Jerzy Zubrzycki „Płomieńczyk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Zubrzycki, urodziłem się w 1920 roku. Brałem udział w walce wrześniowej jako podchorąży 8 Pułku Ułanów w Krakowie. Byłem w niewoli niemieckiej, z której uciekłem z transportu.

Jak wszyscy ludzie mego pokolenia (pokolenia Kolumbów) wstąpiłem do ZWZ, byłem zaprzysiężony w 1940 roku. Dostałem rozkaz od moich przełożonych w Krakowie, żeby przygotować się do służby kurierskiej na trasie Kraków – Budapeszt. Moją pierwszą trasą była podróż do Budapesztu. Odbyło się to w formie szkolenia, a towarzyszyli mnie ludzie, którzy byli wypróbowani na tej trasie, ludzie wielkich zasług dla późniejszej Armii Krajowej – Włodzimierz Ledóchowski i [Krystyna Skarbek], kobieta, która robiła to wielokrotnie i która później odznaczała się wielką, wspaniałą odwagą, pracując w Maquis, francuskim ruchu oporu. Wreszcie miała lecieć ze mną do Polski razem z ekipą oficerów brytyjskich z lądowaniem koło Nowego Targu w lutym 1945 roku. Do tego nie doszło, ponieważ wkroczyli Rosjanie i na tym skończyła się działalność AK na tym terenie i nasze aspiracje do jeszcze jednego lotu do Polski.

W Londynie przeszkolono mnie w spadochroniarstwie i wszystkich możliwych kierunkach dywersji, materiały wybuchowe, łączność, znajomość niemieckiego... Wszystkie możliwości dywersji w Polsce, w której miałem uczestniczyć, a która oczywiście ciągnęła się przez cały okres okupacji. Ponieważ miałem szczególne wyszkolenie spadochroniarskie i znajomość tego rzemiosła, do Polski nie poleciałem. Ten pierwszy lot, jaki odbył się bodajże 27 grudnia 1941 roku, zakończył się tragicznie, bo nawigator zamiast wyrzucić ich na placówce, jaka ich czekała gdzieś koło Kutna, chyba wyrzucił ich po drugiej stronie linii demarkacyjnej między Generalną Gubernią, włączoną do Reichu częścią Wielkopolski. Skoczyli prawie dokładnie na posterunek policji granicznej. Toczyła się walka. Dwóch z moich kolegów, najbliższych mi przyjaciół, z którymi się szkoliłem cały poprzedni rok, zostało zabitych. Zabili dwóch Niemców na posterunku. Pozostało czterech, którzy przedostali się do Warszawy i wręczyli drogocenną pocztę konspiracyjną. Mówię o tym, jak o momencie, który bardzo zaważył na moich dalszych losach i który – że tak się wyrażę – upoważnia mnie do tego, że byłem oficerem wywiadu i pracowałem cały czas w planowaniu, trenowaniu ludzi i koordynacji lotów do Polski, które odbywały się najpierw z lotniska Tempsford koło Cambridge – wschodniej Anglii, a później przejściowo bardzo krótko z Tunisu i wreszcie z miejsca, skąd startowały samoloty do Powstania w roku 1944.

Loty z Anglii do Polski były niesłychanie ryzykowne. Trasa lotu wiodła spod Cambridge poprzez Morze Północne, Sylt, Danię, a stamtąd na południe, na ujście Wisły, wzdłuż Wisły do placówki odbiorczej. Czekały tam na nas samoloty bojowe, nocne myśliwce niemieckie i straty były ogromne. Dlatego przeniesiono całe zadania najpierw do Tunisu, gdzie było bezpiecznie latać, a później po wyzwoleniu południowej części Włoch do Brindisi, miasta położonego nad Adriatykiem tuż naprzeciwko Albanii, w tej mniej więcej części. Brindisi miało dobre lotnisko, to była baza wojennego lotniska włoskiego i duży cywilny port lotniczy, z którego korzystaliśmy w naszych lotach. W naszych, ponieważ do dyspozycji mieliśmy dwie formacje lotnicze. Jedna to była Polska Eskadra Zadań Specjalnych 1583 – taki miała numer w numeracji brytyjskiej. Eskadra miała dwanaście samolotów typu „Liberator”, poprzednia „Halifax”. Dlatego „Liberator”, że był to bombowiec o najdalszym zasięgu na tej trasie. Mógł być w powietrzu trzynaście godzin. Miał zapasowe zbiorniki na paliwo i miał bardzo duże urządzenia w swoim kadłubie na bomby lub w naszym wypadku na kontenery, zasobniki w których wieźli broń, zaopatrzenie dla Powstania. Lot był co najmniej ryzykowny. Dziewięćdziesiąt procent [lotu] było nad terytorium nieprzyjaciela, tuż po przelocie nad Adriatykiem lot był na trasie nad Jugosławią Novi Sad, Miszkolc na Węgrzech, na zachód od Budapesztu, nad Słowacją na wschód od wysokich Tatr między Krakowem a Tarnowem, przez Radom wzdłuż Wisły do Warszawy. To były oczywiście samoloty, w których nie było radaru i nie było dzisiejszych urządzeń nawigacyjnych. Jedyna możliwość nawigacji to było urządzenie, które przez większość działań wojennych na terenie Europy funkcjonowało z ramienia Brytyjczyków, to były dwie wielkie stacje nadawcze. [Te stacje] nadawały cały czas jeden sygnał. Jedna [stacja była] na Gibraltarze, a druga koło Edynburga w Szkocji. Miejsce, gdzie się te dwie [stacje nadawcze] krzyżowały dawały możliwość pomiaru nawigatorowi bombowca, który odbierał ich sygnał w swojej maleńkiej kabinie, w przedniej części [samolotu]. To było zadanie – określanie położenia co piętnaście minut w szerokości i długości geograficznej z maksymalną precyzją. [Nawigator] z kolei musiał to obliczać u siebie w swojej kabinie, mierząc swoją odległość od tych dwóch sygnałów, jakie otrzymywał. Jemu nie wolno było nadawać sygnału z uwagi na bezpieczeństwo i to, że Niemcy podsłuchiwali, gdzie są samoloty. Miał jedyne zadanie, żeby z chwilą, kiedy zrzuci swój drogocenny ładunek nad Warszawą, kiedy wykona swoje zadanie, miał nadać tylko jedną literę i czas. [...] Widać na tym jego [wykresie] na długich arkuszach, co parę minut zaznaczone czas i miejsca. Trudno o tym mówić po tylu latach. To byli ludzie, którzy byli moimi rówieśnikami, którzy zginęli w tych lotach. Pracowaliśmy, szkoleni byli cichociemni, ekipy wyjeżdżały ciągle do Polski, chyba było z 400 wyszkolonych, nie pamiętam szczegółów. [...]


  • Odejdziemy od tego, co działo się na Zachodzie poza granicami państwa. Czy mógłby pan nakreślić w kilku zdaniach, co pan robił w Polsce przed wybuchem wojny?


Ukończyłem maturę w 1938 roku i miałem do wyboru albo pójść do podchorążówki (odbyć służbę wojskową przymusową), albo też pójść na uniwersytet. Miałem przyjęcie na Uniwersytet Jagielloński, ale wolałem odbyć służbę wojskową wcześniej. Byłem w Szkole Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu (piękna tradycja kawalerii) i moim komendantem był „Bór” Komorowski. Od niego otrzymałem promocję, lokatę numer 6 na 180 podchorążych, to dało mi taki od razu wstęp. Byłem plutonowym podchorążym, nie tylko kapralem. Nic ważnego, ale wtedy to się liczyło. Byłem w moim pułku, to był czerwiec, podchorążówka rozpoczęła się we wrześniu. Dziesięć miesięcy później opuściłem ją już jako podchorąży, nie tylko ułan z cenzusem. Po paru tygodniach dostałem przydział od 8. Pułku Ułanów w Krakowie – tradycja rodzinna, bo wszyscy moi poprzednicy służyli w wojnie bolszewickiej. Potem wstąpiłem do pułku ułanów [razem] z grupą moich kolegów, w której był ktoś chyba znaczny w Polce, mianowicie Jacek Woźniakowski, [...] działacz katolicki, współredaktor „Tygodnika Powszechnego”, profesor sztuk pięknych na KUL-u, działacz „Solidarności” i tak dalej, dokładnie mój rówieśnik. Trzy tygodnie po moim przyjeździe do pułku znaleźliśmy się na linii frontu, uzbrojeni, gotowi do walki z Niemcami. To była miejscowość pod nazwą Woźniki na Śląsku na południe od Częstochowy. Miejscowość częściowo niemiecka, częściowo polska. Pułk był zakwaterowany przez kilka dni.

1 września obudził nas huk niemieckich samolotów i natychmiast cały pułk wysłano na przygotowane zawczasu pozycje obronne niedaleko Woźnik (nie pamiętam, jak to się nazywało), gdzieś na wzgórzu i tam spędziliśmy cały okres przygotowań do walki. Następnego dnia wcześnie rano, może o piątej godzinie usłyszeliśmy huk silników, tanków, niemieckich czołgów, które toczyły się we mgle. Po raz ostatni zjadłem obiad z kuchni polowej, jedyny w ciągu tych dwudziestu dziewięciu dni walk, nigdy więcej tego już nie było. Kuchnia polowa znikła z taborami, na tym skończyły się nasze zapasy. Stoczyliśmy walkę z czołgami niemieckimi. Byliśmy dobrze przygotowani, w naszym szwadronie były dwa działka przeciwczołgowe Boffors, które dobrze walczyły. Dwa czołgi stanęły w płomieniach, wyskoczyli z nich żołnierze ubrani w czarne mundury. Okazało się, [...] że to byli żołnierze, którzy walczyli w dywizji „Kondor” w Hiszpanii. Oni za sobą mieli już walki hiszpańskie, dlatego byli dobrze przygotowani. I właśnie ich nasłali na nas, na słabo uzbrojony pułk kawalerii i 5. brygadę kawalerii z Krakowa. Ta walka trwała może dwie godziny. Musieliśmy się cofać, przychodziły dalsze czołgi. Cofnąłem się z moimi żołnierzami, z plutonem do miejsca, gdzie stały nasze koniowody za górką i dalej już rozpoczął się szlak wrześniowy. Następnego dnia były walki pod Szczekocinami, tam było walenie sztukasów, oddzielne walki. Sześć razy ominęła mnie śmierć, byłem w ogniu tych ciągłych walk. Wreszcie skończyło się wszystko, kiedy nasz pułk został dosłownie rozbity w zasadzce na wschód od Lublina. Nie pamiętam tego miejsca w tej chwili. Dostałem się do niewoli i sześć dni później uciekłem z transportu w miejscowości, dokąd przyszliśmy piechotą po całonocnym marszu. Czterystu czy może sześciuset oficerów podchorążych zgrupowanych razem [przyszło] do Ostrowca Świętokrzyskiego, skąd koleją miano nas wysyłać do oflagów niemieckich. Uciekłem, skacząc z marszu do widocznego po prawej stronie w wąskiej uliczce sklepu żydowskiego. Żydzi przyjęli mnie, ukryli. Niemcy mnie nie widzieli. Mój konwój co trzy metry miał zbrojonych karabinem do strzału niemieckich żołnierzy. Wydaje mi się, że oni, jak my, byli potwornie zmęczeni. Dwadzieścia pięć kilometrów maszerowaliśmy z Annopolu przez Wisłę do Ostrowca Świętokrzyskiego. Wszyscy byli wykończeni. Nie tylko głodni, ale bardzo, bardzo zmęczeni. I to mnie zmobilizowało, skoczyłem tam, Żyd zamknął drzwi sklepu, wziął mnie na górę, dał mi jedzenie, wziął mój mundur. Wieczorem tego dnia zawiózł mnie do jakiejś innej chrześcijańskiej rodziny.

Wróciłem do rodziny na południe od Kielc. Parę tygodni później wstąpiłem do ZWZ-u i tam mnie zaprzysięgli. Stamtąd wysłali mnie do Budapesztu. Koniec.

  • Może opowie pan, jak trafił pan do ZWZ-u, jak wyglądało zaprzysiężenie? W jaki sposób pana tam przyjęto?


Większość moich oficerów zginęła w Katyniu. Pułk został rozbity i większość moich oficerów została w innym miejscu. Tak to wyglądało, że byłem w pierwszej czołówce pułku, który szedł marszem na Krasnobród. Wpadliśmy w zasadzkę na skłonie, byliśmy wszyscy konno. Jadąc, nagle złapał nas ogień broni maszynowej. Mój koń został zabity, zeskoczyłem z niego i wszyscy moi koledzy... Rozbiło się wszystko. Oficerowie z tyłu, którzy byli trochę inni, dostali się później do niewoli i zginęli w Katyniu. Ja z kilkunastoma ułanami, podoficerami schowaliśmy się gdzieś w lesie na wykrocie, a nad nami ciągle strzelali Niemcy. Dzień później była udana kontrofensywa zgrupowania kawalerii generała Andersa. Pozwoliłem przyłączyć się do nich, ale pięć dni później dostaliśmy się wszyscy do niewoli. No i tak było.

ZWZ ówczesny był bardzo prymitywny. Nasze zadania polegały na tym, żeby śledzić ruchy wojsk niemieckich, które ciągle przechodziły przez Kraków, gdzie byłem zakwaterowany. Śledzić, jakie są mundury, co wykonują, wszystko było bez przygotowania. Już były pierwsze wpadki. Słuchaliśmy polskiego radia z Londynu, rozprowadzaliśmy to wszystko, bardzo to było [ówcześnie] prymitywne, [patrząc] na późniejsze czasy, kiedy wszystko się udoskonaliło. Nie było żadnej radiostacji. Mój komendant był ukryty w klasztorze reformatów w Krakowie, on właśnie dał mi zadanie, żeby przygotować się do służby kurierskiej. Przedtem złożyłem z jakimś innym oficerem przysięgę, bo ciągle jeszcze byłem w randze podchorążego, w lesie goszyckim w powiecie miechowskim, ówczesne województwo kieleckie.

  • Czym się pan zajmował oficjalnie w czasie okupacji, pracował pan?


Oficjalnie uczyłem się angielskiego. Powiedzieli, że muszę się nauczyć angielskiego. „Jedziesz później do Anglii. Musisz umieć mówić z Anglikami, co się dzieje w Polsce, co się dzieje z nami, co się dzieje z Żydami”. Miałem przygotowanie polityczne, dawali mi w Krakowie bardzo dobre [informacje] o sytuacji ludności, o stratach, co się działo z Żydami, o początku getta. Miałem w głowie ułożone, żeby to powiedzieć, to był mój meldunek. Uczyłem się bardzo intensywnie angielskiego i dobrze, bo pracowałem w języku angielskim, pisałem jako profesor, jako akademik. Tak się stało.

  • Kiedy dowiedział się pan o tym, że...


Już był chyba kwiecień 1940 roku, kiedy wyruszyłem na Węgry. Była dramatyczna sytuacja, ponieważ na Węgrzech działała organizacja nacjonalistyczna Słowaków, którzy chcieli się oddzielić od Czechów – „klimkowcy” – stworzyli małe państewko, którym kierował ksiądz Klimka i jeszcze jakiś inny i współpracowali z Niemcami. Żandarmeria księdza Klimka goniła mnie i rozdzielili mnie od moich towarzyszy. Byliśmy na melinie w Słowacji, dowiedzieli się, że tam ukrywają się Polacy, bo ciągle Polacy przechodzili na Południe. Zostałem sam i przez te potworne śniegi dotarłem do granicy Węgierskiej i tam dostałem się na melinę, adres miałem w Koszycach. Dalej już byłem włączony w marszrutę przerzucenia Polaków najpierw do Francji przez ówczesną Jugosławię, przez Włochy faszystowskie do Francji, Anglii i tak dalej.

  • Kiedy dotarł pan do Anglii?


Do Anglii dotarłem stosunkowo wcześnie w lecie, w lipcu w roku 1940.

  • I co pan zrobił, jak dotarł pan do Anglii?


Zgłosiłem się, przekazałem moje wszystkie dane w sztabie w Londynie i skierowali mnie do tworzącej się [na] nowo brygady polskiej w Szkocji. Wtedy walczyła już brygada podhalańska pod Narwikiem, której resztki dotarły do Szkocji. To była nowa brygada tworzona z resztek różnych oddziałów, jakie wycofały się z Francji. [...] Pierwsza dywizja walczyła w GS-ach. Pozostałe dywizie były tylko szczątkowe, dostały się do tego miejsca. Ja byłem włączony razem z nimi. Zaraz złożyłem meldunek (jak to się formalnie nazywało) do mojego pułkownika, że proszę o przydzielenie mnie do prac w Polsce, i powiedział mi, że przekaże to do sztabu. W międzyczasie zapisałem się do rozbrajania bomb rzucanych na Londyn. Znałem się na saperce. Też mnie nie wysłali. Chciałem coś robić, a nie szkolić się w Szkocji.

  • Jak wyglądał wtedy Londyn?


Londyn był cały w ciemności. Budynki były obronione, wszędzie były urządzenia od bomb. Dobry był Londyn, bardzo dzielny, wszędzie był blackout, czyli było ciemno, nie było światła. Wszędzie były punkty opieki nad bombardowanymi, szczególnie w dzielnicach robotniczych koło doków londyńskich. Niemcy chcieli zlikwidować całe transporty broni i żywności do Wielkiej Brytanii i bombardowali miejsca, skąd przychodziły statki. Był doskonały nastrój.

  • Jak Anglicy odnosili się do Polaków?


Wtedy [odnosili się] bardzo pozytywnie, potem już nie. Dlatego że byliśmy pierwszą formacją, która dotarła do Anglii po zajęciu Francji. Nasz prezydent był pierwszą głową państwa, który przyjechał do Anglii, witany był przez króla Jerzego VI, głowę państwa. Tam był stworzony rząd polski. Sikorski stworzył jeszcze przedtem rząd w Paryżu, z Paryża uciekł i przyjęto go bardzo serdecznie. Jako żołnierze byliśmy bardzo dobrze traktowani, mundury brytyjskie z napisem „Poland” były traktowane zawsze szczerze, mile, wszystkie możliwe usługi, było trochę więcej żywności, więcej niż później – po wojnie było gorzej. Ciągle były bombardowania. Każda noc to huk samolotów i artyleria przeciwlotnicza. Każda noc była nocą z oczekiwaniem – gdzie zbombardują?

W Szkocji czekałem na [rozkaz], dostałem go w początku roku 1941, żeby zameldować się u komendanta miasta Glasgow w Szkocji, była oddzielna komenda miasta dla [obywateli] brytyjskich. Zameldowałem się u komendanta miasta, którym zresztą był były dowódca mojego 8. pułku z wojny bolszewickiej, pułkownik Czeczonowicz. Przyjął mnie i powiedział: „Jurek, jesteś skierowany do służby specjalnej, jedziesz z ekipą (pierwszy skierowany wśród oficerów, jedyny podchorąży). Jedziecie na szkolenie dywersyjne do północnej Szkocji”. I pojechałem z pierwszą grupą. Bardzo ciekawa grupa ludzi wielkiego wymiaru. Wśród nich był ostatni adiutant Mościckiego, major Hartman, [...] Podhalanin, ciekawy człowiek. Było dwóch oficerów, którzy przed wojną podróżowali po Afganistanie. Był taki wielki awanturnik, który miał za sobą [wielkie] doświadczenie w Afryce jako podróżnik. Było sześciu, siedmiu ludzi nieprzeciętnych. Każdy miał jakąś ciekawą [historię]. Nazywali mnie „Małym” przez całe szkolenie i następne lata, bo byłem jedynym najmłodszym, ale miałem za sobą już polskie doświadczenie, a tamci nie mieli doświadczenia okupacji, z tego tytułu mnie tam przydzielili. Pojechaliśmy do miasta, które nazywało się Fort William w północnej Szkocji nad fiordem, daleka Szkocja. Krótki dzień, była zima, zbierała się już polarna [niezrozumiałe], bardzo ciekawe miejsce, daleko na północy, wysunięte bardzo w Atlantyk. Pod najwyższą górą na Wyspach Brytyjskich był [szczyt] – nazywał się Ben Nevis, 2300 metrów. U stóp tej góry był [teren] zarekwirowany przez wojsko brytyjskie, takie duże miejsce dla turystów. To była centrala szkolenia dywersyjnego. Był tam oficer brytyjski, też ze wspaniałą przeszłością, był kiedyś w Indiach [...] i drugi pułkownik, Polak (nie pamiętam jego nazwiska), też awanturnik wielkiej miary. Oficer kawalerii, ale działał już w różnych kontynentach. Dali nam podstawę szkolenia dywersyjnego. Mieszkaliśmy z grupą Norwegów (też tak szkolonych jak i my) i brytyjskich żołnierzy też szkolonych do służby specjalnej spadochronowej w takich sąsiednich barakach. Pamiętam, że było potwornie zimno, bo to była zima, spartańskie warunki. Mieszkaliśmy w zupełnie otwartych barakach. Myliśmy się na zewnątrz w lodowatej wodzie. Już wtedy wystąpiły u mnie pierwsze objawy, że stracę zęby. Nie było nawet żadnych witamin. Warunki naszego pożywienia były skandaliczne, zaniedbania – przyzwyczajali nas chyba do tego, co będzie w terenie. Cały dzień spędzaliśmy na strzelaninach z broni krótkiej, na przechodzenie przez różne potoki, wdrapywanie się na tą górę. Na górze zresztą zastała nas lawina, bo to był koniec zimy, początek wiosny, marzec. Jeden z naszych był skonany, odkopywaliśmy go ze dwa metry w głąb. Na szczęście sterczał z lawiny jego kij, którym się podpierał. Każdy musiał mieć kij, chodząc pod górę po oblodzonych [stokach]. Słowem – dobre, mocne szkolenie. Dawali nam mocno w kość, ale dawali nam podstawy dywersji, życia w terenie, posługiwania się bronią i zakładania różnych ładunków wybuchowych na szyny. Obok był bardzo duży zespół, w którym... Niedaleko tego miejsca była huta aluminium, do której chodziliśmy w nocy i zakładaliśmy pozorowane ładunki [wybuchowe] na maszyny. Ot, takie szkolenie. Potem skierowali mnie do południowej Anglii, gdzie stacje szkoleniowe mieściły się w różnych miejscach. To wszystko to były na ogół duże pałace arystokratyczne, duże pałace bogatych ziemian zarekwirowane całkowicie dla naszych potrzeb. One stanowiły rodzaj koszar, a obok były miejsca, w których nas szkolili. Tam było dalsze szkolenie – wywiad, język niemiecki, tajna służba niemiecka, ich mundury, używanie niewidocznych atramentów – wszystko, co potrzebne. Używanie kodów, szkolenie obsługi radiostacji, szyfrów, alfabet Morse’a i tak dalej. [Trwało to] kilka miesięcy. Potem było szkolenie spadochronowe pod Manchesterem. Znowu byłem w pierwszej grupie – chlubię się tym, mam numer dwunasty odznaki spadochronowej, których wydano ponad sześć tysięcy. Byłem w pierwszej dwunastce. Szkolenie było też prymitywne, na bardzo zacofanym na ówczesne czasy starożytnym bombowcu jakim był Whitney – latająca królowa. Wolny, dobry na takie pierwsze kroki. Z niego skakaliśmy na lotnisku. [...] Potem szkolenie nocne, wyskakiwanie z samolotów nocnych, na bardzo niskiej wysokości tylko 120 metrów, 110, a nawet niższe. Tam sobie nadwerężyłem moje kręgi w grzbiecie. Trzeba się było do tego przyzwyczaić, że na tej maleńkiej wysokości musiał się rozwinąć spadochron, którego zresztą czasza była przytwierdzona w środku do kadłuba samolotu tak zwaną linią śmierci – kawalątko jedwabiu. I z tego jedwabiu ta linia się przerywała, wyskakiwałem, wtedy rozwinął się [spadochron] natychmiast i na tym spadochronie spadałem szybko na takiej małej wysokości. To była technika, żeby lądować na złożonych kolanach. Instruktor angielski mówił po polsku: „Nogi razem!”. To Brytyjczycy nas tego uczyli – przewrócić się i stanąć. Potem lądowanie z ładunkiem broni, ładunkiem materiałów wybuchowych na mnie i tak dalej, to było trochę trudniejsze, ale dość ciekawe. Dla mnie to były wspaniałe czasy. Chciałem to robić. Szykowałem się, żeby to robić w Polsce cały czas. Wspaniały zespół ludzi, z którymi się uczyłem. Były wesołe chwile i trudne chwile, ale bardzo porządni są ci brytyjscy instruktorzy. Pamiętam jednego instruktora, który nas uczył, jak otwierać zamki. Był w mundurze kapitana brytyjskiego i miał za sobą co najmniej trzy lata więzienia, był bardzo znanym włamywaczem. Uczył nas, co zrobić, żeby otworzyć zamek jakimś tam metalem – ciekawe, że nigdy się tego nie nauczyłem, jestem zupełnym idiotą, jeśli chodzi o technikę. To był jeden z przykładów tego, czego nas uczono.

  • Ile czasu trwało całe szkolenie?


Trwało to chyba dobrych [...] osiem miesięcy. Spadochroniarstwo było prawie miesiąc, nauka dywersji – dobrych osiem miesięcy. Później byliśmy przydzieleni do sztabu w Londynie, żeby zapoznać się z ich pracą. Raz jeszcze potem było zapoznanie się z pracą sztabową, bo my tę część [szkolenia] musieliśmy [przechodzić] nie tylko [dla siebie, ale by] uczyć innych w Polsce – na ogół byli to samoucy w tym zakresie, szczególnie... Wyjątkiem był „Kedyw”, ale w terenie, powiedzmy pod Lublinem, czy pod Krakowem to nie było tak bardzo zaawansowane. Mieliśmy robić element instruktorski, ale oprócz tego mieliśmy stanowić element łączności. Przeniesienie do Polski dobrych szyfrów, radiostacji, które obsługiwaliśmy w Londynie, polscy inżynierowie to robili. [...] Radiostacja miała odpowiednio do tego przygotowany kwarzec i mogła służyć do komunikacji między Londynem a Warszawą. To wszystko musieliśmy ze sobą mieć, instruować. Ponadto musieliśmy wozić do Polski fałszowane „młynarki” czyli walutę, którą przewiozłem w ogromnych ilościach. Miliony „młynarek” spadały na spadochronie do Polski, ponieważ te „młynarki”... to była dywersja ekonomii w Generalnej Guberni. Ponadto mieliśmy dużą ilość Ausweisów i innych niemieckich [dokumentów] przygotowanych dla tutejszych potrzeb. Cała sztabowa aparatura czuwała, koordynowała w oddziale 6. Sztabu Naczelnego w Londynie, a myśmy byli tylko wykonawcami. W taki sposób znalazłem się jako wykonawca tego wszystkiego w roku 1944 na południu Włoch w miejscowości Latiano; duża wieś włoska piętnaście kilometrów od Brindisi, gdzie była baza lotnicza. Przyleciałem na jednym z „Liberatorów” (bombowców) i od tej chwili pracowałem ramię w ramię z moimi kolegami lotnikami, dając im instrukcje, gdzie mają wykonywać loty zaopatrujące „Burzę”. [...]

„Burzę” zaopatrywaliśmy w dużej ilości na Wołyniu. To były dla nas wspaniałe czasy. Loty były dobre, bezpieczne. Jeszcze nie było obrony przeciwlotniczej na terenie Bałkanów. Niemcy wiedzieli, że my latamy, ale nie byli na to przygotowani tak dobrze, jak byli przygotowani w tragicznym sierpniu i wrześniu 1944 roku. Zrzuty były częste, dokładnie jak prosiliśmy. Mieliśmy ze sobą w miejscowości Latiano doskonałą radiostację, [która] obejmowała całą część radiostacji na terenie okupacji. Radiostacja nazywała się „Kalina”, to był kryptonim w Warszawie. [Były też] radiostacje w innych miastach, ale nie pamiętam już ich kryptonimów. [...] W czasie „Burzy” [radiostacja] dobrze działała, było kilkadziesiąt dobrych lotów wykonanych ze skoczkami, z cichociemnymi, [których zrzucano] do konkretnej pracy sztabowej właśnie w czasie akcji „Burza”, i zapasy w dużej ilości. Cała dywizja była przez nas zaopatrzona w Steny, dobre karabiny maszynowe, amunicję, zapasy środków żywnościowych, we wszystko, co potrzeba, jak również i w łączność. Nagle wybuchło Powstanie – w tym sensie, że było pewnym zaskoczeniem nawet dla nas tam pracujących i mających ciągłą łączność z Warszawą i innymi ośrodkami AK. Z sztabowych relacji wysokich dowódców mojej bazy przerzutowej majora Jaźwińskiego (wspaniały człowiek) wiedziałem, że w tej ciągłej korespondencji między „Borem” Komorowskim, delegatem rządu Chruścielem i sztabem w Warszawie, że [Powstanie się] szykuje i że będzie. Ale nie wiedziałem zupełnie, że sztab naczelnego wodza, czyli Sosnkowskiego, którego zastępcą był przybyły lotem z Polski [...] oficer w stopniu generała „Tabor”, czyli Tatar, nie może lądować w Warszawie, że nie będzie żadnej pomocy. Generał Tatar w swoich meldunkach... Przybył do Londynu na początku lipca. Myśmy go podebrali samolotem nieuzbrojonym jaki lądował... […] Były trzy lądowania. Drugim lądowaniem przyleciał „Tabor”, trzecim przyleciały części V-2. Otóż „Tabor” [...] nie wykonał swego zadania, nie powiedział kategorycznie „Borowi” Komorowskiemu, Chruścielowi i innym, że polska brygada spadochronowa nie może lądować w Warszawie, że nie będzie żadnej pomocy, bo to było logistycznie niemożliwe. Nie było możliwości przeniesienia z południowej Anglii trzech i pół tysiąca ludzi w nieuzbrojonych samolotach, których zasięg nie obejmował Warszawy. Lądowali w Arnhem, a nie wylądowali w Polen – taka była tragedia. Pierwsze meldunki „Bora” Komorowskiego brzmiały chyba naiwnie: „Wyślijcie brygadę spadochronową!”. To przecież było niemożliwe. Ja o tym nie wiedziałem zupełnie na moim stopniu dowodzenia. Dowiedziałem się o tym dopiero później. Wiedziałem dobrze z moich doświadczeń logistycznych, że wysyłanie ludzi z południowej Anglii w takiej ilości samolotem było niemożliwe.

[...] Pierwsze loty były wyłącznie wykonane przez Polską Eskadrę do Zadań Specjalnych jak również przez bazujący obok niej brytyjski Dywizjon Zadań Specjalnych numer 148. Dwie jednostki stanowiły Balcan Air Force, czyli lotnictwo bałkańskie, taki miało oficjalny tytuł; było taką konspiracją, bo latały tylko dla potrzeb zaopatrzenia. To było wszystko, czym dysponowaliśmy. Oprócz tego była jeszcze maleńka eskadra tych nieuzbrojonych „Dakot” DC-3, którymi lataliśmy do Polski. W pierwszych latach wykrwawili się tym lataniem i Polacy, i Brytyjczycy, straty były skandaliczne. Pamiętam, że jednej nocy połowa wysłanych samolotów nie wróciła. Głównodowodzący lotnictwem alianckim na terenie basenu morza Śródziemnego marszałek Slessor zabronił dalszych lotów, bo jemu podlegaliśmy funkcjonalnie w hierarchii komendy. Rząd polski w Londynie oczywiście wiedział o tym wszystkim i wywierał wielką presję na Churchilla, ażeby odwrócił zakaz lotów do Polski i dał nam bezsporną pomoc. I tak się stało. Churchill kazał marszałkowi Slessorowi dać nam pomoc, która zjawiła się niespodziewanie dla nas na lotnisku w Brindisi w postaci dwóch dywizjonów uzbrojonych po zęby bombowców, „Liberatorów” – [jeden] południowo-afrykański i drugi mieszany, którym właśnie latał mój przyjaciel, kolega Mackintosh. [...] Mieszany [dywizjon] miał załogi wszystkich ówczesnych państw, ówczesnego imperium, a dzisiaj wspólnoty brytyjskiej, więc byli tam oficerowie z Rodezji, oficerowie z Australii w dużej ilości, Nowej Zelandii, Kanady i Brytyjczycy. [To były] załogi z osiemnastu samolotów. Jeżeli pomnożymy [te samoloty] przez siedem czy osiem, to była duża liczba ludzi, których trzeba było przygotować do lotu do Polski tego dnia wieczorem. Samoloty jakoś się zmieściły na tym niewielkim lotnisku jeden koło drugiego, trzeba było rozplanować ich wylot, żeby się nie zderzyły (przylot na miejsce do Warszawy dokładnie w minutach), żeby się nie zderzyły, nie daj Boże, nad celem tego wszystkiego. I co więcej – poinformować, dlaczego tam lecą. To właśnie było moje zadanie. Było kilka briefingów. Przez cały dzień w wielkim drewnianym baraku, gdzie przychodziły kolejno te załogi, mój kolega, ja, i oficer operacyjny polskiej eskadry, Polak, pułkownik Daniel, [mówiliśmy] im, o co tu chodzi. Instruowaliśmy ich. Trzeba było ich uświadomić, co takiego się tam dzieje. To byli ludzie w moim wieku, dwudziestokilkuletni, którzy nie wiedzieli. Mieli za sobą co najmniej sześćdziesiąt lotów bojowych, to tak się liczyło – tura to było trzydzieści lotów bojowych. Latali przedtem na Ploeszti – bombardowanie rafinerii naftowych i pod Linz, gdzie się mieściła wówczas Hermann Göring Werke, niemiecka fabryka tanków. To robili przez ostatnie miesiące na tej trasie, wiedzieli, o co chodzi. Latanie nagle do kraju, który nazywał się Polska, miejsce nazywało się Warszawa dla nich było zupełnie nowe. Skąd mieli o tym wiedzieć? Musieliśmy ich uświadomić, o co tu chodzi, że [w Warszawie] walczą, że jest Powstanie, że po drugiej stronie Wisły czekają Sowieci, że kraj przechodzi to i to, że mają takie możliwości – to była moja rola. Gdzie po drodze na terenie Polski będzie artyleria przeciwlotnicza? Co mają zrobić, jak dolecą wzdłuż Wisły do Warszawy? Gdzie mają skręcić w lewo, czyli na zachód za mostem Kierbedzia, i szukać placówki odbiorczej na stoku cytadeli? To wszystko było moje zadanie, musiałem [objaśnić] tym zupełnie świeżo do tego powołanym ludziom.

  • Oni wiedzieli o Powstaniu Warszawskim w momencie, kiedy przybywali do Włoch?


Nie wiedzieli zupełnie. Oni byli na bazie lotniczej.

  • Jakie mieli nastawienie do Polaków, którzy walczyli w Warszawie?


Co najmniej entuzjastyczne, bo dla nich byli to współbracia, współkombatanci, byli całkowicie oddani, pełni poświęcenia.

  • Byli to obcokrajowcy...


Jak najbardziej, bo to byli Anglicy, południowo Afrykańczycy, Australijczycy...

  • Jakie było ich nastawienie do samych lotów?


To wszystko byli ochotnicy do służby wojennej. Ochotnicy w ich krajach. W Australii byli tylko ochotnicy, zgłaszali się tam. Byli szkoleni w Kanadzie, potem w Wielkiej Brytanii i przydzielali ich do tych dywizjonów, gdzie były batalie, że tak się wyrażę. Afrykańczycy bazowali na Malcie, na morzu Śródziemnym, a dywizjon mieszany bazowany był na Barii ( to jest inne miasto na wybrzeżu) i stamtąd przylecieli. Na tej bazie siedzieli, latali, mieszkali. Nie wiedzieli przecież, co się dzieje. Nie dlatego, że to była tajemnica, że było Powstanie, tylko dlatego że po prostu pracowali. To była ciężka praca. Jak nie latali, to wtedy przez półtora dnia spali po ciężkich lotach. Latali pod Linz, Herman Göring Werke i potem do Ploeszti. Nie tak daleko jak do Polski – to były jednak dalekie loty.

  • Wróćmy jeszcze do lotów do Warszawy. Naturalne jest to, że loty były ostrzeliwane przez artylerię niemiecką, a jak zachowywali się Sowieci?


Otóż był Mackintosh, który był nawigatorem pierwszego lotu całej armady. Leciało chyba prawie dwadzieścia maszyn, startowali między szóstą a siódmą wieczorem czasu miejscowego Brindisi i leciał trzy razy trasą, którą wskazaliśmy. Więc trasa biegła: Novi Sad (gdzie była artyleria przeciwlotnicza), Miszkolc (gdzie była jedna eskadra nocnych samolotów bojowych), zachód Budapesztu (gdzie była sama artyleria przeciwlotnicza), [...] na wschód od Tatr nad Słowacją. Lecieli na pułapie trzech tysięcy metrów, czyli dziesięciu tysięcy stóp – tak wtedy było mierzone. Rozkaz brzmiał, że kiedy przelecą Tatry, muszą zniżyć się na trzy tysiące stóp (czyli troszkę mniej niż tysiąc metrów) i na tym pułapie mieli dolecieć do Tarnowa. Między Tarnowem a Krakowem mieli zniżyć się na pułap tylko pięciuset stóp (podzielone przez trzy to jest jakieś sto pięćdziesiąt metrów), a nad samym celem, jak tylko dolecieli do Radomia, mieli lecieć tylko na wysokości stu dziesięciu metrów, czyli mniej więcej trzystu stóp. Taka była ich marszruta. Ten lot, o którym mówiłem, ostrzeliwała artyleria przeciwlotnicza na Novi Sad, koło Miszkolca, gdzieś koło Budapesztu, a potem stoczyli dwie walki z myśliwcami. Jedną koło Tarnowa (to była nasza wina, że nie poinformowaliśmy, że tam jest nowo zainstalowana eskadra), a drugą koło Radomia – na takim niskim pułapie wtedy byli. Technika walki polegała na tym, że on się jeszcze bardziej zniżał, tak żeby mógł samolot atakujący go atakować od spodu, czyli miał łatwiejsze możliwości strzelania do niego, dlatego że miał trzech strzelców pokładowych. Walka polegała na tym, że pilot mógł manewrować samolotem, były uniki sterowania. Przede wszystkim to byli ci fantastycznie dzielni strzelcy pokładowi, którzy siedzieli w swoich kabinach wystających z samolotu i mieli armatki przeciwlotnicze, którymi strzelali do [wroga]. Jednak samoloty w większości wracały posiekane kulami, jeden po drugim. Zawsze kule trafiały do nich nie dało się tego uniknąć. Na szczęście nie trafiały w samą załogę, bo wtedy byłoby bardzo źle. Nie było kontroli ciśnienia w samolocie, ludzie byli ubrani w grube futra owcze, nie dawano im posiłku, żyli potwornym stresem – ochotnicy. Mackintosh latał dwa razy, a potem załoga jego poprosiła i mogła lecieć trzeci raz. I polecieli. Tym razem powiedzieli: „Polecimy za pozwoleniem kontroli po prawym brzegu Wisły”. I tam do nich strzelali Sowieci, na szczęście nie tak celnie jak Niemcy. Wtedy polecieli na zachód, lewą stroną dolecieli pod Radom i potem na prawy brzeg Wisły to już niedaleko Warszawy. [...] Mackintosh nigdy tego nie zapomni. […]

  • Jak zareagowali lotnicy we Włoszech na fakt zakończenia Powstania?


To była dla nich tragedia, że nie mogą pomagać, że wszystko się skończyło, ciągle pytali mnie: „Co będzie dalej?”. [...] To byli wspaniali ludzie. Wszyscy lotnicy polscy formalnie byli członkami lotnictwa brytyjskiego pod jego komendą jako jednostki dowodzone przez swoich... Objęci byli tak zwanym king’s regulations (regulacje królewskie). Wszystkie regulacje dotyczące tego, co robi wojsko, objęte było procedurą, która była wydawana formalnie przez króla Jerzego VI. King’s regulations mówiło o tym, że nie wolno lotnikowi latać więcej aniżeli jedną noc i jedną noc przerwy. Któryś z lotników polskich latał wbrew wszystkim przepisom, narażał się na to, że pójdzie pod sąd. Trzy noce pod rząd latał, dwanaście godzin lotu – wraca, musi zdać swoje sprawozdanie, je posiłek, kładzie się spać, budzą go o piątej dają mu briefing i leci znowu, trzy noce pod rząd. Mackintosh latał dwie noce pod rząd, a ostatni lot wykonał już chyba 6 września, ten lot, gdzie leciał wschodnim brzegiem Wisły pod ostrzałem artylerii sowieckiej. Warszawa płonęła, a teren, który zajmowali nasi akowcy w Powstaniu się zmniejszał. Wyrzucił swój ładunek na miejscu, jaki daliśmy mu w naszym briefingu, w Kampinosie. Wrócił, [powstańcy] odebrali go, to zostało potwierdzone.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania, kiedy trafił pan do Polski po wojnie.


Zakończenie Powstania zastało nas w bazie pod Brindisi. Dowiedzieliśmy się, że wódz naczelny Sosnkowski nadał nazwę polskiej eskadrze specjalnej jako 301 Dywizjon Obrońców Warszawy. Uczciliśmy to w naszej bazie przez zaproszenie do naszej bazy tych lotników, którzy zostali przy życiu. Baza mieściła się kilkanaście kilometrów od Brindisi na wschód. To była uroczystość, w której uczestniczyliśmy my – oficerowie wywiadu – oficerowie sztabowcy, radiostacja, radiostacja pakowania... To było kilkaset osób, którzy pracowali nad tym – żołnierze. Oni stanęli przy drodze.

Przy życiu został jeszcze generał Rajski. Rajski latał nad Warszawę nie jako dowódca, tylko jako drugi pilot, młodszy od niego oficer był pilotem. Przyjechał Rajski i [inni oficerowie], stanęli rzędem, a myśmy przed nimi defilowali. Oddawaliśmy im hołd. Wznowiliśmy potem loty cichociemnych do Polski nad Częstochowę. W Częstochowie ukrywał się Okulicki „Niedźwiadek” ze swoim sztabem, bo jego zresztą wyrzucali do Polski między innymi. Mieliśmy z nim dobrą łączność. Pod Częstochową wylądowała brytyjska misja wojskowa, rok później czy więcej. To były skandale w ramach infiltracji komunistycznej angielskim MSZ – to inna historia, o tym zresztą pisze Davies.

Wylądowała misja wojskowa, mieliśmy łączność, w dalszym ciągu wysyłaliśmy cichociemnych i zaopatrzenie, ale wszystko skończyło się szybko. Przyszedł nowy rok i powiedziano mi, że mam lecieć do Polski z Krystyną Skarbek, która ze mną szła na Węgry. Krystyna Skarbek – wspaniała postać, ofiarna, otrzymała najwyższe odznaczenie angielskie jakie było, George Medal, za swoją ofiarność. Walczyła z Niemcami jako przywódczyni kolejnych oddziałów dywersyjnych Maquis, to była tego rodzaju kobieta. Na koniec tych walk chciała koniecznie wylądować w Polsce i miałem jej towarzyszyć. Jako oficerowie łącznikowi z AK leciała z nami ekipa bodajże ośmiu oficerów z brytyjską radiostacją. Mieliśmy wylądować w Nowym Targu, byliśmy przygotowani do wylotu, otrzymaliśmy meldunek, że armia radziecka wkroczyła do Krakowa – Nowy Targ jest niedopuszczalny do lądowania i koniec, skończyło się.

W tym momencie mój dowódca brytyjski całego zespołu zaopatrującego Bałkany, Słowację i tak dalej dla dywersji poznał mnie, bo byłem wtedy oficerem łącznikowym, i powiedział do mnie: „Jesteś przemęczony, należy ci się odpoczynek, a jesteś – powiedział do mnie po angielsku – bright boy (zdolny, młody człowiek). Wracaj do Anglii, do swojej głównej bazy i staraj się na przyjęcie na uniwersytet”. I to zrobiłem. Wysłali mnie przez Gibraltar, jechałem północną Afryką do Londynu, oczywiście jakimś samolotem bombowym. Doleciałem do Londynu, ciągle jeszcze byłem w mundurze i dowiedziałem się, że mogę być przyjęty na studia jako były żołnierz, żadne przywileje, ale muszę zrobić ekwiwalent matury polskiej. Zasiadłem i przez dwa, trzy miesiące uczyłem się do tego egzaminu i zdałem go. Mundur polski mi pomógł! Pamiętam, zdawałem egzamin ustny z matematyki, z której zawsze byłem słaby. Egzaminator brytyjski widział mundur polski, na [piersiach] miałem odznaczenia, to było bardzo miłe, więc wtedy zdałem. Zapisałem się na jeden z pierwszych [uniwersytetów] po wojnie, na słynną London School of Economics, wielka uczelnia, słynna na całym świecie. W rankingu światowym ma chyba piąte, szóste miejsce; uczelnia o wielkich tradycjach była częścią londyńskiego uniwersytetu, który składa się z kilkudziesięciu uczelni, kolegiów. Przyjęli mnie z grupą byłych żołnierzy. Rozpocząłem studia już w październiku 1945 roku. W sali marnie oświetlonej, częściowo zbombardowanej, bez ogrzewania. Wszyscy byliśmy w mundurach i płaszczach przeważnie byli żołnierze. Skończyłem studia cztery lata później. Marnie skończyłem, dostałem marne stopnie. Później zawarłem małżeństwo. Moja przyszła żona była znana w Krakowie w kole moich przyjaciół i rodziny, była wywieziona do Syberii i przyjechała do Londynu. Pobraliśmy się w kościele polskim, oboje w mundurach. Miałem już początek rodziny, rok później, w 1946 roku, urodził się mój syn. Było nam ciężko. Studiowałem już i jako były żołnierz miałem niewielkie stypendium – dwadzieścia funtów na miesiąc. Znalazłem pracę – dawałem korepetycje szukającym wstąpienia na uniwersytet londyński ludziom z byłych kolonii brytyjskich a więc Hindusi, Murzyni, różni ludzie różnej nacji. Dawałem im lekcje w specjalnym lokalu pod Londynem. [...] Potem dostałem stypendium na zrobienie magisterium, które zrobiłem, potem zrobiłem doktorat. Napisałem moją pierwszą książkę o migracjach światowych – to była moja specjalność, opublikowano ją. Studiowałem demografię, później socjologię. Studiowałem jakiś czas na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie pod kierunkiem wielkiego polskiego socjologa Floriana Znanieckiego. Zastosowałem w mojej książce jego metodologię, mam u niego wielki dług. Potem pracowałem w brytyjskim Foreign Office, to jest ministerstwo spraw zagranicznych. Wtedy to była ściśle tajna placówka, dziś nie jest tajna, zaopatrywała ruchy antykomunistyczne w krajach komunistycznych – stąd jej taka ściśle tajność. Ponieważ miałem doświadczenia wojenne w tej branży, miałem przyjaciół brytyjskich, oficerów, którzy byli razem ze mną i znali moje usposobienie, moje talenty, mieli zaufanie do mnie. Zaproponowali mi tę pracę. [...] Dostałem obywatelstwo brytyjskie, przedtem jako student nie miałem obywatelstwa brytyjskiego. Pracowałem tam cztery i pół roku. Najpierw jako Polish Desk Officer, [byłem] jednym z dwóch urzędników, którzy zajmowali się tylko i wyłącznie Polską, potem byłem szefem całej Środkowej Europy, jako taki nazywałem się Principal Research Officer. Pracowaliśmy w kilkanaście osób. To były studia tego, co się dzieje tutaj, oparte w znacznej mierze na meldunkach tutaj bazujących dyplomatów i również na tajnych źródłach wywiadu brytyjskiego. Dzisiaj możemy o tym mówić, ale wtedy nie było [można]. Celem tego wszystkiego było oświata brytyjskich związków zawodowych, które się szybko chyliły ku komunizmowi, który wtedy panował w Anglii. Lata powojenne były niesłychanie trudne, były wielkie wpływy komunistyczne w rządzie brytyjskim, w mediach, na uniwersytetach, związkach zawodowych. I myśmy dawali jako owoc naszych prac badawczych informacje, co się dzieje, w formie książek, w formie briefingu dla brytyjskich dziennikarzy, którym dawaliśmy [te materiały], wykorzystywane to było przez londyńskie BBC w swoich audycjach. Dawaliśmy ogromny, cenny materiał. Zastała mnie tam śmierć Stalina, to był dramatyczny dzień. Do nas przychodzili ludzie, którzy zbiegli z Polski jako uchodźcy i [dzielili się] informacjami o Polsce do briefingu. Ciekawa praca. Dotyczyło to całej Środkowej Europy, którą miałem do swojej dyspozycji. Czyli miałem za sobą doświadczenie, miałem jakąś pewną [wiedzę], byłem już [kimś], coś znaczyłem w tych kategoriach. Nie znaczyłem nic w kategoriach akademickich, z tym że już napisałem tą pierwszą książkę, opublikowałem w Wielkiej Brytanii. Już byłem częścią tej całej dyscypliny, demografii, socjologii, ruchów migracyjnych, jednak nie mogłem niczego zrobić w dyplomacji brytyjskiej, ponieważ nie byłem Brytyjczykiem, nie urodziłem się tam. Wiedziałem, że niemożliwa jest dalsza praca, doszedłem do punktu, kiedy miałem dobre wyniki, możliwą płacę, ale nie mogłem niczego zdziałać w ramach dyplomacji, bo to chciałem robić. To wtedy było zupełnie niemożliwe. Warunki na uczelniach brytyjskich były złe. Było bardzo mało wydziałów socjologii, demografii, były tylko dwa w całej Wielkiej Brytanii; uniwersytety były przepełnione, niedopłacone, niedoinwestowane. Dowiedziałem się od mojego promotora, że jest możliwość starania się o pracę w Australii, miejsce nazywało się Canberra, to było wówczas małe australijskie miasto, gdzie tworzy się nowy uniwersytet i właśnie potrzeba kogoś z moimi kwalifikacjami w tworzącym się wówczas wydziale demografii-socjologii. Powiedział, żebym stanął do konkursu. Stanąłem do konkursu, wygrałem konkurs i rok później już byłem w drodze do Australii. Tam startowałem pierwszego, a po dwunastu latach zostałem profesorem i lat temu dwadzieścia poszedłem na emeryturę. Pracowałem pełne trzydzieści lat na uniwersytecie.

  • W którym roku dotarł pan do Polski?


Długo mi nie pozwolili powracać, byłem przecież podejrzany. Wykonywałem pracę w Foreign Office, o której oni na pewno wiedzieli, bo były przecieki z tego wszystkiego do agentów przyjeżdżających do Londynu. Jeden taki agent, o którym potem się dowiedziałem, zdawał tutaj sprawozdania. Byłem zapisany dobrze w bezpiece czy w innych organach. Moje starania przyjazdu do Polski spaliły na panewce, zawsze odmawiali mi wizy w konsulacie polskim, w Sydney. Przyjechałem dopiero na konferencję Kongres Etniczny w Krakowie w roku 1976 czy 1977. Przyjechałem wtedy z paszportem australijskim, ale przyjętym i z polską wizą. W Krakowie byłem gościem u biskupa Wojtyły, którego poznałem poprzednio. Stąd był początek mojej bliskiej współpracy z Wojtyłą, stąd nominacja do Akademii Papieskiej. Potem już przyjeżdżałem kilka razy do Polski. Ostatnio byłem w Polsce w 2001 roku. To była pierwsza okazja, bo byłem w Watykanie i mogłem przyjechać do Polski. W poprzednich latach nie byłem, ale mam tutaj rodzinę, siostry i brata i dużą łączność z moimi kolegami socjologami, którzy tu mieszkają.


Warszawa, 29 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Jerzy Zubrzycki Pseudonim: „Płomieńczyk” Stopień: porucznik Formacja: Oddział VI Sztabu Naczelnego Wodza Dzielnica: Brindisi

Zobacz także

Nasz newsletter