Jolanta Siemińska

Archiwum Historii Mówionej

Jolanta Siemińska, zamieszkała w czasie Powstania na ulicy Obozowej na Woli w Warszawie.

  • Ile pani miała lat?

Sześć, prawie dokładnie, bo jestem z lipca.

  • Jak wybuchła II wojna światowa, pani była malutkim dzieckiem?

Tak. Mój ojciec zginął we wrześniu 1939 roku. Wobec tego świadomość wojny była we mnie od początku. Stale była mowa o tym, że ojca nie ma. Była ekshumacja zwłok ojca przez Niemców robiona, na którą pojechała moja babcia.

  • Gdzie ojciec zginął?

Ojciec zginął pod Tarnawatką, to jest w okolicach Zamościa. To była przedziwna bitwa, właściwie już po rozwiązaniu jednostki, w której ojciec służył. Po jej rozbiciu ojciec się przebrał w cywilne ubranie u jakiś chłopów, chowając w stodole swoje żołnierskie ubranie. Wracając do Warszawy spotkał swojego pułkownika z pierwszego przydziału (to drugi przydział był rozbity). Zebrali dwunastu żołnierzy, którzy wydali wojnę nadchodzącym Niemcom. Zginęli oczywiście wszyscy. Rano chłopi przyszli na to pobojowisko. Jak stwierdzili, mój ojciec zginął z upływu krwi po urwaniu lewej dłoni, więc to absurdalne. To, co mówię w tej chwili, wiem z dwóch źródeł: z faktów, które były związane z ekshumacją ojca, a potem odwiedziłam wioskę, która sąsiadowała, tam gdzie ojciec się przebierał. Chłopi pamiętali to wszystko i mi opowiadali, tak że stąd wiem. Oczywiście w czasie wojny tego wszystkiego nie było wiadomo. Było tylko wiadomo, że ojca nie ma.

  • Dlaczego Niemcy zrobili ekshumację?

Ci żołnierze zostali wszyscy pochowani w lesie. Nie wiem, jaki był powód, bo oni nie przenieśli grobów. Groby zostały przeniesione dopiero w czasach PRL-u do Zamościa. Tam wokół rotundy w Zamościu są groby, tam jest w tej chwili oznakowany grób ojca. Od niedawna, bo jak byłam tam kilkadziesiąt lat temu, to nie było oznakowania. Powiedzieli mi: „Tutaj w czterech grobach leżą oficerowie, wobec tego gdzieś tutaj leży pani ojciec”. Tyle tylko wiedziałam wtedy.
W każdym razie tak się zaczęła dla mnie wojna, że jeszcze nie bardzo umiałam chodzić, a już wiedziałam, że wojna jest, bo do mnie to bez przerwy docierało. Pamiętam łapanki w czasie wojny. Pamiętam łapankę, kiedy jechałam z matką tramwajem. W połowie odległości między przystankami zatrzymał się motorniczy, powiedział: „Wysiadajcie, uciekajcie, bo jest łapanka”. Rzeczywiście, jak wszyscy wysiedli z tramwaju, wyskoczyli, to widać było, że dalej stoją żołnierze niemieccy. Jakimiś opłotkami wracałyśmy z mamą, bo to było tak przerażające dla mnie! Ze cztery lata miałam pewnie, ale to pamiętam.
Drugim takim wspomnieniem, dla mnie bardzo obciążającym psychicznie, była wizyta u ciotki, siostry mojego ojca. W czasie tej wizyty słyszałam, jak mama z ciotką rozmawia na temat Żydów, którzy są za ścianą ukryci. Nie pamiętam oczywiście słów, natomiast pamiętam atmosferę zagrożenia. Ciotka miała ciężko chorego męża i cztery córki, a tam ukryta była cała rodzina żydowska. Nieprzyjemna historia, dlatego że ci Żydzi nie zdawali sobie sprawy z tego, jakie są warunki na zewnątrz, bo przesiedzieli wojnę ukryci. Ciotka, żeby ich wykarmić wyprzedawała ich biżuterię, a oni uznali po wojnie, że ich okradła. Jak się patrzy ze strony Żydów, to pewnie się mówi: „Ci Polacy okropni”. Natomiast ze strony naszej rodziny było poczucie ogromnego żalu. Jak to? Ona się tak narażała, tak się starała, żeby ich wykarmić i żeby rodzinę wykarmić, a tu odpowiedzią było podejrzenie.

  • Czy pani sobie zdawała sprawę, kto to są Żydzi, że oni są zagrożeni?

Pewnie nie wiedziałam, co to znaczy Żydzi. Natomiast, że to jest zagrożenie, to była taka atmosfera, to się wszędzie unosiło. Do tego stopnia, że miałam (już przed Powstaniem) taki sen, który mi się śnił co jakiś czas i który mi się przyśnił jeszcze po ślubie po raz ostatni. Był to taki sen, że jest murowany mur ceglany z odłupującymi się cegłami, bardzo nierówny i ja po tym murze wbiegam na górę, a za mną biegną Niemcy. Był to sen, z którego budziłam się absolutnie zlana potem, z krzykiem, z przerażeniem. Mniej więcej cztery, pięć lat miałam jak się ten sen zaczął. Wobec tego zagrożenie było absolutnie przez dzieci wyczuwane.

  • Czy ktoś pani mówił, jak się pani ma zachowywać? Czy pani się bała Niemców?

Wiem tylko jedno, że cichłam i trzymałam mamę za rękę bardzo mocno wtedy. Na ile sobie zdawałam sprawę, trudno mi powiedzieć.
Ale mam jeszcze inne wspomnienie, już rodzinne. Byłam świadkiem, kiedy moi dziadkowie pobili brata mojej matki. Ze strachu go pobili, ale tak, że on pchnięty przez dziadka wpadł na szafę i złamał klucz swoim ciałem. Dla mnie ten klucz, to jest sedno wszystkiego. Dziadek [go pobił], dlatego że stwierdził, że on przestał chodzić do szkoły, do której miał chodzić.

  • To był młody człowiek?

Tak, wtedy miał pewnie siedemnaście, może osiemnaście lat. Nie potrafię dokładnie umiejscowić tego w czasie. Potem, po wojnie się dowiedziałam, że powód, dla którego zmienił szkołę był taki, że dostał rozkaz, że ma się przenieść do innej szkoły, bo on był w AK. O tym dziadkowie nie wiedzieli. O tym, że on jest w AK wiedziała tylko moja mama.
Następne wspomnienie dotyczy już 1 sierpnia 1944 roku, kiedy mama przyszła po mnie do przedszkola. [Było] wcześnie, myślę, że była jedenasta, dwunasta. Dzieci wszystkie się bawiły w lasku na Kole, taki lasek był, do którego z przedszkola chodziliśmy. Z tego, co pamiętam, to mama przyszła, podeszła do wychowawczyń i zaczęła z nimi szeptać. Potem wzięła mnie za rękę i zaczęła ze mną jeździć po całej Warszawie, po różnych ciotkach, nie ciotkach. Za każdym razem wchodziła do mieszkania, „szeptu, szeptu” i wychodziłyśmy. To tak trwało kilka godzin. Objechałyśmy pół Warszawy wtedy. W momencie, kiedy wracałyśmy do domu, wchodziłyśmy na klatkę schodową, z drugiego piętra, na którym mieszkaliśmy, zbiegał brat mojej mamy, właśnie ten, który został wtedy pobity. Rzucili się sobie na szyję, mama się rozpłakała, on miał łzy w oczach. Mnie wyściskał nieprawdopodobnie, serdecznie, ja się rozryczałam. Ogromnie go kochałam, był ode mnie o trzynaście lat starszy, więc właściwie jak kumpla go traktowałam. Poszedł do Powstania.

  • Czy pani potem pytała mamę, dlaczego była ta podróż po Warszawie 1 sierpnia?

Tego nie pamiętam. Natomiast podróż pamiętam. Zdaję sobie sprawę z tego, że mama uprzedzała, kogo mogła, że wybuchnie Powstanie, żeby się przenieśli gdzieś. Nie wiem, co im mówiła. Prawdę powiedziawszy nigdy mamę o to potem nie pytałam.

  • Wrócę jeszcze do pani wojennego dzieciństwa. Czy w ogóle może pani powiedzieć, że miała pani dzieciństwo, bawiła się pani, dostawała prezenty?

Oczywiście, że tak. Pamiętam na przykład jakieś spotkania koleżanek i kolegów mojego wujka, na których oni tańczyli. Wujek mnie brał na ręce i tańczył ze mną, trzymając mnie na rękach. Chodziłam do przedszkola, w przedszkolu się bawiłam. To nie jest tak, że to był czas odcięty z życiorysu. Nie, tak nie było. Jak każde dziecko… Pamiętam, że się obraziłam na rodzinę, wyprowadziłam się. Zeszłam pół klatki schodowej na dół i przesiedziałam chyba z pół godziny. W ogóle po mnie nie wyszli, musiałam wrócić do domu. sama z tej wyprowadzki Wydawałoby się w ciągu dnia, że normalne dzieciństwo. Te sny prześladowały mnie w nocy. To wszystko było gdzieś w podświadomości.

  • Na jakiej ulicy pani mieszkała?

Na Obozowej.

  • Czy tam podczas okupacji działy się jakieś rzeczy, które pani zapamiętała?

Żeby być zupełnie uczciwą, nie potrafię powiedzieć, co mi się śniło, a co było rzeczywistością. Mnie się wydaje, że widziałam jakieś rozstrzeliwania, że widziałam jakąś ucieczkę ludzi po klatce schodowej, gdzie do nich strzelano, tak jakby snajperzy do nich strzelali. Ale później sobie uświadomiłam, że ten obraz, który miałam, miał być obrazem z naprzeciwka, a tam naprzeciwko nie było żadnego domu, więc to musiał być sen albo przeniesienie. Wszystko było wymieszane. Byłam zawsze osobą o dosyć wybujałej wyobraźni, więc sobie mogłam całą masę rzeczy [wyobrazić]. Wyobrażałam sobie, że widziałam ojca, jak wracał do Warszawy, jak się przenosił z jednego pułku, który został gdzieś pod Mławą rozbity, wracał do Warszawy dostać drugi przydział i szedł z powrotem, tym razem na Wschód. Taka była przecież ta wojna. Byłam święcie przekonana, że ojca widziałam, jak przyszedł wtedy do Warszawy. Nie potrafię więc tego powiedzieć, czy widziałam takie straszne rzeczy.
Natomiast to, co się działo od wybuchu Powstania, pamiętam już dosyć dobrze. Oczywiście wyrywkowo, jak to się pamięta. Po pierwsze zaczęliśmy mieszkać wszyscy w piwnicy. To był budynek z dwiema klatkami schodowymi. Przejście piwnicami między dwiema klatkami było początkowo zamurowane. Wtedy zostało rozbite, żeby można było przechodzić z jednej klatki schodowej na drugą. Zresztą to było dużym szczęściem w tym wszystkim. Wszyscy zaczęli już mieszkać w piwnicy, tam zostały zniesione jakieś tobołki, rzeczy. Tylko rano wchodziliśmy do swojego mieszkania, żeby się umyć. Babcia gotowała białą kawę, to pamiętam. Jedyny ciepły posiłek, to była biała kawa. Nas mieszkało tam wtedy sześć osób: ja z matką, siostra mojej mamy z synem, który był ode mnie z półtora roku młodszy i dziadkowie. Mąż ciotki był w Powstaniu. Zresztą zginął w Powstaniu, w kościele garnizonowym.
  • Pani wuj był w Powstaniu?

Był brat mojej mamy i szwagier mojej mamy. Poza tym brat mojego dziadka z drugiej strony, dziadka Paszyńskiego. Znany Powstaniec, Janusz Paszyński. Tak że po wojnie zostały same kobiety i sześćdziesięcioletni dziadek schorowany na serce, który z kolei jeszcze w I wojnie światowej brał udział.

  • Czy do pani docierało, co się stało? Czy ludzie, z którymi pani była, mówili coś na temat tego, dlaczego mieszkacie w piwnicy, co się dzieje?

Miałam pełną świadomość. Czy to było mi mówione, czy nie? W każdym razie wiedziałam, że nie możemy mieszkać w mieszkaniu, bo tam jest niebezpiecznie.
Chciałabym tutaj opowiedzieć rodzinną historię, bo się zdarzały rzeczy zabawne i tragiczne. Na ogół były jedne i drugie jednocześnie. Otóż moja babcia uważała, że wybuch Powstania, to jeszcze nie jest czarna godzina. Wobec tego na czarną godzinę trzymała kurczaka. Początkowo był trzymany na balkonie.

  • Żywego?

Tak, a w czym by trzymała nieżywego? Jeszcze nie było lodówek. [Był] przywiązany za nogę. Jak wybuchały bomby, jak było słychać strzały, to kurczak ze strachu na nodze wisiał na tym balkonie. Wobec tego babcia pożałowała go oczywiście i zaczął być przechowywany w łazience, ale jak rano przychodziliśmy się tam myć, to trzeba było uważać żeby kurczaka nie wypuścić. Ale mój brat go wypuścił. Kurczak wybiegł z łazienki, wszystkie okna były pootwierane (otwierało się okna, żeby szyby nie powypadały), i zaczął się zbliżać do okna. Moja mama się wyciągnęła, żeby go złapać. W momencie, kiedy już go prawie w rękach miała, on sfrunął z drugiego piętra na podwórko. W tym momencie sześć osób, tak jak nas było (w kolejności: babcia, potem wszyscy inni, mama ze szczotką w ręku, którą mi szczotkowała włosy, ciotka z ręcznikiem, którym wycierała syna po myciu) zaczęliśmy zbiegać po schodach. Kiedy byliśmy w połowie mniej więcej, na wysokości pierwszego piętra, uderzyła bomba w nasze mieszkanie. Babcia była pierwsza. Przed nami spadły cegły, wyjście z klatki schodowej zostało zablokowane. Byliśmy przekonani, że babcia jest pod gruzami. Przedostaliśmy się do piwnicy i po jakimś czasie babcia drugim wejściem, drugą klatką schodową do nas przyszła z kurczakiem w ręku. Moja babcia to była postać, nieprawdopodobna kobieta.

  • Kurczak uratował wam życie?

Tak, sześciu osobom. Nie ma wątpliwości.
Potem, żeby dostać mieszkanie w „kołchozie” po wojnie, moja mama dostała coś takiego: „Zaświadcza się, że mieszkanie należące do Paszyńskiej Haliny, przy ulicy Obozowej 13 mieszkania 16, uległo całkowitemu zniszczeniu” To nie jest konfabulacja, tak było.
Mnie się zdaje, że nas Niemcy wyrzucali 8 sierpnia, ale być może, że to było później. Nie potrafię dokładnie powiedzieć. Zawsze uważałam, że 8 sierpnia. Odbyło się to w ten sposób, że przyszli koło dziesiątej. Babcia wyszła rano po wodę, bo woda już była tylko na ulicach. W długich kolejkach się stało, brało się wodę do wiadra z ulicznych pomp. My wszyscy byliśmy w piwnicy. Przyszli Niemcy, wygonili nas z piwnicy. Spytali, czy to wszyscy mieszkańcy. Zaczęli chodzić po drugiej klatce schodowej, która nie była zrujnowana, dobijając się, wybijając właściwie wszystkie drzwi. Na parterze znaleźli mężczyznę, który mieszkał samotnie, który nigdy nie schodził do piwnicy. Bez jednego słowa go rozstrzelali. To wiem. Fakt, że on był zamknięty w mieszkaniu wystarczył do tego, żeby go bez pytania rozstrzelać. Potem zaczęli nas gnać. Ilość osób, która ulicami była gnana, była znaczna. Byliśmy otoczeni ludźmi z przodu i z tyłu. Przesyłaliśmy informację, że poszukujemy Antoniny Fedorowicz, czyli mojej babci.

  • Babcia się gdzieś zgubiła?

Babcia nie wróciła. Po jakimś czasie, po godzinie, dwóch godzinach, odnaleźliśmy babcię. Szła z kubłem pełnym wody.

  • A pani i pani mama? Czy coś zabrałyście? Można było coś wziąć?

Wszyscy mieliśmy tobołki przygotowane wcześniej. Nie wiem, czy one były przygotowane na wygnanie, czy już była świadomość, że Niemcy wypędzają. Trudno powiedzieć. Wiem, że oboje z bratem (ja sześć lat, on cztery i pół) mieliśmy na sobie w lipcu, przy gołych nogach, kożuszki z królików i tobołki na plecach przywiązane. Z tym szliśmy. Natomiast moja babcia, zanim mieszkanie zostało zburzone, kiedy się przenosiliśmy do piwnicy, schowała albumy rodzinne do kaflowego pieca, ukryła. Po wyzwoleniu, jak wrócili do Warszawy, pierwsza rzecz to poszła na gruzowisko. Jakoś się wdrapała na drugie piętro, do pieca i mam te albumy do dzisiaj. Mam trzy rodzinne albumy, które przebyły całe Powstanie w Warszawie.

  • Czy była świadomość, że Niemcy rozstrzeliwują ludzi, zwłaszcza na Woli?

Z całą pewnością. Ta ucieczka przed łapanką…

  • A w czasie Powstania?

Wiedziałam, jak rozstrzelali lokatora mieszkającego w moim budynku. Niedługo miałam się przekonać, że strzelają do ludzi, bo do mnie strzelali. Kiedy już opuściliśmy Warszawę, w pewnym momencie moja ciotka jakoś załatwiła z pędzącymi nas żołnierzami, żeby pozwolili nam (ze względu na starego dziadka i na małe dzieci) usiąść przy rowie i troszkę odpocząć. Z Niemcami było wtedy bardzo różnie. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że ci ludzie nie wszyscy byli skłonni do zabijania i do nienawiści. Oni nam pozwolili przesiedzieć, tak że przeszła cała kolumna. Tam był jakiś zakręt, oni już zakręcali, a tu zaczęły przejeżdżać wozy pancerne. W pewnym momencie wszyscy przebiegliśmy na drugą stronę szosy między wozami pancernymi. Nikt do nas w tym momencie nie strzelał. Wbiegliśmy do jakiegoś rowu pełnego pokrzyw. Świetnie to robiło na nasze gołe nogi. Oboje z bratem, jak wyszliśmy z rowu, byliśmy cali w pęcherzach. W tym rowie szliśmy schyleni. Niemcy strzelali do nas, tak że w tobołkach mieliśmy kule potem. Na tyle te rowy były głębokie, że nie trafiali w ludzi, nie trafiali w nas, tylko trafiali w nasze tobołki, które wystawały. Niemniej uciekliśmy.

  • Czy pani zapamiętała trasę, jaką pani wychodziła?

Mogę mniej więcej pokazać na mapie, w komputerze mogłabym to pokazać. Uciekliśmy gdzieś w okolice Babic. Pierwszą noc spędziliśmy w stogach siana. Drugą noc pozwolił nam chłop w stodole przenocować. Jego żona się potwornie bała i chciała nas w środku nocy wygonić.

  • Bała się, bo szukali?

Tak, ale chłop nie dosyć, że nie pozwolił nas wygonić, to kazał jej dać nam coś ciepłego do picia rano. To było z półtora dnia, kiedy nic nie jedliśmy. W każdym razie smak mleka (właściwie to była kawa zbożowa) oczywiście mi utkwił w pamięci, to było coś najwspanialszego, co sobie można wyobrazić. Jak wypiliśmy, to nas wygonili, musieliśmy iść dalej. W końcu osiedliśmy w Koczargach (to taka wioseczka była), gdzie chłopi mieli jedną izbę i dobudowaną jakby drugą izbę, tylko to było niewykończone, były szpary między deskami takie, że światło było widać, słońce przez szpary. Rzucili nam tam siano czy słomę. To była antresola, takie poddasze do połowy, co ma znaczenie w późniejszym opowiadaniu. Mieszkaliśmy tam także wtedy, kiedy zostali dokwaterowani Niemcy. Jeden stary Niemiec, utykający, a drugi młodzieniaszek, miał może szesnaście, siedemnaści lat, młody chłopak.

  • To byli żołnierze?

Żołnierze. Kiedy Niemcy się wycofywali, to ten młody poszedł do sadu i coś tam zakopał. Kiedy już odeszli, ci chłopi rzucili się szukać tego skarbu. Otóż były tam zafajdane spodnie tego młodego chłopaka. Nigdy nie miałam pełnej nienawiści do Niemców. Niby się mówiło: kacapi, ale dla mnie nie, bo zawsze miałam obraz tego nieprawdopodobnie przerażonego młodego chłopaka, który zfajdał się w spodnie ze strachu, bo się front zbliżał.

  • To już było w styczniu, zimą?

Nie, to musiało być wcześniej, dlatego że na święta Bożego Narodzenia przeszliśmy do Grodziska Mazowieckiego.

  • Czy pani sama myślała, co jest przyczyną tego wygnania, tej tułaczki? Może słyszała pani jakieś głosy na ten temat?

Nie.

  • Po prostu tak było?

Tak było, takie jest życie po prostu. O tym się w domu nie mówiło. Czytali mi bajki, nauczyłam się czytać i pisać mając pięć lat. Znacznie mniej się wychodziło na dwór, nie było telewizji, wobec tego coś trzeba było robić.

  • Radia nawet nie było?

Tak. Wobec tego mając pięć lat nauczyłam się pisać, czytać, liczyć. Potem się okazało, że to jest kierunek, który jest moim życiowym kierunkiem. Nie mówiło się. Jeżeli, to było szeptane, podsłuchiwałam, to znaczy słyszałam przy okazji, jak u ciotki o Żydach. Musiałam coś słyszeć o tym, dlaczego mojego wujka dziadkowie pobili. Mama mi tłumaczyła, bo ja tak kochałam swojego wujka, że mama się bała, że dziadków znienawidzę z tego powodu, więc coś mi tłumaczyła. Ale to się tak naniosło jedno na drugie, że nie wiem, co mówiła wtedy, a co się dowiedziałam później.
Jeszcze mam jedno wspomnienie. Wydaje mi się bardzo istotne. W październiku, kiedy jeszcze w Koczargach byliśmy, nagle przyszło dwóch przyjaciół mojego wujka, braci Kowalskich, którzy mieszkali na tej samej klatce schodowej co my, którzy uciekli z niemieckiego transportu Powstańców wywożonych do Niemiec już po upadku Powstania. Powiedzieli, że Zdzich, mój wujek, nie mógł z nimi uciec z pociągu, bo jest ranny w nogę. W związku z tym w pociągu został. Że szwagier mojej mamy, ojciec mojego brata ciotecznego był ranny i to miał pięć ran. Podobno wszystkie kończyny i gdzieś w klatkę. Od braci Kowalskich dowiedzieliśmy się, że ten wujek był w takim stanie, że się nie zgodził zejść do kanałów. Oni schodzili do kanałów na placu Krasińskich.

  • Wszyscy byli w jednym oddziale?

Nie wiem, czy w jednym oddziale. Natomiast wiem, że mieli ze sobą łączność cały czas, bo mój wujek Zdzicho chciał wziąć na ręce i znieść swojego szwagra, kiedy przechodzili do Śródmieścia. Tamten był na tyle słaby, że się nie zgodził. Przenieśli go z Podwala, w takiej pół piwnicy była izba lekarska w której początkowo wuj leżał. Nazywali to „Pod Krzywą Latarnią”. Przenosili ich wszystkich do kościoła garnizonowego i tutaj go zostawili. Tutaj zginął. Natomiast tamci przyszli do Śródmieścia, a poddawali się gdzieś na Mokotowie.

  • Czy pani pamięta jakieś związane z tym uczucia? Czy ktoś płakał, ktoś się cieszył?

Stale była mieszanka radości i smutku. Fakt, że ten dziewiętnastoletni syn (dla jednych brat, wuj dla nas dzieciaków) żyje, to była ogromna radość. Naprawdę ogromnie się cieszyliśmy. Chociaż się martwiliśmy, że nie możemy go zobaczyć, że jego gdzieś wywożą. Natomiast to, że mieliśmy pełną świadomość, że zginął mąż ciotki, to była rozpacz. Tak się wtedy żyło, nie było czystej radości i czystego smutku na szczęście.
  • Jak oni dotarli ci koledzy z oddziału?

Dokładnie nie wiem, to chyba był przypadek. Oni się przekradali. Chałupa, w której mieszkaliśmy, była trochę na skraju. Wobec tego może zobaczyli mamę czy ciotkę. Wszyscy się znali, sąsiedzi z tej samej klatki schodowej, więc wystarczyło, że kogokolwiek z nas zobaczyli, żeby się ujawnić w czasie tej ucieczki. Droga ich musiała jakoś tamtędy wieść. Zresztą w 1974 roku, kiedy po raz ostatni mój wujek Zdzicho był w Polsce, mieszkał wtedy u mnie, to ściągnął ich. Mam zdjęcie z jego kolegami, spotkali się, kiedy tu był po raz ostatni. Oczywiście to nie był koniec wojny.
Następne moje wspomnienie to było, kiedy weszli… U nas się mówiło, że weszli „ukraińcy”. Jak Niemcy się cofnęli, to weszli „ukraińcy”.

  • Ci z rosyjskiej strony, niestowarzyszeni z Niemcami?

Tego to nie wiem. Wiem tylko, że byli okropni. Po pierwsze polowali na młode kobiety i strach o młode kobiety był czymś absolutnie powszechnym. Wystarczyło, że rozległy się odgłosy dział zbliżających się, kiedy moja matka… Była z 1915 roku, wobec tego w 1944 roku miała dwadzieścia dziewięć lat, ciotka półtora roku starsza. Schowały się zakopane w sianie, my wszyscy zostaliśmy rozłożeni odpowiednio, żeby wyglądało, że nikt więcej już się nie zmieści. Oni przyszli i oczywiście szukali młodych kobiet. Tak to było. Wiedzieliśmy, że tak jest.

  • Że nie wolno się zdradzić?

Nie wolno się zdradzić. Zresztą to samo przeżyłam po wojnie, po tak zwanym wyzwoleniu. Na święta postanowiliśmy przejść do Grodziska Mazowieckiego do rodziny. W moim kożuszku pod pachami zostały przypięte wszelkie klejnoty, które w rodzinie były. Nie było ich dużo, bo w czasie wojny wszystko poszło, ale jakieś obrączki, pierścionki w gałganki były powiązane. Zostały mi przywiązane. Szłam cały czas z pełną świadomością, że Niemcy nic innego nie robią, tylko szukają pod pachami.

  • Pani wiedziała, że pani to ma?

Ależ oczywiście, że wiedziałam i wiedziałam, co mi grozi, gdyby to znaleźli. Miałam pełną świadomość tego, z czego chyba sobie nie zdawali sprawy dorośli. Dlatego mi to dali, że byli przekonani, że mi nic nie grozi, ja byłam przekonana, że nikomu tak nie grozi, jak mnie z tego powodu. Potem, po świętach rodzina się rozdzieliła. Ciotka się oddzieliła, z bratem moim poszła gdzie indziej, a my poszliśmy do Złotokłosu, gdzie była jakaś gospodyni, która miała pokój z kuchnią. Ten pokój nam wynajęła, mnie, matce i dziadkom. W małym budyneczku mieszkały dwie Francuzki, które były przed wojną guwernantkami gdzieś w zamożnych rodzinach i nie zdążyły wyjechać przed rozpoczęciem wojny. Dwie zasuszone Francuzeczki ledwo mówiące po polsku. Wtedy trochę się francuskiego od nich uczyłam. Po 17 stycznia już wiadomo było, że Warszawa jest wyzwolona. Dziadkowie poszli do Warszawy, a my z mamą zostałyśmy w Złotokłosie. Któregoś dnia rano przyszło czterech żołnierzy z oficerem. Dostali od gospodyni coś ciepłego do picia. Stwierdzili, że idą zajce strielać i wieczorem nam te zające przyniosą.

  • To byli Rosjanie?

Już Rosjanie, już po tak zwanym wyzwoleniu. Przyszli wieczorem kompletnie pijani, wdarli się do pokoiku, w którym z mamą mieszkałyśmy. Miałyśmy dwa łóżka, ale mama, jak tylko ich usłyszała, zgarnęła mnie do swojego łóżka i mówi: „Płacz”. – „Dlaczego mam płakać?” – „Płacz!” Ponieważ nie rozpoczęłam płaczu, to mnie tak poszczypała, że się rzeczywiście rozryczałam nieprawdopodobnie. Ale to by nic nie pomogło, tylko oficer rosyjski był nieco trzeźwiejszy i zabrał tych żołdaków, tak że znowu się nic nie stało. Ale groza nie minęła, chociaż niby już wojna się skończyła. I straszny głód. Po jakimś czasie z mamą przeszłyśmy do Zalesia Dolnego ze Złotokłosu. Wszystko się odbywało na piechotę. Zima, bardzo mroźna zresztą. Pozwolili nam jacyś gospodarze zająć pokoik, w którym grzał piec kaflowy, co było nieprawdopodobne. Miałam bardzo wysoką gorączkę i dostałam świetną zupę: ziemniaki, woda i cebula usmażona na oleju. Ach, jakież to było dobre! Kiedy wyszłam za mąż, postanowiłam męża uraczyć taką zupą. Ugotowałam ją i oczywiście wylałam do zlewu natychmiast. Ale wtedy to było coś fantastycznego.

  • Czy pamięta pani ten moment, kiedy się pani dowiedziała, że Warszawa jest wolna? Radość czy zmęczenie tym wszystkim? Jak to było?

Chyba w dzieciach nie ma tego typu odczuć. Martwiłam się, że dziadkowie poszli, a my nie. Chciałam albo z nimi iść, albo żeby oni nie szli. To, czego niewątpliwie się bałam, to wszelkich rozstań. Rozstania to było to, co najgroźniejsze w tym wszystkim. Pamiętam, że w Koczargach miałam znakomite zabawki. Miałam łyżkę aluminiową łamaną, którą można było piasek nagarniać, kawałek szkła zielonego z butelki (takie grube butelki były, jak do oranżady czy coś takiego, to za klejnot mogło robić) i kawałek lusterka. Miałam trzy zabawki i piasek w okolicy. Cóż można więcej chcieć? Tak to było. Było i strasznie i normalnie.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam późno, bo przez dwa lata chodziłam do szkoły w Zalesiu. Wróciłam w 1947 roku do „kołchozu”, do pokoju w „kołchozie” na Hożej.

  • Pamięta pani powojenną Warszawę? Czy robiła na pani wrażenie?

Przerażające. Ulice zagruzowane. Pamiętam pseudosklepiki, gdzie w bramie coś wystawiali i na tym sprzedawali. Trochę to przypominało, jak w 1989 roku zaczął się handel. Wtedy też każda rzecz, wszystko się nadawało do zrobienia sklepu. Pamiętam zupy, które były sprzedawane na mieście, pyzy. Ludzie robili wszystko, byle przeżyć, zarobić parę groszy. Na węgiel czy na coś potrzebowali. Wśród tych gruzów Warszawa wrzała tak naprawdę. Tylko od czasu do czasu… Pamiętam, babcia opowiadała (nie mnie, tylko pewnie mamie): „Wiesz, tą ścieżką, którą szliśmy po gruzach przedwczoraj z dziadkiem, to – wyobraź sobie – wczoraj szła matka jakaś z kilkuletnim chłopcem. On skręcił dwa kroki i rozerwało ich” To było po wojnie jeszcze przez długi okres czasu. My oczywiście bywałyśmy w Warszawie, nie mieszkałyśmy, ale bywałyśmy w ciągu tych dwóch lat, to wszystko to widziałam.

  • Przez ten krótki czas Powstania nie widziała pani Powstańców?

Nie. Na Obozowej, naprzeciwko naszego domu, jest cmentarz, więc tam się walki nie odbywały. Oni zresztą stosunkowo szybko, z tego, co mi wujek opowiadał, przeszli przez Dworzec Gdański pod Wytwórnię Papierów Wartościowych. Tam były walki, trwały przez jakiś czas. Potem przeszli w kierunku Świętojerskiej. Franciszkańską, Freta się przedarli do Świetojerskiej. Stamtąd ewakuowali się do Śródmieścia kanałami.

  • Pani miała rodzinę, wujów Powstańców. Czy pani pamięta, co pani myślała o nich?

Byłam niesłychanie dumna ze swojej rodziny. Poczucie dumy z tego, że mój ojciec zginął, walczył, bronił Polski, że wujowie walczyli za Polskę. Byłam wychowana w absolutnym poczuciu patriotyzmu. Teraz mam mieszane uczucia w stosunku do Powstania Warszawskiego, ale wtedy nie. Dla mnie to była świętość absolutna.

  • Pani wuj nie wrócił do Polski?

Mogę opowiedzieć, jak to było z wujem. Wywieźli go do Niemiec. Nie byli traktowani jak jeńcy wojenni, wobec tego pracowali w kamieniołomach i z tego, co opowiadał, to do kamieniołomów szli przez pola. Były potworne warunki, zima. Z kolegą znalazł na polu torbę, w której była sól bydlęca. Chłopcy wykombinowali sobie, że pojedzą sobie trochę tej soli, to się rozchorują, pójdą do szpitala i nie będą musieli do kamieniołomów chodzić. Rzeczywiście się rozchorowali. Nie wiem, co ten drugi, natomiast wuj chorował, tak że jego w szpitalu wyzwolili amerykanie i jeszcze długi czas chorował. Mógł wrócić do Polski dopiero z ostatnim transportem. To się tak nazywało w strefie amerykańskiej, że to jest ostatni transport do Polski. To był 1948 rok. Przez Czerwony Krzyż dziadkowie zostali zawiadomieni, że będzie jechał pociągiem, który w jakimś określonym miejscu ma przekroczyć granicę niemiecko-polską. Babcia pojechała tam. „Pociąg? Jaki pociąg? Żadnego pociągu, nic nie wiemy”. Przejechała całą granicę od północy do południa dowiadując się. Nic, cisza absolutna. W 1955 roku dostaliśmy pierwszą informację (bardzo naokoło, już nieważne, jak), że Zdzich żyje, że jest w Stanach i jak tylko będzie taka możliwość, przyjedzie do Polski. Przyjechał do Polski w 1956 roku, to była pierwsza możliwość przyjazdu do Polski. Wtedy nam opowiedział jak to wyglądało. Otóż oni rzeczywiście wsiedli do pociągu, który miał jechać.

  • On wcześniej dał znać matce, wiedziała, że będzie tamtędy jechał?

[Wiedziała] z Czerwonego Krzyża, pewnie dał znać poprzez Czerwony Krzyż. Nie wiem, czy nie było tak, że Czerwony Krzyż organizował ten wyjazd. Nie potrafię powiedzieć.

  • Babcia chciała, żeby wrócił i pojechała tam?

Pojechała na granicę, żeby go przywitać, jak przyjedzie do Polski. To nie tak, że pojechała do Niemiec, tylko na granicę polską. Kiedy pociąg przejechał granicę między strefą amerykańską i sowiecką, został odstawiony na boczny tor, otoczony przez czerwonoarmiejców. W środku, w pociągu zaczęły się dyskusje, co robić. Część z nich stwierdziła, że trzeba uciekać tak szybko, jak się da. Nie wiem jak, w każdym razie wiem, że przez podłogę w wagonie wychodzili. Nie wiem, czy tam była jakaś klapa, czy oni wypiłowali. Trudno powiedzieć, nie pamiętam tego poprostu. Ale nie wszyscy chcieli uciec, znaczna część została w pociągu. Ci, którzy uciekali, spisali wszystkie namiary, kontakty w Polsce, nazwiska tych, którzy zostają. Uciekli, przedarli się. To byli Powstańcy, więc między strażami się przedarli i wrócili do strefy amerykańskiej. Po jakimś czasie wuj się ożenił z Niemką.

  • Z Niemką?

A jak? A były tam inne dziewoje? On miał dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat. Młody człowiek, na co miał czekać? Oczywiście, że się z Niemką ożenił, zresztą chyba siedemnastoletnią, i wyemigrowali do Stanów.

  • Jak się nazywał pani wuj?

Zdzisław Fedorowicz. Jeśli chodzi o wujka Iskrzyńskiego, szwagra mojej matki, to on jest na murze [w Muzeum Powstania], bo zginął. Natomiast mój wujek jest w spisie Powstańców.

  • Pani była dumna ze swoich krewnych, którzy walczyli za Polskę. Jak to było, kiedy pani chodziła do szkoły w czterdziestych, pięćdziesiątych latach?

Do drugiej i trzeciej klasy (bo do pierwszej nie chodziłam) chodziłam w Zalesiu. To jeszcze były prawie przedwojenne szkoły. Do czwartej i piątej klasy chodziłam do szkoły na Tamce, szkoły zakonnej, tam szarytki prowadziły Szkołę Kazimierza Świętego, tak to się nazywało. Były odpowiednie czapki z napisem SKŚ. Dopiero potem zabroniono im nauczać.

  • Czy kiedyś miała pani poczucie, że nie wolno mówić, trzeba cicho siedzieć?

Oczywiście, że się o tym nie mówiło. Była świadomość, że co innego się mówi w domu, co innego mówi się w szkole. W momencie, kiedy przeszłam do szkoły państwowej, nawet nie trzeba było mi mówić, że nie wolno. Jakoś było samo z siebie wiadome, tak to było. Jak się żyje w lesie, to wiadomo, że są drzewa. Jak się żyje w takim otoczeniu, to wiadomo, jak się należy zachowywać. Nie można się o drzewa obijać bez przerwy. Pamiętam jakieś dyskusje w domu na temat głosowania „trzy razy tak”, że trzeba głosować inaczej, niż propaganda oficjalna mówi. Mówiło się w domu o Mikołajczyku, ale z tym nie szłam do szkoły.


Warszawa, 4 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Jolanta Siemińska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter