Joanna Bitner-Lisowska „Wanda”, „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Joanna Lisowska. W czasie Powstania los nasz był dosyć skomplikowany, bo ostatecznie działałam w „Baszcie”, ale początkowo miało być zupełnie inaczej.

  • Zacznijmy może dużo wcześniej przed Powstaniem, cofnijmy się aż do roku 1939, a może jeszcze trochę wcześniej. Co było przed rokiem 1939? Czym pani się zajmowała? Proszę coś powiedzieć o swojej rodzinie.

Mam już w tej chwili prawie osiemdziesiąt lat, więc przed 1939 rokiem byłam dziewczynką, miałam wtedy…, urodzona w 1928 roku, więc miałam dziesięć lat. Chodziłam do szkoły imienia Wołowskiej w Warszawie. Szkołę powszechną jeszcze nie miałam ukończoną. W 1939 roku, ponieważ mój ojciec był posłem przed wojną i miał znamienne przemówienie „Hitler ante portas”, więc obawiał się, że zostanie aresztowany, skoro Niemcy podchodzili do Warszawy, wyjechaliśmy. Wyjechał ze swoim bratem Czesławem, który przyjechał do Polski z Paryża i miał tam wracać. Uciekaliśmy, oparliśmy się o Lwów. Tam zostałam z bratem i z moją matką, a ojciec mój z synem najstarszym Stanisławem wyjechał za granicę przez Rumunię. Natomiast my z dużym trudem wracaliśmy. Bo w momencie, kiedy chcieliśmy wrócić, to w Przemyślu była granica zamknięta i to były bardzo specyficzne sprawy, kiedy udało nam się przejść przez granicę, wrócić do Warszawy. Dom szczęśliwie ocalał, mieszkanie ocalało. Mieszkaliśmy na ulicy Kopernika 10 mieszkania 2.

  • Kiedy udało się wrócić do Warszawy?

To było chyba już w styczniu, w każdym razie był bardzo duży mróz, pamiętam jako dziecko, a dokładnie, który to był miesiąc… Chyba to był styczeń, bo nie pamiętam, żeby były później jakieś uroczystości wigilijne, coś takiego. Były szyby powybijane, był jeden pokój zrujnowany, ale szczęśliwie mama miała pieniądze, więc doprowadziła mieszkanie do porządku.

  • Cofnijmy się jeszcze troszkę. Wspomniała pani, że pani ojciec był posłem, a dziadek był generałem, więc tradycje patriotyczne i wychowanie patriotyczne chyba było bardzo mocne w pani rodzinie?

To jeszcze dalej, bo pradziadek był powstańcem 1861 roku. Zabrano mu majątek oczywiście, [miał] majątek na Podlasiu „Hornowo” i został skazany na osiedlenie do miejscowości [Wierchoważja], to jest osiemdziesiąt kilometrów od Archangielska. Tam urodził się mój dziadek [Ryszard], generał. Przy czym jego losy też bardzo skomplikowane, jakim cudem został wojskowym w Rosji. Dlatego że nazwisko Bitner im się kojarzyło z niemieckim nazwiskiem i kiedy doszedł już do stopnia majora, albo nawet jeszcze wyżej, ktoś z przełożonych zapytał się jakiej jest narodowości. „Polskiej”. Wtedy się ogromnie zdziwili: „A myśmy myśleli, że pan jest Niemcem”. To była dla nich niespodzianka. To był syn powstańca, więc działał [w spisku wojskowym przeciw caratowi].
W momencie, kiedy wybuchła rewolucja, to on był już pułkownikiem gwardii cesarskiej. Później przeniósł się do Polski, później brał udział w obronie Grodna i był bardzo dobrym znajomym Piłsudskiego, ponieważ jego brat Karol studiował razem z Piłsudskim medycynę. Niewiele kto wie, że Piłsudski studiował medycynę, z tym że on nie skończył, a Karol skończył. Tylko później był wysłany do miasta, gdzie była epidemia tyfusu i tam zmarł, została jego żona i dwoje dzieci. Między innymi Czesław Bitner, który… Bo żona jego pracowała jako pielęgniarka na utrzymanie po prostu, mąż zmarł, tam poznała Francuza pana Mate. Mate zakochał się w niej, ożenił i wyjechali do Francji do Paryża.

  • Piękna historia.

Tak, różne romantyczne historie.

  • Wróćmy do 1 września, miała pani wtedy jedenaście lat. Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Właściwie dla dzieci to była radość. Uważaliśmy, że nareszcie jest wojna, bo przecież cały czas propaganda mówiła, że „nie damy ani guzika”, jesteśmy przygotowani, więc Niemców na pewno pobijemy. Tyle razy myśmy ich wyganiali, więc z początku byliśmy bardzo zadowoleni, że wojna wybuchła. Szkoły nie ma oczywiście też, więc dla mnie jako dla dziecka nie było to przykre wrażenie. Były szyby pozaklejane oczywiście, były czym prędzej szykowane zapasy, zakupy. Uważaliśmy wszyscy, że to parę tygodni, parę miesięcy, mama kupowała mi jeszcze jedwabie milanowskie na moją ślubna suknię. Takie zapasy się robiło. Torby krokodyle, cudy niewidy.

  • Kiedy pani po raz pierwszy zobaczyła Niemca w mundurze?

Niemca w mundurze zobaczyłam chyba po przejściu granicy. Bo we Lwowie zobaczyliśmy wejście Rosjan, tak że myśmy wiedzieli, w szynelach, z których nitki wystawały, konie były w uprzężach sznurkowych. Tam Rosjan widzieliśmy i patrzyliśmy z niedowierzaniem, jakie to w ogóle wojsko, bo nasze wojsko prezentowało się elegancko. A Niemca zobaczyłam na granicy, jak przekraczaliśmy Przemyśl. Ale to był urzędnik, który załatwiał tylko przepustki. A później Niemców w Warszawie widziałam z daleka.
Natomiast później widziałam, kiedy się zjawił oficer niemiecki z zapytaniem o mego ojca. Na pewno chcieli go aresztować. Przeglądał papiery, patrzył nawet na jego akta spraw, czy nie ma ostatnich dat, czy nie ma ostatnio rzeczy. Nie było. Dosyć spokojnie on rozmawiał, zresztą nikogo w domu wtedy nie było, ja z nim rozmawiałam. A później była rewizja u nas. Wtedy już hasali po mieszkaniu, kilku panów w cywilnych ubraniach i oficer niemiecki. Natomiast okazało się, że rewizja była spowodowana donosem własnej służącej, która wiedziała, że mama ma dolary i z tego się utrzymuje.
Ponieważ rodzice [mamy] zmarli przed wojną, mieli trzy domy w Wilnie, domy zostały sprzedane, pieniądze zostały podzielone na siostry i mama umieściła je w dolarach, których nie umieściła szczęśliwie w banku. [Służąca] wiedziała, że są, ale nie wiedziała gdzie i doniosła. Pomyślała, że oczywiście nas zamkną. A w tym czasie, kiedy wpadli na rewizję, jednocześnie odbywały się tajne komplety, były koleżanki, które się uczyły z panią nauczycielką, była para Żydów, którzy byli przechowywani w mieszkaniu, pan Szretter z matką i były gazetki, cudy niewidy. Z tym że oni nie wiedzieli, że przedtem duże mieszkania mieszczańskie miały dwie klatki schodowe, tak zwaną kuchenną i frontową, oni się dobijali od frontu, a mama zdążyła wpaść do kuchni i wrzucić pod palącą się, bo płyta się cały czas prawie paliła, wrzucić gazety, gromadę. Wszystkich zgromadzili w tak zwanej jadalni, do ściany odwrócili, a w tym czasie leżałam chora po szczepieniu w swoim pokoju, a koleżanki w drugim pokoju miały lekcję, było pianino i było już wtedy umówione, że w razie czego, ma być tak: książki wrzuciło się gdzieś pod poduszki, pani zaczęła grać na pianinie, a one zaczęły jakąś zabawę. To się wszystko zdążyło w oka mgnieniu zrobić, a ja leżałam chora. Rewizja była nad wyraz dokładna, grzebano patykiem w akwarium w piasku, grzebano w piasku kanarka, który był, przewracano wszystko.
Jednej rzeczy oni nie wiedzieli, że dolary były zaszyte jako guziki w kołdrach. Wtedy kołdry, poszewki były zapinane na guziki dookoła i wszystkie one były oczywiście zrobione z materiału na wierzchu, ale w środku były złote dolary we wszystkich. Oni mnie razem z kołdrą przenieśli na drugi tapczan, a grzebali w tapczanie.

  • Nie udało im się.

Nie udało się. Natomiast Niemiec, kiedy mył ręce po rewizji, z mamą był w łazience, powiedział, żeby uważała na gosposię, powiedział, że ona złożyła donos, że szukali dolarów, ale radzi także, oni nie szukali niby Żydów, pozbyć się tej pary – państwa, których pokazał placem – Żydów. Ale nie czepiał się ich. Oni mieli szukać dolarów, to był starszy oficer i szukał dolarów. Nie znaleźli, poszli.

  • Mogłaby pani jeszcze określić czas, kiedy to się mogło odbywać?

To się dobywało w 1943 roku chyba, tak sądzę. W 1943, bo już później mama rozmawiała z tym państwem i oni zostali przeniesieni. To już bliżej nie wiem. Wiem, że mama znała Kossak-Szczucką, która była w „Żegocie”, być może zostali umieszczeni tam, ale dalszych losów nie znam ich.

  • Jak pani przystąpiła do konspiracji? Uczestniczyła w tajnym nauczaniu, uczyła się pani też…?

To nie było w ramach konspiracji, wszyscy się uczyli wtedy w tajnych kompletach. To znaczy wtedy uczęszczałam do tak zwanego gimnazjum Plater-Zyberkówny, ona była pod pozorem szkoły gospodarstwa domowego, więc lekcje odbywały się, to było na rogu chyba Moniuszki i Marszałkowskiej, na ostatnim piętrze, pamiętam, jeszcze wspaniałe schody były marmurowe na sama górę. I tam była część lekcji, a część lekcji odbywała się na kompletach, lekcje bardzo nieprawomyślne, jak łacina, historia, matematyka to pod pozorem rachunków i tak dalej. Każdy miał w szafce pod ręką do cerowania sprzęt, skarpety do cerowania, w razie czego się wyciągało, nie było mowy, że fizyki, czegoś innego się tam uczyło. Tam w zasadzie skończyłam do Powstania tak zwaną małą maturę, czyli cztery klasy gimnazjum u Plater-Zyberkówny.

  • W trakcie kompletów była sytuacja niebezpieczna?

Raz tylko była ta rewizja. A książki normalnie, jak się szło na komplety, to miało się woreczki. Pod płaszczem się nosiło książki.

  • Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?

Okazuje się, że do konspiracji należała moja mama, ale o tym nie wiedziałam, długi, długi czas, dopiero dowiedziałam się już grubo po wojnie, że początkowo była kierowniczką Narodowej Organizacji Wojskowej Kobiet, tak zwane NOWK, pod pseudonimem „Jadwiga”. Była tam referentką sanitarną. A kiedy to się scaliło później z Wojskową Służba Kobiet AK, to wszystko się złączyło razem, wtedy miała pseudonim „Jadwiga” i była referentką sanitarną przy szefostwie AK.

  • Ale o tym pani jeszcze nie wiedziała.

Nie wiedziałam, wtedy nie. Ponieważ mój brat należał też do konspiracji, bliżej nie wiem, jak to było i z kim, oni mieli gdzie indziej swoje szkolenia, w innym pokoju, bo to było ogromne mieszkanie sześciopokojowe, a my gdzie indziej. My byłyśmy jeszcze wtedy dziećmi, więc strasznie nas frapowała Armia Krajowa, coś trzeba było działać, coś trzeba było robić. Więc mama stworzyła grupę sanitarną z nas, z moich koleżanek, to znaczy byłam ja, była Zosia Skorupska, wtedy nazywała się Bodytko, była Hanka Bukowska, córka znanego farmaceuty, który miał dużą aptekę na rogu Marszałkowskiej i Pięknej, była Teresa Mężyńska, jej matka była lekarzem i była jeszcze Krysia, ale ponieważ ona nie dotarła do nas w czasie Powstania, więc jej nazwisko uleciało mi w ogóle z pamięci, nie pamiętam, jak ona się nazywała.

  • Jak wyglądały pierwsze spotkania konspiracyjne?

To były bardzo pracowite szkolenia. Prowadziła je pani doktor Bratkowska i pielęgniarki zresztą, które przychodziły, uczyły nas robić opatrunki, bandażowania, unieruchamiania, zastrzyków, tłumaczone pewne leki, które podstawowe miały być w torbach sanitarnych, jak służą i do czego służą. Mówiły, jak ma wyglądać torba sanitarna, którą każdy sam musiał sobie przygotować i co ma w niej być.
Potem były praktyki. Praktyki były w Szkole Głównej Pielęgniarstwa w Warszawie. Tam bardzo pracowicie nas uczono słania łóżek, żeby nie było rąbków, ani nic. Bardzo pracowite nauki były. Tam pielęgniarstwa nas uczono. Potem były praktyki. Miałam praktyki w szpitalu Karola i Marii, tam miałam nocne dyżury, jak to obowiązuje w szpitalu, jak się pisze raporty, co trzeba robić. Jednym słowem to była praktyka nocna, oczywiście pod okiem pielęgniarki. I praktyki w ambulatorium i na oddziale chirurgii w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Na ambulatorium, jak ambulatorium, ale na oddziale chirurgii jak byłam przy amputacji, to zrobiło mi się słabo, musiałam wyjść.

  • Jak to wyglądało od strony formalnej uczestnictwo w praktykach?

Wszyscy tam byli chyba w AK, sądzę, wszystkie osoby, bo i pielęgniarki w Szkole Pielęgniarstwa, to wszyscy oni byli przecież świadomi kto, co i po co. Mało tego, później zdawało się z poszczególnych działów pewne kolokwia nawet. Przychodziła doktor Bratkowska, pielęgniarka, z bandażowania, bo to musiało być też idealnie ułożone, z zastrzyków, z praktyk, ze wszystkiego. Poszczególne kolokwia z poszczególnych działów, z opatrunków gipsowych, to się zdawało kolokwia, potem było zaliczenie.
A jeszcze przedtem… Tego nie pamiętam, czy przedtem, czy potem było zaprzysiężenie. Myślę, że przedtem, ale nie pamiętam tego. Była doktor Bratkowska i jeszcze były jakieś dwie osoby. Było zaprzysiężenie, byłyśmy oczywiście wszystkie. Ale nie pamiętam, w którym to momencie miało miejsce.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do życia codziennego. Czy środków zgromadzonych przed wojną wystarczyło aż do 1944 roku?

To znaczy mama pracowała nadal jako lekarz, pracowała jako lekarz szkolny, między innymi przy Zarządzie Miejskim. Przy czym charakterystyczna rzecz, bo z tego się zawsze złościła i śmiała, że część wypłaty to w spirytusie odbywała się. Spirytus z kolei był walutą wymienną. Ale na życie by nie wystarczyło, mama miała złote dolary, które od czasu do czasu sprzedawała przez znajomego pana, a poza tym ojciec już wtedy będący za granicą przysyłał paczki. W paczkach była herbata, była kawa, były konserwy. Tak że to wszystko razem wspomagało.

  • Paczki docierały bez problemu?

Docierały. Mało tego, jeszcze powiem jedną ciekawostkę, którą też zobaczyłam w dokumentach dopiero po wojnie. Okazuje się, że po śmierci mojego dziadka, bo zmarł przed wojną, wdowa jego miała emeryturę wojskową zupełnie niezłą i w czasie okupacji niemiecka służba wojskowa wypłacała jej tą emeryturę. Oczywiście groszową, bo dewaluacje różne były, ale wypłacali cały czas.

  • Dziwne.

Dziwne, właśnie.
  • Pani mama uczestniczyła w konspiracji, pani brat, czyli mieszkanie było punktem…, cały czas był ruch?

Tak.

  • Jak to wyglądało?

To było bardzo duże mieszkanie, więc… Poza tym proszę pamiętać, że w czasie okupacji godzina ósma była godziną policyjną i o godzinie policyjnej już nie mogło być nikogo. Mało tego, wtedy domy były budowane inaczej, był front, były oficyny z czterech stron i podwórze. To było zamykane, w każdym domu był dozorca i zamykał o godzinie ósmej, już nikt nie mógł wejść względnie. Więc do godziny ósmej wszystko musiało się odbywać. Odbywało się różnie, umówione czasem były… Nie było tak, że wszyscy naraz działali przecież. Mama gdzieś działała, gdzie, to w ogóle nie wiem, gdzieś wśród lekarzy. My działałyśmy w naszym pokoju jednym, albo w dwóch. Mój brat z kolei z kolegami gdzieś indziej jeszcze, ale przecież oni nie cały czas tutaj, oni mieli z kolei gdzieś indziej swoje spotkania. Tak że jakoś to się mieściło wszystko.

  • Przyszedł 1 sierpnia 1944 roku. Jak pani pamięta ten dzień?

Pamiętam, że tego dnia była bardzo ładna pogoda, więc byłam leciutko ubrana w sukieneczce markizety, sprzątałam, karmiłam swego ptaszka, karmiłam swoje rybki, słoneczko świeciło. W pewnym momencie, gdzieś koło chyba dziesiątej, jedenastej ktoś zapukał do drzwi kuchennych. Weszła nieznajomi mi pani, podała hasło, też już nie pamiętam jakie i powiedziała, że dzisiaj jest Powstanie o godzinie siedemnastej, zbiórka o tej i tej godzinie. U doktor Bratkowskiej była pierwsza zbiórka.

  • Wcześniej pani się spodziewała wybuchu?

Nie. To znaczy, że w ogóle ma być, to tak, było wiadomo, poza tym spodziewaliśmy się, że niedługo, dlatego że było widać Niemców uciekających, wozy, które ciągnęły rannych, to już było wiadomo, że gdzieś coś się działo, że Rosjanie są już niedaleko, więc był stan gorący, ale że akurat tego dnia i o tej godzinie, to nie. Wyszłam z domu, gdzie nie było nikogo innego, nie pożegnałam się z nikim. Nie było ani mojej matki, ani mego brata w tym momencie. Wzięłam to, co miałam przygotowane na Powstanie, czyli buty mego brata sznurowane, skarpety mego brata sznurowane, spódnicę na ramiączkach, bluzkę flanelową w kratę, torbę, którą zawinęłam w płaszcz burbery, bo te płaszcze kupił nam ojciec przed wojną, na ręku go miałam, żeby nie było widać torby sanitarnej.
Na ulicy już było widać, wszyscy sportowo poubierani, grubo, w swetrach, w płaszczach, więc wszyscy wiedzieli, że gdzieś każdy pędzi. Ale właśnie już w pierwszym dniu, kiedy zgromadziłyśmy się na Nowogrodzkiej róg, chyba, Emilii Plater, to była szkoła, na ostatnim piętrze, poczułyśmy się trochę nijako, bo nikt do nas nie doszedł, nie mieliśmy właściwie żadnych instrukcji. Wiedzieliśmy tylko, że jeżeli będzie atak na pocztę na Nowogrodzkiej, będą ranni, to tutaj ma być punkt sanitarny. Więc czekaliśmy, ale nic się nie działo. Wobec tego zaczęła się strzelanina, zeszliśmy na dół, brama była oczywiście też zamknięta, bo wszyscy zatrzasnęli swoje bramy, jakiś ranny jęczał, więc go wpuszczono, to opatrzono, ale coś on miał niedużego, ranę i poza tym nic, ani rannych, ani nic się nie działo. Przespaliśmy się na podłodze…

  • Słychać było strzały?

Słychać było, ale tutaj, że tak powiem, do tego budynku, też cztery strony, zamknięte podwórze, brama zamknięta, nic się nie działo. Następnego dnia rano zaczęły się łomoty straszne od jednej ściany podwórza. Myśleliśmy, że tam może nasi łomocą, tymczasem wpadli tam Niemcy. Oczywiście z wrzaskiem, z krzykiem, wszystkich zebrać natychmiast na podwórzu, strzały były, ale kogo zastrzelili, tego w pamięci nie mam i zgromadzili nas w swoich piwnicach swoich koszar, bo tam okazuje, że się były koszary koło nich. Piwnica była bardzo mała, bardzo ciasna, tak że tam praktycznie wszyscy stali, jak usiadło parę osób, to reszta musiała stać, nie było mowy o położeniu się, ubici jak śledzie w beczce, duszno bardzo, bo okienka piwniczne założone workami z piaskiem oczywiście, korytarz, przez który przechodzili Niemcy, na korytarzu tylko był kran, gdzie można było wziąć wody, jedno pomieszczenie po drugiej stronie, gdzie załatwialiśmy potrzeby, tak zwane fizjologiczne. Tam się siedziało. Nie było nic do jedzenia, ale w naszych torbach sanitarnych kazano nam, żeby mieć kostki cukru i płatki owsiane. Wobec tego wydzieliłyśmy sobie po dwie łyżeczki płatek owsianych dziennie i dwie kostki cukru. Spadaliśmy z wagi momentalnie. Ale pamiętam, mieliśmy swój honor, bo pewnego razu stoję przy wyjściu, bo tam po prostu powietrze człowiek łykał, szedł Niemiec, spojrzał na mnie, pewno wyglądałam jak kupka nieszczęścia i wyciągnął do mnie czekoladę. Ale cofnęłam się, czekolady od Niemca się nigdy nie weźmie. Spojrzał na mnie ze złością i rzucił czekoladę dalej. Człowiek nie brał czekolady od Niemców.

  • Ile osób tam mogło być wtedy?

Trudno powiedzieć. To pomieszczenie było chyba takie jak to, kilkadziesiąt osób tam było upchanych, ale ile, nie wiem dokładnie.

  • Jak długo…?

Też nie wiem dokładnie ile, bo w każdym razie to był na pewno tydzień, albo może nawet czy dłużej? Nie, chyba tydzień. Bo później nas… W pewnym momencie było tak, że wpadł Niemiec w czarnym mundurze, chyba jedną rękę miał nie bardzo władną, czy władną, w każdym razie w skórzanej rękawiczce, wymachiwał pistoletem, wrzeszczał, kazał coś tłumaczyć po niemiecku, jakaś koleżanka: „Nie wolno wychodzić nikomu tutaj przez następny dzień, nawet na korytarz się pokazywać!”. Wszyscy stali jak zamurowani, bo on strzelił jeszcze, strzelił czy w powietrze, czy gdzieś, nie wiem, w każdym razie wszyscy byli przerażeni i zamurowani i nikt nie wychodził.
Po paru godzinach ktoś zaczął wysuwać nos na korytarz, nikogo nie było z Niemców, bo tam zawsze jakiś strażnik był. Okazuje się, że oni mieli przegrupowanie i Niemcy, którzy byli, gdzieś się wycofali, przyszli inni i ci inni jak przyszli, to nas z kolei wyekspediowali na podwórze, zgromadzili w czwórki, czy coś i wyprowadzili z miasta, prowadząc do Pruszkowa. Też nie wiedzieliśmy gdzie prowadzą, prowadzili nas. Już miasto płonęło, strzelanina była duża.
Prowadzili nas, pamiętam to było koło ulicy 6 Sierpnia, bo tam miałam znajomych, chciałam się tam urwać, bo to tłum ludzi szedł, to nie tylko my, tylko dołączyli jeszcze do innych. Ale pomyślałam sobie, jeśli ich nie zastanę w domu, czy coś, to nie znam tam nikogo więcej, więc szliśmy. Szliśmy, doprowadzili [nas] do słynnego zieleniaka. Tam dopadli „ukraińcy”, krzyczeli, wrzeszczeli, wyrywali, co kto miał. Na mnie rzucił się, ale w torbie nic nie było, sztućce tylko były srebrne, zabrał sztućce. Okropne typy wrzeszczące. Tam się działo piekło, ale tego już też nie pamiętam, bo mnie aktualnie się nic nie stało i Zosi nic się nie stało. Ale tam podobno i kobiety gwałcono i różne rzeczy się działy.
W każdym razie sytuacja była tak straszna, że kiedy nas później już wypuszczono z zieleniaka, mieliśmy iść dalej, to jedna z kobiet krzyczała, że ona musi wrócić, że zostawiła dziecko. Miała dziecko w wózku i w tym wszystkim, w strachu zapomniała. Już nie pozwolili jej wrócić.
Szliśmy, szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy do Pruszkowa. Ale naprzeciwko Pruszkowa, bramy prowadzącej do hal kolejowych mieszkali państwo Jurczakowie, którzy z kolei byli znajomymi rodziców Zosi Bodytko i tam żeśmy się urwały. Przy czym przedtem już w jakiejś miejscowości urwała się, bo specjalnie nie pilnowali pochodu, Teresa Mężyńska u swoich z kolei znajomych, tak że myśmy tam zostały we trzy: Hanka, ja i Zosia. Ponieważ jak szliśmy koło ogródków działkowych, człowiek się rzucił na niedojrzałe pomidory, niedojrzałe zieleniny, dostałam biegunki. Chorowałam, państwo wezwali lekarza, zaczął mnie leczyć, przetrzymali nas tam też chyba dwa czy trzy dni i postanowiłyśmy wrócić do Warszawy. Powstanie nie może się odbyć bez nas. Dymy było widać, wiadomo, że Powstanie będzie zwycięskie, a poza tym myśmy jako dzieci byli wychowywani w haśle: Quo dulce et decorum est pro patria mori „Jak słodko i zaszczytnie jest umierać dla ojczyzny”. To był ideał od czasów powstań wszystkich i tak dalej. Takie były hasła wtedy wśród młodzieży. Więc jak Powstanie się mogło odbyć bez nas? Wykluczone. Wobec tego postanowiłyśmy wrócić. Zdobyłyśmy mapę od tych państwa i wybraliśmy się pieszo do Warszawy okrężną drogą.

  • To było połowa sierpnia?

Nie, połowa sierpnia to myśmy już byli na Mokotowie, więc to musiał być gdzieś chyba 10, 11 może, wędrowaliśmy tam dwa dni. Najprzód do Chyliczek, przenocowaliśmy w Chyliczkach, tam, nawiasem mówiąc, widzieliśmy wojska węgierskie, że stały pod Warszawą. Potem kolejką dojechaliśmy przez Piaseczno do Wilanowa jednym słowem.

  • Życie pod Warszawą toczyło się…?

Nie, nic się nie toczyło, bo myśmy jak najszybciej szli, aby dotrzeć jak najszybciej do Warszawy. W Wilanowie przed bramą pałacu stała grupa Niemców, działko, karabiny maszynowe, oni w hełmach, uzbrojeni, a na horyzoncie ulicy, to chyba była, nie wiem, Wilanowska, czy inna, była barykada powstańcza. My, zdecydowanie idiotki, naiwne dzieci prosto żeśmy poszli do barykady. Ani ci nie strzelali, ani ci nie strzelali.
Tak dostaliśmy się pod barykadę, tamci nas wciągnęli i od razu zostałyśmy ogłoszone jako szpiegi, bo skoro myśmy szły naprzeciwko Niemców i oni do nas nie strzelali, to jesteśmy szpiegami. Bo to też była mania szpiegostwa wśród wszystkich. Jako szpiegów nas zamknięto w forcie, postawiono strażnika i medytujemy, my do Powstania, a jako szpiegi siedzimy.
Medytowaliśmy, co wymyślić i przypomniało mi się, że kiedyś w czasie okupacji byłam z matką z wizytą u swego stryja, nazywał się Przewłocki. To był mąż którejś z ciotek, że on mieszkał na okrężnej ulicy, woda była, coś. Przyszło mi na myśl, bośmy sobie pogadywali, rozmawiali z strażnikiem, też był młody chłopak, częstowaliśmy go jabłkami, bo jabłka po drodze żeśmy jakieś zdobyli, ktoś nam ofiarował, żeby on poszedł do swojej władzy i powiedział, że jest tutaj pan Przewłocki, który być może jest gdzieś u nich i że on zaświadczy, że my nie jesteśmy żadne szpiegi. I rzeczywiście on gdzieś się porozumiał, za jakiś czas zjawia się wujo Przewłocki, mówi: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Jestem za szpiega”. „A co w ogóle ty tu robisz?”. Mówię: „Chce się dostać do Śródmieścia”. „Do Śródmieścia stąd?”. Tam, gdzie był nasz przydział. „Do Śródmieścia na razie się nie dostaniesz, możesz przyjść na Mokotów”. Dobrze, z Mokotowa zawsze do Śródmieścia się dostaniemy. Dał nam przewodnika i szłyśmy my i nawet nie wiem, czy jeszcze jedna osoba, czy druga nie szła na Mokotów. Ale w momencie, kiedy szliśmy przez pole kartoflane, zaczął się obstrzał bardzo silny, więc wpadliśmy w bruzdy kartoflane, pamiętam, leżałam z wyciągniętymi rękami i tam leżeliśmy chyba aż do zmroku, kilka godzin dobrych. O której wyszliśmy, też nie pamiętam. Obstrzał był tak bliski, że pył padał mi jeszcze na ręce wyciągnięte, ale bruzdy były dosyć głębokie, nie trafił nas żaden pocisk. Z tym że cały czas mówiłam, pamiętam, też uczono nas tego w czasie nauki, „Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa jemu, śmiele rzec może, mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga. Stąd obok ciebie tysiąc głów polęże, a żadna kula ciebie nie dosięże”.

  • Taka modlitwa…

To jest psalm Kochanowskiego. Tam jeszcze było „Na ogromnym smoku jeździć będziesz…” i tak dalej. W każdym razie ładny. Cały czas go mówiłam, zmrok zapadł, ostrzał przestał, więc czołgając się dalej podeszliśmy na Mokotów, dostaliśmy się na Mokotów. Tam siedziba WSK, czyli Wojskowej Służby Kobiet, była na ulicy Pilickiej. Tam z ogromnym zdziwieniem znowuż nas powitano. „Skąd? Co? Jak wyszły, przyszły? To w ogóle jest nieprawdopodobne”. Ale tam była z kolei doktor Łączyńska, która była znajomą mojej mamy, więc ona uwierzyła w tą nieprawdopodobna opowieść, więc dano nam przydział do szpitala elżbietanek. Ale miałam chyba tylko jeden dyżur, albo dwa, tego dokładnie nie pamiętam i szpital został zbombardowany.
On został zbombardowany w drugiej połowie sierpnia, czyli chyba 16, 17 bombardowanie było, już dokładnie też nie pamiętam. Wtedy, jak on został zbombardowany, to nas przydzielono do kuchni powstańczej. Kuchnia powstańcza mieściła się przy ulicy Puławskiej 138. Ona była, nawiasem mówiąc, szykowana do Powstania, bo tam były kotły wmontowane, wszystko już w czasie okupacji w piwnicy. I przydzielono nam kwaterę, bo przedtem miałyśmy kwaterę gdzie indziej, na ostatnim piętrze, to było trzecie albo czwarte piętro, bo to był wysoki budynek. Zakwaterowano nas w mieszkaniu opuszczonym przez folksdojczkę, niemiecką redaktorkę czasopisma „Fala”, ona się nazywała Wielgomasowa. Było takie pismo w czasach [okupacji], niemieckie.

  • Pani wiedziała już wtedy, czyje to jest mieszkanie?

To nam powiedziano, bo panie, które prowadziły kuchnię, były z tego bloku i one wiedziały, kto, gdzie był. Tak że ono było opuszczone. Pracowałyśmy w kuchni, obierałyśmy kartofle, gotowałyśmy zupę. Początkowo to było zupełnie niezłe zaopatrzenie, bo tam dużo ogródków działkowych, więc były i warzywa, codziennie się gotowało. I kawę czarną, oczywiście nieprawdziwą, sztuczną, do tej pory nie mogę patrzeć na nią. Gotowało się krupnik, z wkładką, gotowało się kartofle nawet czasami, było dużo słodkiego miodu sztucznego, bo gdzieś niedaleko był fabryka sztucznego miodu, wiec zapasy były duże. Tak że Powstańcy byli, powiedziałabym, nawet zadowoleni. Żywienie wcale nie było takie złe. Plus wszyscy oni z tej dzielnicy, więc jeszcze domowe zapasy ich mogły wspomóc w razie czego. Bo na razie na Mokotowie jeszcze względny był spokój, tam walk nie było w zasadzie. Był ostrzał, było bombardowanie, bombardowanie było potężne i były straszliwe „szafy”, z których właśnie przybywali ludzie do szpitalika poparzeni, popaleni. Praktycznie już nie mogli żyć, bo to była spalona skóra zupełnie, pod spodem, popękana cała, wychodziło ciało żywe. Spalone włosy, spalone rzęsy. Wyglądało to okropnie. Ale na razie byłyśmy w kuchni.
Potem zaczęło napływać coraz więcej rannych i nas przeniesiono do szpitalika, który mieścił się w następnym budynku, bo to była też pierzeja, Puławska 140. Tam nie znałyśmy znowuż nikogo. W czasie okupacji wszyscy zresztą byli pod pseudonimami, znałyśmy się tylko dwie praktycznie rzecz biorąc. Panie w kuchni, też myśmy nie wiedziały dokładnie co, wiedziały one, że mają nas zatrudnić i zatrudniały. Tam nas mieli zatrudnić i zatrudniali, więc jako sanitariuszki dostałyśmy przydział sal. Dostałam dużą stosunkowo salę na kilkunastu chorych i pamiętam, że nauczona bardzo dokładnej pielęgnacji w szkole pielęgniarek, jak ma wyglądać łóżko, bo leżeli jeszcze wtedy na łóżkach, więc jak zaczęłam porządki, mycie chorych, pielęgnowanie, karmienie i tak dalej, to nie mogłam dojść do końca sali. Następnego dnia zaczynałam od drugiego końca, żeby było sprawiedliwie. Bo trzeba było zmierzyć temperaturę, trzeba było zmierzyć tętno, trzeba było nakarmić pacjenta, trzeba było być przy obchodzie, pomagać przy opatrunkach, zamieść salę, sprzątnąć salę, tak że to było huk roboty.
  • Ile łóżek było na tej sali?

Kilkanaście było łóżek. Z tym że z każdym dniem działo się coraz gorzej, bo zaczynało nąć opatrunków, bandaży, bandaże były papierowe, nie było leków, albo w każdym razie w niedużej ilości, ranny już były pozakażane, rany w opatrunkach były z robakami. Z tym że właśnie lekarz zachwalał, że to bardzo dobrze, bo robaki, musze robaki, zjadają tylko martwe tkanki, natomiast żywych nie tykają. Pacjent czuł się okropnie, one się kręciły, to go też bolało, więc część robaków się wywalało. Ale o myciu już później też nie było możliwości, bo wody nie było, została zbombardowana studnia. Tak że było z każdym dniem coraz gorzej. Był moment, że pocisk trafił w jedną z sal chorych, gdzie leżały dwie panie poparzone właśnie. Zginęły. Jak żeśmy tam dobiegli, to już całe w pyłach, już nie żyły. Zaczęło się coraz gorzej dziać, kiedy zaczął się atak na szkołę na Woronicza. Wiadomo, że się cofali, była Królikarnia zdobyta, Sadyba zdobyta i zaczął się atak na szkołę na Woronicza. Jej okna i nasze to były dosłownie przez duże podwórze, więc strzelanina była okropna, tak że chorych, których dało się znieść, sprowadzaliśmy do piwnicy, część chorych schodziła, ale to właściwie prawie wszyscy nie chodzili, a część chorych, których nie można było ruszyć, po prostu nie można było ich dźwignąć nawet, nie dałyśmy rady, nie było ludzi do noszenia, to obkładaliśmy materacami, poduszkami, żeby odłamki ich nie trafiły przy strzelaninie, bo teoretycznie najwyżej rykoszety tam trafiały, bezpośrednio tam nie strzelano. Niektórzy chorzy uciekali, też pamiętam, mam przed oczyma widok, jak schodzę ze schodów i na górze ktoś krzyczy na mnie, a krzyczy jakiś jegomość, który ma nogi w gipsie i woła: „Ratujcie mnie! Ratujcie mnie! Jestem Żydem!”. Do piwnicy też był umieszczony.
W piwnicy siedzimy, jest sytuacja coraz gorsza, pacjenci jęczą, my trzęsiemy się ze strachu i w końcu jest sytuacja, już jest noc, jedenasta, może dwunasta, grupa Powstańców, która brała udział w walkach o szkołę na Woronicza, wycofuje się. Wycofuje się, zaszli do piwnicy i wówczas komendant szpitala patrząc na nas pomyślał, co się stanie, jak Niemcy już lada moment, lada godzina wejdą do szpitala, prosił, żeby oni nas zabrali. I oni nas zabrali. To znaczy już Hanki Bukowskiej nie było, bo ona miała gdzie indziej przydział w czasie Powstania na Mokotowie, my we dwie byłyśmy cały czas razem. Więc Zosia Skorupska i ja dołączyłyśmy do nich, oni zresztą wtedy nie mieli chyba sanitariuszek właśnie już.
Szliśmy przez park Dreszera, o ile pamiętam. Była strzelanina w momencie, kiedy przechodziliśmy koło ściany budynku, która była biała, więc widać zauważono, była strzelanina, myśmy padli. Później w piwnicy znowuż siedzieliśmy, przeszliśmy na ulice dalsze i już było wiadomo, że właściwie Powstanie pada, koniec. Wobec tego ta grupa postanowiła przejść do Śródmieścia kanałami. Myśmy do niej dołączyli.

  • Możemy to umiejscowić w czasie?

Chyba to był może 26, 27 wrzesień, tak myślę. To była już końcowa sprawa. Działy się dantejskie sceny przy kanałach, bo wchodziliśmy w nocy, o której godzinie, dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że później, kiedy wyszliśmy z kanałów o godzinie koło czternastej na Dworkowej, to wyliczyłyśmy sobie, że byłyśmy w kanałach czternaście godzin. Więc o której dokładnie, to już by trzeba wyliczyć, w każdym razie w nocy wchodziliśmy.
Przy wejściu też były dantejskie sceny, bo i cywile się pchali, tam wolno było wejść za przepustkami. Przepustki ludzie sobie wyrywali, chcieli wchodzić z tobołkami, ci, którzy wpuszczali do kanałów, tobołki kazali zostawiać oczywiście, nikt nie mógł tam nic wnosić, bo jak tam wnosić z tobołkami. Chcieli wchodzić ranni, też nie wpuszczali, bo wiadomo, że nie dadzą rady, więc dantejskie sceny były przy wejściu. Ale weszłyśmy po klamrach na dół i tam okazało się, że kanał jest wypełniony jak gdyby od brzegu do brzegu liną, znaczy ciemno jest absolutnie, nic nie widać, kogoś trzymam za plecy, Zosia jest za mną, ktoś ją trzyma za plecy. Oczywiście są nieczystości. Kanał jest na tyle niski, że trzeba iść pochylonym, nie można się wyprostować. Nieczystości na razie były może do pół uda, może do kolana, nie wyżej, wyziewy oczywiście i cały czas szepty, strachy, że ani słowem się nie odzywać, cicho, bo Niemcy czuwają przy włazach i nisko iść, bo mogą być pozawieszane gdzieś granaty, więc człowiek kulił się jeszcze bardziej.
Dla mnie jeden z bardziej dramatycznych momentów to był taki, kiedy osoba przede mną mówi, że teraz trzeba się rozdzielić, bo przechodzimy pod włazem i odczekać ze cztery, pięć minut i dopiero powolutku, cichutko dołączyć. Jestem pierwsza, nie wiem nic, jest ciemno, nic nie widać, gdzie się idzie, jak się idzie, którędy się idzie. Więc jestem przerażona. Nie doczekam do pięciu minut, tylko po dwóch, trzech minutach najdalej idę naprzód i staram się znaleźć plecy, które idą przede mną, żeby wiedzieć co dalej robić. Dlatego bardzo powoli to wszystko się posuwało, cały wąż ludzi. Dochodzimy nareszcie do burzowca dużego, gdzie burzowiec szedł, trudno mi powiedzieć, w każdym razie to było dosyć wysokie pomieszczenie, powyżej dwóch metrów, bo można było być wyprostowanym zupełnie i jeszcze nawet chyba się nie sięgało góry i szeroki bardzo. Tam można było iść swobodnie do pewnego momentu, gdzie okazało się, że Niemcy zbudowali barykadę. To znaczy wymurowany był…, tylko prześwit, którym woda mogła się przelewać wyżej, woda coraz bardziej się spiętrzała. Tamę właściwie nie barykadę. Tama była zbudowana. Ale Powstańcy zbudowali tam przejście bokiem, były deski i oparcie desek, którymi można było wejść na szczyt nie topiąc się pod tamą i zeskoczyć na drugą stronę i iść dalej.
Tak zrobiliśmy. Przeszliśmy, nawet ktoś pomagał z latarką, oświetlał deski, żeby nie spaść z nich, jak się przechodzi, żeby wejść, pomagał w zeskoku, żeby zejść na dół. Idziemy znowuż dalej i znowuż gromada przede mną i gromada za mną. W pewnym momencie… ciemno, oczywiście cały czas ciemno proszę pamiętać, odbywa się straszliwe wycie przed nami, kilka głosów wrzeszczy: „Gaz! Gaz!”. Więc tłum zawraca i chce cofać się czym prędzej w drugą stronę. Nie jest już takie proste jak się dostać na ten, podsadzają się ludzie wzajemnie w ciemności, żeby przedostać się za tamę, tam żadnego przejścia już nie ma, już ona jest złamana, zniszczona, więc wszyscy wpadają w głębię, kto umie pływać, kto nie umie pływać, topi się, nie topi się. W każdym razie my się kurczowo trzymamy razem i nie wiemy w ogóle co dalej robić, wycie cały czas się odbywa, dantejskie sceny się dzieją już wtedy. Co dalej, gdzie dalej? Ludzie się wzajemnie jedni drugich chwytają, topią się, uciekają, nie wiadomo gdzie uciekają, więc my też staramy się iść.
Do dziury dochodzimy. To jakiś właz do kanału, wiec wchodzimy w ten kanał, idziemy, z tym że kanał wiódł pod górę, bo pamiętam, że tam nawet chyba był sznur zamocowany i dosyć silny prąd ścieków z góry leciał. Idziemy tam. W ciemnościach przez jakieś tobołki przechodzimy. Czy to tobołki, ludzie utopieni, czy ludzie zmarli, trudno powiedzieć. Przechodzimy, przechodzimy, człowiek już jest pół przytomny, wargi ma suche jak pieprz, oczy bolą, pieką po karbidzie, bo okazuje się, że to nie był gaz, tylko karbid Niemcy wrzucali. Zwidy, niewidy, w uszach szumi, okropne samopoczucie, ale idziemy. Idziemy, w pewnym momencie, bo przed nami znowuż parę osób idzie też, jest coraz niżej, tak że już bez mała trzeba być zupełnie skulonym, żeby iść. Jacyś wojskowi, podejrzewam, że wojskowi, siedzą skuleni z boku kanału i mówią, żeby nie iść dalej, bo tam jest wyjście i tam Niemcy mordują ludzi. Mnie już było wszystko jedno i Zosi, powiedziałam że: „Niech mnie zamordują, ale na powietrzu, żebym nie utonęła w ściekach w kanałach”.
Doszliśmy, rzeczywiście otwarty był wyłaz i ktoś nawoływał z góry, po polsku zresztą, żeby wychodzić. Po klamrach człowiek resztką sił się wspina, nie jest w stanie już w ogóle wyjść, więc ktoś wyciąga mnie pod pachę, jestem oślepiona słońcem, więc oczy w ogóle zamykam, rzuca mnie gdzieś koło włazu. Oczami mogę patrzeć tylko szparkami, bo oczy mam opuchnięte całe. Wyciągają innych ludzi, Zosię, bo była za mną, więc też wyciągają i leżymy i wszyscy padają, bo nikt nie jest w stanie utrzymać się na nogach po kanałach. Rzucają nas dookoła wyjścia. Nawołuje jakiś człowiek, podejrzewam, że to był chyba Niemiec, ale nie pamiętam, czy on był w mundurze, żeby wychodzić, wychodzi coraz więcej ludzi. Dookoła są jakieś pagóreczki i na pagórkach siedzą żołnierze niemieccy i rechocą ze śmiechu w szczególności wtedy, jeżeli ktoś wychodzi z Powstańców, jakiekolwiek ma rzeczy niemieckie na sobie.
Pamiętam jedną dziewczynę, która miała panterkę i wszystkie niemieckie ubranie, to rozebrali do bielizny i rzucili. Myśmy nie miały nic niemieckiego, a nie pamiętam, bo w zasadzie umundurowanie Powstańców na Mokotowie to były z fabryki fabryczne ubrania. Już nie wiem, jak to się nawet nazywało wtedy, musiałabym sobie przypomnieć. Szaro niebieskie i oni właściwie w tym chodzili głównie. Ale jak ktoś zdobył coś na Niemcu zabitym, to oczywiście miał. Tam oczywiście to wszystko zabierano.
Była górka, pod górką stał karabin maszynowy, na razie trupów żadnych nie było widać. Tak leżeliśmy, leżeliśmy, wyciągali, wyciągali ludzi, z kilkadziesiąt osób wyciągnęli, myślę, może trzydzieści, może czterdzieści. W pewnym momencie któryś z Powstańców leżących poderwał się i zaczął biec w dół, bo tam była też droga, alejka, czy coś takiego, w dół. Niemiec wyjął z kabury pistolet, zastrzelił go. Więc karabin maszynowy, już jesteśmy przekonani, że to już będzie koniec nasz, ale przyjeżdża samochód z oficerami, zaczynają szwargotać między sobą i wobec tego nas podnoszą, to było koło drugiej, trzeciej chyba, podrywają nas, ustawiają też w czwórki i prowadzą nas pod górę. Tam, jak wchodzimy na górę ulicy, to po prawej stronie widzę wał zwłok Powstańców.
I najbardziej mi się rzuciło w oczy, na wierzchu leżał Powstaniec, miał swój kombinezon cały rozpięty, rozerwany, genitalia miał na wierzchu, to było dla mnie jako dla dziecka, która takich rzeczy nie oglądała, szokujące wręcz i on miał bardzo długie, jak kobieta, włosy, więc prawdopodobnie chcieli sprawdzić, kogo zabili. Ten widok… Zdawało mi się, że to są świeże zwłoki, przed chwilą musieli ich zabić i to prawdopodobnie była grupa, która wyszła przed nami i ich wszystkich zamordowano, mimo tego, że już kapitulacja została zawarta, prawdopodobnie nikt tych żołdaków nie powiadomił, dopiero nas, którzy też prawdopodobnie mieli być zabici, przyjechał oficer i ich powiadomił, że jest kapitulacja, że mamy być jeńcami wojennymi, wobec tego nam się udało być nie zamordowanym.

  • Czy wszyscy wyszli z kanałów?

Nie wiem. W momencie, kiedy już nikt nie chciał wychodzić, bo nawoływano, więc klapę ponownie rzucono na wierzch i wtedy słyszałam kilka strzałów w środku. Być może ci właśnie, którzy wiedzieli, że przedtem grupę zamordowali i nie wierzyli, że nas nie zamordują, woleli się zabić sami. Przypuszczam, bo strzały było słychać, kilka strzałów, a oni siedzieli przy włazie, nas informowali, że tu jest wyłaz, ale że Niemcy mordują. Cudowny zbieg okoliczności, że myśmy nie zostały tam zamordowane właśnie wtedy.
Co potem? Potem człowiek był mokry, zziębnięty, zawlekli nas do fortu mokotowskiego. Tam byłam tak zmarznięta, tak zmordowana, tak zmęczona, że niewiele pamiętam. Zosia, ona starsza zresztą jest ode mnie parę lat, więc więcej pamiętała, ja niewiele pamiętam. Pamiętam później, że nas gdzieś wieziono, furmanką czy czymś, byłam zupełnie skostniała. Czy później do pociągu, też nie mam pojęcia, w każdym razie wylądowaliśmy w Pruszkowie już w halach.
Tam było bardzo niemiłe dla mnie rozczarowanie, bo zawsze uważałam, że wszyscy razem, wszyscy sobie pomagają, w takim środowisku zresztą byłam, żadnych złych rzeczy tam się nie działo, nie słyszało, Niemcy tylko byli paskudni, tymczasem tam wszyscy nas odpychali. Myśmy co prawda były te śmierdzące z kanałów, okropne, ale nikt nam nie chciał nic pomóc. Gdzieś w kąty nas odsuwali, gdzie przy kimś siedzieliśmy, bo tam były tłumy w końcu, więc każdy nas rugał, żeby gdzieś iść, że tu nie ma miejsca, że dalej, dalej.
Usiłowałyśmy dostać coś do jedzenia w końcu też, bo przez ostatnie dwa dni w ogóle się nie jadło i nie piło, to okazuje się, że nikt nic nie chce pożyczyć, a trzeba mieć swoja puszkę, menażkę, coś żeby zupę ci wlali. Zaczęliśmy szukać w kątach, gdzieś, zardzewiałą puszkę znalazłam, w tą puszkę coś nam dali do jedzenia. W kącie na odludziu przesiedzieliśmy jeszcze noc. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że jeńców wojennych będą wywozić. W sytuacji, jak byliśmy tam, nie wiedzieliśmy o żadnej innej możliwości pozostania tam dalej, tylko zgłosić się do jeńców wojennych. Zgłosiłyśmy się i tam nas pod strażą oczywiście wywożono w różne miejsca. W każdym razie nasz transport trafił do obozu jeńców wojennych, przejściowy obóz, w Skierniewicach był. Już nie pamiętam, jak ten dułag się nazywał, to był dułag 142 w Skierniewicach. …
W momencie, kiedy dołączyliśmy do jeńców, wyprowadzono nas…, właściwie wpakowano nas do bydlęcych wagonów i przewieziono do obozu w Skierniewicach. Dla jeńców wojennych był podobno przejściowy obóz.

  • Dużo osób się zgłaszało…?

Nie wiem, bo oni rozdzielali, czy co, nie wiem. W każdym razie może uważano, że ponieważ będą traktować jeńców lepiej aniżeli pozostałych, to zgłaszano się, bo niby oficjalnie było powiedziane, że będą traktowani jak jeńcy wojenni. Co zresztą nie było prawdą zupełną.
Znalazłyśmy się w obozie w Skierniewicach. Chyba byłam w ciężkim stanie depresyjnym, mokra, na sobie przecież to ubranie cuchnące [suszące], głowa zawszona, nie tylko głowa, wszy jadły człowieka całego, wyniszczona w sensie fizycznym, oczy dalej zaropiałe, na dokładkę jeszcze tam zachorowałam na zapalenie gardła, a później okazało się, że to był ropień około migdałkowy. Jeść nie mogłam, gorączkowałam do czterdziestu stopni, w ogóle straszne miałam samopoczucie. Pamiętam tylko jak gdyby urywki z tego, że spało się tam na narach, niby nazywało się, że to jest siennik, ale to była sieczka, więc praktycznie na deskach, nic nie było do przykrywania się. Pamiętam, że były otoczone drutem kolczastym. Czasami widziało się, jak się podeszło do drutów, przechodziły osoby cywilne ze Skierniewic i wtedy rzucano cebulę, czy chleb, jak nie było strażnika na horyzoncie, można było zebrać.
Poza tym, wiem, że dla mnie wszawica była też tak okropna, że pewnego razu pożyczyłam od koleżanki nożyczki i pękami biorąc i obcinając, obcięłam włosy, jak tylko mogłam najniżej, więc już w ogóle wyglądałam jak strach na wróble. Płaszcz, który na mnie wysechł, to chrzęścił po prostu już wtedy z kału, z wszystkiego, który na nim osiadł.
Pewnego razu przyjechała z [Międzynarodowego] Czerwonego Krzyża delegacja oglądać obóz. Oczywiście przy obecności Niemców i strażników, wiec tam się człowiek już nic nie odzywał. Natomiast przywieźli ze sobą serki topione, któreśmy dostali, kurtki ciepłe, któreśmy dostali, chustki na głowę. Czy spodnie, to już nie pamiętam, ale w każdym razie już, bo już przecież było zimno, był listopad, więc człowiek już nie trząsł się z zimna, przynajmniej był ciepło ubrany. I głowa straszliwa przynajmniej była chustką przykryta. Ale nadal oczy były niedoleczone, gorączkowałam, źle się czułam, w każdym razie w pewnym momencie wezwano nas do komendanta. Mnie to się kojarzy, a może mi się śniło, że pewnej nocy przecknęłam się jak gdyby i zobaczyłam łeb wilka koło siebie, bo komendant obozu miał wilczura, koło swojej nary i Niemiec go trzymał, latarką świecił. Ale czy to był komendant, nie wiem. W każdym razie on wyszedł i następnego dnia wezwano nas do komendantury i zwolniono mnie i Zosię. Może ze względu na wiek, może ze względu na chorobę, nie wiem. Zwolniono nas, dano nam przepustki. Więc powlokłyśmy się do Skierniewic do RGO.

  • Zatrzymajmy się chwilę w obozie. Tam były same kobiety?

Były same kobiety w barakach, gdzie byłam.

  • Pani była jedną z młodszych?

Chyba tak. Tak sądzę.

  • A były rozmowy między kobietami o tym, co się niedawno jeszcze działo?

Były rozmowy, ale myśmy wszędzie były „te obce”, bo myśmy nie były przecież w swoim, że tak powiem, zespole, w którym żeśmy były ze Śródmieścia. Raczej Mokotów był tam i my też nikogośmy nie znały, ani oni nas nie znali. W każdym razie czułam się tam bardzo nieswojo, one swoje rzeczy rozmawiały, byłam chora i w depresji głębokiej. Po prostu w takiej sytuacji w życiu nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogę przeżyć to wszystko, co przeżyłam, kanały, to wszystko i że jestem w takim stanie i w takim miejscu. Właściwie byłam jak gdyby zatopiona w sobie, nawet nie usiłowałam nawiązać kontaktu.
Powlokłyśmy się do RGO, tam poproszono lekarza. Wiem, że rozmawiałam z nim, bo miałam prawie szczękościsk, prawie nie mogłam nic w ogóle jeść, więc leżałam na barłogu, mnie zrobili zastrzyk delbeta wtedy, bo tak się leczyło wtedy ropnie około migdałkowe. Ale nic nie było lepiej i w końcu zdecydowaliśmy się [niezrozumiałe], co robić ze sobą dalej w Skierniewicach. Przyszło nam na myśl, że nigdy nie byłam tam, ale wiem, że ciotka, siostra mojej mamy, mieszka w Częstochowie. Gdzie mieszka, też nie wiedziałam. Wiedziałam, że gdzieś koło Jasnej Góry, ale w którym miejscu, nie wiedziałam. Wobec tego postanowiłyśmy jechać do Częstochowy.
Wsiadłyśmy do pociągu, który jechał do Częstochowy, to już Zosia dyrygowała, bo byłam w takim stanie, że już nie byłam w stanie dyrygować i pojechaliśmy. Wiem, że było straszliwie zimno i wiem, że właściwie stałam na stopniach, bo był przetłoczony, okropnie pociągi były zatłoczone. Jakiś jegomość ciepło ubrany w kożuchach stał za mną, trzymał się uchwytów przy wejściu do pociągu i wtulona w niego i w tych, co stali przede mną, jakoś dojechałam. Dojechaliśmy do Częstochowy, już była w takim stanie, że padłam po prostu na podłogę z płytek. Okazuje się, że w tym samym miejscu, nad głową była informacja mojej matki, że mnie poszukuje.
  • Kiedy pani się o tym dowiedziała?

Później, jak opowiadałam, gdzie byłam i co robiłam, moja mama była tam. Aleśmy już nic nie czytali, rano wyszliśmy szukać ciotki. Wyszliśmy przed budynek dworca, w każdym razie w stanie fizycznym wskazującym, że jesteśmy z Powstania co najmniej, chociaż nie byliśmy ranni jakiś cudem, ale zbiedowani okropnie. W Częstochowie spokój, jakaś para szła do kościoła, czy na spacer, zima, więc ubrani ciepło, w furach pani i on, w kapeluszu, pan popatrzył na nas i wyciągnął do mnie pięciozłotówkę. Pomyślałam sobie…, bo dostałam żołd w Powstaniu i żołd to było pięćset złotych, ale ponieważ nie miałam szczoteczki do zębów, więc za pięćset złotych kupiłam szczoteczkę do zębów w czasie Powstania.

  • Gdzie można było w czasie Powstania coś kupić?

Od kogoś z osób. Tam zupełnie inne były wartości. Wobec tego nie miałam nic.

  • Czyli to prawdopodobnie była najdroższa szczoteczka w pani życiu.

Nie wiem, najdroższa chyba. Pan dał mi pięć złotych. Wahnęłam się, ale myślę sobie: „Wezmę, bo w razie czego, kupimy sobie chleb przynajmniej za te pięć złotych”. Podziękowałam za pięć złotych i zaczęliśmy iść. Można było iść, bo tam budynki z obu stron prowadzą do Jasnej Góry, po lewej albo po prawej. Nie wiedziałam, czy po tej, czy po tej, jakoś poszliśmy prawą stroną.
Od budynku do budynku pytaliśmy się wszędzie, czy tu nie mieszka pani Przewłocka, czy nie mieszka, aż dotarliśmy do budynku, gdzie mieszka pani Przewłocka. Tam uszczęśliwieni wszyscy, bo tam, okazuje się, była moja mama też, która mnie poszukiwała zrozpaczona, co się ze mną stało, bo całe Powstanie w ogóle nie miała pojęcia o mnie. Nie było jeszcze mego brata, też nie wiadomo, co się z nim stało. Zosia ze mną była. Więc położyli mnie do łóżka do czystej pościeli, wszystkie zawszawione rzeczy wyrzucili, czy spalili, to już tego nie wiem, ubrali mnie w każdym razie, próbowali nakarmić. Mama jest lekarzem, wobec tego zaczęła mnie leczyć prontozilem, delbetami dalej i powolutku, powolutku zaczęłam tam dobrzeć.
W międzyczasie przyjechali do Częstochowy modlić się o odnalezienie córki rodzice Zosi i będąc na dworcu oni między innymi przeczytali ogłoszenie mojej mamy, więc trafili jak po nitce do mieszkania Przewłockich i tam odnaleźli swoją córkę. Zabrali ją później, oni byli w Radomiu, a tutaj przyjechali się modlić o jej odnalezienie.
Kiedy już wydobrzałam, zaczęłam się poruszać, więc mama mnie zaprowadziła do fryzjera, żeby coś zrobił z moją głową. Okazuje się, że to był najlepszy fryzjer warszawski Gabriel, którego mama usiłowała pouczać, jak on ma mnie ostrzyc, on powiedział, że wie doskonale i proszę się nie wtrącać. Odwszawiona byłam w każdym razie, kiedy mama mnie tam zaprowadziła. I poszłam po raz pierwszy na spacer. Tam jest most, nad torami przechodzi do drugiej części Częstochowy, więc uszczęśliwiona, że na świeżym powietrzu nareszcie jako tako wyglądam, już odziana, przechodzę tam. Z jednej strony, bo to dosyć długi most, z jednej strony budy, z drugiej strony budy, łapanka na roboty do Niemiec. Myślę sobie: „Koniec! Człowiek jakoś wojnę przeżył, przetrzymał, a teraz utonie na brzegu, bo z Niemiec to nie wrócę na pewno”. Ale u Niemców musi być porządek, więc w dużej hali znowuż też trzymali złapanych, bo z kilku łapanek się zbierało, później był lekarz i lekarz oglądał robotników do Niemiec. Byłam nędzna, wychudzona, zaropiałe jeszcze oczy, poza tym po kanałach troszkę agrawowałam, trzeba powiedzieć, bolały mnie stawy, więc jak on mnie ruszył za rękę jedną, druga, to syczałam z bólu. Jak syczałam z bólu, on zobaczył, że jestem obolała, to wtedy napisał na swoim wyniku badania, że nadaje się do pracy w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Jak w suchym i ciepłym, to może też się zlitował, że tak nędznie wyglądam, wobec tego mnie wyrzucili za bramę i wróciłam do domu.

  • W tym momencie nie potrzebowała pani żadnych dokumentów?

Właśnie nie wiem, czy miałam przy sobie, czy nie miałam jakieś dokumenty. Wszystkie dokumenty w zasadzie zginęły, nie miałam żadnych dokumentów, zginęły w czasie Powstania. Miałam najwyżej przepustkę, może ją miałam, z obozu w Skierniewicach, bo miałyśmy taką przepustkę, dostałyśmy. Więc może się tym legitymowałam, bo żadnych dokumentów poza tym nie miałam, bo wszystko zostało zniszczone, legitymacje szkolne, wszystkie inne przecież.

  • To była ostatnia przygoda…?

Ostatnia przygoda przed powrotem do Warszawy. Później, mama jeszcze wyniosła z Powstania resztki dolarów, więc wynajęła mieszkanie, pokój konkretnie u państwa Wiśniewskich, pamiętam, na ulicy Warszawskiej. Tam czekaliśmy, mama mnie usiłowała zapisać do szkoły jednak i tam zobaczyłam właściwie koniec Niemców. Bo pamiętam, kiedy już przeleciały czołgi [radzieckie], nawiasem mówiąc po trupach też, poleciały do centrum Częstochowy, to tłum wszystkich mieszkańców wyległ, bo to były domki małe, prawie jak wiejskie i ogródeczki i płotki, więc przy opłotkach, bramkach wszyscy stali, co dalej. Wtedy zobaczyliśmy, szedł Niemiec w pełnym uzbrojeniu, w hełmie środkiem ulicy, nie wiem czy wiedział, ale chyba wiedział, że Rosjanie [przelecieli] i z opłotków tylko [rozlegał] się śmiech. Wszyscy się śmieli szyderczo, radośnie i on szedł wśród śmiejących się ludzi. Taki był mój koniec wojny.

  • Wróćmy jeszcze do miesięcy powstańczych. Wspomniała pani o chorym w szpitalu na schodach, który krzyczał, że jest Żydem, żeby mu pomóc. Czy spotkała się pani z innymi Żydami w trakcie Powstania? W ogóle z innymi obcokrajowcami?

Nie. Widziałam tylko Węgrów pod Warszawą w Chyliczkach i w szpitalu ten sam się ujawnił, bo też mu nikt się nie przyglądał i nie widział. „Ratujcie mnie, jestem Żydem”, bo wiedział, że Niemcy lada moment nadejdą i był w gipsie i zsuwał się w gipsie po schodach.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Nie w trakcie służby i pomocy, tylko w czasie wolnym.

W trakcie wolnym na kwaterze siedziałyśmy, przychodzili chłopcy, którzy gdzieś atakowali kogoś, bo wiedzieli, że tam są dziewczyny. Przynosili nam… Na przykład pewnego razu przynieśli słoje, gdzieś pewno wyszabrowali, z konfiturami z truskawek. Ponieważ nie mieliśmy łyżeczek, więc wszyscy, a to był też wieczór, ciemno już było, światła nie było też, tylko tyle co księżyc świecił, wszyscy rękami truskawki jedli, umazani truskawkami, zaśmiewaliśmy się oczywiście do rozpuku z tej przygody. Następnego dnia panie, które prowadziły kuchnię, bo to było jeszcze w czasach kuchennych, były mocno zgorszone, co tam się mogło dziać. A tam się nic nie działo, jedliśmy truskawki ze słoików.

  • W trakcie Powstania brała pani udział w życiu religijnym?

Nie. To znaczy przed Powstaniem każda kamienica z podwórkiem, w każdej kamienicy był ołtarzyk i w każdej kamienicy po zamknięciu bramy wszyscy się schodzili i tam się modlili. Taki był zwyczaj, w każdej kamienicy, tam gdzie można było się zamknąć oczywiście za bramą. Później nie. Powiedziałbym, że… Jakby to nazwać? Po wszystkich modłach, w mieszkaniu też były ołtarzyki i też się wszyscy zbierali na modlitwy, na majowe, na wszystko. I po tym wszystkim, co zobaczyłam i co się działo, jak się działo, to byłam rozczarowana Panem Bogiem. Jeżeli to tak można nazwać w pojęciu dziewczynki. Jakkolwiek później jak byłam w Częstochowie, to na Jasnej Górze, wtedy było modne, dziewczynki nosiły po kilka srebrnych bransoletek dźwięczących na ręku, więc nic innego cennego nie miałam, to te bransoletki złożyłam w ofierze za uratowanie życia jako wotum.

  • Czy w trakcie Powstania miała pani informacje, co się dzieje w innych dzielnicach?

Nie.

  • Szła pani do Śródmieścia. W którym momencie już pani się pogodziła z tym, że do Śródmieścia pani nie dojdzie?

W żadnym się nie pogodziłam, bo kiedy wchodziłam do kanałów, to szłam do Śródmieścia.

  • Czyli do samego końca chciała pani tam dojść?

Tak. Do mamy, do mamy.

  • Czy słuchała może pani w tym czasie radia?

Nie.

  • Nie było takiej możliwości.

Nie.

  • Skąd brały się informacje, co się dzieje w dzielnicy, od Powstańców tylko?

Tylko.

  • Prasa nie dochodziła, Biuletyn?

Może dochodził, ale do nas maluczkich nie dochodziło to. Myśmy byli zajęci robotą. Bo czasu wolnego szczerze powiedziawszy nie było dużo. W kuchni raczej było więcej wolnego, jak cała robota była zrobiona, kotły umyte, to wieczorem poszło się na górę, było parę godzin wolnych.

  • Kiedy była pani odpowiedzialna za salę w szpitalu, miała chorych, czy byli chorzy, którym nie można było pomóc?

Tak, na pewno.

  • Co wtedy się myśli w takiej sytuacji?

Chyba byłam za młoda, żeby właściwie oceniać tą sytuację. W ogóle po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji, z takimi rannymi i w jak gdyby samotności wewnętrznej. Nie miałam nikogo dorosłego, z kim mogłabym coś powiedzieć, coś omówić. Umierali, oczywiście że umierali ludzie, już nie wiem, co się dalej działo z nimi. Wynosili ich, ktoś, gdzieś, coś, gdzieś grzebali. Nie wiem, już w tym nie brałam udziału. Naprawdę całe Powstanie prawie byłam otumaniona, powiedziałabym, bo niesłychanie wyobcowana.

  • Może gdyby pani znajdowała się w swoim oddziale…

Tak. W swojej grupie, w swoim oddziale, ktoś by kierował, byłaby doktor Bratkowska, ktoś znajomy. Tam nikogo nie znałam i myśmy nie znały, a nikt nie uważał za potrzebne się przedstawiać sobie wtedy, o tym nie było mowy, kto jest kto i kto jest kim.

  • Wróćmy jeszcze do Częstochowy, do wyzwolenia. Jak później panie wróciły do Warszawy?

Zaczęły się powroty, kiedy już Warszawa była pseudo wyzwolona, lub zniewolona była przez Rosjan i kiedy wiadomo było, że można wracać, to wszyscy oczywiście starali się wrócić. Myśmy też pojechali pociągiem, też straszliwie zatłoczonym. Szliśmy przez właściwie wąwozy gruzów przerażeni, gdzie dojdziemy.
Doszliśmy do naszej ulicy Kopernika. Dom w gruzach, nie ma go. Ale na bramie kartka, bo wszyscy wieszali kartki, kartka mego brata, który wrócił przedtem, przeszedł po lodzie z Pragi, bo on przepływał w czasie Powstania na Pragę w te i wewte z „berlingowcami”, zresztą został ranny, wrócił do Warszawy i przywiesił kartkę, że mieszka na ulicy, wtedy to się nazywało Pierackiego, Foksal w mieszkaniu pani Ładziny. Tam zajął kwaterę sobie, mieszkał. Więc udaliśmy się tam, już spotkaliśmy się z nim, to już nas było troje: mama, ja i on. On już był z grubsza zagospodarowany, już był stół, jakaś szafa. Mama później postanowiła poszukać jakiegoś mieszkania, jakby nie było, to nie było nasze mieszkanie, tylko pani Ładziny [było], która nam pewne wstręty też czyniła, chociaż tam chyba było jedenastopokojowe mieszkanie, bo pan był chyba dyrektorem kopalni węglowej, czy coś takiego, bardzo zamożni ludzie, więc trzeba się było wynosić. Wobec tego mama poszła na ulicę Śniegocką, bo tam mieszkała jej koleżanka, znajoma ze szkoły pani Wołoskiej, pani Alchimowicz, dyrektorka szkoły. I okazuje się, że ona tam mieszkała, bo oni tam wykupili mieszkanie własnościowe w spółdzielni i że jest jedno mieszkanie puste administracji spółdzielni. Tam mama zamieszkała i wystarała się o nakaz na to mieszkanie i tam mieszkaliśmy już później na Śniegockiej 10 po wojnie.

  • Po wojnie spotkały panią represje w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?

Znaczy nikt się nie ujawniał. Nie rozmawialiśmy w ogóle, ani ja mamy się nie pytałam, gdzie była i co [robiła], dowiedziałam się po wojnie z książek o Powstaniu, a nie od niej samej. Nie rozmawiałam ze swoim bratem. Brat mi opowiedział, co się działo z nim w czasie Powstania, kiedy już był bez mała na łożu śmierci, chorował, bo umarł kilka lat temu na raka płuc. On mi mówił, a ja zapisywałam, co się z nim działo praktycznie. Też z nim nie rozmawialiśmy zupełnie. Potem parę razy jeszcze dzwoniłam, pewne rzeczy uściślałam, to co mi mówił. I praktycznie z nikim się o tym nie mówiło.
W szkole, bo później do liceum zaczęłam chodzić do Liceum Batorego, bo to było najbliższe liceum, wiadomo, że wszyscy w czasie wojny gdzieś byli, nikt nic na te tematy nie rozmawiał. To jak gdyby był temat tabu. W jakimś sensie tabu, dlatego że na słupach i na płotach wisiało „Zapluty karzeł reakcji”. To znaczy był wspaniały żołnierz polski, który wyzwala ojczyznę, a tu ohydne, pokrętne coś, co się nazywało akowcem. „AK – zapluty karzeł reakcji”, takie plakaty były wtedy. Wobec tego wszyscy czuli się, jakby dostali obuchem w głowę i na te tematy się w ogóle nie rozmawiało.

  • Ani w domu, ani w szkole.

Nie.

  • Czy jest coś, może jakieś wydarzenie z Powstania, o którym pani uważa, że jeszcze nikt nie powiedział? Może pani uczestniczyła, lub była świadkiem takiego wydarzenia?

Trudno mi powiedzieć. Mnie najbardziej… Mam w pamięci obraz gromady zwłok, one ułożone były dosłownie jak wał, Powstańców zabitych, którzy wyszli przed nami. Ale razem ze mną wychodziło przecież kilkanaście, czy kilkadziesiąt osób, więc nie byłam jedyną osobą, która widziała. Ale to mi najbardziej utkwiło w głowie i dlatego że uważałam, że to już było tuż po podpisaniu kapitulacji i że to po prostu zbrodnia już wtedy wojenna.

  • Ludobójstwo.

Tak.

  • A czy z innymi formami zbrodni spotkała się pani?

Moim zdaniem całe Powstanie było zbrodnią. Znaczy Powstanie, zniszczenie w Warszawie i niszczenie Powstania było zbrodnią. Oczywiście Niemcy ochoczo to robili, a Rosjanie stali. Z tym że to, co przepłynęło, kilka pontonów z berlingowcami, to właśnie brat opowiadał, to właściwie to już było… Po pierwsze oni w ogóle to byli bardzo młodzi chłopcy, też Polacy wiejscy, nie mieli pojęcia o żadnej wojnie, szczególnie tak jak się odbywa w mieście, bo to zupełnie co innego jest, wystrzelali ich dokumentnie, nie umieli się w ogóle tam zachowywać. Poza tym w momencie, kiedy oni płynęli pontonami, też strzelano do nich z mostu. Tak że tam właściwie większej przeprawy nie można było zrobić wtedy.

  • Jak pani ocenia Powstanie? Wtedy, z tego co pani mówiła, miała pani wrażenie, że Powstanie musi być i trzeba walczyć…

Tak i że trzeba zginąć w Powstaniu. Ale obecnie mieszane to są uczucia. Raz, duma z wspaniałej obrony miasta i z tego, co młodzież robiła. Głównie młodzież, bo trzeba sobie powiedzieć, że pod koniec Powstania jednak już nie przyjmowała nas ludność cywilna tak entuzjastycznie. Jak się przechodziło piwnicami, to już były pomruki, już nie było tak, bo ludzie zostali zmarnowani, z dziećmi, kobiety w ciąży, z niemowlętami. Straszne rzeczy były. Ale z drugiej strony to jest straszliwe nieszczęście, trzeba sobie też tak powiedzieć. Nieszczęście dla miasta, dla kultury, zmarnowano przecież biblioteki, dzieła sztuki, muzea, dużo bardzo ludzi zasłużonych dla kultury zginęło po prostu, zmarło w straszliwych okolicznościach. Bardzo dużo młodzieży zginęło. Więc uczucia są mieszane. I chwalebne i żal zniszczenia straszliwego.




Warszawa, 18 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura
Joanna Bitner-Lisowska Pseudonim: „Wanda”, „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter