Jerzy Smoniewski „Lotnik”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Smoniewski, urodzony w Warszawie 15 czerwca 1924 roku. Moim pseudonimem w okresie okupacji był „Lotnik”; stopień – szeregowiec. Walczyłem przy zdobywaniu koszar przy ulicy 11 Listopada, od strony ulicy Świętego Wincentego; VI Obwód Praga, pluton 1626, zgrupowanie „Rokity”.

Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych – czym zajmowali się pana rodzice, gdzie pan mieszkał, czy miał pan rodzeństwo.

Nie mam rodzeństwa. Jestem pogrobowcem, tata zmarł, gdy jeszcze byłem w brzuszku u mamy. Rodzina raczej robotnicza, mieszkaliśmy w różnych miejscach. Urodziłem się na Starówce. Przed samą wojną mieszkaliśmy już w centrum Warszawy przy ulicy Marszałkowskiej, naprzeciwko ulicy księdza Skorupki.

Czy tata zmarł śmiercią naturalną?

Tata był oficerem legionistą i zginął w czasie wybuchu w 1924 roku w Cytadeli Warszawskiej.

Jak się nazywał tata?

Kominek.

To znaczy, że nazwisko przyjął pan po…

Po mamie.

Jak miał na imię tata?

Kazimierz.

A mama?

Maria.

Najpierw mieszkał pan na Starym Mieście, a potem na Marszałkowskiej?

Tak, najpierw, przez dłuższy okres mieszkaliśmy na Starym Mieście a później przeprowadziliśmy się na ulicę Piękną, a później, już przed wojną w 1939 roku, mieszkaliśmy przy ulicy Marszałkowskiej, naprzeciwko ulicy Księdza Skorupki.

Mamie musiało być bardzo ciężko wychować pana, utrzymać.

Nie ulega wątpliwości, że tak, że było bardzo ciężko. Tym bardziej że nie byłem bardzo pokornym dzieckiem.

A co pan takiego robił?

Różne rzeczy. Po skończeniu szkoły powszechnej na cenzurze miałem niedostateczny ze sprawowania i w związku z tym, z takim stopniem nie mogłem dostać się do żadnego warszawskiego gimnazjum – czy państwowego, czy prywatnego. Zostałem wysłany do gimnazjum w Garwolinie na rok poprawy i tam dano mi tak popalić, że stamtąd wyszedłem z bardzo dobrym stopniem. Wtedy mogłem zatrzymać się w Warszawie na dalszą naukę.

Co pan takiego robił? Wybijał szyby?

Nie. Nie podobało mi się wówczas wiele rzeczy, zwłaszcza donosicielstwo kolegów w klasie. Miałem w klasie jednego kolegę, którego nie bardzo lubiłem i starałem się dać mu znać, że to jest nie w porządku.

Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

W 1939 roku miałem już skończone piętnaście lat. Byłem harcerzem. Zdawałem do trzeciej klasy, z tym że zdałem do trzeciej klasy z poprawką. Wtedy chodziłem do gimnazjum Zgromadzenia Kupców w Warszawie przy Waliców. 1 września 1939 roku musiałem mieć poprawkę z matematyki. W związku z tym mama obudziła mnie rano, ubrałem się w mundurek, przygotowałem się do wyjścia do szkoły, bo o ósmej był egzamin poprawkowy. Ponieważ przejazd tramwajem kosztował piętnaście groszy, to było dość dużo jak na ówczesne czasy, zwłaszcza na moją kieszeń, to powędrowałem na Waliców piechotką (to były trzy – cztery kilometry). Usiadłem, dostałem temat, że z miejsca A do miejsca B jedzie pociąg z [pewną] szybkością, a z miejsca B do miejsca A jedzie pociąg z drugą szybkością i trzeba było obliczyć po jakim czasie i po ilu kilometrach spotkają się. Usiadłem, to co wiedziałem dokładnie, to napisałem – swoje imię, nazwisko i dlaczego zdaję. Myślę sobie – psia krew, ja tego nie rozwiążę. Co mnie obchodzi? Przecież nie będę ani konduktorem ani maszynistą. Trzeba było ułożyć równanie z dwoma niewiadomymi, nie bardzo mi to wychodziło. W tym momencie wchodzi do klasy dyrektor szkoły – zdawałem egzamin nie tylko ja, ale inni też – mówi: „No, zdaliście wszyscy. Wojna wybuchła”. – „O! Wojna wybuchła. Niemcom damy po dupie! – za przeproszeniem – Berlin szybko zajmiemy, będzie zabawa. Koniec”. Z wielką radością przyjąłem informację, że wybuchła wojna.
Ale wracając już po egzaminie do domu, [widziałem] naprzeciwko ówczesnego dworca centralnego (to było w miejscu, gdzie teraz jest dworzec Śródmieście w Alejach Jerozolimskich) pierwszy nalot na Warszawę. Patrzyliśmy w niebo, ludzie patrzyli w niebo: „O! To Amerykanie!”. – „Nie, to Francuzi!”. – „Nie, to nie Francuzi, to Anglicy na pewno!”. A to były już zwiadowcze samoloty niemieckie. Przywędrowałem do domu. Byłem trochę głodny i na oknie leżał wielki pomidor – czerwony, nagrzany słońcem. Obok był chleb, było masło. Nie wiedziałem wtedy, że jem ostatniego, dobrego, prawdziwego polskiego pomidora – o smaku pomidora. Wyszedłem na podwórko do kolegów – jak wojna, to trzeba zacząć coś robić. Zdawało się, że wszystko będzie bardzo łatwo.
Wielka euforia była w dniu 3 września, kiedy państwa sojusznicze – Anglia i Francja – wypowiedziały wojnę. Byłem na wielkich zgrupowaniach pod oknami jednej i drugiej ambasady. Krzyczeliśmy: „Wiwat!”, „Niech żyją!”, „Na pohybel Hitlerowi!”, „Na pohybel hitlerowcom!” – ale żeśmy się strasznie zawiedli. To były pierwsze dni.
Mieszkałem naprzeciwko ulicy ks. Skorupki (ulicy, która pod kątem prostym łączy Hożą z Marszałkowską). To była cicha uliczka, którą przeważnie nie jeździły samochody. W pierwszych dniach wojny – czwarty, piąty dzień – zaczęły się tam zbierać tłumy uchodźców z terenów zajmowanych przez Niemców. Zauważyłem, że między tymi uchodźcami jest mnóstwo dzieci i starszych ludzi, pań w poważnym stanie. W związku z tym, ponieważ byłem harcerzem w drużynie, która mieściła się przy ulicy Hożej 13 (tam była szkoła powszechna numer 171), poszedłem tam i z kolegami żeśmy doszli do wniosku, że trzeba tym ludziom w jakiś sposób pomóc – przynieść wodę, znaleźć kwatery dla dzieciaków. Żeśmy zebrali się, skrzyknęli. [Spotkałem] mojego serdecznego kolegę, Kordusa, który był także harcerzem. Mieszkał przy ulicy Kruczej 8. W tym czasie był bardzo pożyteczny, dlatego że był właścicielem roweru. Przed wojną, jak ktoś miał rower, to był bardzo nobilitowany w swoim środowisku (zresztą rower bardzo się przydał). Zaczęliśmy organizować pomoc dla tych ludzi, tym bardziej że obok była restauracja „Pod Bachusem”. Żeśmy dogadali się z szefem restauracji, że w razie czego wodę, obiady… Powiedział: „No, dobrze, z czego ja wam obiady zrobię? Jak przyniesiecie kartofle, marchew, to zrobię jakoś, żeby można było tym ludziom rozdać. Wodę – dopóki będzie w kranie, to wam dam, ale więcej nie”. Najważniejsze, żeby były kotły – kotły i talerze, żeby można było to roznieść. Myśmy zaczęli organizować to wszystko i całkiem dobrze nam poszło, tylko że problem był później taki, że myśmy sami nie mieli chleba, później już było źle z wyżywieniem. Rower bardzo się przydał, bo jeździliśmy na Pole Mokotowskie. Na Polu Mokotowskim były działki, miejsca, gdzie rosły kartofle, różne jarzyny i stamtąd, dzięki rowerowi, wzięło się worek, przerzuciło przez ramę i przywędrowało się. Był to kawałek drogi – od rogu Wilczej i Marszałkowskiej dostać się wtedy na Pole Mokotowskie, na Polną – tak że przynieść na plecach byłoby trudno, z rowerem łatwiej. Żeśmy przywozili to do „Bachusa” i szef gotował zupę, którą mogliśmy rozdawać, dopóki było można. To trwało mniej więcej do 13−15 września. Później było kiepsko z wodą, kiepsko z wyżywieniem. Najważniejsze, że żeśmy znaleźli kilka kwater u ludzi, u których [uchodźcy] mogli się przebrać, umyć. Później już było trudno ze wszystkim. Wiem, że źródło wody było na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej – tam gdzie przed wojną była poczta (teraz tak samo jest poczta). Była tam studnia artezyjska, trzeba było stanąć w nocy, z kubełkiem, żeby przynieść wodę.

Dlaczego w nocy?

Bo w ciągu dnia bombardowali. Niemcy bombardowali Warszawę od godziny ósmej do pierwszej, od pierwszej do trzeciej mieli przerwę obiadową i od trzeciej dalej, do godziny piątej czy szóstej. Trwało to przez cały czas. 26 września było już bombardowanie ciągłe, przez cały dzień, od świtu do późnej nocy.
Na tyłach ówczesnego kina „Roma” przy ulicy Nowogrodzkiej były składy tytoniowe. W trakcie tego, jak żeśmy stali po wodę, był nalot i składy zostały zbombardowane. Mnóstwo papierosów, cygaretek, leżało na jezdni, można było zbierać. Doszedłem do wniosku, że nie przyniosę wody, tylko dwa kubły cygaretek, może przydadzą się papierosy. Nie tylko ja [zbierałem], ale moi koledzy, z którymi znałem się wówczas z podwórka, też. Przynieśliśmy to, wróciliśmy kilka razy, bo było tego mnóstwo, mnóstwo ludzi też zbierało z podwórka tego zbombardowanego magazynu. To przydało się później. Przynieśliśmy to, były cygaretki La Pintura. Wiem, że żeśmy poszli z kolegą (miał na imię Władek): „Pociągniemy sobie takiego papieroska?”. – „Pociągniemy, dawaj. Masz zapałki?”. – „Mam”. Zaciągnęliśmy się – zaczęło nam się trochę kołować w głowie i robić niedobrze. Władek mówi: „Jurek, ja już nie mogę”. – „Ja też. Nie ma rady”. Przyszedłem do domu po tej zabawie, matka przygląda się: „Jurek, co ty taki blady jesteś?”. – „A, wie mama. Nie ma wody…”. „Chuchnij no!”. No – myślę – jak ja chuchnę, to jak mnie mama „chuchnie”! Były takie przypadki.
Najbardziej przykre przypadki: chyba szóstego, siódmego dnia [były] bombardowania. W pewnym momencie straszny huk. Niesamowity huk, gdzieś w okolicy spadła bomba. Jako młodzi chłopcy byliśmy ciekawi, gdzie to spadło, jak to wygląda, jak spadnie bomba. To był róg ulicy Hożej i Poznańskiej. Troszkę w głębi Hożej stał dom, który był rozkrojony bombą dokładnie tak, jakby przeciął nożem, jeszcze widziałem, jak powiewały firanki. Na jednej ścianie – nie wiem, dlaczego to zapamiętałem – był wiszący telefon, jeszcze dyndała słuchawka. Był przypadek, że nie było czym odgruzowywać, nie było jak odgruzowywać – ile cegieł można było przerzucić rękoma? Była młoda dziewczyna przyciśnięta drewnianym stropem, chcieliśmy jej pomóc… Pierwszy raz w swoim życiu zobaczyłem śmierć. Zastanawialiśmy się, dlaczego nie ma ani straży, ani pogotowia, nie ma żadnej łączności, jak to jest? Jak to jest z tym, co było nam mówione przed wojną, że wszystko jest przygotowane na wypadek wojny, że pogonimy Niemców. To był straszny przypadek.

A ona jeszcze żyła?

Tak. Trzymałem jej głowę, chcieliśmy podnieść jakąś belkę, ale ponieważ na belce było dużo gruzu, trzeba było [odsypać] gruz. Umarła mi na rękach. To był straszny widok. Nie wiedziałem, że do takiego widoku trzeba będzie się później przyzwyczaić.
Po 17 września słyszałem od ludzi, którzy [przechodzili ulicą Marszałkowską] – mówili, że już Związek Radziecki idzie nam na pomoc, są na moście Poniatowskiego, bodajże, a oni byli nie na moście Poniatowskiego, tylko zajmowali tereny wschodnie, czyli pomagali Niemcom w zlikwidowaniu, żeby nastąpił czwarty rozbiór Polski.
Kopaliśmy rowy, chowaliśmy ludzi, prowadziliśmy całą ewidencję, którą później przekazaliśmy harcmistrzowi kto, gdzie, jak (o tych, co wiedzieliśmy). Nie mogliśmy zawiadamiać rodzin tych, którzy polegli, bo mieszkali w różnych miejscach Polski.
26 września był straszny – totalne bombardowanie. Smród, bo fekalia, wszystko, nie było prądu, nie było wody. Trudno było przeżyć. W momencie kiedy Warszawa ogłosiła kapitulację, widziałem jak kordon samochodów niemieckich wjeżdżał od strony Ogrodu Saskiego w kierunku placu Zbawiciela. Całe kolumny niemieckich samochodów wjeżdżały do Polski, z żołnierzami. Jakimi samochodami wówczas wjeżdżali? Wjeżdżali do Warszawy polowymi volkswagenami. Widzieliśmy, patrzyliśmy na szpaler, przyglądaliśmy się. To był straszny widok. Mieli bardzo szerokie hełmy i spod hełmów patrzyły się na nas bardzo nieprzyjazne ślipia. Wszędzie z tyłu, na tabliczkach znamionowych napisane było „POL”. Polskie? To nawet tabliczki znamionowe sobie przygotowali, że Polskę zajmują? Nie, to nie było „POL”, to było Polizei, jak się okazało. Zaczęło się życie w Polsce okupowanej.
Papierosy w tym czasie bardzo się przydały, bo z 1939 na 1940 rok była straszna zima i za papierosy, za wódkę można było kupić trochę węgla. To się bardzo przydało. Tak że parę kubłów papierosów, które mieliśmy w domu, przydało się na to, żeby jako tako przeżyć.

Czy papierosy były w paczkach, czy luzem?

W paczkach. Były w paczkach, były luzem – wszystko jedno, można było i luzem sprzedawać wtedy na ulicy.

Jak pan zbierał je z ulicy, to leżały w paczkach?

Różnie było. Leżały w paczkach, leżały w opakowaniach, w szarym papierze. Były mniejsze, większe, rozsypane – zbierało się, co było. Z kolegami żeśmy nawiązali kontakt właśnie w czasie pomocy na ulicy ks. Skorupki (ilekroć tam przechodzę, to przyglądam się ulicy, która w tej chwili jest zablokowana od ulicy Marszałkowskiej, nie ma wyjazdu). Później Heniek Kordus powiedział: „Słuchajcie chłopaki. Jest mnóstwo rannych żołnierzy, którzy leżą w szpitalu na Agrykoli”. To był szpital wojskowy, nie na samej ulicy Agrykoli, tylko na nasypie na Agrykoli – to był plac, tam gdzie w tej chwili jest Trasa Łazienkowska. W tej chwili jeszcze są resztki zabudowań tego szpitala. Powędrowaliśmy tam. Rzeczywiście [w szpitalu] leżało mnóstwo żołnierzy. Chodziło o nawiązanie kontaktu z ich rodzinami – to pierwsza sprawa. Druga sprawa – trzeba było zebrać dla nich ubrania cywilne, żeby mieli w czym pojechać. Trzecia sprawa – zaczęli produkować tak zwane pierścionki z białym orłem. Były różne, myśmy mieli do czynienia z tymi, którzy robili pierścionki metalowe, ale byli ci, którzy robili także z końskiej szczeciny, dziergane pierścionki. Prosili o to, żeby przynosić im przedwojenne dziesięciogroszówki. Wycinali z dziesięciogroszówek polskie orły, pierścionki na tle biało-czerwonej flagi, można było zakładać na palec. Organizowaliśmy im dziesięciogroszówki i materiały, żeby mogli to zrobić. Po co robili te pierścionki?

Te pierścionki były sprzedawane, rozprowadzane przez nas i przez innych kolegów, wśród znajomych. Braliśmy pieniądze, żeby im dać. W szpitalu nie przelewało się, też był głód, nie mieliśmy za dużo pieniędzy, żeby im dawać.
Ponadto żeśmy dowiadywali się, gdzie jest zakopana broń, którą mieli. Broń była zakopana w Łazienkach i w różnych miejscach dookoła Warszawy. Opisywaliśmy dokładnie to wszystko – gdzie co jest, jak, żeby można było później tej broni szukać. Ale takich jak my było więcej chętnych, którzy szukali broni. Co nam udało się znaleźć, w tych miejscach, gdzie myśmy byli, z różnymi perypetiami – broń była już chyba wykopana, bo ziemia była już bardzo miękka. Doszliśmy do wniosku, żeby szukać gdzie jest twarda ziemia. Żeśmy zrobili sobie metalowe szpikulce i żeśmy [dziobali] ziemię. Jak szło miękko, to znaczy, że tam coś jest. Czasem trafiało się na coś. Trafialiśmy, niestety, na [już] wykopaną [broń]. Ale raz udało nam się znaleźć pistolet – [chyba] Vis.

Przejdźmy do lat okupacji. Czy był pan w konspiracji?

W październiku 1939 roku zaczęła się nauka. Szkoła, w której zdawałem egzamin [poprawkowy], została zbombardowana. Na Nowogrodzkiej przy Emilii Plater też była szkoła, w której, okazało się, że mamy dalszy ciąg nauki. Ponieważ chodziłem wtedy do trzeciej klasy gimnazjum, więc tam poszliśmy. Nie było to długo, może miesiąc – Niemcy pod pretekstem tego, że może być epidemia jeśli chodzi o tyfus plamisty, zamknęli wszystkie szkoły. Wtedy zaczęły się sprawy związane z tajnym nauczaniem. Wiem, że Heniek zaczepił się o tajne nauczanie na Pradze, [w gimnazjum] u Władysława IV. U Władysława IV złapał kontakt z ZWZ na Pradze. Byłem ja, Heniek, Wiktor i Boguś – było nas czterech kolegów i [Heniek] nas tam wprowadził, w konspirację, chyba w 1941 roku. Zaczęła się wtedy już sprawa konspiracyjna, od 1941 roku.

Czy składaliście przysięgę?

Tak. Byliśmy w śmiesznym domu. Na rogu Wileńskiej i chyba Konopackiej był dom, w którym było mieszkanie, do którego wchodziło się nie po schodach, tylko po zadaszonej drabinie przytwierdzonej do ściany. Jak weszło się na górę, to na noc drabina była z powrotem wciągana do mieszkania. Drabina strasznie nam się podobała. Tam składaliśmy przysięgę na ręce ówczesnego dowódcy okręgu praskiego – miał pseudonim „Blacharski”. To był pułkownik Żurowski. Bezpośrednio miałem do czynienia z chorążym „Lewickim” i porucznikiem „Miaskiem”. Z „Lewickim” i „Miaskiem” mieliśmy bardzo duży, bezpośredni kontakt. Wprowadzali nas w tajniki [konspiracji], mówili, co mamy robić. Pierwsze nasze konspiracyjne działania polegały na tym, że wraz z chłopcami, którzy pochodzili z Pragi i pracowali na kolei – uczyli się zawodu, byli w naszym wieku – obserwowaliśmy konwoje pociągów, które dojeżdżały do Warszawy, przywoziły broń nie broń. Konwoje niemieckie, które dojeżdżały z Pragi na Warszawę przez most kolejowy. Chodziliśmy, spisywaliśmy jakie wagony, ile wagonów, ilu osiowe (były cztero-, sześcio- czy ośmioosiowe – trzeba było liczyć dokładnie i szybko). Zbieraliśmy takie informacje. [Również sprawy] z bronią. Broń, którą znaleźliśmy, przekazaliśmy „Lewickiemu” (nazywał się Durczok). Co z tym dalej zrobił – nie wiem. Tak zaczęła się sprawa konspiracyjna, jeżeli chodzi o ZWZ.

Czy były przygotowania do Powstania?

Nie, wtedy nie było żadnych przygotowań. Wiem tylko, że dzięki temu, że miałem tam kontakt, to mogłem lepiej zaopatrzyć dom, bo przy okazji dowiedziałem się, jak pędzi się bimber, jak robi się marmoladę z buraków. Na Pradze łatwiej było organizować wtedy sprzedaż. Trzeba było z czegoś żyć.

Jak pan dowiedział się o tym, że jest godzina „W”, że wybucha Powstanie?

Godzina „W” to już była AK, to już była inna organizacja, inna sprawa. [AK] to był chyba 1942 rok, jak nas [przejęli]. Był już inny lokal konspiracyjny, na Wileńskiej. Na Wileńskiej u wylotu Konopackiej są bloki kolejowe, w których mieszkały rodziny kolejarzy. Byłem niedawno przy tym bloku, gdzie to się działo – był tam lokal konspiracyjny, na pierwszym piętrze, numer 5 (obecnie to Wileńska [chyba] 16 B czy 14 B). Lokal miał na parterze piwnice. Piwnice były wzdłuż ściany frontowej, ale były dostępne nie od ulicy Wileńskiej, [ale i] od podwórka. Od Wileńskiej było przejście do tych piwnic, wyjście było – poprzez furtki – na tereny kolejowe. W tych piwnicach myśmy trzymali wszystkie materiały potrzebne do małego sabotażu.
Muszę wspomnieć o tym, że koleżanka (miała chyba pseudonim „Jadwiga”, z domu Bonisławska), siostra naszego dowódcy „Znicza” (Wójcika, który niestety poległ w Powstaniu), organizowała to, że w tych piwnicach można było przechowywać różne materiały, które można było dostarczać z jednej i drugiej strony. Ze względu na duży ruch na podwórku nie rzucało się w oczy, że kręcą się ludzie – młodzi nie młodzi – bo tam handlowano. W piwnicach przechowywaliśmy ulotki, biuletyny, farby do malowania na ścianach i sprzęt, który był wtedy potrzebny do małego sabotażu.

Jak doszło do Godziny „W”? Czy przyszedł do pana łącznik? Jak to się stało?

Na dzień przed Powstaniem był rozkaz zebrania się już w miejscach wyjścia do Powstania. Pierwszy rozkaz był później odwołany. W tym dniu, ponieważ mieszkałem w Warszawie, a na Pradze nie [znalem] nikogo, już myśmy byli na kwaterze u Durczoka, u „Lewickiego”, naszego bezpośredniego dowódcy. Po odwołaniu [rozkazu] myśmy wybierali się z powrotem do Warszawy, ale zatrzymano nas – „Zobaczymy, co będzie dalej”. Był pierwszy rozkaz, że jest Powstanie, później został odwołany, powstało zamieszanie. Przed tym powiedziano nam, że Powstanie będzie trwało jakieś trzy dni, żeby zabrać ze sobą na trzy dni wyżywienie. To żeśmy ze sobą przynieśli ubranie, buty – też na trzydniówkę, to było później fatalne w skutkach.
W dniu wybuchu Powstania przeszliśmy z Konopackiej – chyba około godziny dwunastej – na ulicę Smoleńską. Poszedłem ze swoim zgrupowaniem na ulicę Smoleńską i na Smoleńskiej czekaliśmy do godziny „W”. W momencie kiedy wybuchło Powstanie, dochodziła godzina piąta – tuż przed tym – zaczęliśmy wychodzić ze Smoleńskiej w kierunku ulicy Praskiej. Z Praskiej był wylot na ulicę św. Wincentego. W momencie kiedy Powstanie już wybuchło, kiedy już było słychać, że się rusza, myśmy tyralierą, wychodząc z ulicy św. Wincentego, rozsypali się wzdłuż ulicy Odrowąża. W tym momencie mieliśmy do pokonania nasyp kolejowy, do którego trzeba by było przebiec polem trzydzieści – czterdzieści metrów ([poprzez] tory tramwajowe [i jezdnię]), żeby zacząć wdrapywać się na nasyp. [Trzeba było] przejść [przez] nasyp i jak się [z niego] zeszło, to była duża, wolna przestrzeń, gdzie już można było zaatakować koszary na 11 Listopada. W momencie kiedy [zaczął się atak przy] nasypie, był posterunek kolejowy (ciemny, chyba z drewna, duży budynek) – zauważyłem tam dziwny ruch, który mnie trochę zaniepokoił. Na tym posterunku Niemcy mieli karabin maszynowy. W momencie kiedy ruszyliśmy, to mieli nas jak na dłoni. [Ten] karabin maszynowy pracował bardzo skutecznie. Oprócz tego jeszcze nie wiedzieliśmy o tym, że na dzień czy na dwa dni przed samym wybuchem Powstania na teren koszar przy 11 Listopada przyjechała dywizja pancerna „Hermann Göring”. Szliśmy do ataku rozsypani tyralierą – „Padnij! Powstań! Padnij! Powstań!” – i w pewnym momencie zauważyłem, że spod wiaduktu wyjeżdża czołg. Czułem, jakby lufę miał skierowaną na mnie, miałem wrażenie, że lufa celuje we mnie. W pewnym momencie – błysk, huk, uderzenie w rękę i zemdlałem. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Upuściłem broń, którą miałem. Obudziłem się w szpitalu, jak operowali mi rękę. I chyba dzięki temu żyję, bo tam mnóstwo ludzi zginęło.
Dowódca [naszego] zgrupowania, porucznik „Znicz” poszedł do Powstania w mundurze wojskowym, który przechowywał w domu, w oficerkach. Był widoczny – na tle nas, którzy byliśmy ubrani w ciuchy cywilne z biało-czerwoną opaską, był widzialny jak na tarczy. Później dowiedziałem się, że karabin [maszynowy] przeszył go w poprzek. Dostał serię.
W punkcie opatrunkowym nie dopytywałem się [wówczas, kto mnie tu dostarczył]. Po Powstaniu i po powrocie do Warszawy, ponieważ miałem perypetie z Informacją Wojskową, nie mogłem bezpośrednio dopytywać się, nawiązywać kontaktów z wielu względów, bo siedziałem w więzieniu we Wronkach przez wiele lat. Kto mnie wtedy wyciągnął – tego nie wiem. Wiem tylko, że bardzo gorąco dziękuję mu do tej pory, że mnie wyciągnął i doprowadził do lazaretu. Doprowadził czy dowiózł – chyba dowiózł, bo chyba nie mogłem chodzić. Byłem jak sparaliżowany. Ta lufa, celująca prosto w oczy, śni mi się po nocach. I ten błysk, ten huk.

Czy były tam z wami sanitariuszki?

Były. [Tak były w pierwszej i] w drugiej linii. Byliśmy bardzo napięci w tym czasie, kiedy żeśmy rozwijali tyralierę, bo deprymowało nas to, że byliśmy przed wejściem na nasyp. Ta wolna przestrzeń była deprymująca, prawie że nogi pętała. Szło się, mieliśmy biec, ale jak żeśmy wstawali, to żeśmy padali, wstawali i padali, bo ostrzał z karabinu maszynowego był straszny. I ten czołg, który [wyjechał]… Później się tylko dowiedziałem, parę dni potem, że tam była straszna masakra, mnóstwo [powstańców] zginęło. Natomiast wszyscy ci dowódcy, którzy nie zginęli tak jak porucznik „Znicz”, w momencie kiedy Niemcy zaczęli palić domy [w okolicy] św. Wincentego róg Odrowąża i w głębi [św. Wincentego] – mieszkania cywilów, mordować ludzi, to ludzie zaczęli krzyczeć, że to nie oni. Podobno [Niemcy] powiedzieli, że jak się ujawnią ci, którzy poprowadzili do Powstania, to dadzą spokój, nie będą palić domów i tych ludzi mordować. Ujawnili się. Zaraz wszyscy zostali rozstrzelani. To było straszne.

Jakie zadanie miał pana pluton w dniu 1 sierpnia? Co miał zdobyć?

Miał [za] zadanie przejścia przez nasyp [i dalsze zdobywanie] koszar na 11 Listopada od strony nasypu. Drugi [atak] szedł od ulicy 11 Listopada. Myśmy mieli [atakować] od strony nasypu, a z drugiej strony, od [strony] ulicy 11 Listopada, był drugi [atak]. Nie wiem, jakie tam były warunki. Straciłem kontakt na wiele lat z [akowcami] z Pragi, z mojego zgrupowania, ze względu na to, że przez wiele lat siedziałem we Wronkach. Nie było żadnego kontaktu. A zaraz po Powstaniu też różnie układały się [sprawy].

Jak przyszliście na Smoleńską o godzinie dwunastej, to gdzie czekaliście? W piwnicach, w mieszkaniu?

W mieszkaniach. To był drewniany dom, nieskanalizowany, i tam, w mieszkaniach żeśmy czekali. Z mojego plutonu było nas chyba dwudziestu. Byliśmy rozrzuceni – czekaliśmy na podwórku, w mieszkaniach.

Jakie było uzbrojenie?

Razem z Heńkiem [mieliśmy] lekki karabin maszynowy, chyba „czeska zbrojówka”, i parę taśm do tej „czeskiej zbrojówki”. Ostrzeliwanie tego budynku – [kolejnego], z którego do nas strzelano – z „czeskiej zbrojówki” dało niewielki efekt, bo [ona] miała niedaleki zasięg. To jest jedna sprawa. Druga sprawa – zacinała się bardzo często.
Uzbrojenie? Przykro powiedzieć – prawie z gołymi rękami. Kilku miało pistolety… W tym zespole, w którym byłem, to ta „czeska zbrojówka” była najważniejsza, było kilka pistoletów, dwa czy cztery kb, czyli karabiny i to było wszystko. Granatów prawie żadnych. Trudno byłoby rzucić stamtąd granaty, bo [trzeba] odchylić się – żeby rzucić granat, trzeba było [unieść się]. Byliśmy zupełnie przygwożdżeni.

Czy dostaliście opaski?

Tak, opaski dostaliśmy jeszcze przedtem. Trzy – cztery dni przed Powstaniem dostaliśmy opaski. Dostaliśmy [je] w naszym punkcie głównym na Wileńskiej, w lokalu numer 5, jeszcze przed wyjściem. Opaski mieliśmy już dużo wcześniej.

W jakim mundurze był wasz dowódca?

[Jak już mówiłem,] był w mundurze przedwojennym – polowym albo wyjściowym, w tej chwili nie mogę dokładnie powiedzieć. Kiedy wyszedłem ze szpitala, poszedłem na ulicę Wileńską (bo nie miałem żadnej innej kwatery), gdzie mieszkała „Jadwiga”, i tam dowiedziałem się, że [dowódca] nie żyje [i że trzeba] go [pochować]. Myśmy go [pochowali] w dole naprzeciwko cmentarza, naprzeciwko drewnianego kościoła. Była jezdnia, chodnik i obok był placyk. Na placyku wykopaliśmy dół i żeśmy go tam pochowali na jeden, dwa dni, żeby załatwić sprawy związane z pochówkiem. Jego rodzina i koledzy z [naszego] plutonu – załatwiliśmy pochówek i po dwudziestu czterech godzinach żeśmy go wykopywali. Też straszny widok. Jedna noc w takim grobie ziemnym. Czyściliśmy go, to był chyba polowy mundur. Tak mi się wydaje, to nie był drelich, ale nie potrafię powiedzieć w tej chwili. Nie patrzyliśmy, chcieliśmy go jak najszybciej oczyścić, położyć w trumnie, zawieźć na cmentarz i pochować. Nawet nie pamiętam w tej chwili, w której kwaterze leży, ale można sprawdzić. Wójcik. Jego nazwisko istnieje na murze pamięci, który jest w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Co się stało z pana kolegami – z Heńkiem i z innymi?

Heniek przeżył. Nastąpił odwrót, większość moich kolegów rozsypała się po Cmentarzu Bródnowskim, pochowali się w różnych kątach cmentarza. Niemcy spodziewali się, że tak będzie, szli tyralierą i wyłapywali. Jak wyłapywali, to od razu rozstrzeliwali. Heniek schował się w katakumbie. Całą noc przesiedział w katakumbie, słyszał jak przechodzą Niemcy – tak później mówił. Obawiał się, że wrzucą tam granat, [gdyby] zobaczyli, że katakumba jest trochę odsunięta. Przeżył, ale jak go zobaczyłem na drugi, trzeci dzień – okrężną drogą przyszedł także na ulicę Wileńską – to był siwiutki jak gołąbek. Takiego go zapamiętałem.

A reszta pana kolegów? Też przeżyli czy zginęli?

Z niektórymi spotkałem się później w obozie w Zakroczymiu. Byli zdumieni, że żyję, bo już poszła wieść, że zostałem zabity.

Czy czołg faktycznie celował w pana, czy dostał pan odłamkiem?

To był [chyba] szrapnel. W każdym razie obok mnie coś wybuchło, zasłoniłem się, żeby nie dostać w twarz. Miałem pokancerowaną dłoń. Pamiętam tylko błysk, huk. Więcej już nie pamiętałem – czy ze strachu czy… Trudno powiedzieć. Jak wyjeżdżał czołg i ta lufa – byłem przekonany, że celuje we mnie, ale prawdopodobnie było to moje osobiste wrażenie. Prawdopodobnie jak człowiek znajdzie się w takiej sytuacji, naprzeciwko czołgu, to zdaje się [mu], że jest na pierwszym planie. Takie miałem wrażenie. To było straszne wrażenie, ta lufa mi się czasem śniła po nocach. Bardzo często śniła mi się we Wronkach, jak siedziałem w [pojedynczej] celi.

Czy na Cmentarz Bródnowski szedł Wehrmacht czy SS? Ci, co wyłapywali chłopaków i rozstrzeliwali na miejscu?

Nie potrafię powiedzieć, jaka to była dywizja niemiecka albo jakie zgrupowanie niemieckie. Nie wiem, żołnierzy bezpośrednio nie widziałem. Widziałem czołg, karabin maszynowy, natomiast nie wiedziałem, że jakaś tyraliera niemiecka szła z przeciwnej strony. Absolutnie nie. Myśmy szli tyralierą, żeby przejść przez wał. Wiem, że wzdłuż ulicy Odrowąża rozsypana była duża grupa. Nie tylko nasze zgrupowanie, ale inne zgrupowania też chyba były.

Ale Niemcy zabijali każdego, kogo spotkali na cmentarzu?

Kogo spotkali, kogo złapali, to zabijali od razu. Takie mam wieści od ludzi, zwłaszcza od Heńka, bo słyszał te strzały. Nie wiem, w jaki sposób odsunął płytę (w takich sytuacjach są siły nadludzkie), w jaki sposób wlazł do tych katakumb, do środka, jak potem zasunął to z powrotem. Tylko wiedział, że Niemcy, idąc, strzelali i wrzucali granaty. Czasem były wybuchy – tak on to [słyszał]. Wierzyłem mu, to strasznie wyglądało.

Czy jeszcze żyje?

Nie. Przeżył [Powstanie]. Na całe szczęście nie dotknęły go powojenne represje. Skończył SGGW w Warszawie. Miał rodzinę w USA. Metodą łapówek nie łapówek dostał paszport i wyjechał z Polski. Zmarł w USA.

Jak miał na nazwisko?

Henryk Kordus, pseudonim „Skrzetuski”.

Czy z ulicy Smoleńskiej wybiegaliście pojedynczo na ulicę? Jak to się odbywało?

Na dziesięć minut przed piątą, przed wybuchem Powstania, wyszliśmy już na ulicę pełni wiary i optymizmu, z pełnym zadowoleniem, już z opaskami. Ludzie przyglądali się nam, machali, pozdrawiali serdecznie. Wyszliśmy już na ulicę pewnie, szliśmy zwartą grupą wzdłuż ulicy. Smoleńska bezpośrednio nie dochodziła do ulicy Praskiej. Trzeba było dojść innymi uliczkami, żeby wyjść. Chodziło o to, żeby wyjść jak najbliżej ulicy św. Wincentego, żeby jak najszybciej rozwinąć tyralierę (Praska dochodziła do św. Wincentego). Roiło się, jak na ówczesne czasy, sporo było chłopców, nawet mi nieznanych. Oprócz mojego plutonu, w którym byłem, było jeszcze sporo innych. Cała Smoleńska była obstawiona. Nie wiem, czy z innych ulic też wychodzili, ale prawdopodobnie tak. Dość duża grupa akowców wyszła wtedy na ulicę św. Wincentego.

Jak pan się czuł, idąc swobodnie – z opaską, z bronią, środkiem ulicy?

Czułem się jak bohater! Niosłem erkaem, zadowolony! „O! Macie broń! To teraz dacie Niemcom!”. Tak jak myślałem w 1939 roku – damy Niemcom. Oni nam dali…

Czy słyszał pan, że przyszedł rozkaz, że macie iść z powrotem do konspiracji? Bo został pan pozostawiony sam sobie na Pradze.

Jestem na Wileńskiej, mieszkam razem z Heńkiem, bo reszta plutonu to byli chłopcy, którzy mieszkali na Pradze, więc udali się do swoich rodzin, do swoich domów. My we dwóch – nie mieliśmy [gdzie], bo byliśmy z Warszawy. To było małe mieszkanie, pokój z kuchnią, mieszkała tam rodzina porucznika „Znicza”, mieszkała koleżanka „Jadwiga”. Było jeszcze małe dziecko, niemowlak. Nie można było zatrzymać się tam na dłużej, tym bardziej że wcale im się nie przelewało – a tu dwóch chłopów jeszcze do żywienia.
Z kim pan był?

Z Heńkiem, bo na drugi dzień po wybuchu Powstania okrężną drogą wrócił [na Wileńską]. Taka była umowa, że w razie czego, to wracamy na Wileńską. Miało to trwać dwa – trzy dni, Powstanie prawdopodobnie zakończy się i wrócimy do Warszawy. Takie mieliśmy wrażenie. Jeżeli na Pradze wybuchło Powstanie i zostało przez Niemców zlikwidowane w ciągu trzech dni, to było takie prawdopodobieństwo, że teraz będzie [trzeba] przedostać się do Puszczy Kampinoskiej [i] pójść do Warszawy. Zaczęły być organizowane grupy, które wędrowały. Miałem zabandażowaną rękę, to trudno było mi poruszać się. Jeśli chodzi o sprawność, to nogi miałem w porządku, tylko ręka była nie w porządku. „Jadwiga” jak mogła, tak mnie opatrywała, bo była sanitariuszką, dała mi nawet pakiet na drogę.
Była nawet sprawa, jak przedostać się do Kampinosu, którędy iść. Wzdłuż ulicy Modlińskiej Niemcy patrolowali i wyłapywali wszystkich młodych ludzi, którzy nie byli zameldowani w tamtych okolicach. Jeżeli ktoś był zameldowany i miał napisane w kenkarcie, że tu mieszka, to go puszczano. Natomiast ci, którzy mieli w kenkarcie, że nie, to nie. A wszystkie dowody osobiste były zmagazynowane na Wileńskiej. Przed wyjściem do Powstania żeśmy tam zostawili swoje dowody osobiste, tak zwane kenkarty.

Dlaczego?

Żeby nie było od razu, kto jest kto. Takie było konspiracyjne zadanie. Jak [szło] się na akcję, to zawsze dowody osobiste zostawały. Tak samo, jak się malowało literki czy przewoziło się rzeczy konspiracyjne, to zawsze zostawiało się kenkarty, zabierało się później. Różnie było – to była umowa. Przeważnie albo sanitariuszki miały przy sobie, [ale] nie te osoby, które pierwsze rzucały się w oczy w czasie aresztowania.

Chcieliście dostać się do Kampinosu?

Tak. W związku z [powyższym] – Modlińską nie. Powiedziano mi, że jeżeli będę chciał iść, to mam iść w kierunku na Kobyłkę [czy] na Choszczówkę. Doszliśmy z Heńkiem do wniosku, że jak będziemy szli we dwóch, to jak nas złapią, to nas od razu zgarną. Każdy miał przedostawać się pojedynczo. Powędrowałem na Choszczówkę, na Kobyłkę – nie znając zupełnie tamtych terenów. Kombinowałem i wędrowałem z obandażowaną ręką. Nocowałem po stodołach. Miałem takie nieszczęście, że w Choszczówce wpadłem w obławę. Złapali mnie Niemcy, rękę miałem obandażowaną, pytali się, co jest. Powiedziałem, że się skaleczyłem w czasie robót polowych. Skąd tutaj jestem? Mówię: „Ja tu nie mieszkam, nie znam okolicy”. – „Do samochodu”. [Pytają], czy jestem tu zameldowany, czy mam kenkartę. Miałem kenkartę, ale warszawską. Do samochodu. W samochodzie było mnóstwo innych ludzi, przeważnie młodych. Wywieźli nas do obozu w Zakroczymiu. W Zakroczymiu był obóz przejściowy dla wszystkich, których złapali po drodze.
W Modlinie było lotnisko, z którego startowały samoloty bombardujące Warszawę – takie miałem wrażenie. Brano nas do kopania rowów. Tam właśnie spotkałem wielu kolegów z mojego plutonu, którzy byli przekonani, że nie żyję. Pytałem się co, kto, jak – nie chcieli za bardzo rozmawiać, było takie wrażenie, że jesteśmy obserwowani. Przez kogo byli obserwowani – nie wiem, w każdym razie było takie wrażenie. Kiwaliśmy sobie tylko głową – cześć, cześć. Nie można było nawiązać łączności.
Któregoś ranka, po wstaniu, zostaliśmy otoczeni kordonem przez lotników niemieckich i zaprowadzeni do Modlina na stację kolejową, władowani do pociągów towarowych, drzwi zatrzaśnięte i – do Niemiec.
Pierwszy mój obóz był w Schneidemühl – w Pile. Tam siedziałem w obozie przejściowym, też w strasznych warunkach. Buty, które wziąłem, prawie mi się rozlatywały. Ubranie, które wziąłem na trzy dni – [początkowo] było bardzo ciepło, a tu już zaczęła być troszkę jesień. Nie było w czym chodzić, nie było czym się przykryć i było głodno. Po drodze, jak jechaliśmy wagonami towarowymi, to na stacjach, jak czasem otwierali, można było napić się wody [z] kubła, ludzie wrzucali nam chleb.

Pana mama została w Warszawie?

Mama została w Warszawie.

Czy przeżyła Powstanie?

Przeżyła, ale w strasznym stanie. Mama nie wiedziała, że w ogóle byłem w konspiracji. W momencie kiedy mama się ze mną żegnała, wiedziała, że idę do Powstania, to bardzo ciężko się rozchorowała. Miała mnie jedynego. Z mamą spotkałem się przypadkowo po Powstaniu.
Pojechałem do obozu w Schneidemühl. W obozie były straszne warunki bytu. Żywiłem się trawą i piłem wodę prawie przez tydzień, dopóki nie „nauczyłem” się niemieckiego. Z Durchgangslager Schneidemühl zostałem przewieziony do Wrocławia (Breslau). Gnali mnie przez główną ulicę Wrocławia jako „krasnoarmiejca” – z Dworca Głównego do obozu. To był chyba październik 1944. Później tą samą ulicą zostałem prowadzony przez UB do gmachu UB jako hitlerowiec, tak że mam z Wrocławiem przykre wspomnienia.

Gdzie pana zastał koniec wojny, wyzwolenie?

Koniec wojny zastał mnie we wsi Cunnersdorf, w ostatnim obozie koło Pirny. Po bombardowaniu Drezna przez aliantów w 1945 roku (chyba bombardowali w kwietniu) wyrzucili nas z baraków na plac. Leżeliśmy, czułem jak ziemia oddychała, jak bombardowali. Strasznie bombardowanie przeżyli tam Niemcy – dobrze im tak. Pierwszy raz zastosowano tam napalm. W obozie nastąpiło już rozprężenie. Przyszła nas pilnować grupa Volksturmu, dziadków – jeszcze z karabinami manlicherami sprzed pierwszej wojny światowej. Nie wiedzieli, kto my, a myśmy wiedzieli, kto oni są. Powiedzieli nam wyraźnie: „Jak chcecie, to uciekajcie. My do was nie będziemy strzelać. Kto wie, czy [was] SS nie weźmie tutaj”. Jak usłyszeliśmy, że SS, to żeśmy uciekli.
Tułałem się przez kilka dni w lasach poddrezneńskich i we wsi Cunnersdorf zostałem wyswobodzony przez 2 Armię Wojska Polskiego, przez zagon pancerny armii ludowej wojska polskiego. Siedziałem w chałupie na dole, w piwnicach, Niemcy zwiali. Jadłem zsiadłe mleko, bo Niemcy uważali, że zsiadłe mleko jest zepsute, a mnie [wówczas] bardzo smakowało, bo byłem wtedy bardzo wygłodniały. Też byłem w fatalnym stanie, jeśli chodzi o sprawy gastryczne. Doturlałem się [z wojskiem] do Wrocławia.
We Wrocławiu zostałem zastępcą komendanta wojennego miasta Wrocławia. Uzbroiłem się bardzo dobrze, bo na ulicach leżało mnóstwo broni. Miałem takiego szmajsera, że daj Boże, żebym w Powstaniu miał takiego. Żeśmy weszli w zatarg, mój pluton wszedł w zatarg z „krasnoarmiejcami”, którzy rabowali fabryki. Mieliśmy podobno bronić fabryki. Zaczęło się mną interesować NKWD. Jak wróciłem kiedyś z tak zwanej razwiedki, to dowódca powiedział: „Ty się zabieraj stąd, bo jak cię NKWD dorwie, to ty rodziny już nie zobaczysz. Gdzie chcesz jechać?”. – „Do oficerskiej szkoły lotniczej”. Miałem pseudonim „Lotnik”, chciałem zostać lotnikiem. Pojechałem. Pojechałem w nocy a – podobno – w nocy po mnie przyszli. Tak później słyszałem, ale ile w tym prawdy – nie wiem.
Pojechałem do oficerskiej szkoły lotniczej, to był rok 1945 (wrzesień – październik). Zostałem tam włączony do dywizjonu zapasowego i czekałem na szkolenie. Ale dywizjon zapasowy to było jeszcze mnóstwo innych osób, a między innymi było mnóstwo kapusiów, którzy wąchali, kto przychodzi i jak jest. Byłem na tyle naiwny, że jak jakiś podskoczył i mówił, że Powstanie Warszawskie to nie był żaden zryw, zaczął pluć na Powstanie Warszawskie, to dostał parę razy w mordę. Poszedł poskarżyć się w Informacji Wojskowej. Już wtedy byłem przyjęty na szkolenie z obserwatorki, jako pilot obserwator. Z dnia na dzień wyrzucili mnie ze szkoły – z listem, że jestem wrogiem ludu.

Kiedy został pan aresztowany?

Po wyrzuceniu ze szkoły zacząłem studiować na Politechnice Warszawskiej na wydziale chemicznym. Zostałem aresztowany 20 listopada 1946 roku, jak wracałem z politechniki, zdjęto mnie na ulicy. [Wcześniej] musiałem być zdemobilizowany tam, gdzie mnie zmobilizowano. Zmobilizowano mnie we Wrocławiu, w związku z tym demobilizacja według ówczesnych prawideł musiała nastąpić tam, gdzie mnie mobilizowano – musiałem pojechać do Wrocławia. We Wrocławiu demobilizacja trwała, bo mobilizowano mnie w 1945 roku, więc nie było dokumentów, zawieruszenie, musiałem czekać kilka dni. Ponieważ nie miałem się gdzie zatrzymać we Wrocławiu, nie miałem żadnych możliwości, szukałem kwatery. Siedziałem na dworcu, czekałem na to, żeby czas upłynął, żeby na drugi dzień pójść z powrotem do punktu, gdzie mnie zmobilizowano, czyli do komendantury wojskowej miasta Wrocławia – [dowiedzieć się], czy znaleźli moje papiery, czy nie, żeby mnie zdemobilizować. Widziałem, że ktoś przygląda mi się z boku. Myślę – kto to jest? Nie znam człowieka. Kto to może być? Podchodzi do mnie facet i mówi: „Co, pan szuka jakiejś kwatery? Widzę, że pan tak się kręci”. – „Szukam kwatery”. – „To chodź pan do nas”. – „Gdzie – do was?”. – „No, chodź pan. Znajdzie się jakieś spanie i jedzenie”. Okazuje się, że to była nieujawniona grupa akowska ze wschodniej Polski – grupa „Żelaznego”. Miałem pistolet – widocznie mu się podobał. Pytał się, czy ten pistolet jest zaewidencjonowany. Mówię: „Nie, nie jest zaewidencjonowany”. – „No, to wie pan, to kwaterę dostanie pan za ten pistolet”. Zostawiłem im pistolet, dlaczego miałem nie zostawić? Chłopaki swoje, akowcy. Sprawy demobilizacyjne zostały załatwione, powiedzieliśmy sobie cześć. Powiedziałem: „Jak będziecie potrzebowali coś z Warszawy, to możemy się dogadać”.
W 1946 roku wpadli, zostali aresztowani i mnie wykapowali. W Warszawie szybko mnie zidentyfikowali – byłem zameldowany w Warszawie – i jak wracałem [z politechniki], to mnie zdjęli. Informacja Wojskowa – róg Chałubińskiego i Oczki, [i osadzono w „kapezecie” (kapciorka… politiczieskowo zadzierżania). Jak wszedłem do aresztu śledczego, to myślałem, że wszedłem do siódmego kręgu piekieł. Smród, brud, ciemno. Wsadzili mnie do celi, gdzie na powierzchni szesnastu metrów było szesnastu więźniów. Były zrobione piętrowe prycze. W kącie stała parasza – [obcięta beczka], do której oddawało się mocz i kał. Tam siedziałem miesiąc, poniewierany, bity i przesłuchiwany przez oficera armii ludowej w stopniu kapitana Wincentego Romanowskiego. Trzymał mnie i w karcerze, i w wodzie. Koniecznie chciał ze mnie wydusić, że miałem kontakt z grupą akowską, właśnie „Żelaznego”. Nie przyznawałem się, to mnie poniewierał. Później konfrontacje nie konfrontacje. Okazało się, że tamci mnie sypnęli zupełnie, że jeszcze do tego zostawiłem pistolet. Oprócz tego [śledczy doszedł] do wniosku, że jeżeli byłem w Dęblinie, to miałem kontakt z grupą akowską „Orlika”, która tam działała. Wtedy zaczęło się jeszcze dalsze śledztwo, jeżeli chodzi o kontakty z „Orlikiem”. To, że żyję po tym śledztwie… W każdym razie mój kręgosłup wie o tym dobrze, zęby, twarz, oczy i uszy, bo byłem katowany.

Jak to wyglądało?

W kącie pokoju stał metalowy zydel. [Wprowadzano] mnie do pokoiku, w którym byłem przesłuchiwany. Z jednej strony za biurkiem siedział kapitan z baretkami orderu Virtuti Militari. Zaczęło się. Najpierw [kazano mi] pisać życiorysy, a później zaczęło się wypytywanie kto, co, jak i dlaczego. Później, już bez żadnej żenady, podchodził do mnie, kazał mi wstawać [z tego zydla], bił pięścią albo dłonią w kark, co powodowało omdlenia. Jak padłem na podłogę, to wzywał jeszcze kolegów, żeby mnie kopali. Albo robili tak zwaną „figurę na kocioł, jak to nazywali. Nie wiem, na czym polega ta figura „na kocioł”, bo to podobno jest figura z kart. Przerzucali mnie przez metalowy zydel i bykowcem prali po całym ciele, od góry do dołu. Albo wielokrotne przysiady, po których puchły uda, nie można było chodzić. Chwalili się [przy] tym, ilu już oni akowców tutaj załatwili. Najdziwniejsze jest to, że tego bandytę dorwałem po okresie „Solidarności” i wytoczyłem mu sprawę. Tylko tak niefortunnie, że go sądzili jego koledzy, to znaczy – ja byłem sądzony, nie on. Do niego mówiło się: „Panie pułkowniku, panu się nic nie stanie”. – „Panie pułkowniku”, a do mnie per „wy”. Ale wtedy byłem w strasznym stanie zdrowotnym, miałem [problemy] z kręgosłupem – miałem bezwładne nogi, chodziłem o kulach. Na rozprawę przyszedłem prawie ze szpitala. Dostał półtora roku więzienia i pozbawienie praw obywatelskich – w pierwszej instancji. Odwołał się i w drugiej instancji, [gdzie] już miał swoich kolegów, bardzo [z nim zaprzyjaźnionych], że półtora roku więzienia mu zostawili, ale [pozbawienia praw obywatelskich] cofnęli, czyli miał pełne prawo noszenia munduru, emerytury. Czy siedział? Nie wiem, czy siedział. Przestałem się tym interesować.
[Wracając do przesłuchań] – w czasie śledztwa wchodził nadzorujący sprawę z ramienia pułkownika Fejgina, oficer radziecki, enkawudzista. [Pytał „śledczego”: Szto? Gada?. „Nie, nie gada”. [Dać] w dupu, budziet gadać. [Zaś] do mnie, takiego zmaltretowanego, mówi ([pokazując] na śledczego): No, smatri. Eto polskij patriot. A ty chuj. Tak sobie pomyślałem po rozprawie, po wszystkim – ten polskij patriot nadal pobiera emeryturkę, daj Boże zdrowie, [i że my mu ją płacimy] tyle lat po „Solidarności”.
Śledztwo trwało półtora miesiąca. Później przekazano mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na miesiąc czasu. Z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przewieziono mnie do urzędu bezpieczeństwa we Wrocławiu, tam znowu trwało śledztwo, tylko już nie [tak okrutne], bo już byłem zupełnie sponiewierany. W 1947 roku była rozprawa sądowa, po której dostałem swoje dziesięć lat – za przynależność do Armii Krajowej, za posiadanie pistoletu, za oddanie pistoletu i tak dalej. Siedziałem we Wronkach.
Czy mógł pan widywać się z mamą?

Jak mnie aresztowano, to mama przez rok czasu nie wiedziała, co się ze mną stało. To znaczy, aresztowano mnie 20 listopada 1946 roku, a rozprawa odbyła się 17 kwietnia 1947 roku, czyli, zdaje się, dziewięć miesięcy. Zawiadomili mamę, żeby przyjechała na rozprawę sądową.
Większość mojego czasu spędzonego we Wronkach była w pojedynce. Jak ma się dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata i siedzi się w pojedynce, to można zupełnie zwariować. Człowiek nie wie, co ma zrobić z czasem, dostaje wariacji absolutnej. We Wronkach jeszcze było tak, że w każdej [zbiorczej] celi był kapuś. We Wronkach były jeszcze dalsze śledztwa, znęcanie się, poniewierka ludzi. Strasznie było. Mówi się o obozach koncentracyjnych – Auschwitz. To „Polacy” potrafili we Wronkach nad akowcami nieźle [się znęcać]. Jestem świadkiem, opisuję w swoim liście do mamy (pisałem drobnym maczkiem, że ten, kto czytał – cenzurował – nie chciało mu się czytać), jak wieszają polskich oficerów, którzy skazani byli na wieloletnie więzienie i siedzieli w pojedynkach. Polskich, przedwojennych oficerów wieszali w celi, w nocy. Proszę sobie wyobrazić – człowiek śpi i w półśnie słyszy straszliwy głos, straszliwy wrzask męczonego, zabijanego człowieka, wieszanego na rurze kaloryferowej. A rano dowiaduję się: „No, to co? Twój porucznik już nie żyje? Już powiesił się?” – taka twoja mać, i tak dalej. Nie mogę o tym mówić, to jest wprost nie do pomyślenia. Wasze pokolenie nie zdaje sobie sprawy z tego, co myśmy przeżyli. Powstanie Warszawskie to wiadomo było, o co człowiek walczył. Ale później, we Wronkach, jak znęcali się „Polacy” nad Polakami, to przechodzi wszelkie wyobrażenia.
Odsiedziałem swój wyrok niecałkowicie, bo objęła mnie amnestia. Odsiedziałem faktycznie trzy lata. Jak wyszedłem z więzienia, to nie mogłem nigdzie dostać pracy, byłem obywatelem entej kategorii przez cały okres PRL. Aż do powstania „Solidarności” byłem obywatelem entej kategorii. [Po wyjściu z więzienia,] jak poszedłem na politechnikę, żeby dalej studiować, to mnie wyrzucili ówcześni rządzący, jako „zaplutego karła reakcji”. Utrzymywałem siebie i matkę z dorywczych zarobków. Ponieważ przed wojną byłem usportowiony, to uczyłem jeździć na łyżwach, uczyłem pływać. Ubierałem choinki na święta i za to płacił mi wydział wczasów w Warszawie. Pierwszą [po trzech latach od wyjścia z więzienia] stałą pracę dostałem jako robotnik w Warszawskich Zakładach Fotochemicznych, za taką pensję, jaka wówczas była – to było, zdaje się, siedemset złotych. To było w latach pięćdziesiątych.

Dlaczego siedział pan w pojedynczej celi we Wronkach?

Dlatego że nie chciałem współpracować z wydziałem specjalnym. Nie chciałem być kapusiem. Dlatego. Proponowano mi świetlaną przyszłość: „Będziesz kapował – będziesz żył. Nie będziesz kapował – zdechniesz”. I mało owało, żebym tam zdechł, ale przeżyłem. Widocznie Bóg nade mną czuwał. Bo jestem urodzony w niedzielę i dlatego.

Naprawdę urodził się pan w niedzielę?

Tak. W 1924 roku 15 czerwca był w niedzielę.

Ale wcześniej siedział pan w celi z innymi?

Na początku w celi o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych siedziało nas sześciu – mówię o Wronkach. Spaliśmy na siennikach, które się sypały… W ogóle nie da się tego opowiedzieć. Jeden ręcznik na sześciu, brud, smród i ubóstwo. Choroby nie choroby, wszy nie wszy, cholera wie co.
Przyjęcie do Wronek było takie, że jak nas przywieźli do Wronek, to był okrągły plac przed wejściem głównym, na którym kazano się rozebrać do naga i biec po tym placu, robiąc co pewien czas przysiady. Zażartowałem sobie do jakiegoś klawisza, który nas pilnował: „Przecież armaty w dupie nie przywiozłem, po cholerę te przysiady?”. Od razu dostałem w mordę, na przywitanie. Później, [nagich, pognano] pod wejście główne i musieliśmy biec na oddział, gdzie były wolne cele i do tych cel mieliśmy wejść. Za drzwiami wejścia stali kapusie z pałami i robili ścieżkę zdrowia. Jak nas upchnęli do celi, to w pierwszej celi było stłoczonych chyba dziesięciu – na powierzchni chyba dwunastu metrów kwadratowych. Spocone, gołe chłopaki – mimo całego tragizmu zaczęliśmy się śmiać, bo wyglądaliśmy śmiesznie. Wrzucili jeszcze do celi poniemieckie ciuchy, strzępy ubrań, strzępy koszul, strzępy gaci. Jak żeśmy się poubierali, to wyglądaliśmy wszyscy jak pajace! Niesamowicie. Drewniaki – jeden większy, drugi mniejszy. Później rozdzielili nas po celach. Rozdzielili tak, że w każdej celi był kapuś: „A wy skąd?”. Człowiek nie orientował się. „My też akowcy”. Wiedzieliśmy, że akowcy siedzą we Wronkach, ale nie wiedzieliśmy, że wśród tych akowców od cholery poszło na współpracę – tych siedzących we Wronkach. Ale odruchowo już człowiek wiedział, że na temat AK, na temat swojego udziału w Armii Krajowej trzeba zamilknąć, żeby nie wykończyli.
Nawet miałem pracować przy wyrobie kuchenek gazowych we Wronkach. Była rozmowa, żeby się zgodzić nie zgodzić. „Czy byś chciał współpracować z wydziałem…?” – to nie było powiedziane „specjalnym”. – „Czy chciałbyś nam pomóc w [reedukowaniu] akowców, bo was trzebno wychowywać”. Takie było powiedzenie: „Was trzebno wychowywać”. Powiedziałem, że mnie już nie trzeba wychowywać, ja jestem wychowany. „A, jak jesteś wychowany, to będziesz się chował dalej. Będziesz się dobrze chował”. No i poszedłem na pojedynkę.

Jak się do was odnosili klawisze?

Z całą satysfakcją. Siedziałem w celi mniejszej – cztery, pięć osób – to cała [ich] satysfakcja była, jak był [między nami] oficer przedwojenny. Kazali temu oficerowi, zawsze rano i wieczorem, meldować stan celi. Oficer przedwojenny odpowiadał za wszystkie sprawy, które dzieją się w celi – jak było brudno, to on dostawał. Albo odbierali mu paczki, albo widzenie, albo był bity przez kapusiów Oddziałowy, klawisz, miał swoich kapusiów, którzy mu podawali: kto skąd jest, jak [on] jest. [kapusie w więzieniu prowadzili ponowne śledztwa, torturując psychicznie i fizycznie „przesłuchiwanych” więźniów]. Było wiele spraw, gdzie ludzie nie wytrzymywali, popełniali samobójstwa. Później pomiędzy piętrami były rozwieszone siatki, bo wyskakiwali z pięter i zabijali się. Oszaleli ludzie, różni ludzie.

Nie było krat w oknach? Mogli wyskoczyć przez okno?

Nie przez okno. Wzdłuż ścian są cele i korytarz więzienny. Była bariera, pierwsze, drugie, trzecie piętro. Jak ktoś wyskoczył z trzeciego piętra na asfalt, to zabił się. Później rozciągali siatkę, a z początku tego nie było.
Siedziałem w pojedynczej celi. Miałem dobre towarzystwo, bo z jednej strony miałem kardynała Splita, a z drugiej strony miałem hrabiego Radziwiłła. Jak wychodziliśmy na spacery – przeważnie wyprowadzali nas na spacery w styczniu, kiedy była temperatura minus dwadzieścia stopni – to kardynał Split (był niski, dość „pełen”) miał wełnianą czapeczkę, wełniany sweterek, wełniane rękawiczki – był ogacony, że tak się wyrażę (tak się turlał przede mną). Zrobiłem zwrot – widziałem hrabiego Radziwiłła. Chłop na dwa metry, miał ubranie poniemieckie, rękawki do [pół łokci], spodnie do [pół łydki], koszulkę i drewniaki na nogach. Sine nogi, sine ręce. Skulony. Kazali mu się prostować: „E, ty! Hrabia! Wyprostuj się!” – taka twoja mać. „Bo jak nie, to my cię wyprostujemy!”. Chłopina wyprostował się troszkę, ale widać było, że cały się trząsł. Zmarł zresztą na gruźlicę, ale już po wyjściu z więzienia. Z nimi siedziałem [przez ścianę], ale nie było kontaktu. Starałem się pukać grypserą więzienną w jedną i drugą ścianę, ale nikt nie odpowiadał.

Czy dostawał pan jakieś paczki? Widywał się z mamą?

Tak, dostawałem paczki. Mogłem dwa razy w miesiącu otrzymać paczkę. Jak przyszła paczka, to szło się z miską, w której przeważnie człowiek się mył (cynowa miska). [Strażnik] rozpruwał paczkę i wyrzucał na miskę to, co było przysłane. To było w obecności kapusiów – z jednej i z drugiej strony stał kapuś. Był kapuś oddziałowy i przyjaciele kapusiów. Jak coś im się podobało: „O! Czekoladka! Szefie…”. „To weź sobie”. Co było lepszego – kiełbasa nie kiełbasa, to oni zabierali. Dostawało się jakieś suchary. Paczka była już częściowo rozebrana. Jak się źle żyło z tymi panami, to wtedy można było przyjść bez paczki. Szło się i z powrotem wróciło się z samym papierem. Tylko opakowanie, jak mówiłem.
Jak było widzenie, to było [przez] okienko w [półmetrowym] murze, a z drugiej strony było okienko – lufcik. [Więzień był osaczony z obydwu stron głowy z jednej strony] jedna morda kapusia, [z drugiej] druga morda. Matka mówi: „Przecież ja przyszłam do swojego syna, a nie z panami rozmawiać”. – „He, he, he, to porozmawia pani też z nami, bo my jesteśmy koledzy pani syna”. Tak że widzenia nic nie dawały. Biedne matczysko tylko się męczyło. Przyjechało, zobaczyło to.

Jak pan siedział w pojedynczej celi, to o czym pan wtedy myślał?

Myślałem, jak dorwać tego skurwysyna, który mnie tak [łomotał w śledztwie]. W jaki sposób mogę do niego się dobrać, jak wyjdę z więzienia. Dobrałem się do niego. Tylko siła złego na jednego – ja jeden przeciwko tej całej hołocie komunistycznej. Nie ma siły. To widać w tej chwili, co się dzieje. Ta hołota komunistyczna nie odpowiada za nic – za morderstwa nie odpowiada, za znęcanie się nad ludźmi nie odpowiada, za wymordowanych [sześćdziesięciu] tysięcy akowców nie odpowiada. […]

Czy ten pułkownik jeszcze żyje? Jak on się nazywał?

Romanowski. Czy żyje – nie wiem. Widziałem go na ostatniej rozprawie. Mam zresztą materiały na ten temat.

Gdzie mieszkał?

W alei Wyzwolenia, w śródmieściu Warszawy. Tak sobie pomyślałem. I dobrze pomyślałem wtedy. A dorwałem łobuza… Nie przedstawiał mi się z imienia, tylko wiedziałem, że jest śledczy Romanowski. Wyszedłem, nie mogłem się dobrać do niego, dlatego że jak bym zrobił ruch, to bym z powrotem [trafił] do więzienia za to, że prześladuję komunistę.
W okresie już posolidarnościowym, wziąłem książkę telefoniczną, patrzę – Romanowskich do diabła i ciut ciut. Który to Romanowski? Dzwonię i pytam się, że szukam kolegi, z którym razem pracowałem róg Oczki i Chałubińskiego. Ludzie różnie odpowiadali: „E, panie, źle pan telefon…”. – „Co pan, dupy nie zawracaj” – i tak dalej. Wreszcie trafiłem na jakąś panią: „A nie, nie ma męża w domu. Niech pan zadzwoni później”. Myślę – mam cię, skurwysynie. Patrzę – jest. Wincenty Romanowski. W czasie pierwszego „Pulsu” w telewizji podałem to nazwisko (był taki program – „Puls”, to było w latach dziewięćdziesiątych). Dobrali się do niego. Zrobili z nim wywiad. Pokazali mi go. Nie poznałem z początku mordy, ale był naznaczony chyba przez diabła, miał [przy ustach] grubą brodawkę. Jak mnie bił ręką, to ta brodawka tak przed oczami latała w te i wewte. Później była konfrontacja. Przyszedłem na konfrontację, myślę – dać mu w pysk czy nie. Ale – myślę sobie – to nie jest sposób, nie mogę być podobny do tych łobuzów. Zacisnąłem zęby, była konfrontacja – popatrzyłem się na tego łobuza. Taki chłopek-roztropek stanął, on nic nie pamięta w czasie śledztwa, on nic nie wie, on nic nie zrobił. Może trochę wulgarnych słów używał, ale nie dotykał! Skąd! Pomyślałem – ty łobuzie, ty bydlaku… Czy żyje? Cholera wie.

Gdzie była konfrontacja?

W Sądzie Garnizonowym w Warszawie przy ulicy Nowowiejskiej.

Pan wtedy spotkał się z nim twarzą w twarz?

Tak, siedziałem z jednej strony, on siedział z drugiej strony. [Obok] byli prokuratorzy, którzy patrzyli, czy się zerwę, czy nie. Czułem to, że w razie jak bym się zerwał, to oni by interweniowali. W każdym razie miał dobrą obstawę. Tylko ci młodzi prokuratorzy wojskowi inaczej zachowywali się aniżeli później prokuratorzy i sędziowie apelacyjni, starzy sędziowie. [Ci] byli niesamowici. To ja byłem sądzony. Powiedzieli mi prawie prosto w oczy – jak ja śmiałem pana pułkownika dotknąć! Jak ja śmiałem panu pułkownikowi… [On] jest przecież niewinny! Mimo że oni też uznali to, że jednak znęcał się nade mną, był niewinny.
Później we Wrocławiu zrobiłem magisterkę. Jako ekstern zdawałem na Politechnice Warszawskiej na inżyniera. Pracowałem w zakładach fotochemicznych, więc miałem do czynienia z chemią, trochę ze swoim zawodem. Jako ekstern zdawałem dyplom inżynierski.

Jak siedział pan na Oczki, nie odszukał pan jeszcze innego więźnia, współwięźnia, z którym pan siedział? Nie miał pan żadnego kontaktu?

Nie.

Nie pamięta pan nazwisk – z kim pan siedział na Oczki?

To było towarzystwo w pewnym sensie międzynarodowe, bo byli w celi i Słowacy, i Czesi, różni ludzie. Ale każdy tak trzymał gębę na kłódkę, że nie dał się sprowokować. Nawiązywanie jakiejkolwiek rozmowy wśród tych więźniów (na szesnastce – szesnastu w celi)… Była cisza ponura. Cisza ponura i smród.

Co tam robili Czesi i Słowacy?

Złapani na granicy – przemyt, nie przemyt, sprawy wojskowe, nie wojskowe. Różni ludzie siedzieli, ale większość Polaków. Mówię – międzynarodowe – śmiać mi się chciało, dlatego że był Słowak, który uczył się mówić po polsku, ale jakoś mu to nie wychodziło. Chciał śledczego, który go badał – tak przypuszczam – po polsku przekonać do swoich racji. Nie wiem, czy mu się udało.

Czy w celach byli też Niemcy?

Nie. Niemcy byli tylko jako kalifaktorzy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Tutaj, [na Oczki] jeśli chodzi o tych, którzy obsługiwali tak zwany korytarz, to byli „ukraińcy” – „ukraińscy” żołnierze w polskich mundurach. Zachowywali się tak jak „ukraińcy” w stosunku do Polaków w czasie Powstania Warszawskiego. Myśmy siedzieli – mężczyźni, ale obok była cela kobieca, która była tak samo bez wody, bez niczego – ani umyć się, ani uprać. Pani wyobraża sobie, co tam się działo? Na noc musieliśmy wystawiać swoje ubrania, żeśmy spali tylko w koszulach i w gaciach. Przed celę wystawiało się ubranie, złożone w kostkę. Jak otworzyli celę kobiecą – nie wiem, jak one tam wytrzymywały.

Smród?

No tak. Niemyte ciała przez wiele miesięcy, odchody, które zlewało się do jednego, wielkiego dołu, który, podobno, miał jakiś odpływ. Byłem tam niedawno, bo ten temat został poruszony, i miałem przyjemność poznać pana ministra Sikorskiego, który był wówczas Ministrem Obrony Narodowej. Zwiedzał to więzienie i cele. Według tego, co powiedziano, tę celę, w której siedziałem, zrekonstruowano. Ta cela jest do wglądu, tylko że nie można się tam dostać – nikogo nie wpuszczają, bo to jest gmach wywiadu. Podobno można dostać przepustkę poprzez ministerstwo, żeby zwiedzić to więzienie. W tym podziemiu jest to więzienie odtworzone, ale nie w takim układzie, w jakim było wówczas. Jest skanalizowane i zupełnie inaczej wygląda.

A klawiszami byli Ukraińcy w polskich mundurach?

Tak, Ukraińcy w polskich mundurach. Zawsze jak wzywali na przesłuchanie, to otwierali celę. Musieliśmy wtedy stanąć na baczność [jeden przy drugim – wzdłuż prycz], to było miejsca półtora metra na cztery metry, a szesnastu chłopów musiało stać na baczność z wyciągniętymi wzdłuż rękami. Wchodził Ukrainiec i wodził palcem: Ty. Dawaj. Nie po nazwiskach, żeby nikt nie słyszał. Dawaj – na górę. A z góry jak się wracało, to się jechało po schodach, przeważnie na własnym kręgosłupie. Tylko łeb [odskakiwał] od stopni, bo po tym pobiciu przecież nie można było [chodzić].
I dlatego tak zastanawiam się… Mówi się o tym, że to trzeba wybaczyć… Wybaczyć. Jak mogę wybaczyć takiemu sukinsynowi, który się znęcał nade mną. Dlaczego? Ja z nim rozmawiałem nawet. „Bo wy jesteście wrogiem ludu. Wy jesteście imperialistą”. Mówię: „Przecież ja jestem z robotniczej…”. – „Z robotniczej?! Ty żmija na piersi Polski! Żmije trzeba zniszczyć”. To było tak, jak był w dobrym humorze. Tak nie było [zawsze], pierwsze słowo było od razu: „Ty skurwysynie, ty!” – i zaczynało się.

Dlaczego przyjął pan pseudonim „Lotnik”?

Bo przed wojną chciałem być lotnikiem. Marzyła mi się szkoła lotnicza, bo chciałem być pilotem, lotnikiem wojskowym. Ze względu chociaż na to, że mój ojciec był wojskowym – był oficerem legionistą. Dlatego chciałem być „Lotnikiem”. Moi koledzy byli „Skrzetuski”, „Wołodyjowski”, a ja chciałem być „Lotnikiem”, dlatego wyróżniałem się z tym, bo nie żyłem „Trylogią” tylko życiem trochę innym.

Jak by pan miał znowu dwadzieścia lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Tak, poszedłbym. Ten ogrom cierpień, który polski naród przeżył w czasie hitleryzmu, zobowiązywał mnie, żeby na tych łobuzach się odegrać.

A nie żałował pan, że znalazł się pan na Pradze, a nie w Warszawie?

Tego żałowałem, ale nie mogłem nic zrobić, dostałem taki rozkaz. Myśmy starali się przenieść się z Pragi – było nas wtedy czterech (dwóch w czasie okupacji zginęło) – do oddziałów warszawskich, ale za bardzo, widocznie, podobaliśmy się na tamtym terenie i nie dostaliśmy na to zgody. W pewnym sensie może i dobrze, że zostałem na Pradze, bo ocalałem – chociaż to ocalenie było różne. Mówię – urodziłem się w niedzielę.



Warszawa, 17 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jerzy Smoniewski Pseudonim: „Lotnik” Stopień: strzelec Formacja: VI Obwód Praga, pluton 1626 Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter