą panowie do kanałów. I jak byśmy mogli kontynuować od tego momentu.

 

Na drugi dzień wchodzimy do kanału. Właściwie najbardziej tragiczne było oddanie broni. Kolumna już poszła, „Szczerba” nie daje rady, [miał rozwalone udo]. „Elżbieta”, sanitariuszka mówi: „Zostanę z wami”. Mówię: „»Elżbieta«, idź. Zostanę ze »Szczerbą« – albo zginiemy, albo dojdziemy”. Tylko wiedzieliśmy już jedno, że trzeba znaczyć [drogę]. Mówię: „Rób podwójne strzałki”. Najgorzej było, jak nie wiadomo, czy w lewo skręcić, czy w prawo, [bo] kanały się rozchodziły, prawdopodobnie na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Był kanał w lewo, ale patrzę, że jest strzałka. Za światło Niemcy mieli takie latarki – dynamka, że się dłonią [naciskało]... W pewnym momencie poczułem, jak to się mówi, drżenie na plecach. Zaświeciłem, a „Szczerba” chciał sobie w łeb strzelić ze „szwinkerstona”. Zdążyłem mu tylko podbić [broń] – po włosach strzelił. Mówię: „Co ty robisz?!”. „»Jur«, ja już nie daję rady. Zastrzel mnie!”. „To po cholerę mnie [chcesz zostawić]?! [Mogłeś] se strzelać wcześniej, a nie zostawiasz mnie samego. Przecież powiedziałem ci: albo razem przejdziemy, albo zginiemy”. Zaczął płakać: „Zabij mnie! Zastrzel mnie!”. Mówię: „Nic z tego. Albo razem albo... Razem żeśmy walczyli [i] razem przejdziemy [lub zginiemy]”. Z tych nerwów, wściekłości... Mówiąc szczerze, lubił trochę wypić, ja średnio. Miałem manierkę z winem, a w drugiej wino zmieszane ze spirytusem. Może to się wydać dziwne, ale jeść mi się zachciało. Wyjąłem [z plecaka] konserwę i akurat trafiłem na flaki. Tak żeśmy popijali, jeszcze w tym wysokim kanale. To dodało mu sił, mnie [też], odpocząłem.
Najgorzej, [jak] był niski kanał. Jak wiemy, niski kanał to jest osiemdziesiąt centymetrów rury. Żeby Niemcy [dolali] jeszcze dziesięć centymetrów więcej ścieków, to byśmy się po prostu utopili, bo cali byliśmy zanurzeni w tej breji. Był tylko mały prześwit [kanału], ale jakoś żeśmy przebrnęli. Przy wejściu, jak jeszcze szła kolumna, jakaś kobieta zwariowała. Po prostu zaduch, lęk, zaczęła krzyczeć. Ktoś krzyknął: „Ucisz ją!”. I uciszyli ją... Zostały tylko zwłoki. Rzeczywiście przez plecaki, przez jakieś walizki się przechodziło, bo ludziom się wydawało, że przeniosą. Ale kres sił jest ograniczony. Kolumna szła cztery godziny. Żeśmy wyszli na rogu Wareckiej, to trwało trzy godziny dłużej, [czyli] siedem godzin. Miałem to szczęście, że akurat spotkałem przy włazie (bo Elżbieta powiedziała, że jeszcze idzie dwóch i oni czekali) dwóch kolegów ze szkoły Konarskiego: jeden Kazimierczak, a drugi... nie pamiętam, [chyba Łuczak] później zginął na poczcie. Przy przeskakiwaniu przez ulicę [Warecką] rozerwał mu się granatnik, jelita potrzaskane, posiekane...


Dzień czy dwa byłem dokwaterowany u nich na Poczcie Głównej. Na ogół było tam bardzo dobre zaopatrzenie. Reszta mojej kompanii kwaterowała na... Po drugiej stronie ulicy Wareckiej była restauracja i lombard. Tam [stacjonowali] dwa czy trzy dni. W tym czasie Śródmieście wyglądało [na] mało zniszczone.
Po naszym przejściu, tak jak Niemcy podobno planowali, [wykończyć] dzielnicę po dzielnicy zaczęły się ostrzeliwania. Byliśmy po tej stronie placu Powstańców, przy Poczcie Głównej, tak jak teraz jest Restauracja „Chłopska”. Niemcy zaczęli ostrzeliwać z tych ciężkich moździerzy, z których pocisk niedawno został odnaleziony. Prudential, najwyższy budynek w Warszawie (teraz zdaje się, hotel „Warszawa”), po uderzeniu tych pocisków chwiał się w posadach. Ale konstrukcja była bardzo mocna: dostał kilkadziesiąt sztuk i nie został, jak to się mówi, zmieciony z powierzchni ziemi. Mnie się słabo zrobiło, serce mi coś nawaliło i na ulicy Boduena Danka Dworakowska, pseudonim „Nina”, późniejsza profesor pianistyki na Okólniku, zaprowadziła mnie do polowego szpitala. Pamiętam, że wbito mi w serce kamforę i jakoś wróciłem do przytomności. Powiedziała, że kompania ma kwaterę [na ulicy] Zgoda 6. Zaprowadziła mnie i w tym czasie (jakiś czas byłem nieprzytomny) [ulica] Boduena przestała istnieć, pociski ją zrównały z ziemią, a przecież tam były kamienice cztero-, pięciopiętrowe.
Resztki kompanii kwaterowały na ulicy Zgoda 6 (ten budynek jest do dzisiaj). Stanowiska bojowe mieliśmy (resztki 1. kompanii, później resztki kompanii „Orląt”) na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Miałem stanowisko przy karabinie maszynowym na drugim piętrze. Na wprost była kwiaciarnia, gdzie stacjonowali Niemcy. Pierwszy budynek od Marszałkowskiej, tak zwaną restaurację „Pod Setką”, też zajmowali Niemcy. Z jednej strony to było blisko wroga, a z drugiej strony było bezpieczeństwo, ze względu [na to], że nie atakowały samoloty. To było najbezpieczniejsze, jak po jednej stronie byliśmy my, a po drugiej Niemcy. Jak Niemcy zaczęli strzelać rakietami, że są tutaj, to nasi odpowiadali. Kilka razy były pomyłki. Na przykład na Starówce był zbombardowany teatr, gdzie byli Niemcy, więc rozpaczliwie zaczęli strzelać rakietami, że tutaj są. Później się już pilnowali.
Walki w Śródmieściu były raczej pozycyjne. Niemcy planowo odcinając dzielnicę po dzielnicy, wściekle szturmowali Czerniaków. Miałem tam brata ciotecznego, który był u „Krybara” (w Zgrupowaniu „Krybar”). Nazywał się Wacław Lange. 15 września przepłynął Wisłę. Jego rodzice mieszkali [na] Kawęczyńskiej 34. Widziałem się z nim. Bardzo dobrze pływał. Po przepłynięciu Wisły został zmobilizowany do Lublina. […]
Walki, jak zaznaczyłem, były pozycyjne. Poczułem się źle, spuchła mi prawa ręka, zaczął mi trochę ropieć podbródek i nad okiem. Skierowano mnie do szpitala na Alei Wyzwolenia. Tam był szpital polowy. Miano mi prześwietlić rękę. Jakoś tak po trzech, czterech dniach... Ręka mi leżała, miałem jakieś kompresy, zastrzyki, opatrunki... Jeszcze spotkałem tam znajomych, z którymi razem do szkoły chodziliśmy na Kruczej. Spotkałem się z doktorem Lothem, z którym siedziałem na Pawiaku, gdzie był chirurgiem. Powiedziałem: „Wracam do oddziału”, więc pułkownik staruszek, starszy gość, strasznie mnie zrugał. Mówi: „Twoje miejsce jest tutaj!”. Mówię: „Nie, moje miejsce jest przy kompanii, w walce”. „Ale tak poharatany!”. Mówię: „Na głowie się nie chodzi”. Powtórzyła się sytuacja ze Starówki. Wypisał mi zaświadczenie: „Kapral »Jur«, Jerzy Oględzki na własne żądanie wraca do linii. Rany postrzałowe prawej strony twarzy, podbródka, prawego ramienia, przedramienia, prawego uda...” et cetera.
Wróciłem na stanowisko i skądś trafił do nas (to już było chyba po 15 września) żołnierz 2. armii. Miał ze sobą ptr-a, to znaczy przeciwpancerny karabin, chyba kaliber dwanaście i pół [z lunetą]. W czasie Powstania bardzo odczuwało się ciężkiej broni. Uważam, że dowództwo przygotowując Powstanie powinno zaopatrzyć oddziały w snajperki i ciężką broń przeciwpancerną. Mieliśmy butelki i granaty. Później było trochę ciężkich granatów przeciwpancernych ze zrzutków z samolotów angielskich. Były bardzo dobre. Na drugi czy trzeci dzień ten żołnierz 2. armii wychylił się (był w randze sierżanta) i dostał w głowę. Snajper miał swoje stanowisko w hotelu „Polonia”. Od snajpera zginął też szef saperów, zlekceważył moje ostrzeżenie, że jest ostrzał. Dostał jak gdyby obcierkę, tylko kawałek kości odskoczyło od głowy, gdzieś dwa centymetry. Sanitariuszka kazała mu leżeć. Może gdyby leżał, zimny okład [na głowę], [to] by to odeszło. Ale on, bohater, kawał chłopa zresztą, zeszedł na dół, trząchnęło nim parę razy i koniec. Mózg dostał paraliżu.
Nie mogłem sobie darować tego, że tak głupio zginął, bo przecież znałem go jeszcze ze Starówki. Mówię: „Skąd ta cholera strzela?”. Tak jak na Starówce żeśmy robili, jak to się mówi, imitację twarzy, [tu] też jakiś kolega, może Stefan Tarkowski, późniejszy profesor muzyki [to robił]. Mówię: „Narysuj parę [twarzy]”. I wymacaliśmy [snajpera]. W rogu hotelu „Polonia” wykuty był otwór i stamtąd strzelał, ale zawsze dymek się pokaże po strzale. Jak się pokazał, strzeliłem z ptr-a. Kolega, który patrzył przez lornetkę, mówi: „Kula poszła w otwór”. I zrobił się spokój.

W międzyczasie czołgi zaczęły ostrzeliwać przejście, które było przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę Kruczej. Było wykute w asfalcie, [tak] że chyłkiem się przelatywało na drugą stronę. Innego przejścia nie było. Był projekt (dlaczego nie zrealizowany, to nie wiem), żeby zaatakować Niemców, którzy przyjeżdżali [tunelem]. Przecież przyjeżdżał pociąg do muzeum, do Wisły. Dlaczego tego nie zrobiono, nie orientuję się. Ostrzeliwały nas czołgi z rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich pod BGK. Jeden czołg się wysunął. Mówię: „Zobaczę, [strzelę] z tego ptr-a”. Strzeliłem raz w gąsienicę. Widziałem rozryw kuli, ogień na gąsienicy. Strzeliłem drugi [raz] – gąsienica zleciała. [Czołg] odwrócił się na gąsienicy do boku, strzeliłem w bok i nikt z załogi nie wyszedł. Podobno, jak mi mówili, ten pocisk wytwarza straszną kompresję w zamkniętym pomieszczeniu. Podjechał drugi czołg. Strzeliłem, ale wyników nie było. [Czołg] zahaczył go i pociągnął za BGK. Samochód pancerny był dość daleko, tak jak było muzeum, ale że od dziecka strzelałem dużo i bardzo dobrze, widziałem, że ten samochód się zapalił. Była to broń bardzo dobra, tylko że było jej bardzo mało.


Na Starówce spadł samolot, owało mu jeszcze pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów, aby wylądował na placu Krasińskich. Koledzy wymontowali ciężki karabin maszynowy. Płakaliśmy wszyscy po tych pilotach, którzy byli prawie cali, ale od uderzeń skrzydłami o domy ponieśli śmierć. Wiem, że sierżant Cieślik, [który] walczył z synem szesnastolatkiem, strącił samolot z tego karabinu maszynowego. I znów była głupota, że nie wolno nam było strzelać do samolotów. Przecież tak nisko szły! Ja zaryzykowałem parę razy i później Niemcy jakoś się trochę trzymali szacunkiem. Uważam, że gdyby nie absurdalny rozkaz, to Niemcy nie pajacowaliby tak samolotami po dachach.
Ciężko mi o tym mówić, ale doszukiwałem się tutaj jakiejś zdrady albo niekompetencji pułkownika Wachnowskiego i jego sztabu, którzy nie słuchali się bitnych i chyba bardziej kompetentnych dowódców. Pierdoły powinni siedzieć, jak to się mówi, w domu, a nie brać się za walkę i młodzież wystawiać nawet na zatracenie! W Powstaniu zginął kwiat młodzieży warszawskiej, tak samo jak i polskiej. Młodzież, która pięć lat kształciła się, uczyła się, uczyła się zawodu, padła jak „kamienie na szaniec”. Po dwudziestu czterech godzinach, nieraz czterdziestu ośmiu, jak nie było zmiany, trwaliśmy na stanowiskach.
[Jeden] taki trochę wstrząsający mną moment przeżyłem właśnie na rogu [Marszałkowskiej]. Żeśmy czuwali w nocy na zmianę. Kolega mówi: „Jurek, położę się”. Mówię: „Kładź się”. Była wnęka i tapczan, właściwie wierzch tapczanu. Była gdzieś dziewiąta, dziesiąta. Mówi: „O dwunastej mnie obudź”. W momencie, gdy się kładł, zagrały karabiny maszynowe. Niemcy strzelali na ślepo. Mieli tyle amunicji, że nieraz podcinali budynki, kosili, jak to się mówi, że nieraz budynek się zawalał. Mówię – niech sobie pośpi. O pierwszej go obudziłem i targnęło mną – kolega był zimny! Kula znalazła lukę między fugami, między cegłą, gdyż mury tak były podziurawione. Żeby dostał może centymetr wyżej, to by przeżył, bo w hełmie był. Dostał kulą w skroń pod sam hełm. Targnęło mną wtedy, jak nigdy! Ale trudno, trzeba było przeżyć. Tak jak mówiłem, chyba czterdzieści osiem godzin wtedy na stanowiskach żeśmy byli.

[Wracamy] na kwaterę Zgoda 6. Ledwo żeśmy tam troszkę zjedli, tak zwana zupa „pluj”. Na ulicy Targowej były olbrzymie magazyny browarskie Haberbuscha, skąd szło całe zaopatrzenie w pszenicę i jęczmień na Śródmieście. Dlatego zupa „pluj”: po prostu rozgnieciony jęczmień, gotowany i kraszony tak zwanym małpim tłuszczem, to jest bodaj olej kokosowy. Tak to wyglądało. [Z żywnością było krucho, zaczęło jej ować, powstańcy i ludność głodowała].
Starówka miała dość sporo żywności, ze względu na to, że zaopatrzyła się z magazynów na Stawkach, które zostały prawie oddane, a nie zdobyte. Raz wycofano pluton z Powązek. My umieliśmy się bronić, umieliśmy Niemców wracających z łupami łapać. Czy to „Zośka”, czy „Parasol” zostali stamtąd prędko wykurzeni. Odchodząc z magazynów, żeśmy wzięli dwie platformy żywności, tak że oddziały walczące na Starówce jeszcze jako tako miały żywność. Tutaj, na Śródmieściu już było gorzej. Żywność się wykańczała, [sytuację] ratowały jedynie magazyny jęczmienia i to, [co] nieraz ludność ofiarowała.


Pamiętam, jak byłem po tamtej stronie, spotkałem swojego majstra z fabryki Nering, Jasiński, Domaradzki, fabryki hamulców kolejowych, jedynej w Polsce, mieszczącej się [na] Płockiej 44, gdzie skończyłem praktykę tokarską i szkołę. Porucznik Stefan Głowacki poznał mnie, pomimo zabandażowania głowy i zaprowadził mnie na swoją kwaterę [na] Marszałkowska 52. Mieścił się [tam] cały polski podziemny rząd: i starosta był, i wojewoda, i przyszły prezydent Warszawy. [Porucznik] był sekretarzem wojewody. Tam się ogoliłem, nakarmił mnie. Jak dzisiaj pamiętam, dał mi brzytwę z podobizną Piłsudskiego, którą później przyniosłem do niewoli. Jak wróciłem stamtąd na stanowisko, na róg Alej Jerozolimskich i Widok, po odejściu na odpoczynek, gdzie się obmyłem, poznała mnie kucharka ze szpitala [na] Długiej 15. [...] Mówi: „Żyjesz?”. Mówię: „No żyję!”. Opowiedziała, że podmuch [bomby] wyrzucił ją [przez okno na podwórko na świeże groby], a ja, że dzień wcześniej uciekłem. Uciekałem przed śmiercią. Nie wiem, czy to jest przeznaczenie... Coś w tym jest, jakiś instynkt samozachowawczy...

Położyliśmy się spać na kwaterze (to było chyba w drugiej połowie września), raban się zrobił na dole. Przylatuje chłopak i mówi: „Chłopcy ze Starówki, ratujcie!”. Poderwaliśmy się. Niemcy uderzyli na Śródmieście i byli już w połowie ulicy Chmielnej. Dlaczego w połowie? Pod [numerem] 13 przed wojną i po wojnie była łaźnia „Diana”, po prawej stronie. My z 2. kompanii... Kolega Kmicik, pseudonim „Zetka”, przeszedł z karabinem maszynowym kanałami. Cały czas zresztą go miał: i na Woli, i na Starówce. To był chłop metr osiemdziesiąt, plutonowy z Powązek. Do okupacji [pracował] jako tramwajarz. Mieszkał [na] Dzikiej 38. Parę lat temu umarł we Wrocławiu. On przeskoczył, a ja z drugim karabinem maszynowym zostałem po tej stronie Chmielnej. Niemcy już pewni szli ulicą Chmielną całą ławą. To było SS: elegancko umundurowani, rękawy zawinięte, broń lekko [trzymana]. Szli spacerkiem i [pewno zwycięstwa po zdobyciu Powiśla], dostali w tym momencie ogień! Porucznik „Ogórek” z 1. kompanii skoczył na ulicę Górskiego, a my żeśmy [zostali] na Chmielnej... Niemcy się w ogóle nie spodziewali, że jeszcze [napotkają na] jakiś opór. Tak jak kosiarz kosi łan zboża, jak z dwóch karabinów żeśmy pociągnęli, [a] koledzy ze szmajserów i Stenów (ze dwudziestu nas wtedy było), tak się Niemcy położyli, jak łan zboża. Ale jeden końcowy pluton Niemców, gdzieś [Chmielna] 5–7, zdążył wyskoczyć w bramę. Oni szli więcej po prawej stronie, bo ci co tutaj szli, to zostali wykoszeni. Znalazł się kapitan „Gozdawa”. Umiał po niemiecku i zaczął wołać, żeby się poddali. Jeden z żołnierzy wyszedł przed bramę i dostał kulę w łeb od swojego dowódcy, bo SS jakoby się nie poddawało. Zresztą trudno nie przyznać, że to były doborowe oddziały zaprawione w niejednym boju.
Na ulicy Górskiego koledzy doszli do Nowego Światu i we framudze okna zginął porucznik „Ogórek”, jeden z dzielniejszych żołnierzy 1. kompanii szturmowej [Kapitana Prusa]. Ja byłem w 2. [kompanii]. Znaleźli go na parapecie, dostał kulę chyba w szyję czy w głowę. Trup! Siedział na parapecie, obserwował przez lornetkę. Musiał [go] snajper ściągnąć. Pluton esesowców nie chciał się poddać. Dyziek Kamiński mówi: „»Jur«, bierzemy ich?”. „Bierzemy!”. Po dachach żeśmy poszli. Kamienice były mniej więcej czteropiętrowe, na podwórzu zgromadzony był cały pluton, jakichś czterdziestu. Znów krzyknął, żeby się poddali. Nie było odzewu. W tych sytuacjach najlepszy jest granat, nie ma co strzelać. Rzucił dwa granaty, ja dwa granaty. Miałem [jeszcze] angielski przeciwpancerny [zwany Gammonem], zapomniałem, jak się nazywał. Był prawie wielkości puszki od piwa, o cholernej sile rażenia. Mało nas z dachu nie zdmuchnęło! Żebyśmy się drabinki nie przytrzymali, to chyba byśmy zlecieli na nich. Żal było tej broni pomasakrowanej. Nikt żywy stamtąd nie wyszedł, bo pięć granatów w podwórku między murami robi straszne spustoszenie. Paru może tam jeszcze jęczało, ale... Dobiegliśmy do Nowego Światu. Granica naszej linii do końca Powstania biegła do linii Nowego Światu.


Na Okólniku Niemcy zmasakrowali kompanię stu pięćdziesięciu [ludzi]. Ilu ich przeżyło, to nie wiem. Przeżył teść mego syna, Chmielewski Janek, który był ciężko ranny. Niemcy [ich] dobijali. Uważam, że stu pięćdziesięciu żołnierzy, żeby dało się rozstrzelać, to jest dość niepojęte! Musiało nie być dowódcy, bo można zginąć, ale nie dać się, że tak powiem, wyrżnąć jak bydło. Niemcy zmasakrowali [ich] i już nie było oporu.
Niemcy zaczęli wściekle atakować Powiśle, bez odpoczynku: dzień i noc, dzień i noc, dzień i noc... Ludzka wytrzymałość też ma ograniczone zasoby. Nawet na Starówce żeśmy znajdowali na barykadach kolegów, którzy spali. Tylko resztki się przebiły na Śródmieście. Wiemy, co Niemcy zrobili na Czerniakowie. Zresztą tak postępowali wszędzie, że i sanitariuszki, i księży wyżynali w pień. Zbliżała się kapitulacja. Były oznaki, że „Bór” Komorowski spotyka się z von dem Bachem-Zalewskim, dowódcą wojsk niemieckich na Warszawę. Żołnierz walczyłby do końca. Zresztą młodzież warszawska przez pięć lat łapana, wieszana, rozstrzeliwana, gdy dostała broń do ręki, to wiedziała, [ze albo oswobodzimy Warszawę, albo zginiemy]. Wiedzieliśmy, że dziś ty, jutro ja. Po prostu takie nasze przeznaczenie. Wiedzieliśmy, że zostaliśmy zdradzeni przez Rosjan, [a] przecież przed Powstaniem radio Wanda nawoływało przez bardzo silne głośniki [z Pragi] do Powstania w Warszawie. Tylko jak się ma „przyjaciół” z lewej i z prawej strony, którzy dążą do wyniszczenia narodu polskiego... To po prostu była prowokacja! Prowokacja, która w końcu zakończyła się kapitulacją. Znów był błąd opóźnienia przepłynięcia Wisły przez Kościuszkowców. Żołnierze Kościuszkowcy, z którymi rozmawiałem, powiedzieli, że w takim ogniu to nawet pod Lenino nie byli! To był żołnierz frontowy, żołnierz nienawykły do walk w mieście, gdzie jest zupełnie inna specyfika walki. My, młodzież warszawska, byliśmy uczeni przez swoich dowódców walki w mieście: że każdy załom muru, każdy fragment wystającego muru cię broni. Granat i seria, jak nieraz się zdobywało, tylko jedno: że amunicji było mało.
Byłem w tym szczęśliwym położeniu, że tak jak mówiłem, miałem swoje trzysta pięćdziesiąt sztuk amunicji, sześć granatów, [karabin] i krótką broń. Na barykady dostawało się piętnaście, dwadzieścia czy dwadzieścia pięć sztuk, dlatego Niemcy mówili, że strzelaliśmy bardzo mało. Tylko, że strzał to była przeważnie śmierć, po prostu nie stać nas było na sianie amunicją, tak jak Niemcy. Straty wojskowe są prawie równe: było piętnaście tysięcy zabitych Niemców i siedem [tysięcy] rannych. U nas, jak obliczają, straty Powstania były od piętnastu do osiemnastu [tysięcy] w linii i dwadzieścia osiem tysięcy rannych. Statystyki wojskowe podają: jeden zabity – dwóch rannych i to by się u nas zgadzało. U Niemców było odwrotnie, ale to ze względu na oszczędność amunicji.
Czy to była oszczędność konieczna? Z mojego punktu [widzenia] nie, dlatego że jak wychodziliśmy ze Starówki, to na kwaterze w Hotelu Polskim, jak dowódcy wyrzucili amunicję, piękną amunicję lśniącą świeżym mosiądzem, to każdy brał, ile chciał! Nabrałem tej amunicji (jak opowiadałem) i miałem swoją amunicję do końca. [Mój] ojciec, który w 1914 roku poszedł, w 1921 wrócił, opowiadał: „Synu, bez wody trzy dni, bez jedzenia do dwóch tygodni, bez amunicji żołnierz jest nic nie wart. Ginie”. To zawsze miałem w pamięci. [...]

Zbliża się koniec Powstania. Rusznikarz Dębiński, który mieszkał na Pradze, przed wojną został zmobilizowany jako artylerzysta. Na Saskiej Kępie stało parę baterii dział, ale „nam strzelać nie kazano”! Nie wolno było ostrzeliwać [Niemców], a przecież nasi obroniliby Czerniaków! Przecież Niemcy byli na moście w wieżyczkach, to posunąć parę pocisków i byłby spokój! Armia Berlinga by przepłynęła, a tak to żal było tych... przecież trzy tysiące żołnierzy się potopiło. Za to Berling (bo to na jego rozkaz) mało nie dostał w czapę, jak słyszałem! Jak zaznaczyłem, było nam potrzeba broni i amunicji, zwłaszcza ciężkiej broni, granatników, a nie ludzi! Ludzi u nas było dużo. Jak to Ruski mówią: U nas ludu mnogo! Tej młodzieży było... przecież chłopcy małoletni, jak to się mówi, rwali się do boju.


Odwiedzam swojego porucznika [Szczerbę], który (dowiedziałem się) leżał na Hożej pod [numerem] 13, gdzie był szpital polowy. To już był prawie koniec. Jakoś kontakt nawiązali z kolejarzami, że uciekną z transportów i mówi: „»Jur«, zostań”. Mówię: „Gdzie? Bez broni?”, bo tylko krótką broń miałem, reszta była na kwaterze. Poleciałem na kwaterę. Wróciłem z bronią, z amunicją, z tym co miałem – już ich wywieźli. Rzeczywiście było kilku oficerów, kapitan Dąbrowa i inni, którym kolejarze pomogli uciec.
Po wojnie spotkałem się z porucznikiem „Szczerbą” [Janem Stankiewiczem]. Był kierownikiem transportu w Spółdzielni Jajczarsko-Mleczarskiej na Hożej. Mówi: „»Jur«, jak mnie ciebie owało!”. Był porucznikiem w Batalionach Chłopskich, dosłużył się majora. Byłem dość śmiały, gdzie diabeł nie mógł, tam ja wlazłem i [za] swoją postawę miałem trochę autorytetu w swoim plutonie. Zresztą jeden z pierwszych... (nikt z mojego plutonu nie dostał kaprala i od razu Krzyża Walecznych), czyli przeskoczyłem ten stopień.

Kapitulacja. Niemcy dochodzą do barykady na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich. Handlują z nami. Koledzy wymieniają pistolety za papierosy, za konserwy... To była SS. Tak się śmiali, że verwundet (ranny) i oni też, że mieli godnego przeciwnika. [Jeden] mówi: „Nigdy nam się nie udało was stąd wyprzeć. Trwaliście do końca. Z takim przeciwnikiem, jak wy, to ciężko jest walczyć... Z taką determinacją...”. Oni już byli raczej wszystko starsi żołnierze. U nas byli przecież szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastolatki, czyli alles jungen, alles tun (większość młodzi).
4 października już wiedzieliśmy, że koniec, to żeśmy amunicję marnowali na ślepo prawie, lufy grillowaliśmy. Broń, [którą] musieliśmy zdać, przeważnie żeśmy niszczyli przez obcinanie iglic. Zbiórka do wymarszu była na placu Grzybowskim. Przed tym jeszcze żeśmy dostali wypłatę żołdu. To było tysiąc z czymś złotych i dwadzieścia dolarów na trzech. Idziemy zwartymi kompaniami, batalionami. Zostaliśmy zaliczeni do 15. albo 21. Pułku. Z placu Grzybowskiego idziemy ulicą Żelazną do Chłodnej, skręcamy w Chłodną. Wyskakują Ukraińcy i do naszych oficerów! Chcieli zabrać im szable, bo Niemcy honorowo: oficerowie wychodzą z biała bronią. Zaczyna się, lejemy ich, ale oni... nawet któryś chciał strzelać. Z lewej strony, od strony Woli nadjechała kolumna trzech czy czterech samochodów z kamerami filmowymi. Filmują nas. Pierwszym samochodem [jedzie] pułkownik SS, wysoki, przystojny. Nasz kapitan „Gozdawa” mówi: „To tak dopełniacie warunków kapitulacji?!”. „Jak to?”. „Żołnierze chcą nam zabrać broń i plecaki, po prostu chcą rabować”. Okazuje się, że to Ukraińcy z Korpusu Galicyjskiego. Krzyknął, a [ten] w randze oficera chyba coś mu odburknął, że powystrzelać ich, czy coś. Prowadzili nas żołnierze, którzy nie reagowali. Pułkownik się wściekł, za parabelkę i czterech zastrzelił! Z samochodu: bach! bach! bach! – po kolei. Reszta uciekła. Mówi do kapitana: Verzeihen Sie (przepraszam). Od tej pory tylko Wehrmacht nas eskortował.
Skręcamy w prawo. Dochodzimy do placu Kercelego (którego teraz nie ma), który się mieścił na przedłużeniu ulicy Okopowej do Ogrodowej, targowisko. Tam stały kosze wiklinowe na krótką broń, stoły na długą broń i po kolei żeśmy składali. Niemcy od razu sobie wybierali krótszą broń, przy nas od razu dopasowywali, brali po kieszeniach. Skręciliśmy w ulicę Wolską, przez Jelonki do Ożarowa. Chwała naszej ludności: pomimo mąk, pomimo cierpień, które przyniosło im Powstanie, żegnali nas płacząc. Jak się zaczynały Jelonki było dużo badylarzy. Nawet planowałem ucieczkę na Jelonkach, bo miałem tam znajomych z pracy. Chwała badylarzom: po jednej i po drugiej stronie stały kosze z owocami, z cebulą, z czosnkiem. Ludność podawała nam butelki z mlekiem. Pamiętam, mi akurat trafiła się butelka z białym barszczykiem. Powiedziałem do kolegów: „Koledzy, brać ile się da!”. Zaczął już u nas panować szkorbut, już zęby chodziły, ze względu na witamin. Jaka jest siła witamin, znałem z Pawiaka, gdzie siedziałem dziewięć miesięcy w 1942 i 1943 roku. Zanim żeśmy doszli do Ożarowa, zjadłem trzy cebule i zęby były sztywne.
W Jelonkach spotkałem znajomą koleżankę z ulicy Burakowskiej, Stefcia Stefańska się nazywała. W jednej letniej sukieneczce! Mówię: „Nie masz nic więcej?”. „Uciekłam z pociągu. Rodzice żyją, zostali wywiezieni. Nie rozstrzelani, a wywiezieni! Tylko tyle mam, co na sobie”. Pytam się: „Czy pieniądze chodzą?”. „Chodzą”. Miałem w kieszeni szesnaście tysięcy z groszami (sześćset czy osiemset) i dałem jej te pieniądze. Niemiec chciał [je] odebrać, to go złapałem wpół i Stefcia uciekła. Później w Ożarowie zaczęła wołać... Kupiła tam jakąś wędlinę, chleb i żeśmy ją w miarę możności ubrali, trochę zawsze było.


Jak kwaterowałem na rogu Alej Jerozolimskich, drugie piętro zwalone było przez olbrzymią bombę, która przebiła stropy, ale nie rozerwała się na dole, bo tak to byśmy wylecieli w powietrze. Jakoś skombinowałem linę i po linie... Nad nami było mieszkanie niemieckie. Musiało być bardzo bogatych [ludzi], bo była [tam] piękna bielizna jedwabna. Ojciec mnie opowiadał, że w jedwabiu się wszy nie trzymają, więc i dla koleżanek i dla kolegów żeśmy [wzięli]. Nawet żywność była w tapczanie, była walizka papierosów Fis z olimpiady narciarskiej z 1936 roku. To były bardzo dobre papierosy. Dzięki temu Stefcia przeżyła, że miała pieniądze [i była] ubrana.

Nie wiem, dwa czy trzy dni byliśmy [w Ożarowie] i później wywieziono nas do obozu do Lamsdorfu, czyli do Łambinowic. Jak pamiętam, to nas tam dwanaście tysięcy było i tysiąc dwieście dziewcząt. Były sztuby, jak to się mówi, pokoje na pięćdziesięciu, sienniki, wszystko. Mówię: „Nie jest tak źle”. Ale to się okazało złudą, bo na drugi czy trzeci dzień, na apelu... W tych siennikach, które były (a wypędzono z tych baraków jeńców rosyjskich)... Ja to nazywam „wszy astrachańskie”, bo to było jak paznokieć, dorodne! Mówię: „Koledzy, sienniki puszczamy z dymem! Śpimy na gołych deskach, bo nas wszy zjedzą!”. Jeszcze przed tym zanim do obozu doszliśmy, dwa myśliwce niemieckie latały nad nami. [Niemcy] tak się zapatrzyli na nas, że [samoloty] się zderzyły w powietrzu! Całą noc żeśmy na deszczu spali. Jakoś taki zapobiegliwy byłem – u braci Pakulskich były role celofanu i wziąłem parę metrów. Tak żeśmy leżeli okryci na deszczu. Jeszcze jak jechaliśmy pociągami, to strasznie nam się [chciało] pić. Kolejarze nam donosili wodę z kotłów pod parowozem. Pamiętam, byłem w bardzo krytycznej sytuacji. Gdyby mnie koledzy nie dali parę łyków letniej wody spod parowozu, to chyba bym nie dojechał. Jednak te rany, upływ krwi, poharatanie, marne jedzenie wpłynęło na osłabienie mojego organizmu, chociaż byłem dobrze zahartowany i bardzo silny.

Po apelu koledzy posłuchali mojej rady i żeśmy wywlekli te sienniki. Podobno tysiąc sienników żeśmy wtedy spalili. Niemcy szum zrobili nie z tej ziemi, że dziesięć marek za każdy siennik. Mówię: „Żeście wzięli do depozytu, to sobie odbierzcie!”. Dziwna sprawa, przecież nam nie konfiskowali pieniędzy, tylko do depozytu, ale ten depozyt nigdy nie został zwrócony. […] Był jeszcze taki moment, że... Nie wierząc Niemcom (po przejściu na Pawiaku), że nas nie postawią pod mur, w czterech z kolegami nie oddaliśmy broni. Karabin żeśmy oddali. W plecaku miałem szmajsera, cztery granaty z tyłu i swoją siódemkę. We czterech byliśmy uzbrojeni. Myślę – jak pod mur postawią, rzuci się granat, zdąży się zmontować broń i jeszcze trochę szumu narobimy! Jak zginąć, to nie jak baran pod murem! Chociaż był rozkaz, Niemcy zdaje się rozstrzelali paru kolegów, u których znaleźli nawet amunicję, ale rewizji osobistej nie było, zaznaczam. Widząc, że wszystko w porządku, utopiliśmy tą broń w latrynach. Łambinowice to był jeden z obozów jeszcze z I wojny światowej, latryny [miał] betonowe. Jak byliśmy na apelu, to taki Niemiec, feldfebel buszował po sztubach i co mu w ręce wpadło, to po prostu kradł, resztki dobytku, który żeśmy mieli. Mówię: „Koledzy, zrobimy szwaba!”. i trzy razy dziennie żeśmy się obierali z wszów. Pamiętam, taki siedemnastolatek miał gruby sweter, dziany, robiony na drutach i w każdym oczku była wsza. Nazbieraliśmy tych wszów pełne pudełeczko od zapałek. Któryś mu sprzedaje czy zegarek, czy pierścionek. Był taki głód i koledzy byli tak niewytrzymali, że sprzedawali: na przykład Longinesa czy Patka można było kupić za półtora bochenka chleba. Niemcy wykorzystywali to niemiłosiernie. Apelowałem do kolegów: „Koledzy, powstrzymajcie się trochę! Dadzą więcej!”, nic nie pomagało. Ale kto chce jeść, to na co mu zegarek. Ja miałem Longinesa lotniczego – dawali mnie [pięć] bochenków [chleba], ale nie dałem.
Jak te sienniki żeśmy spalili, jakiś oficer przyleciał, że płacimy. Mówię: „To se potrąćcie. Chcecie doprowadzić do tyfusu?! Przecież macie proszki, środki dezynfekujące, zabijające wszy”. Odwrócił się na pięcie i poszedł. Może Niemcy chcieli, żeby wybuchła epidemia tyfusu.
W końcu zaprowadzono nas do łaźni – to był piąty czy szósty dzień, może siódmy, już nie pamiętam. Dzień przed tym jakoś nas przetrzymano na apelu... Wyżywienie było: bochenek chleba na siedmiu i zupa. Wtedy, pamiętam, była zupa z wytłoków buraczanych suto oblana tłuszczem. To już było zziębnięte, jak żeśmy jedli i dostaliśmy czerwonki. Znając czerwonkę, którą przebyłem na Pawiaku, wiedziałem, że trzy dni trzeba głodować, jakiejś gorącej zupy trzeba zjeść. W łaźni, łazienny Niemiec mówi, żeby zabrać wszystkie papiery, dokumenty, tylko buty zostawić. Ja machinalnie... Byłem w mundurze esesowskim. Na Widok pod [numerem] 14 [miałem] siostrę stryjeczną i stryjenkę (szwagier zginął, dostał kulę na brzuch) i one mnie ufarbowały na brązowo mundur esesowski. To eleganckie bluzeczki były, tak że Niemcy, kto był w mundurze, to [je] zabierali. Macając się poczułem w bocznej kieszonce siedem tysięcy czterysta marek, czyli siedemdziesiąt cztery papierki stumarkowe. Jak żeśmy zdobyli bank, to były tam miliony, ale akurat trafiłem, że były właśnie i marki. Wziąłem dwa pakieciki [takiej] wielkości, jak teraz dziesięciozłotówki, bo przecież marki nie były duże. Nawet zapomniałem o nich, nie wiedziałem, że są, bo miałem trzy mundury. Ten był trzeci, dwa zostały zniszczone, jak byłem ranny.
Po łaźni dochodzę do wieżyczki ze strażnikiem Niemcem i mówię do niego: „Słuchaj, masz sto marek za eins Brot, za jeden chleb”. To zaczął karabinem [machać]. Mówię: „Pocałuj mnie w siedzenie! Tutaj ci strzelać nie wolno! Jak bym był za drutami, to tak, a tutaj to [nie]”. Mówię: Zwei hundert Mark, eins Brot– dwieście marek za jeden chleb. I zgłupiał, bo przecież on żołdu tyle nie miał. Ale pyta się mnie: „Słuchaj, to są dobre marki?”. Mówię: „Dobre, Deutsche, niemieckie marki!”. Trochę po niemiecku umiałem, bo w gimnazjum mechanicznym na Okęciu Paluchu przed wojną był język niemiecki. W [wielu] szkołach był język niemiecki [jako] techniczny, trochę człowiek musiał się nauczyć. Ale on mówi, że dopiero za dwadzieścia cztery godziny będzie miał służbę. Mówię: „Trudno”. I mówi: „Za jeden chleb?!”. „Słuchaj, jak byłbyś chory na czerwonkę i miał marki, to co ci z tych marek, jak nie masz co jeść, jest głód i nie ma lekarstwa?”. Mówi, że dopiero za dwadzieścia cztery godziny, ale bardzo dobry był człowiek. Mówi: „A może jeszcze coś zamiast chleba?”. „Słuchaj, jak masz dobre serce, a jesteśmy chorzy, [to] jakieś lekarstwo: aspirynę, może węgiel drzewny, trochę mąki, czosnku, cebuli, wiesz, to co potrzeba do wyleczenia się”. Z mojej drużyny właśnie siedmiu nas tak [chorowało], to mnie najwięcej obchodziło. Koledzy trochę powątpiewali, ale za dwadzieścia cztery godziny idę na szarówkę, ta strzelnica była niedaleko latryn. On tam jest, Johann miał na imię. Pokazuje: dość duża paczka, bochenek chleba (bo Niemcy mieli takie chyba [po] kilo osiemdziesiąt, podłużne, duże chleby), ale i mąka była, i kasza manna, cebula, czosnek, aspiryna, węgiel. I była butelka zero cztery albo zero pięć nalewki na orzechach, pewnie i anyżek – z kilku ziół. Mówi, że to jest bardzo dobre lekarstwo, jego grosmutter to dała. Dałem mu dwieście marek: „Masz, to dla ciebie” i sto marek dla jego grosmutter za to lekarstwo. Rzeczywiście – jak się tej nalewki wypiło [...], to za dwa dni byliśmy już zdrowi! On znów taką paczkę przyniósł, pamiętam – cztery paczki przyniósł. Nas dwustu pięćdziesięciu (niektórzy koledzy mówią – czterystu) podoficerów przewieziono do Luckenwaldu. To jest miasteczko trzydziestotysięczne pięćdziesiąt sześć kilometrów od Berlina.

  • Proszę opowiedzieć o wyzwoleniu.


Rosjanie... Ale jak żeśmy doszli do Luckenwaldu, naszym jak gdyby dowódcą był starszy sierżant żandarmerii Kupijaj. [Był tam] komendant obozu, kapitan (nie pamiętam nazwiska), stary pruski oficer, ze swoim adiutantem i pułkownik (w mundurze pułkownika), komórka z gestapo. Byli na ganku. Jak żeśmy dochodzili, to Kupijaj krzyknął: „Na lewo patrz i krok defiladowy!”, a ten zasalutował. Ale szedłem przy lewej stronie i [słyszę jak] mówi: Alles bandits! A kapitan mówi, że nie bandyci: Nicht bandits! „Zobacz jak oni idą w nogę! Ani żołnierz francuski, ani angielski, ani niemiecki tak nie idzie w nogę, jak oni”. Alles jungen, good soldaten! „Nasi nie mogli się przez dwa miesiące z nimi uporać i ty mówisz, że to są bandyci?”. Bardzo nas lubił. Skierowano nas do baraku nieogrodzonego drutem! Jedzenie było marne. Ja, Kupijaj, Jabłoński Heniek: [była] taka jak gdyby rada zakładowa. Jabłoński Heniek był pisarzem, dolmeczerem. Ja byłem, jak to się mówi, socjalnym.
Jak żeśmy już z Lamsdorfu [wyjeżdżali], już w wagonach żeśmy byli, [to] Johann nie zdążył mnie dać tej paczki. Pyta się przed tym, jak mam na imię. Mówię, że Jurek, czyli Georg. Przyleciał na dworzec (jaki porządny gość był!) i [krzyczy]: underofficer Georg, Georg! Koledzy mówią: „Jurek, to chyba ten twój Niemiec!”. On biegł i przyniósł paczkę, której mi nie doręczył, bo już żeśmy [wyszli z obozu]! Byli strażnicy, ale mówi: „Odwróćcie się, nie patrzcie. Dobre piwo wam postawię” – i podał mi paczkę. Czyli ludzie są ludźmi, przecież mógł mi jej już nie podać. Dałem mu jeszcze dwieście marek. Widziałem, [że] jak już pociąg ruszył, to mówi: „Patrzcie, to będzie [na] dobre piwo”.
W Luckenwaldzie żeśmy [mieli] trochę żywności. Ale sam przecież człowiek nie zjadł, był obowiązek się dzielić, w miarę możności ratować kolegów, którzy byli chorzy. Była bardzo ciężka zima. Leżeliśmy jak koty, oszczędzaliśmy kalorie. Stefan Tarkowski, pseudonim „Szopen”, plutonowy podchorąży (opowiadałem, że miał sztucer i z tego sztucera nauczył mnie strzelać, jak ze snajperki) miał przed sobą deskę i grał palcami, jak na pianinie. Mówię: „Stefan, oszczędzaj kalorie”, a on: „Jakbym nie grał palcami, to jakbym usiadł do pianina czy fortepianu, to bym se poodbijał opuszki”. Był rozkaz czy komenda, żeby napisać do Czerwonego Krzyża. [Do Szwajcarii] i żeśmy napisali, bo Polska podpisała konwencję szwajcarską Czerwonego Krzyża. Ja, taki trochę dowcipniś (było nas dwustu pięćdziesięciu) mówię: „Heniek, dopisz zero!” – i dopisał zero, czyli paczki żeśmy dostali na dwa i pół tysiąca! Paczka Czerwonego Krzyża to była paczka pięciokilowa, gdzie było sto papierosów – [amerykańskie „Camele”]. Za paczkę papierosów Niemcy dawali dwa bochenki chleba, pomimo rygoru niemieckiego, kartek! Skądś mieli, czyli wszędzie istnieje, jak to się mówi, [czarny rynek], lewy dostatek żywności. Za puszkę neski dawali pięć bochenków chleba. Dostaliśmy jeszcze pięć i pół kilograma rozsypanej kawy: była torba pięciokilowa i torebki półkilowe.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy mundury, a paczki po [Świętach]. Obok było czterystu Anglików. Byliśmy już umundurowani w amerykańskie mundury, elegancko, jeden drugiego nie poznawał. Oni nam [dawali] po dziesięć papierosów i swoje jedzenie. Bardzo podratowali nas żywnościowo na Święta. Było czterystu Anglików... Inaczej: tutaj trzeba wiedzieć – było czterystu żołnierzy Wielkiej Brytanii. Dlaczego? Jak tu, [na ramieniu] mieliśmy na przykład Poland, jak miał Ire – to był Irlandczyk, jak Wal – to był Walijczyk, jak Scott – to był Szkotem. Jak na Szkota powiedziałeś Anglik, to się cholera obrażał, jak powiedziałeś na Irlandczyka, że jest Anglikiem, to się obrażał. Byli Hindusi, Grekowie, trzeba się było do nich zwracać żeby nie obrazić – soldiers – great british, czyli żołnierz Wielkiej Brytanii. To było w porządku, bo to było przecież imperium, które miało swoich żołnierzy z każdego kraju. Oni chodzili naokoło [swych baraków], a my żeśmy leżeli, jak koty ze względu [na to], że po prostu było nam zimno. Oni mieli paczki, kalorie i chodzili [dla gimnastyki i kondycji].
Po Świętach Bożego Narodzenia dostaliśmy paczki. Paczki i kawę. Jak się miało paczkę Czerwonego Krzyża, to już nie było biedy. Było te dwieście czy dwieście pięćdziesiąt gram chleba – bochenek chleba na siedmiu, ale jak było coś do chleba, to przecież nie trzeba było [go] tyle zjeść, bo były konserwy wieprzowe i wołowe. Pierwszy raz wtedy [mieliśmy] konserwy na wzór Ameryki (były amerykańskie), że wieprzowina z rodzynkami na przykład, słodkie. Ci hindusi czy mahometanie, którzy byli w armii brytyjskiej, prosili nas, żeby się wymienić: oni nam dawali wieprzowe, a my dawaliśmy im wołowe. Były torebki ryżu, tak żeśmy się wymieniali, [bo] religia im nie pozwalała jeść [zwłaszcza mięsa wieprzowego]. Paczka była teoretycznie na miesiąc, ale już jak do kuchni jechały platformy z warzywami, ziemniakami, doskoczyłem do [kierowcy] i mówię: „Słuchaj, czy nie można byłoby kupić jajek, czy kartofli?”. On mówi: ”To trzeba mieć marki!”. Wyjąłem: „Widzisz? To są marki” – i jajka, i beczki marynowanej dyni udało mi się załatwić.
Rosjanie podchodzili, już byli niedaleko. Nas, Polaków w kolumnę i do Altengrabow [koło Magdeburga]. To było 3 czy 4 maja. SS chciało nas rozstrzelać, cały obóz. Przy obozie [były] ustawione karabiny maszynowe, ale już straż uciekła i dowództwo nad nami objął pułkownik, lotnik, Rosjanin. Zaraz [była] droga, za drogą baraki – kupa uzbrojenia: te słynne „szpandały”, szybkostrzelne karabiny maszynowe, szmajsery! Żeśmy się uzbroili. Niemcy (SS) już rozstawili karabiny maszynowe, żeby nas rozwalić, rozstrzelać! [Rosjanin] swoich nie wziął, tylko nas i mówi: Uj, rebiata to niepewna. Pułkownik SS ([miał] jakiś krzyż z brylantami) [mówi], żeby wychodzić... A on mówi: „Co, chcecie nas rozwalić?!”. „A co, chcecie żebyście żyli?! Zobacz po oknach – żywa dusza z was nie wyjdzie! W każdym oknie lufy! Albo odstępujecie, albo się rżniemy”. I odstąpili. Ruscy, wojska rosyjskie były już prawie pod drutami. [Był] taki tragiczny moment, że Jugosłowianin z radości skakał i padł na serce... Władowała się kupa samochodów amerykańskich. Już przed tym Amerykanie swoich wzięli... Ale Amerykanie to do wieczora [wojowali, a na noc mieli rozkładane łóżka, żeby] położyli się spać – jeszcze czterystu Niemcy do obozu połapali! [Przyjechała] kolumna samochodów ciężarowych, amerykańskich. Załadowali Polaków, Amerykanów i za Łabę. Zostawiono Włochów, tysiąc oficerów włoskich. Podobno Rosjanie się władowali i rozstrzelali wszystkich...

  • Może pan na koniec podać datę, kiedy odbyło się wyzwolenie obozu?


5 maja. [Wzięli nas załadowali do samochodów ciężarowych i] za Łabę do Hildesheim.

Tam kazano mundury nam zrzucić, [zabrać] dokumenty, [mundury] w ogień, tylko buty [zostawić]. Był jeszcze sierżant z Chicago, Polak. Mówię: „To jeszcze dobre...”. On mówi: „Nie po to Amerykanie przywożą [do Europy], żeby ich z powrotem wywozić”, dlatego były demobile. Łaźnia, szare mydło, DDT nas obsypali! Przechodziło się z baraku do baraku, przegródki i każdy według swojego wzrostu i tuszy dobierał mundury. Był jeden wyjściowy i jeden roboczy, podkoszulki, skarpetki, majteczki, prócz butów. W Hildesheimie żeśmy zajęli koszary. Kiedyś to był pułk kawalerii, bo były stajnie, gdzie była olbrzymia sala taneczna, widowiskowa. Zostały z nas stworzone plutony, kompanie, bataliony na trzecią wojnę światową? Koledzy odebrali komunikat [radiowy], że moi rodzice są w Karlsruhe, w Nadrenii (gdzie ten portrecik miałem zrobiony), pięćset kilometrów [ode mnie], przez Kasel. Autostop [złapałem] i dojechałem, znalazłem rodziców. Ojciec był w Achinger, w sanatorium, ale była mama z siostrą młodszą o siedem lat, Wandą. Każda rodzina niemiecka była obowiązana dla auslanderów, czyli obcokrajowców dać, jak to się mówi, od butów po kapelusz. Byłem taki mundurowy, rozdawałem te ubrania i bardzo dobrze mi to szło.
Komendantem był starszy sierżant amerykański, który chciał się popisać w strzelaniu do znaku [drogowego]. Trzy razy z kolta trafił. Mówi: „Pokaż, jak strzelasz”. Wszystkie władowałem. Dlaczego? Kolty to były jak gdyby nasze Visy. Ciężka broń podrywa, trzeba brać pod punkt. Jak celował w środek, to ledwo trzy razy na dziewięć trafił, ja pod punkt i wszystkie dziewięć władowałem, po kowbojsku! Mówi: „Ooo! [dobrze strzelasz]” i zostałem odzieżowym. Po dwóch tygodniach zaczęło mnie puchnąć [policzek] – odłamek pod okiem (jeden jest na głębokości oka). Major, komendant amerykański nad obozami zawiózł mnie do Heidelbergu. To jest miasto szpitali nad Nekarem, dopływem Renu. Tam tylko jedna bomba padła! Szpital fundacji amerykańskiej, gdzie leżałem, [został] zbudowany w 1938 roku przez polonię niemiecką na skarpie. Operował mnie Johann von Kochowski, wnuk powstańca z 1863 roku, pułkownik SS. Trzy tygodnie nie mogłem się ruszać. Od razu mówi: „Mózg jest ruszony”. [...] [Pułkownik] załatwił mi papiery inwalidy wojennego. Dostałem utratę zdrowia na drugą grupę niemiecką, osiemdziesiąt jeden procent utraty zdrowia.
Wróciliśmy. Ciocia, rodzona [siostra] mamy, dała nam pokój na Kawęczyńskiej pod [numerem] 34, bo Dzika 28, gdzie żeśmy mieszkali... Jak tam ogarnęli, to Ukraińcy się władowali i: Uchadzi, budiem podżegać! – od razu wszystko palili.

  • Kiedy to było, kiedy wrócił pan do Warszawy?


Na Wielkanoc w 1946 roku.






Warszawa, 22 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski

 

Jerzy Oględzki Pseudonim: „Jur” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Gozdawa” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter