Jerzy Dziadur

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.

Dzieciństwo spędziłem w Warszawie, mieszkaliśmy na ulicy Lipowej 9 mieszkania 61, z mamą [Anielą], siostrą [Barbarą] i ojcem [Władysławem]. Ojciec zmarł w 1942 roku, tak że zostaliśmy potem sami. Mama utrzymywała nas z szycia, po prostu była krawcową, a my chodziliśmy do szkoły. Jak to bywa. W czasie okupacji chodziłem do szkoły powszechnej, która była kilkakrotnie przerzucana z miejsca na miejsce, dlatego że Niemcy zajmowali szkoły pod szpitale. Ostatnio chodziłem do szkoły na rogu ulicy Karowej i ulicy Dobrej. W czasie wolnym od szkoły zajmowałem się różnymi rzeczami, między innymi byłem zapalonym wędkarzem, łapałem ryby. Oprócz tego służyłem do mszy w kościele ojców salezjanów na ulicy Księdza Siemca, która jest następną ulicą od ulicy Lipowej, tak że miałem bardzo blisko. W czasie okupacji jak wszyscy cierpieliśmy biedę, bo było ciężko, trzeba było stać w kolejkach. Na przykład pół nocy stałem w kolejce po dwadzieścia kilogramów kartofli i te kartofle też były zmarznięte. Rodzice robili z kartofli kluski z mąką i to była jako zupa w połączeniu z kawą zbożową, w której kluski pływały. Pod koniec okupacji już nam się trochę lepiej zaczęło dziać, dlatego że mama miała dość dobrą klientelę. Z żywnością o tyle było łatwiej, że był tak zwany szmugiel, po prostu przywozili ze wsi mięso i inne materiały spożywcze i można je było nabyć za, oczywiście, dość słoną cenę.
Ze względu na to, że zakład salezjanów był bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy, często tam bywałem. Byłem świadkiem, jak na początku 1944 roku Niemcy aresztowali wszystkich księży, w liczbie osiemnastu, zabrali ich na Pawiak. Po sześciu tygodniach przysłano sutannę księdza dyrektora, co świadczyło o tym, że już nie żyje. Pozostałych księży przetrzymywano na Pawiaku, z tym że trzech księży wypuszczono na wolność. To byli księża, którzy zajmowali się nauczaniem religii w szkołach powszechnych. To był ksiądz Oleksy, ksiądz Bańdo, ksiądz Mnich. Ksiądz Mnich został wypuszczony ze względu na to, że już był w bardzo podeszłym wieku. Po wizycie Niemców, których było zresztą bardzo dużo, tak że prawie całe Powiśle było obstawione, po pewnym czasie myśmy z kolegą starali się dostać do miejsca, gdzie ci księża przebywali, to jest Lipowa 14. Już było dwóch księży, którzy przyszli z innego zakładu, to jest zakładu księży chyba orionistów, o ile mnie pamięć nie myli. Był ksiądz Garncarek, który potem się nami, jako ministrantami, opiekował.





  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

W dniu wybuchu Powstania gdzieś o godzinie trzeciej chciałem iść na ryby, po prostu w wakacje chciałem wypełnić swój czas. Ale w tym czasie przyszła do mamy jej koleżanka i zdziwiona mówi: „Jak to? Ty chcesz [go] puścić na ryby, jak o piątej wybuchnie Powstanie?”. Mówię: „Proszę pani, Powstanie już ma wybuchnąć od dłuższego czasu. Już miało wybuchnąć w czwartek, miało wybuchnąć w poprzedni wtorek. Nie mogę czekać, w tej chwili chcę iść na ryby”. Zabrałem się, poszedłem na ryby. Nad Wisłą było kilku kolegów, łapaliśmy małe rybki. Po pewnym czasie oglądam się, patrzę, a na wyższym poziomie (to jest poziom, dzisiaj tych szyn nie ma, ale do elektrowni węgiel był dowożony) stoi moja mama: „Chodź do domu, bo będzie Powstanie”. Nie bardzo chciałem, w dalszym ciągu łapałem rybki, a mama stała. Do starszego wędkarza, który koło mnie niedaleko łapał, miał koło dwudziestu lat, miałem w tym czasie lat jedenaście, przyszła narzeczona: „Chodź do domu, bo będzie Powstanie”. Jak moja mama to usłyszała, jak zatupie nogami, jak krzyknie: „Natychmiast chodź do domu!”. Rad nie rad, ze złości połamałem wędki, blaszankę z rybkami pod pachę i idę. Doszliśmy do ulicy Dobrej. W tym momencie zaczął się ostrzał z uniwersytetu. Kule po prostu na kocich łbach, którymi była wymoszczona w tym czasie ulica Lipowa, odbijały się, tworzyły iskry. Mama, jak zorientowała się, że to już strzelają do nas, krzyknęła: „Pod mur! Pod mur!”. Pod murem żeśmy dolecieli do bramy, ale brama już była zabarykadowana od wewnątrz, nie mogliśmy wejść. Przez dłuższy czas rozmawialiśmy z tymi, którzy byli za bramą, że wyjść na ulicę, to iść na pewną śmierć, bo ogień z uniwersytetu, który jest wysoko położony nad Powiślem, mają doskonały wgląd we wszystkie ulice. W końcu odbarykadowali część bramy, otworzyli furtkę i weszliśmy. W ten sposób przeżyłem pierwszy dzień Powstania.
W czasie Powstania początkowo nie wychodziliśmy, ponieważ brama była zabarykadowana, wyjścia na ulicę były odcięte do tego stopnia, że nawet jak kot się pojawił, to Niemcy strzelali do tego kota. Jak ktoś otworzył lufcik na zewnątrz, to już go nie mógł zamknąć, bo od razu szła seria po murze. Całe życie podczas tego miesiąca Powstania zamykało się w zasadzie w kręgu podwórka. U nas [w czasie okupacji] tak było w rodzinie, ponieważ mama była jedynym żywicielem rodziny, to w zasadzie na miasto wychodziła bardzo mało. Wychodziliśmy my z siostrą. To było logiczne, dlatego że dziecko miało większą szansę przeżycia, Niemcy dzieci w łapankach nie brali. Natomiast osoba dorosła narażała się na to, że mogła być złapana w łapance, wtedy byśmy zostali sami, po prostu nie byłoby komu nas żywić. Taka jest prawda. W czasie Powstania siostry mojej, Barbary, nie było, bo na miesiąc przed tym wyjechała na wakacje do swojej chrzestnej matki w okolice Siedlec, na wieś. Po mnie miała ciotka przyjechać 1 sierpnia, ale już nie przyjechała, bo ta cała część Polski już była zajęta przez Rosjan. W związku z tym musiałem chodzić, załatwiać różne sprawy. Widziałem wiele, podczas gdy moja mama przebywała raczej w mieszkaniu. Początkowo w mieszkaniu, a potem w piwnicy, dlatego że mieszkanie, pomimo tego że było na drugim piętrze i tak we wnęce, było narażone na rozrzut odłamków. Pewnego dnia przyszliśmy i zobaczyliśmy, że cała szafa jest podziurawiona odłamkami. Czyli stwarzało to niebezpieczeństwo dla nas. W związku z tym mama moja przebywała w piwnicy.
Byłem wysyłany przez mamę do sióstr urszulanek na ulicy Gęstej, gdzie była prowadzona kuchnia i wymieniano mąkę na chleb. Siostry wypiekały chleb z mąki, którą dostarczali mieszkańcy, w rozliczeniu za kilogram mąki dostawało się kilogram chleba. Początkowo róg ulicy Dobrej i Lipowej był wykopany przekop, żeby można się było uchronić przed ogniem z uniwersytetu. Tym przekopem człowiek musiał iść skulony i był narażony na to, że ewentualnie jakiś pocisk z granatnika padnie, to go odłamki poszarpią. Po pewnym czasie zrobiono przekop pod ulicą Lipową, niewielkiej wysokości, powiedzmy sobie metr dwadzieścia, tym przekopem z jednego domu po jednej stronie ulicy przechodziło się do domu po drugiej stronie ulicy. Natomiast pomiędzy domami były wybite otwory w murze, to dłuższy czas trwało, bo przedwojenne mury były dość grube. Szczególnie w piwnicy, gdzie jako fundamenty pracowały, to były mury ceglane, dość grube. Mieszkańcy poprzebijali otwory, żeby można było nie wychodzić na ulicę, tylko żeby można było przechodzić do przekopu pod ulicą Lipową.
Opowiem taki przypadek, dość dla mnie ciekawy i w pewnym sensie bolesny. Przekop na ulicy Lipowej po drugiej stronie wychodził na podwórze, które było podwórzem zakładu księży salezjanów. To było dość duże podwórze, przez które trzeba było szybko przebiec i wejść do przekopu znów pod ulicą [księdza Siemca (obecnie Wiślana)]. Pewnego razu idę, przed wejściem do przekopu była nisza z każdej strony, żeby mogli ludzie gromadzić się wtedy, kiedy jest ostrzał, kiedy coś się dzieje, żeby mogli przeczekać. Czekałem w tej niszy przed ulicą Lipową, ludzie stali, nie wychodzili. Nie wiem, co mi do głowy strzeliło, wyleciałem na to podwórko. W tym czasie samolot prowadził ostrzał podwórka. Pod działaniem strachu przed samolotem, który pikował i strzelał, biegiem wpadłem w niszę, która była po drugiej stronie, już po przejściu podwórka. W tym momencie dostałem cios z prawej strony, który mnie rzucił na lewą stronę niszy. Nie wiedziałem, co się stało, uderzyłem się mocno lewym barkiem. Zły, zdenerwowany wstaję, chcę rzucać się na kogoś, w każdym bądź razie awanturować. Patrzę, stoi powstaniec, trzyma w lewym ręku pocisk od granatnika, w prawym ręku trzyma pistolet wymierzony wprost w to wejście, mówi do mnie tak: „Masz szczęście, że cię odepchnęli, bo bym cię zastrzelił”. Myślę sobie: „O co chodzi?”. Otóż teraz to wiem. Pocisk z granatnika ma w przedzie zapalnik. Jak biegłem, gdybym wpadł na powstańca z tym pociskiem z granatnika, z moździerza, mógłbym spowodować wybuch. Wtedy wszyscy w tym [miejscu by zginęli], ktoś trzeźwo myślący, kto stał z boku, jak wpadłem, to mnie od razu pchnął na ścianę. Uratował mnie życie i tym wszystkim pozostałym, bo ostatecznie moje życie to było jedno, ale tam była gromada ludzi. Powiedzmy z dziesięciu, może ośmiu. Tak chodziłem do sióstr urszulanek, wymieniałem mąkę na chleb, przy okazji różne rzeczy się działy. Nie muszę wszystkiego opowiadać. W ten sposób staraliśmy się jakoś przetrwać. Było światło, bo elektrownia pracowała, zdobyta przez Polaków. Była woda, trochę mąki mama miała, bo przed Powstaniem zakupiła. Początkowo to nawet mieliśmy jakąś szynkę, z której trochę się ukrajało, ale już gdzieś w połowie sierpnia zaczęło być głodno. Obok sąsiadka, jedna z pań, które mieszkały, obok miała działkę warzywną. Ale ona gdzieś została, w dniu wybuchu Powstania każdy zostawał, gdzie był. Całe szczęście, że przyszedłem z mamą, że przyszła po mnie, bo bym [został] nad Wisłą, co by się ze mną stało, nie wiadomo. Postanowili, żeby się dostać do jej opustoszałego mieszkania, w nadziei, że ma jakieś warzywa. Oczywiście komisyjnie to zrobili. Włamali się, komendant OPL-u był, który tym wszystkim dyrygował. Znaleźli różne warzywa, a to buraki, a to kartofle, jakąś marchew, tak jak to normalnie. To już był sierpień, trochę zgromadziła tych warzyw. Nastąpił podział. Każdy dostawał swoją część z warzyw. Myśmy dostali kartofel. Kartofel dość duży, który na cztery dni służył do zupy. Podzieliło się go na cztery części.
Z takich innych rzeczy, które zaobserwowałem, czasami na górze, na drugim iętrze paliło się w kuchni. Kuchnia była taka opalana drewnem. Chodziłem do fabryki „Fuchsa”, później po wojnie nazywała się fabryka „Syrena”. To była fabryka, która wyrabiała cukierki i czekoladę. Mieli zgromadzone dość dużo zapasów, między innymi do opalania wszystkich kotłów używali drewna. To chodziłem po to drewno, ściągałem do domu, żeby było na czym zagotować jakąś zupę. W zasadzie to ciągle z tej mąki matka robiła jakieś kluski. Tak myśmy pierwszy miesiąc Powstania przeżyli.
Pod koniec Powstania, to znaczy już w okolicach 1–2 września, zaczęły już toczyć się walki u nas na ulicy Księdza Siemca, Gęstej, na Lipowej. Niemcy zaczęli nacierać. Wtedy już całkowicie siedzieliśmy w piwnicy. Na moje nieszczęście zachorowałem na tak zwaną krwawą dyzenterię. Trzy dni nic nie jadłem, byłem wycieńczony. Mama moja płakała, siedzieliśmy w piwnicy. Płacz mojej mamy usłyszała sąsiadka, pani Umińska się nazywała. Przyszła do nas i mówi: „Czemu pani płacze?”. – „Chłopiec jest chory, trzy dni już nic nie jadł. Trudno, nie wiem, co mam robić”. Pani Umińska mówi: „Niech pani się nie martwi. Mam pół litra spirytusu, to my go wyleczymy”. Tak słucham: „Pół litra spirytusu?”. Nalali mi zakrętkę od półlitrowego termosu. W tej aluminiowej zakrętce, tak na mój osąd, to mieściło się około jednej trzeciej szklanki spirytusu, czyli porcja była dość duża. Mówią: „Masz to wypić jednym haustem. Jak nie wypijesz, to umrzesz”. Tak sobie myślałem w tym swoim prostym umyśle: „Jeżeli sok malinowy jest taki słodki, taki dobry, a za wódką mężczyźni [przepadają] – aż im się ręce trzęsą – wszyscy chcą tej wódki się napić, to jaki dobry musi być spirytus”. Jeszcze mi zagrozili, że jak nie wypiję, to umrę. Kazali mi wciągnąć powietrze. Całe szczęście, wciągnąłem powietrze, wypiłem to. Jak zacznę wrzeszczeć! Przecież to mnie paliło! Trzy dni nic nie jadłem, dzieciak, jedenaście lat. Zacząłem płakać, wrzeszczeć, krzyczeć. To dłuższy czas trwało, aż mama się zdenerwowała, mówi: „Będziesz mi tu się awanturował – dała mi kilo mąki – idź do sióstr, wymień to na chleb”. Przecież byłem pijany. Szczerze mówiąc, to nie powinni mnie puszczać takiego pijanego. Ale wziąłem mąkę.
Najpierw szło się piwnicą, potem się wychodziło na podwórko, podwórkiem i z tego podwórka znów się schodziło schodami do piwnicy. Na końcu schodów stały trzy panie, rozmawiały sobie. Z tych schodów tak celowałem, żeby dobrze trafić na dół, poleciałem na zbitą twarz. Całe szczęście, strzeliłem w tą, która stała naprzeciwko, głową w brzuch. Przewróciłem się razem z nią, bo jednak jedenaście lat to parę kilo człowiek ważył. Następnie pamiętam, jak chciałem pomiędzy domami przejść przez taki otwór. Tak mówię: „Żebym trafił. Muszę wziąć rozpęd, żebym trafił w otwór”. Oczywiście wziąłem rozpęd, trafiłem w otwór, tylko nie zauważyłem, że na wysokości mojego czoła były dwie rurki, gaz przeprowadzony czy coś było przeprowadzone. Jak rąbnę głową, to od tej pory nic nie pamiętam. Do dzisiaj nie wiem, jak zaszedłem, jak wróciłem, ale najważniejsza rzecz, że lekarstwo poskutkowało. Już po Powstaniu, jak nas Niemcy wysiedlili za Sochaczew, to pytałem się lekarza: „Panie doktorze, jak to jest?”. – „Musiałeś mieć bardzo silny organizm, żeś ty to wytrzymał”. – „Co mogło mi grozić?”. – „Nawet łącznie z zapaleniem opon mózgowych”. Po tym wszystkim już mogłem jeść, bo to było gdzieś koło 1 września, ta cała sprawa z moją chorobą.
W przeddzień tej całej operacji zajęcia nas przez Niemców czekaliśmy – wiadomo było, że Niemcy przyjdą i nas zajmą. Byłem na podwórku, przy bramie stała grupa ludzi, były kobiety, mężczyźni. Brama oczywiście była zabarykadowana. Słyszę, że rozmawiają. Podszedłem do nich, co się okazało? Okazało się, że za bramą z drugiej strony już byli Niemcy. To był wieczór chyba 4 września. Niemcy głośno rozmawiali, tak że wszystko było słychać. Szwargot było słychać przez bramę. Któraś z kobiet mówi: „To lećcie, zawiadomcie powstańców”. Inne mówią: „Coś ty? Jak można? Przecież [jak tych Niemców Powstańcy zabiją], jakby strzelili przez bramę, brama cienka, na pewno by Niemców pozabijali, nim Niemcy wejdą i wszystkich w budynku rozstrzelają”. Wiedzieliśmy, że Niemcy rozstrzeliwali wszystkich, bo przychodzili do nas uciekinierzy z Woli. Tym bardziej że podobno ogłaszali przez megafony, że z którego domu padnie strzał, to wszyscy zostaną wybici do nogi. Zakrzyczeli tą, która proponowała, żeby powstańców zawiadomić, pomału wszyscy się rozeszli. Poszedłem do piwnicy, a w piwnicy był straszny tłok. Jedni ludzie chcieli uciekać, drudzy chcieli zostać, cofali się. W tym tłumie my. Byliśmy poprzednio przygotowani do tego, że będziemy ewakuować się z mieszkania. Mieliśmy porobione plecaki. Mama miała w plecaku główkę maszyny do szycia, miałem różne rzeczy. Z plecakami, z tym wszystkim, w tym tłumie raz do przodu, raz do tyłu. To tak trwało gdzieś do godziny trzeciej nad ranem. Nie wiadomo było – uciekać, czy nie uciekać, czy zostać. Wreszcie mama się zdenerwowała, mówi: „Zostajemy, jak umrzemy, to razem”. Zdjęliśmy plecaki, wszystko żeśmy włożyli do naszej piwnicy, jakoś drzemaliśmy.

Nad ranem z ust do ust podają, że trzeba wychodzić, że są już Niemcy i Niemcy każą wychodzić. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, koszyk był pleciony ze sznurka, jakby siatka, dzisiaj to się nazywa siatka. Mamie włożyłem do tej siatki metalowy kubek półlitrowy, kilo cukru w kostkach, mamy pończochy. Mama była taka otępiała, bo się nie bała o siebie, bała się o mnie. Nie wiadomo było, czy Niemcy nas od razu zastrzelą, co z nami będzie. To mamie włożyłem i wyszliśmy. Wyszliśmy na podwórko fabryki wody sodowej, to jest Lipowa numer 7, na którym stało pełno skrzyń z już gotową oranżadą, z wodą sodową. Przygotowane do wywiezienia. One tak stały od początku Powstania, nikt nie ruszał. Brama była otwarta, co chwila nowi Niemcy wpadali na podwórko, myśmy stali pod ścianą. Ustawili nas pod ścianą. Co chwila wpadała drużyna niemiecka pić wodę sodową, bo bój trwał cały czas. Z boju wpadali i pili wodę sodową. Wpadła jakaś drużyna, mocno spoceni, zgrzani. Jeden utkwił mi w pamięci, taki erkaemista z erkaemem, to jest karabin maszynowy. Zdziwiło mnie, bo Niemcy są raczej blondyni, a ten był czarny. Czarne włosy, czarna twarz opalona, rękawy zawinięte. Tak pije wodę, bierze jedną butelkę, pije, tak patrzy na nas. Obok mnie stał inwalida, o którym opowiem, stałem na samym przedzie, kobiety za mną: „Ugnij kolana, zdejmij czapkę”. Zdjąłem czapkę, ugiąłem się w kolanach, żeby zrobić się mniejszym. Niemcy natychmiast jak weszli, to wszystkich mężczyzn i starszych chłopców zabrali do noszenia rannych spod ognia. Już pomiędzy nami nie byli tacy, powiedzmy sobie, jak ja. Byłem mały, mizerny chłopak, wycieńczony jeszcze chorobą. Obok mnie stał inwalida. Inwalida w sensie takim, teraz nie występuje ta choroba, ale przed wojną występowała, tak zwana angielska choroba, która polegała między innymi na tym, że nogi się wykrzywiały. Miał nogi w kabłąk wykrzywione. Niemcy go potraktowali, ci inni, jako inwalidę, że nie nadaje się do [noszenia rannych]. Stał koło mnie w meloniku, w pumpach, nogi krzywe. Stał i tak głupio się uśmiechał. A ten tak patrzy się na niego i w pewnym momencie, jak go chwycił za kark, a brama była metalowa, jak go rąbnie w bramę. On twarzą uderzył, zemdlał i upadł.
Wyprowadzili nas. Na ulicy pełno dymu, pełno kurzu. Konia wyprowadzają z fabryki, bo to był transport konny. Niemiec uwiesił się jemu u pyska, bo koń przerażony tym wszystkim, ogniem, strzałami. Wyprowadzili nas na ulicę i poprowadzili ulicą Lipową do ulicy Browarnej. Ulica Browarna jest równoległa do ulicy Dobrej, a pod kątem prostym do Lipowej. Na ulicy Browarnej stały czołgi. Wprowadzili nas pomiędzy czołgi. Czołgi strzelały, bo na rogu Oboźnej i Topiel bronili się powstańcy. Długo po wojnie był zburzony dom, z którego strzelali. Tak stoimy, czołgi strzelają, ci strzelają. Mama do mnie mówi: „Otwórz usta, bo ci bębenki popękają”. Otworzyłem usta. Tuż koło czołgu stałem, dlatego huk był taki okropny. Tak potrzymali nas może z piętnaście minut, to był cały tłum, wycofali nas z powrotem na ulicę Lipową. Na ulicy Lipowej, po drugiej stronie naszego domu, wprowadzili nas za budynek. Było dość duże podwórko, a budynek był parterowy. To był budynek księży salezjanów, mieli swoje warsztaty. Na podwórku trzymali nas dłuższy czas, z tym że na tym samym podwórku był niemiecki punkt sanitarny, gdzie Polacy w kocach, w kołdrach znosili Niemców postrzelanych. Akurat pamiętam taki moment doskonale, słońce świeciło, był piękny dzień, przynieśli chyba jakiegoś oficera, tak mi się wydawało. Miał postrzeloną pierś i sanitariusz przykląkł na jedno kolano, położył go sobie na kolanie i bandażuje mu postrzelaną pierś. W tym czasie nadleciały trzy sztukasy, samoloty niemieckie. Jak zobaczyły taki tłum, to chciały bombardować. Miały specjalne syreny, wyły strasznie. Jak schodziły na dół, to straszne wycie było. Schodziły prosto na nas. Myśmy mocno się wylękli, a ten sanitariusz nic, tylko klęczał. Na nodze miał kaburę, wyciągnął rakietnicę i w kierunku samolotów trzask z tej rakietnicy. Wyleciały trzy zielone, dwie czerwone gwiazdy. Mieli znaki umówione. Samoloty wyhamować natychmiast nie mogły, mogły tylko przynurkować. Zeszły na nas, ale bomb nie puściły. Poleciały sobie dalej.
Na podwórku nas potrzymali, potem bokiem, lekko skośnie żeśmy poszli. Pamiętam moment, że przechodziliśmy nad piwnicami. Prawdopodobnie w 1939 roku był zburzony dom i myśmy szli po fundamentach, po piwnicach, po murze. Starsza kobieta, ubrana na czarno, jakaś staruszka, wpadła do piwnicy, a konwojent, który nas prowadził, to już był Wehrmacht, zdjął karabin i wszyscy struchleli, że on tę kobietę zastrzeli. A on karabin odwrócił i podał jej kolbą, i wyciągnął ją z piwnicy. Taki odruch humanitarny, że on to zrobił.
Idziemy dalej, konwojenci idą obok nas, wyprowadzili nas znów na ulicę Browarną. Na ulicy Browarnej cały czas szedł bój, bo powstańcy bronili się w domu róg ulicy Oboźnej i Topiel. Strzelali z karabinów maszynowych i Niemcy ich atakowali. W zasadzie każdy strzał, który nie trafił w Niemca, to trafiał w Polaka. Mówię o strzelaninie ze strony powstańców. Starali się unikać, ale nie każda kula akurat leci, gdzie człowiek chciałby, żeby poleciała. Ludzie zaczęli padać. To opowiadam z własnego przeżycia. Nie wiem, skąd się wziął, bo mężczyzn pozabierali, ale przede mną szedł mężczyzna wysoki, w białym swetrze wełnianym, tak że miałem głowę na wysokości mniej więcej jego pleców. Zbity tłum szedł. Tłum, jak idzie, to tak się kołysze. Na lewą stronę mnie odepchnęli i w tym momencie facet dostał prosto w plecy. Tylko plama rozchodząca się po tym swetrze, zanim upadł, bo to pełno ludzi, wszyscy go trzymali.
Drugą [taką sytuację], którą widziałem, to dziewczynka, z czternaście lat. Myśmy nawet z siostrą ją znali. Stała z boku na chodniku (bo tłum szedł jezdnią) ze swoim dziadkiem kolejarzem. Kolejarz w mundurze. Ona tak stała i miała podniesioną spódnicę, dostała przestrzał przez obydwie nogi. Ale widocznie przez mięśnie, bo jeszcze stała i tylko prosiła: „Wody, wody”, bo to momenty były, zanim myśmy przeszli. Dziadek stał jak wmurowany, nic nie robił, a konwojent niemiecki podszedł do niej, wziął ją za puls, potrzymał, machnął ręką i poszliśmy dalej. Co dalej było, nie wiem. Prowadzili nas ulicą Browarną do ulicy Furmańskiej. Już było w miarę spokojnie, jeżeli można to tak nazwać. Furmańską do Bednarskiej. Ulica Bednarska jest ulicą bardzo pochyłą, w bramie leżał trup, widocznie spalony przez „krowę”, bo już nóg nie miał. Stała ciężarówka niemiecka, przy niej stało trzech młodych Niemców. Oczywiście, bo to gorąco, [wrzesień], rękawy pozawijane. Stali koło bramy, gdzie ten nieboszczyk leżał. Jak myśmy koło nich przechodzili, to zaczęli nam wygrażać. Tak jakoś się złożyło, że dużo ludzi znało język niemiecki, to pytam się, co oni krzyczą. Pani, która koło mnie szła, mówi: „Krzyczą, że wszystkim nam tak będzie jak temu, co leży”. Ale poszliśmy dalej.
Jako ciekawostkę musze powiedzieć, że w tej gehennie, która nas spotkała, w tym wszystkim ludzie podczas drogi rozmawiali, bo to trwało gdzieś od ósmej rano do godziny piątej po południu, zanim nas przeprowadzili przez całą Warszawę. Pamiętam rozmowę, jak któraś z pań powiedziała: „Warszawy to nie odbudują za sto lat”, bo to wszystko było zgruzowane. Ktoś, nie pamiętam kto, bo to tłum szedł, mówi: „Proszę pani, niech pani się nie martwi, odbudują i to znacznie wcześniej, nawet przed 1950 rokiem”. Już wtedy, w czasie tej [drogi] tak ludzie myśleli.
Prowadzą nas na górę, na Krakowskie Przedmieście. Na Krakowskim Przedmieściu skręcili w lewo i ulicą Ossolińskich wyszliśmy na plac Piłsudskiego. Po lewej stronie placu Piłsudskiego bronili się powstańcy, prawa strona była zajęta przez Niemców. Ale armatnie strzały z Cytadeli do powstańców nie dolatywały niektóre. Były tak zwane niedoloty. Może mniej prochu było i rozrywały się na placu. Pamiętam, jak idąca przede mną pani (z tyłu patrzyłem) szczękę miała z prawej strony [roztrzaskaną], dostała widocznie. Oczywiście padła, ale poszliśmy dalej. Już na samym placu Piłsudskiego po prawej stronie były rozstawione dwa czy trzy stragany, takie jak na odpustach są. Przy straganach stali „kałmucy”, to znaczy wojska, których jedni nazywali „ukraińcy”, drudzy tak, ale ci, których obserwowałem, to były mongolskie typy. Na straganach mieli zegarki, obrączki, wszystko. Okazało się, że przy każdym straganie było dwóch, jeden wlatywał [w tłum] i rabował, ściągał pierścionki, ściągał wszystko i kładł temu na stragan, a ten pilnował, żeby mu czasami ktoś tego nie ukradł. Pamiętam, że mama moja ściągnęła obrączkę i miała ćwiartkę chleba. W ćwiartkę chleba wepchnęła obrączkę, żeby nam nie zabrali. Jeszcze różne rzeczy się działy. Porywali na gwałt, na inne rzeczy, ale to już nie chcę opowiadać.
Co wbiło mi się w pamięć przy przejściu przez Ogród Saski? Po lewej stronie były drutem ogrodzone jakby zasieki i za drutami byli ranni Niemcy i inni wojskowi. Opierali się o zasieki i strasznie nam odgrażali pięściami, jak myśmy szli. Po prawej stronie, gdzie stoi przepompowania (nazywali to świątynią Diany) leżała ogromna góra trupów – ogromna jak stodoła. Nie wiedziałem, skąd się wzięły, dopiero potem, jak czytałem, to się zorientowałem, że to były trupy tych, którzy przebijali się ze Starego Miasta i oni ich pościągali. Przeszliśmy dalej i doszliśmy do ulicy Chłodnej. Ulica Chłodna dzisiaj jest dość szeroka, to jest normalna ulica, a wtedy to była szerokości może z metr. To były zwalone gruzy i ulica zrobiła się strasznie wąska. W tą wąską ulicę wchodził tłum, a naprzeciwko wjechały czołgi, które szły do boju. Włazy pootwierane, w czarnych mundurach, w hełmofonach, siedzą i wchodzą. Myśmy nic praktycznie nie mieli, tośmy uskoczyli na gruzy i inni też, ale starsza pani, niewysoka, gruba, otłuszczona, niosła dwie walizy. Jedną z przodu, drugą z tyłu. Jak ona zobaczyła takiego potwora, to się przewróciła i zemdlała. Nie wiem, co dalej było, myśmy poszli dalej. Czy ją ktoś podniósł, czy nie. W każdym razie tak doszliśmy do ulicy Wolskiej i na Wolskiej nas zapędzili do kościoła Świętego Wojciecha. W kościele był tłum ludzi, warunki były fatalne, bo nie było żadnych ubikacji ani nic. Był wykopany rów dookoła kościoła i były tylko żerdzie, których się wszyscy trzymali i załatwiali. Nikt nie patrzył, czy to kobieta, czy mężczyzna. Załatwiali się. W środku, w kościele Świętego Wojciecha tłum, który zachowywał się bardzo różnie. Jedni siadali, drudzy sobie chodzili. Pamiętam taką rzecz, że jedna z młodych dziewczyn zaczęła się malować. Oczywiście starsze panie zaczęły na nią krzyczeć: „To przez was wszystko, całe nieszczęście!”, bo ona w takich warunkach poprawiała sobie makijaż. To już było tak pod wieczór, bo rano wyszliśmy. Wieczorem prawie żeśmy zaszli do kościoła Świętego Wojciecha. W pewnym momencie jakiś tumult się podniósł, z krzykiem, nie wiem, co zaczęło się dziać. Podszedłem bliżej, okazało się, że do kościoła wszedł Niemiec po cywilnemu z pistoletem w ręku. Zaczął bić wszystkich, kto mu pod rękę podpadł. Wykrzykiwał, że jego małe dziecko zginęło w Powstaniu, że Polacy to Powstanie zrobili. Wylecieli zaraz dać znać temu wartownikowi, że takie rzeczy się dzieją. Wartownik kogoś zawiadomił, przyszli i zabrali tego Niemca. Po chwili przyszedł młody Niemiec w mundurze Wehrmachtu, w furażerce, z notatnikiem w ręku i zaczął rozmawiać po polsku z ludźmi, jakie wrażenie. Ludzie skarżyli się, mówili, że to Powstanie to takie nieszczęście, tyle ludzi zginęło. On to wszystko skrzętnie spisywał. Pochodził, posłuchał, popisał i poszedł.
Trzeba było przenocować. Jako były ministrant nie bałem się spać na katafalku, [na którym] w kościele kładzie się trumnę w czasie pogrzebu. Katafalk był pusty, ludzie spali na betonie, na podłodze. Byłem obeznany, bo przecież brałem udział w mszach żałobnych jako ministrant, to dla mnie katafalk nie był żadną nowością. Mama siadła sobie, a ja położyłem się na katafalku i tak noc przespałem. Oczywiście żadnego jedzenia. W międzyczasie różne były przejścia, dzieci chciały zobaczyć swoich ojców, bo zaraz koło kościoła trzymali mężczyzn. Pod oknem stał stolik od maszyny do szycia, bez główki, dzieci powchodziły na ten stolik i w tym momencie strzał, od razu dzieci pospadały. Całe szczęście, nic im się nie stało, tylko tyle że spadły.
Rano wychodzimy, ustawili nas przed kościołem wzdłuż ulicy Wolskiej. Tłum stał w kilku szeregach, twarzą staliśmy do ulicy. Jak zawsze stałem na przedzie. Tak wypadało, czy pchałem się do przodu, czy co. Stałem i w pewnym momencie podjeżdża samochód odkryty, kabriolet, przyjeżdża jakiś wyższy oficer i ten, który chodził i spisywał, [robił] wszystkie notatki w kościele. Okazało się, że to był kierowca tego co najmniej pułkownika, jeżeli nie generała. Mówili, że to jest generał niemiecki. Generał wszedł na tylne siedzenie, kierowca, młody chłopak, oparł się o błotnik, miał swój notatnik przed sobą otwarty i generał wygłosił do nas przemowę. Piękny widok, bo to słońce świeci, ludzie stoją, samoloty widać lecą, zrzucają bomby, tu się pali, ale to wszystko było kolorowe dla mnie. Dla chłopaka to był bardzo ciekawy widok, jakkolwiek to było wielkie nieszczęście. Generał wygłosił przemowę, a młody człowiek, który miał notatnik i to spisywał, tłumaczył. Generał mówił tak: „Polacy wywołali Powstanie, w którym wielu ludzi zginęło, Niemców, Polaków i dzieci, kobiety, ale Niemcy nie są narodem mściwym. Młodzi i zdrowi pójdą do pracy, starzy i chorzy do lazaretów, a matki z dziećmi na wieś”. Nie wiedziałem, co to jest lazaret. Pytam się matki: „Co to jest lazaret?”. Mama mi tłumaczy, że to jest taki szpital polowy. Po przemowie dali znak i znów konwojenci nas poprowadzili. Gdzie? Nie wiedzieliśmy. Poprowadzili nas na Dworzec Zachodni. Tu się pali, tu się wali, w narożnym budynku ceglanym w otwartym oknie stał Niemiec, koło niego była gromada bochenków chleba. Silny musiał być okropnie mężczyzna, bochenki chleba rwał w rękach na połówki (nie kroił, tylko rwał, żeby było szybciej) i rzucał w tłum. Kto był bliżej, to złapał. Szedłem po lewej stronie, dość daleko od tego, ale on, jak rzucił, to jedna z połówek poleciała hen daleko w jakiś ogródek. Zobaczyłem, ale bałem się iść po chleb, bo strzeli do mnie, będzie myślał, że uciekam. Znów do kogoś się zwróciłem, żeby spytali się konwojenta, czy pozwoli pójść po chleb. Zezwolił, poleciałem i wziąłem chleb. Mieliśmy już pół bochenka chleba.
Przyprowadzili nas na Dworzec Zachodni, podjeżdżały zwykłe koleje elektryczne, ale z poziomu ziemi wejść do wagonu, który jest przystosowany do peronów wysokich, było trudno. Jedni drugich podsadzali, tłoczyli się, kolejarze mówili: „Nie tłoczcie się, wszystkich was wywieziemy, nie ma sprawy”. Tak jakoś dostaliśmy się do wagonu i pociąg ruszył. Już, jak wyjechaliśmy za pierwsze stacje za Warszawę zaczęli wrzucać pomidory. Ci, co stali na peronach wrzucali nam pomidory.
Przyjechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie kazali nam zejść z tego i poprowadzili nas do hal olbrzymich. Nie wiedziałem, co to są za hale. Okazuje się, że to były zakłady naprawy taboru kolejowego. Olbrzymie hale, w środku kanały rewizyjne. Warunki były ciężkie, bo po prostu raz, że nie było co jeść, po drugie nie było gdzie się załatwiać, nie było na czym spać. Pięć dni byliśmy w Pruszkowie. Tutaj moja myśl, żeby matce włożyć kubek blaszany to okazało się bardzo szczęśliwa, bo RGO zaczęło rozdawać zupy. Jak zupę wziąć, jak nikt nic nie ma? Myśmy mieli kubeczek, to z tym kubeczkiem najadłem się, drugi raz poszedłem, mama się najadła. Do nas, do tego kubka ustawiła się kolejka. Musieli jeść przy mnie, bo im nie chciałem kubka dać, bo jak wezmą kubek, to koniec, po kubku. Szedłem z nim, nalewali mu zupę i on przy nas zjadł. Z następnym szedłem. To była drogocenna rzecz w tym czasie. Pamiętam, kolejarze polscy szli, mieli menażkę, mnie prosili, żebym sprzedał, to kolejarz chciał 600 złotych za taką menażkę. Drugi moment pamiętam, leżała ranna przy hali na powietrzu i chciało jej się pić, a mąż nie miał w co tej kobiecie rannej dać. Kawę dawali zbożową. Urwał kawałek rynny, znalazł kawałek żelaza czy kamień i rynnę tak sklepał z jednej strony, że zrobił z tego naczynie. Ale sklepanie to sklepanie, nieszczelne to jest. Tylko pamiętam, jak jemu w tę rynnę nalali kawy i biegiem leciał do żony, a z dwóch stron mu strumienie kawy wytryskiwały.
Pierwsza noc była ciężka dla nas, bo raz, że byliśmy zmęczeni, a po drugie tłum był i nie było gdzie spać. Mama znalazła kawałek miejsca pod ścianą, gdzie były położone deski. Usiadła na deskach, położyłem się na deskach z głową na kolanach mamy. Całą noc w jednej pozycji się człowiek nie prześpi, w nocy się wyprostowywałem, bo tak spałem skulony i w tym momencie krzyk. Okazuje się, że położyła się jakaś kobieta przy moich nogach i kopałem ją nogami w głowę. Też nie wyspałem się, bo ciągle mnie budziła. Nie było innej możliwości, jakoś tę jedną [noc] myśmy [przespali].
Przez pięć dni to nas przeganiali z hali do hali, za każdym razem odbierali część, bo jeszcze mężczyźni się uchowali. Z tym że cały czas przywozili chleb, zupy. Pamiętam, że przywieźli zupę mleczną tylko dla matek z dziećmi, dla dzieci. Pani, która miała już brzuch, mogła być w ósmym czy dziewiątym miesiącu ciąży, też matka z dziećmi stanęła w kolejce. Szum się podniósł: „Jak to? Przecież ona nie ma dziecka!”. Drudzy mówią: „Jak to nie ma? Ma, trzeba jej dać”. Dali jej tej zupy.
W końcu nas przetransportowali do hali numer sześć. Z hali numer sześć, już w ostatnim dniu pobytu w Pruszkowie, przeprowadzali nas przez takie przejście, jakie jest przed linią tramwajową, żeby ludzie nie wpadali pod tramwaje, taki labirynt jest. Przez ten labirynt nas przeprowadzali pojedynczo, a za labiryntem stał Niemiec z pejczem w ręku i stała jakaś siostra w białym fartuchu, na ramiona miała narzuconą jesionkę. To była ostatnia selekcja. Rozdzielają. Matka z córką – matka staruszka na lewo, córka na prawo. Dantejskie sceny, ręczniki rwą na pół, żeby i ta miała, i ta miała. Mydło czy coś, płacz, krzyk. Jak trochę dłużej, to esesman pejczem zaraz zaczął walić i rozdzielał. Podchodzimy z mamą, a siostra po polsku na cały głos: „Czy to pani dziecko?”. Mama mówi: „Tak, to jest moje dziecko”. Ona specjalnie, bo Niemiec mógł po polsku rozumieć, ponieważ to jest zbliżona nazwa po niemiecku i po polsku. Razem nas skierował. A za nami szedł marynarz, który przyczepił się do jakiejś młodej kobiety, która miała dwoje dzieci. Przechodził przez selekcję w ten sposób, że szedł z jednym dzieckiem. Ona szła z malutkim dzieckiem na ręku, a to drugie dziecko, które już chodziło, on prowadził za rękę. Ale szedł zawsze nie tuż za nią, ale parę osób za. Chodziło o to, że tak to by esesman kazał dziecko oddać kobiecie, a jego by zabrali. Pamiętam obłędny strach tej matki, która bała się o to dziecko, że go gdzieś skierują razem z tym dzieckiem.
Wyprowadzają nas z obozu. Tuż za bramą, jak nas wyprowadzili, stał zielony wagonik. Koło tego wagonika stało kilku Niemców, co chwila któryś z nich wpadał w tłum i wyrywał jakieś dziecko. Krzyk, płacz, ale to nie pomagało, to dziecko zabierali. Wyobrażam sobie, co moja mama wtedy przeżywała, jakkolwiek gdybyśmy wiedzieli, co robią, to matka nie musiała się o mnie bać, dlatego że oni wyrywali dzieci, które miały zostać zniemczone i to musiały być przede wszystkim blondyni, a ja byłem czarny jak kruk. Miałem włosy wtedy, nie tak jak dzisiaj. Przeprowadzili nas koło tego wagonika. Ze wszystkimi sprawami, dotyczącymi porywania dzieci, już Niemcy się waliły, a oni jeszcze takie rzeczy robili.

Zaprowadzili nas na stację, wsiedliśmy do wagonów towarowych. W wagonach towarowych krytych zadrutowane okienka i gdzieś nas wiozą. Najpierw nas zawieźli, jak się okazało, do Łowicza. Potem cofnęli pociąg, z powrotem w kierunku Warszawy. To już był wieczór, jeszcze cały czas strzelali, jak ktoś chciał uciekać, bo konwój był niemiecki. W Sochaczewie nas wypuścili z wagonu i konwój niemiecki odszedł od nas, już byliśmy wolni w tym sensie, że nas nie konwojowali. Przychodziliśmy na stację, na stacji już RGO zorganizowało jakąś kawę, jakiś kawałek chleba z marmoladą. Potem ze stacji nas wyprowadzili na nocleg do magistratu w Sochaczewie. Obecnie teraz jest muzeum w tych budynkach, ale w tym czasie magistrat miał trakcję konną i na podwórku leżała olbrzymia kupa nawozu. Z tego nawozu powyciągałem słomę, która nie była zabrudzona i na bruku legowisko sobie żeśmy zrobili i na tym żeśmy noc przespali. Na drugi dzień podjechały furmanki i tak jak leci, [ludzie] na furki wsiadali i nas wieźli. W Sochaczewskim jest dużo sadów, po drodze były sady, zeskakiwałem z wozu i zbierałem gruszki, jabłka, które spadły. Woźnica mówi do mnie w ten sposób: „Ty tego nie jedz, bo jak się tego najesz, to zachorujesz, bo masz żołądek wydelikacony”. Wziąłem gruszki, ale jedną zjadłem. Zawieźli nas do wsi Antosin, to jest od Sochaczewa czternaście kilometrów. Wioska bardzo długa, ma około kilometra długości, taka ulicówka tak zwana. Odbył się targ niewolników. Podchodzili gospodarze i wybierali sobie według, jak kto mu był potrzebny. Jeżeli była mu potrzebna kobieta, to brał kobietę; jeżeli mężczyzna, to brał mężczyznę. Oczywiście mężczyźni to byli w wieku bardzo podeszłym, tacy, którym udało się przejść przez to sito w Pruszkowie. Była kępa brzóz, za kępą brzóz myśmy sobie usiedli i tak siedzimy z mamą, słoneczko świeci. Sołtys wszystkich rozdał i akurat koło nas przechodził. Wysoki mężczyzna w maciejówce. „Co wy tu robicie?”. – „Siedzimy sobie”. – „Jak to? Wszystkich rozdałem, a wy tu siedzicie?”. Mama mówi: „Proszę pana, my się cieszymy, że żyjemy. To, że pan wszystkich rozdał, to pan rozdał”. On tak zaczął pod tą czapkę się drapać, mówi: „Co ja z wami zrobię? Ale mam. Są trzy siostry, sieroty, ojca zabiła w 1939 roku bomba, a brata Niemcy rozstrzelali. To są biedne kobiety, ale może nawet u nich lepiej będziecie mieli niż u tych bogatych”. Zaprowadził nas.
Ta rodzina nazywała się Szlacheta. Były trzy siostry – Rozyna najstarsza, Honorka średnia i Marysia najmłodsza. Najmłodsza miała z dziewiętnaście lat. Przyjęły nas, byliśmy u nich przez pewien czas. Pomagaliśmy im. Mama jako krawcowa to im nicowała, przeszywała różne rzeczy, nie siedziała. Ja z kolei, ponieważ byłem obeznany trochę z pracą na roli, bo na wakacje zawsze jeździłem do dziadka, który mieszkał na wsi, to powoziłem. Mieli chudą szkapę, trzeba było nią jeździć po kartofle, to jeździłem. Po pewnym czasie inni dowiedzieli się, że mama szyje, to przyszli i zabrali nas do sąsiedniej wioski, która nazywała się Nastole. To była kuzynka naszych gospodyń, państwo Grabarek. U państwa Grabarków byliśmy do końca kwietnia 1945 roku. Dlaczego ona nas wzięła? To też ciekawa rzecz. Raz, że mama szyła, a po drugie, że jej się dostała matka z córką. Ta córka była młoda dziewczyna, koło dwudziestu lat, i ona zaczęła podejrzewać swojego męża, że za mocno się przypatruje tej córce i chciała się pozbyć ich z domu. I nas zabrała, a tamci poszli gdzieś do innych gospodarzy. Z nami już ona była spokojna.
Doczekaliśmy się. Przyszło najpierw wojsko rosyjskie, potem przyszło polskie, to Rosjanie mówili: Wasi idut z pietuchom na szapkach, (z kogutem na czapkach). Orły nie miały korony, to uważali, że to pietuch (kogut). Ponieważ byłem słaby, mama nie mogła tak szybko wracać ze mną, a siostra moja była pod Siedlcami, byliśmy do końca kwietnia, aż zrobiło się trochę cieplej, bo zima była mroźna. Poza tym nie mieliśmy w czym iść. Chłopak byłem, to mi noga urosła, buty się nie nadawały, to gospodarz, brat sióstr, u których byliśmy, zrobił nam drewniaki z topoli, bo tym się zajmował. U mamy na kapkę tak zwaną poszła mamy torebka skórzana, a dla mnie to z płótna. Jak po śniegu iść w takich sabotach? Czekaliśmy, aż zrobi się trochę lżej, o co potem siostra miała do nas pretensję: „Wszyscy powracali, a wyście nie wrócili”.
Gdzieś koło 1 maja pieszkom poszliśmy do Sochaczewa. Czternaście kilometrów to nie jest łatwa rzecz do przejścia dla dzieciaka. Gospodarz jechał do Sochaczewa: „Wy z Powstania?”. – „Tak, z Powstania”. – „To siadajcie”. Podwiózł nas do Sochaczewa. W Sochaczewie pociągi nie chodziły, chodziły tylko pociągi, które dowoziły na front różne materiały. Potem wracały po nowe (taka platforma odkryta), myśmy wsiedli, śnieg zaczął padać i platformą dojechaliśmy do Dworca Gdańskiego. Dworzec Gdański zburzony. O tym, że nasz dom jest spalony, to myśmy już wiedzieli, bo w momencie jak nas wyprowadzili Niemcy z fabryki, to obserwowałem, co oni robią. Podpalali budynki wzdłuż ulicy i to podpalali w taki sposób, że jechał furą, na furze miał kawały drewna długości metra, układał drewno pod oknami, wybijał kolbą szybę, polewał drewna benzyną. Jeden wbiegał na górę, otwierał wejście na strych i podpalali te kawały drewna. Momentalnie to wciągało do środka i już za chwilę cały budynek płonął. To, że w niektórych miejscach używali miotaczy ognia, to też jest prawda, ale u nas to w ten sposób robili. W sposób taki gospodarczy powiedziałbym. To wiedzieliśmy, że nas dom też jest spalony.
Ponieważ pociąg jechał do Siedlec, na wschód, to myśmy już nie wysiedli na Dworcu Gdańskim, tylko dojechaliśmy do Siedlec. Tam mieszkała przyrodnia siostra mojej mamy, do niej się zgłosiliśmy, u niej pobyliśmy z tydzień i po tygodniu znów na pieszo, osiemnaście kilometrów, do rodziny, która mieszkała na wsi. Ciotka była, do mojej siostry. Tak skończył się nasz exodus popowstaniowy. Już zostaliśmy. Skończyłem szkołę powszechną w Mokobodach, potem szkołę średnią w Siedlcach. Potem wróciłem do Warszawy, skończyłem SGGW. Na tym bym skończył swoje opowiadanie.


Warszawa, 17 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Jerzy Dziadur Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter