Józef Baziukiewicz „Pik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Józef Baziukiewicz. Urodzony we Włocławku 14 lipca 1923 roku. Dlaczego we Włocławku? Dlatego, że rodzice prowadzili bufety na statkach, które pływały z Warszawy do Gdańska, a ponieważ akurat moja mama była w ciąży ze mną i czuła będąc we Włocławku, akurat, na postoju… Szybko do szpitala we Włocławku, „bo chyba urodzi się nam coś” – tak mama powiedziała do taty. No i, ma się rozumieć, w dorożkę wsiadła i do szpitala. Ale troszeczkę śmieszna rzecz, dlatego że powiedziała dorożkarzowi: „Niech pan mnie szybko do Świętego Józefa zawiezie”. „No to jedziemy”. Pojechali. Dorożkarz wiezie mamę długo, długo. Mama mówi: „Panie, gdzie pan mnie wiezie? (Przecież ciemno, to była godzina gdzieś jedenasta.) Pan nie wie, jak ja wyglądam? Przecież widzi pan.”. „Jak to nie widzę? Myślałem, że pani chce na cmentarz jechać”. A tam jest cmentarz pod wezwaniem świętego Józefa. Czy on jeszcze teraz istnieje, to nie wiem, w każdym bądź razie tak mi mama opowiedziała. „Niech pan wraca i jedzie do szpitala, jak potrzebuję”. Zaciął konia i tego samego wieczoru, w nocy urodziłem się. To taka pierwsza przygoda osobista. Ale potem z ojcem zlikwidowali ten cały interes i na terenie Warszawy ojciec poszedł do pracy. Pracował w gastronomii, był dyrektorem w „Oazie”. „Oaza” była na Placu Teatralnym, obok teatrów, taka ekskluzywna restauracja. Chyba już jej nie ma. Potem zlikwidowali i ojciec przeszedł do Bristolu na dyrektora hotelu Bristol, ale dyrektora gastronomii, części gastronomicznej. Fachowcem był w tym. Jeżeli chodzi o ojca – ojciec był w armii rosyjskiej i, jak się zaczęło w Rosji mieszać, to uciekł z wojska i pieszo szedł aż do Polski. Przyjechał do Warszawy, tam była jego rodzina, jego matka, ojciec. Ożenił się z mamą i rodziły się dzieci. Z tym, że dzieci, to był okres wojny – pierwszej wojny światowej. W kolejności, to nas było w sumie ośmioro, z tym, że dzieci umierały. Zostało do 1939 roku nas czworo. Miałem trzy siostry i ja. Mieszkałem w Alejach Jerozolimskich przy Placu Zawiszy. Do szkoły powszechnej chodziłem na Plac Narutowicza, tam, gdzie jest pętla tramwajowa. Na samym środku, przed obecnym domem akademickim, to na samym środku, akurat gdzie jest pętla tramwajowa, to tam był szkoła powszechna. I do szkoły powszechnej tam uczęszczałem, do piątego oddziału. Szósty oddział… ojciec mnie przerzucił do innej szkoły powszechnej o lepszej, jego zdaniem, o lepszym nauczaniu. Dlaczego? Ojciec już wtedy sobie pomyślał, że będę startował do korpusu kadetów, bo po sześciu oddziałach szło się do gimnazjum, a kto kończył edukację swoją i dalej nigdzie nie uczył się, to wtedy mógł chodzić do siódmego oddziału. Ewentualnie, wtedy szkoła zawodowa jakaś, wybranie jakiegoś zawodu. Do Lwowa pojechałem, tam mnie nie przyjęto. Było nas trzystu kandydatów, a przyjmowano sześćdziesięciu na pierwszy rok.. Nie byłem bardzo prymusem, więc w związku z tym odpadłem i przyjechaliśmy z ojcem z powrotem ze Lwowa do Warszawy. Ponieważ mama myślała, że ewentualnie księdzem zostanę, to dali mnie do Gimnazjum św. Stanisław Kostki na Traugutta. Tego budynku już nie ma, częściowo tylko od podwórka na tyłach kościoła św. Krzyża. Do 1939 roku skończyłem trzy klasy gimnazjum i zaczęła się wojna we wrześniu.Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Chmielnej w domu Braci Jabłkowskich. Jabłkowscy mieli dom towarowy. Miał dwie kamienice czynszowe, ja mieszkałem pod dwudziestym pierwszym z rodzicami. Wybuchła wojna. Wtedy, kiedy pułkownik Miastowski wezwał na początku września wszystkich mężczyzn, żeby wyszli z Warszawy na wschód, bo tam będą organizowane wojska, więc ojciec, ja, ojca szwagier i jego trzech synów razem żeśmy wyruszyli z Warszawy. Całe szczęście, że nas ominęły bombardowania na szosach, bo Niemcy okropnie masakrę robili z tych ludzi, którzy opuszczali większe miasta, na szosach. Myśmy tak doszli do Garwolina. W Garwolinie, właściwie obok Garwolina była leśniczówka. Mieliśmy kłaść się spać, nagle o godzinie jedenastej, (bo dali nam trochę słomy, żebyśmy mogli przespać się i dalej ewentualnie ruszyć) i tejże nocy prezydent miasta Starzyński przeprosił wszystkich i wezwał wszystkich mężczyzn, którzy wyszli z Warszawy z powrotem do Warszawy. I myśmy w jedną noc wrócili, już spać się nie kładliśmy, tylko torem kolejowym wróciliśmy do Warszawy. Rano, godzina była już chyba piąta, wpół do szóstej, doszliśmy do Mostu Poniatowskiego. Przechodząc przez Most Poniatowskiego, to był on jak sito – od pocisków i od bomb, Niemcy bombardowali. Wróciliśmy do domu. Mama zdziwiona, ale uradowana, żeśmy wrócili jednak z powrotem. Wiele, wiele lat po wojnie tak sobie pomyślałem, że gdybyśmy gdzieś zahaczyli o jakieś oddziały wojskowe, a przecież potem Rosjanie wkroczyli od wschodu i wszystkich tych mężczyzn brali dalej, troszeczkę dalej, na Sybir. Wiele osób, między innymi i niezależnie od tego, czy młody czy stary, Rosjanie, Sowieci zabierali do robót, do łagrów. Ale myśmy wrócili szczęśliwie do domu i tak przeżyliśmy aż do zawieszenia broni. Tam jeszcze zbombardowali w 1939 roku, jak nas nie było... Przepraszam, to już parę dni później, jak siedzieliśmy w schronach braci Jabłkowskich, bo tam były magazyny w tym domu towarowym, więc zrobili schrony dla mieszkańców tych dwóch-trzech domów. I siedzieliśmy w tych schronach, w piwnicach, w magazynach domu towarowego. Nad ranem bomba uderzyła akurat w tę część budynku, gdzie było nasze mieszkanie. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze i dwa pokoiki poszły w dym aż do parteru, a został jeden pokój, kuchnia i przedpokój. Nie mieliśmy, gdzie mieszkać, przygarnęła nas sąsiadka w tym samym domu, bo mieszkała sama, bo jej ojciec był w armii polskiej, więc nie wiadomo było, gdzie on w ogóle się znajduje. Była sama i myśmy mieszkali u niej prawie pół roku. Potem zaczęli wyrzucać Żydów z tego budynku. Był taki krawiec Szpizel, który poszedł do ojca i powiedział: „Panie Baziukiewicz, nas nic dobrego nie [spotka], nie będziemy czekać, aż nas wyrzucą.” No i mówi, że Żydzi wyjdą z Warszawy. „Proponuję, żebyście państwo (to było dwa piętra niżej, na pierwszym piętrze mieszkał) do nas przeprowadzili się. Bez mebli, u mnie meble są”. Jeszcze mieszkaliśmy u tej pani, która dała nam po zawalaniu się części budynku, i zajęliśmy to mieszkanie, bo zabrali ich do getta. Puste było. Ojciec znalazł pracę w gastronomii. Zaczęły się gimnazja, otwierały się na naszym terenie, tak zwane, komplety, tajne nauczanie. I myśmy wtedy czwartą klasę zaczęli na kompletach. Długo to nie trwało. Zaczęły się wielkie łapanki, pogromy Polaków. Szwagier, [mąż] mojej siostry najstarszej, tej, która wyszła akurat za mąż zaraz po wrześniu, a on pracował w straży ogniowej na Polnej. W komendzie głównej. I zaproponował mnie i ojcu mojemu, żebym poszedł do straży ogniowej i tam zaczął pracować. Dlaczego? Dlatego, że czapki tylko trochę inne, mniejsze, ale mundury były podobne, jak policyjne, więc można było jakoś pod ten mundur się schować. I przyjęli mnie. Tworzono grupy młodych ludzi do poszczególnych oddziałów straży ogniowej. W Warszawie było… Nie pamiętam, ale chyba osiem, czy dziewięć oddziałów na terenie Warszawy. Dostałem się na [ulicę] Nalewki do straży ogniowej obok Arsenału. Na Nalewki jest taki duży kamień, że w tym miejscu na ulicy Nalewki był I Oddział Straży Ogniowej. To była „Jedynka”. W międzyczasie, jak utworzono, uruchomiono szkoły, to dostałem się (władze niemieckie zezwoliły na uruchomienie szkół zawodowych) Państwowej Szkoły Techniczno-Mechanicznej na ulicy... Ona się obecnie nazywa... Tam, gdzie jezuici są (pamięć już mnie troszeczkę zawodzi) na rogu Rakowieckiej i... W każdym bądź razie Narbutta. To był budynek dawnej szkoły technicznej przedwojennej Wawelberga. Tam się dostałem. Taką miałem pracę, że mogłem co drugi dzień przychodzić do pracy, a co drugi dzień do szkoły. Tam na balkonach w wielkiej hali, gdzie pokoje były i wielkie przestrzenie, było od razu parę klas na takim dużym balkonie, wzdłuż muru, wewnątrz budynku. Tam chodziłem dwa lata i pracowałem w straży ogniowej. Wtedy też w warsztacie pracowałem jako mechanik i pracowałem na wyjazdach razem z tak zwaną ręczną motopompą. Taka dwucylindrowa była i miałem tę pompę pod opieką, że żeśmy jeździli na zabezpieczenie magazynów na Stawkach. Tam po wojnie zrobili siedzibę pekaesowską. Tam, gdzie jest Umschlauplatz. I tam na tyłach Umschlauplatzu tory kolejowe dochodziły, a myśmy pilnowali tych magazynów, jak się getto paliło, żeby ogień nie przerzucił się na magazyny. Więc dzień i noc dyżury były. Nawet napatrzyliśmy się tam niesamowitych historii, jak Niemcy Żydów wywozili, to na miejscu rozstrzeliwali starych, którzy już nie mogli iść, przy tych magazynach, przy torach. A rozstrzelanych na miejscu podpalali i spalali. Smród był niesamowity. Tam przeżyłem... Dla mnie, jako młodego chłopaka to szok był, bo ten moment, kiedy były tragedie rodzinne żydowskie, gdzie oni ich wyrywali w tej kolejce do wagonów, bo ich zabierali do Treblinki, do innych obozów. Sobibór. Aż do likwidacji całkowitej getta. Oni zmniejszyli potem ten teren... I tak pracowałem do Powstania Warszawskiego. Ponieważ, już w czasie pracy w straży ogniowej, w warsztatach, wiedziałem, że zawiązała się organizacja Strażacki Ruch Oporu, dołączyłem do nich i aż do Powstania Warszawskiego... Jak Powstanie Warszawskie się zaczęło, zgodnie z sytuacją, jaka była, miałem się dostać do mojej siedziby na Nalewki, ale już nie miałem możliwości. Ponieważ mój szwagier, bo on też w straży ogniowej pracował, dołączył do tego batalionu, który był na ulicy Moniuszki i jego teren działania był: Mazowiecka, Plac Napoleona (obecnie Plac Bankowy się nazywa), do Placu Małachowskiego, Plac Dąbrowskiego. I tam, na Placu Małachowskiego okazało się, bo ktoś się dowiedział, że jest zakopana broń na samym środku między klombami. Od nas poszli ludzie rozkopywać to. I faktycznie znaleziono skrzynie, broń. Mnie przypadł w przydziale karabin starego typu, który był tam przechowywany właśnie w tych dołach, łącznie z amunicją, tak zwany „lebel” – o bardzo długiej lufie. Mimo tego, że nie byłem specjalnie wysoki, ale przydzielili mi karabin i ten karabin przetrzymałem aż do końca Powstania Warszawskiego. Dlaczego znalazłem się właśnie na Moniuszki? Byłem w batalionie „Jur-Radwan”, tam był właśnie „Jur-Radwan” i na skutek porozumienia batalionu „Sokół” i batalionu „Jur-Radwan”, zwiększyło się zapotrzebowanie…, bo zmniejszyła się załoga batalionu „Sokół” na skutek walk. Dosłownie. I trochę, ewentualnie…, żeby sobie uporządkować to wszystko. Nas przeszło... Może dokładnie powiem, kiedy to się stało… dwudziestego drugiego sierpnia). Zostałem odkomenderowany, na skutek porozumień dowództwa „Jur-Radwan” i dowództwa batalionu „Sokół”, przenieśli mnie nad drugą stronę Alej pod Bank Gospodarstwa Krajowego, BGK. Z tym swoim karabinem miałem przydział do grupy, która broniła budynku Nowy Świat 7, niedaleko Banku Gospodarstwa Krajowego. Ponieważ Bank Gospodarstwa od strony Nowego Światu to był [numer] jedenasty, potem był numer dziewiąty, który został podpalony przez Niemców i w pierwszych dniach sierpnia został spalony, a Nowy Świat siedem był cały. Ocalał i myśmy mieli tam stanowiska ogniowe. Siódemka, piątka… aż do Placu Trzech Krzyży były obsadzone właśnie przez nasz batalion. Niezależnie od tego, że inne grupy miały jeszcze i Kruczą, i Nowogrodzką, i Plac Trzech Krzyży, i dalej jeszcze. Do końca Powstania byłem na tej placówce Nowy Świat siedem. Aż do kapitulacji. W międzyczasie mieliśmy wypady na Książęcą, na Czerniaków – w zależności od tego, jak gdzieś jakieś oddziały potrzebowały wsparcia. W porozumieniu z naszym dowództwem przydzielali nas do grup, które szły na wspomożenie. Ale to były krótkie wypady i z powrotem wracałem na Nowy Świat siedem. A siedziba samego dowództwa była na Nowogrodzkiej pod jeden, trzy, pięć, siedem. Bo tam było dowództwo. Byliśmy tam do kapitulacji. Nie będę opowiadał innych rzeczy, bo to nie dotyczyło mnie, to dotyczyło innych kolegów. Niemniej był „Antek Rozpylacz” w moim batalionie. To była I kompania. [...]. Dostałem starszego strzelca, a potem kaprala. I tak się uchowałem w Powstanie. Był jeszcze jeden moment taki, że wieczorem przelatywał tak zwany kukuruźnik i zrzucał na nasz teren worki z bronią, z sucharami, z jakimiś konserwami. I myśmy czekali w nocy, godzina gdzieś jedenasta to była, między Żurawią, Nowogrodzką, na ulicy Kruczej. Niemcy, jak widzieli, że nadlatuje kukuruźnik, wiedzieli, że on tym będzie rzucał, to obrzucali granatnikami ten teren. Bo widzieli, że tam powstańcy są. No i dostałem odłamkiem z rozerwanego pocisku z tego granatnika. Ale to była rana [nieduża], tak, że ona się goiła. W niewoli jeszcze troszeczkę się goiło. Trzeciego października wyruszyliśmy do niewoli poprzez Ożarów, tam nas załadowano do pociągu, do wagonów towarowych. A szliśmy pieszo obok Politechniki, Grójecką aż do Pruszkowa. Tam dopiero władowali nas na wagony – po czterdziestu, po sześćdziesięciu w zależności od wielkości wagonu. I tak dojechaliśmy. Niemcy nas wywieźli do obozu „Łambinowice” na Dolnym Śląsku. Aha, jeszcze, co? Zabrali nam buty – żeby nie uciekali, wyskakiwali okienkiem. Buty nam zabrali i te buty dopiero nam zwrócili w Łambinowicach. Wyrzucili, po prostu, z wagonu worki z butami i bałagan się zrobił niesamowity, bo każdy chciał swoje buty znaleźć. Ja, całe szczęście, znalazłem swoje, bo do niewoli jak szedłem, to dostałem w domu buty-oficerki. W czasie okupacji modne były oficerki, czarne buty, ale to były dla mnie od święta buty, jak były uroczystości jakieś. Natomiast kupiłem sobie na bazarze takie buty kawaleryjskie, ocieplone. I, o dziwo, ja w tych butach wyszedłem z Warszawy i te buty mnie doprowadziły aż do Szwajcarii. To znaczy przebyłem w obozie w Łambinowicach, z Łambinowic mnie przewieźli do obozu na teren Austrii do Markt-Pongau (to jest koło Salzburga). Potem, na Boże Narodzenie, Międzynarodowy Czerwony Krzyż przydzielił dla jeńców paczki i taka jedna paczka była na osobę. To nas ratowało, żeby uzupełnić jakoś nasze menu jenieckie.W międzyczasie nas wozili Niemcy do różnych robót, a szczególnie w zimę, bo lawiny spadały. Jeden moment pamiętam, w nocy wywieźli nas ciężarówkami do miejsca, (to było od naszego obozu, od Markt-Pongau z piętnaście kilometrów) do odkopywania ludzi spod lawiny, która spadła. Spadając zepchnęła wagony do wąwozu. I myśmy to mieli odkopywać. Trud był… oskardami…, czym kto miał, ale to już ludzie nie byli, bo to miazga była. Potem wywieźli nas na roboty do Salzburga. Tam byłem dwa miesiące. Tam z kolei zagnali nas Niemcy do drążenia sztolni w górach, w skałach. To się wywoziło takimi lorkami na zewnątrz, i wyrzucało się na miejsca, gdzie można było wyrównać teren. Po trzech tygodniach znowu nas stamtąd zabrali. Z powrotem do macierzystego obozu, do Markt-Pongau i w Markt-Pongau siedziałem nie dłużej chyba, jak trzy tygodnie. I wywieźli nas, grupę trzystu do Welsbergu. To jest obóz jeniecki za Grazen, na samym południu Austrii. Niedaleko była granica, gdzie wojska, oddziały generała Tito przedostawały się przez granicę austriacką i oni tak szarpali Niemców. I coraz bardziej sobie poczynał odważnie generał Tito. Był przypadki – nie w mojej grupie, ale jak się dostali do tej grupy, która gdzieś pracowała poza obozem, że zgarnęli do oddziałów Tito. Byli tacy, co poszli do niego przez granicę. Ale ponieważ wypady generała Tito były bardzo – jak nazywali Niemcy – bezczelne, to nas z powrotem do obozu, do Markt-Pongau…Tam siedziałem ze dwa tygodnie i przywieźli nas nad granicę szwajcarską do miejscowości Czubach [fonet.]. To jest w prostej linii jakieś pięć-sześć kilometrów od granicy szwajcarsko-austriackiej. Maj się zbliżał po trochu, kwiecień się kończył. Nagle słyszymy, że Rosjanie się zbliżają, że już zajęli Wiedeń. A nasz obóz macierzysty był w Markt-Pongau. Okazuje się, że dowódca niemiecki, tak zwany wachman, który nas pilnował, tych kilku czy kilkunastu Niemców pilnowali naszą grupę, bo oni dali nas tam, żebyśmy budowali kolej, tory kolejowe. Myśmy nawiązali kontakt z Austriakami, bo oni byli jakoś tak przychylnie ustosunkowani. A zresztą zawsze [jak] widzieli, że do robót są chłopcy młodzi, zabiedzeni, to nawet były osoby, które przechodząc obok naszej grupy, jak myśmy pracowali na, tak zwanej, kipie, gdzie przyjeżdżały lorki, wywalając gruz skalny ze sztolni i taka kobiecina przechodząc koło naszej grupy, torebkę zostawiała zawsze jakąś. Tam były albo jakieś jabłka…, jakiś chleb. Tak nas dożywiała. Ale zmierzam teraz już do końca wędrówki na terenie obozu jenieckiego, bo po zdobyciu Wiednia przez Rosjan komendant niemiecki, który nas dozorował ze swoją grupą wachmanów w Czubach [fonet.] przed granicą, umówił się z naszym, jakby „mężem zaufania” ze strony jeńców, że on się zwrócił do naszego opiekuna, Polaka, powiedział tak: „Kończy się wojna. Wy, chłopaki, macie do granicy szwajcarskiej niedaleko. Umówmy się tak, że ja was doprowadzę pod karabinami do samej granicy”. On sobie umyślał, że, jak dojdziemy do granicy i odda jeńców Szwajcarom, to i on wejdzie. Myśmy szli od godziny dziewiątej rano, bo w prostej linii było pięć kilometrów, ale serpentynami… Jak szliśmy szosą w górach… to są Alpy, to myśmy doszli dopiero o godzinie dziewiątej wieczór. Dwanaście godzin żeśmy szli. No, ma się rozumieć, była powiadomiona już…, bo cynk był jakiś. Nie znam już tego szczegółu, ale cynk widocznie był do Szwajcarii, że idzie grupa jeńców wojennych prowadzonych przez Niemców. Może to Niemiec poinformował jakimś tam znakiem, czy może wysłał kogoś do strażników przygranicznych, bo jak myśmy doszli do granicy, to tam już na nas czekali przedstawiciele II Dywizji Strzelców Pieszych generała Prugar-Ketlinga, bo generał Prugar-Ketling, po kapitulacji Francji w 1940 roku dostał się do Szwajcarii i został tam przyjęty przez Szwajcarów. Dlaczego? Dlatego, że oni uważali, że jak będą mieli zorganizowane wojsko, mimo że oni będą wycofywali się z Francji, to w jakiś sposób, mimo że Szwajcarzy mieli armię swoją, ale to była taka armia, która karabiny trzymała w domu, hełm trzymała w domu i jakby coś było specjalnie do obrony, to on by się nie kwapił. Bo myśmy potem poznali tych Szwajcarów, jak zostaliśmy przyjęci. Władze polskie przyjęły nas, całą naszą grupę. Było nas tam dwustu pięćdziesięciu, chyba tak. A, ma się rozumieć, Niemców odrzucili. Że nie mogą Niemców przyjąć. Ma się rozumieć, dowództwo II Dywizji Strzelców Pieszych zostało i te wszystkie placówki zostały powiadomione i nas rozrzucili na terenie Szwajcarii po różnych obiektach wojskowych. Ja się dostałem niedaleko miasta Saint Bless to miasteczko i nad jeziorem Saint Bless, w zachodniej części Szwajcarii. Bo myśmy weszli od wschodniej strony Szwajcarii, naokoło nas wozili pociągiem, statkiem, aż do jeziora Neuchatel. I to miasto Neuchatel, właśnie nad jeziorem Neuchatel nam dali obiekty do zaaklimatyzowania się. Byliśmy przez trzy tygodnie na kwarantannie, na odżywianiu, na kąpielach, na opiece lekarskiej. Paru się dostało do szpitala, okazało się, że mieli gruźlicę. Ja się jakoś uchroniłem. Jakoś zahartowany byłem i szczęśliwie, zdrowo w Szwajcarii zamieszkałem. Zostaliśmy rozrzuceni po różnych miejscach, tam, gdzie były jednostki wojskowe polskie. Jak kwarantanna się skończyła, ma się rozumieć, rozrzucili nas i żeby nam się nie nudziło, to Szwajcarzy z kolei w porozumieniu z dowództwem polskim generałem Prugar-Ketlingiem: czy ktoś chce w barze pracować? Niektórym się nudziło, jak pójdzie do pracy, to jednak zwiedzi coś, jakieś tereny. W ten sposób w fabryce Tissota żeśmy uszczelniali okna. Szwajcarzy płacili i mogliśmy sobie zarobić, jako żołnierze. Chociaż troszeczkę dzicy, bo mundury to początkowo nam nie dawali, tylko jakieś takie robocze ubrania do tych prac, a potem zaczęliśmy już mundury pasować. Po paru miesiącach zebrało nam się czterech kolegów…A do czego zmierzam, bo zapomniałem o jednej rzeczy powiedzieć: że powstańcami, którzy zostali przyjęci przez Szwajcarię i przez dowództwo polskie wojsk, które tam były, Polonia amerykańska zaopiekowała się i kto ewentualnie chciał wyjechać, to dali możliwości. Ale, ponieważ nas zebrało się czterech kolegów i władze uniwersyteckie w Neuchatel zgodziły się na to, żeby przyjąć Polaków na studia. I nas czterech się dostało na studia Neuchatel na wydział ekonomiczno-finansowy. W międzyczasie listy do… słuchaliśmy… Szczególnie ja czekałem na jakieś wiadomości, co w Polsce, gdzie jest rodzina. Pisałem do wszystkich znajomych na teren Polski, do Płocka, do Kielc i dowiedziałem się, dostałem list i adres od znajomych, do Szwajcarii przysłali, że moi rodzice są w Krakowie wywiezieni przez Niemców. Pod Krakowem ich wyrzucili i: „róbta, co chceta” – tak oni mówili. No i zaczęły się studia. Zacząłem naukę języka francuskiego, bo w Polsce w gimnazjum miałem język niemiecki. Język niemiecki jakoś sobie przyswajałem rozmawiając z wachmanami w obozie. A tu był język wykładowy francuski. I zaczęliśmy „kuć” język francuski, nas czterech, i jednocześnie fachowe wykłady, które były we francuskim języku, jakoś sobie przyswajać to. Tak było do roku 1947. Moi rodzice, jak się dowiedzieli, że jestem w Szwajcarii, ciągle nagabywali mnie: „Wracaj do Polski, uczelnie są czynne, uruchomione też. Przyjeżdżaj”. Byłem bardzo związany z rodziną przedtem, a zwłaszcza ta rozłąka też swoje zrobiła. Tak sobie pomyślałem, że jeżeli tu zostanę, to może być tak, że w ogóle rodziny nie zobaczę, bo potem będą może różne sprawy fachowe, wyjazdy i nie wiadomo, co mnie może dalej czekać, a jeżeli w Polsce są czynne uczelnie, to wracam do kraju. Ponieważ wcześniej inni, którzy byli w innych obozach, polskich żołnierzy, też zapisywali się na wyjazd do kraju. Mama ciągle w listach pisała: „Uczelnie w Polsce są już czynne, możesz przyjeżdżać”. No i przyjechałem. Przyjechałem do Zielonej Góry. Dlaczego? Dlatego, że potem z Krakowa, zanim te wszystkie formalności załatwiałem, bo to jeszcze trwało. Nie chcę wydłużać tej całej sprawy. Rodzice wyemigrowali do Zielonej Góry. Na poniemiecki teren. Tam siostra dostała pracę, ojciec dostał pracę i przyjechałem do Polski do Zielonej Góry. Uczelni nie było w samej Zielonej Górze, bo zawsze w Warszawie, w dużych miastach... I ojciec mówi: „Poczekaj, weźmiemy się za interes”. I założyliśmy. Ponieważ ja przywiozłem zaoszczędzone pieniądze z pracy w Szwajcarii, środki finansowe, ojciec też miał, jak mi powiedzieli, biżuterię i z mamą razem to, co mieli cennego zaczęli sprzedawać i ojciec założył firmę, hurtownię zbożowo-węglową. Mieliśmy obiekt magazynowy, bo to puste było. Stało. Niemcy uciekali stamtąd przecież, nie chcieli tam siedzieć i na siłę nie wyrzucali. Tam prowadziliśmy ten interes do 1949 roku. W 1949 roku zabrali mnie do wojska. Tym bardziej, że jak wróciłem (tak na marginesie), to musiałem się meldować w urzędzie bezpieczeństwa. Nie wolno mi było opuszczać Zielonej Góry. Ale sprawy handlowe zobowiązywały mnie do pojechania do Poznania, do urzędu wojewódzkiego i dlatego wyjeżdżałem, bo nie musiałem meldować się, że jadę na jeden czy na dwa dni. Jak mnie wzięli do wojska, to chcieli mnie [wziąć] do Piły. Ponieważ ojciec znał komendanta odcinka wojskowego Zielonej Góry, gdzie brali do wojska. Nie chciałem jechać do Piły, powiedziałem tacie: „Tata, jak załatwisz do Warszawy, to ja do Warszawy do wojska mogę jechać”. Wtedy już sobie pomyślałem, żeby jakieś nowe siedlisko w Warszawie kombinować. Przyjechałem do Warszawy i byłem w wojsku na terenie Bemowa, tam było lotnisko. Na tym lotnisku odbębniłem swoje trzy miesiące i później nie brali, to znaczy jesienią tylko. Po trzech miesiącach wróciłem do Zielonej Góry i zaczęliśmy z ojcem likwidować cały interes, bo zaczęli likwidować w ogóle prywatne inicjatywy. Powołane były komisje specjalne. Jeszcze ze swojej pensji po dwóch latach płaciłem jakąś karę za rzekomo ukryte obroty towarowe, a to nieprawda. Po prostu chcieli zlikwidować. Z mieszkania nas wyrzucili z Zielonej Góry pod Zieloną Górę, bo wtedy tworzyli z Zielonej Góry województwo zielonogórskie, i powiedziałem: „To jedziemy do Warszawy”. A ponieważ to, co było jeszcze ze środków finansowych – mieliśmy plac kupiony jeszcze przed wojną na Michałowicach. I tam żeśmy pojechali z ojcem. Pobudowaliśmy domek mały, aby tylko można było nocować, mieszkać. Potem ściągnęliśmy mamę i siostrę jedną, i drugą. Jedna siostra jest pianistką, ona pojechała do Warszawy i mieszkała w domu studenckim Konserwatorium Warszawskiego na Pięknej, w Parku Ujazdowskim. Ona mieszkała w Domu Studenta. Po jakimś czasie znalazłem pracę w Centralnym Urzędzie Radiofonii i w międzyczasie, ponieważ byłem zaangażowany troszeczkę w transport samochodowy, dowiedziałem się, że organizują nowe przedsiębiorstwo przy CUR-ze – Radiofonizacja Kraju. Te „szczekaczki”, te głośniki na ulicach. W zasadzie wyłonione to zostało z Polskiego Radia. Oddzielne przedsiębiorstwo. Ja się tam zaangażowałem, ponieważ organizowałem bazy transportowe. A budynek na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, ten, który łączność potem zajęła, to był nasz budynek, który został wybudowany za pieniądze radia. I ja tam przepracowałem, były różne przeobrażenia, aż do powstania przedsiębiorstwa wielobranżowego przy Ministerstwie Handlu Wewnętrznego na Placu Powstańców Warszawy. Tam ten dom istnieje. Tam miałem samodzielny wydział transportu i spedycji. Kierowałem tym wydziałem aż do emerytury. Był moment taki, że w końcu powiedziałem: „Dosyć. Wykorzystam uprawnienia, jakie mam. To znaczy: staż pracy i lata, inwalidztwo III grupy, uprawnienia kombatanckie”, niezależnie od tego był dodatek kombatancki. W 1980 roku, mając 57 lat, poszedłem na emeryturę i od tamtej pory, podziękowałem wszystkim i jestem na swoim do dzisiejszego dnia. A jeżeli chodzi o potem, jak już byłem w Warszawie, to nawiązałem kontakty z kolegami z batalionu „Sokół”, z tym, że nasza siedziba była w straży ogniowej na Chłodnej, myśmy mieli w tym domu zebrania. Tam byłem skarbnikiem i ewidencję prowadziłem naszych członków, naszego batalionu. Potem dostałem mieszkanie spółdzielcze tu, gdzie mieszkamy. Tu się przeprowadziłem. Pięćdziesiąt lat prawie mieszkam tutaj.

  • Czy spotkały pana jakieś represje w PRL za działalność konspiracyjną?

Nie, jakoś się ukryłem.

  • A przyznał się pan?

Nie. Nic. Nie było mnie w kraju – pojechałem, przyjechałem i zająłem się pracą. Miałem dokumenty od generała Prugar-Ketlinga – piąty pułk piechoty. Ze studiów dostałem dokumenty. Jeszcze korespondowałem z nimi, bo potrzebowałem na uzupełnienie, bo myślałem, że uda mi się tutaj dalej studiować, ale dokształcając się przy Polskim Towarzystwie Ekonomicznym. Oni prowadzili dokształcające [studia] dla ludzi pracujących. Mieliśmy zajęcia w soboty, niedziele, egzaminy były i sobie uzupełniłem tym sposobem swoje studia.

  • Proszę powiedzieć swoje najmocniejsze przeżycie związane z Powstaniem bezpośrednio, czy pozytywne, czy przykre, takie, które najbardziej zaważyło na pańskim dalszym życiu.

Kiedy byłem na [ulicy] Nowy Świat siedem, na swoim stanowisku, ściągano pewną grupę, tak, że ogołocono z niektórych stanowisk żołnierzy, i zostałem dołączony do grupy, która została wysłana w stronę Czerniakowa. A, ponieważ z naszej siedziby Nowogrodzka trzy, pięć, siedem stamtąd żeśmy ruszyli i pierwszy raz mi się to zdarzyło, że idąc na Czerniaków, musiałem przejść przez piwnice domów: Hoża, Żurawia, Krucza, różnymi takimi, bo ulicami nie można było przejść. Potem doszliśmy do rogu Mokotowskiej i Alej Ujazdowskich. A Aleje Ujazdowskiej były w rękach niemieckich, a był ostrzał od strony Belwederu. Ale powiedzieli: „Czołgaj się. Wchodź tutaj do piwnicy i czołgaj się w ten tunel”. Nasi zrobili podkop pod Aleje Ujazdowskie, żeby nie przebiegać, bo nikt by nie przeleciał, dlatego że Niemcy wiedzieli, kto przechodzi górą. I pod jezdnią żeśmy jak dżdżownice, jak jakieś zwierzęta podziemne czołgali się pod Alejami Ujazdowskimi. Sobie pomyślałem, że niech tu się coś przewali, to już zostanę tam, nikt mnie nie odkopie i moich kolegów. Ale tak jakoś to było zabezpieczone, brygady, które robiły ten podkop, że można było przejść aż do ulicy Wiejskiej, tutaj obok Instytutu dla Głuchoniemych i Ociemniałych. Tam są ogrody i tam wychodziliśmy na zewnątrz, już na powierzchnię, potem przez ogrody Instytutu dla Głuchoniemych i Ociemniałych do skarpy przy ulicy Książęcej. Na skarpie prawa strona, jak się od Placu Trzech Krzyży zjeżdża w dół, to ta prawa strona jest górą. Tam wykop został zrobiony, przekop taki, ale odkryty, tylko, że głęboko, jak człowiek się schylił, to głowa mu nie wystawała powyżej tego wykopu. Tak żeśmy doszli do Czerniakowa. Po załatwieniu tego żeśmy wspomagali jednostkę jedną. Po cofnięciu nas z powrotem tą samą drogą wróciliśmy i po dwóch dniach wróciliśmy do naszych starych miejsc. Drugie, to sytuacja, która mogła grozić utratą życia. Jak doszliśmy, wtedy akurat nie miałem dyżuru na swojej placówce i z Nowego Światu poszedłem na Nowogrodzką trzy, pięć, siedem i dostaliśmy polecenie z sierżantem „Żabą”: „Żebyście poszli na róg Kruczej i Wilczej po przydział mięsa”. Jakiego mięsa, czy to psie, czy kocie, czy inne, to już nieważne było. I jakoś ulicą Kruczą bezpieczni żeśmy sobie przeszli. Czasami trzeba było wpaść do jakiejś bramy, tam były połączenia podziemne przez piwnice, poprzebijane otwory. Tak doszliśmy do ulicy Wilczej. Na Wilczej żeśmy wyszli na zewnątrz, żeby przejść, dobić się do sklepu narożnego, bo tam były przydziały dla poszczególnych jednostek walczących. Dla żołnierzy, żeby było co jeść. W momencie, kiedy już wyszliśmy z jednego rogu i mieliśmy przejść na drugi róg przez ulicę, gdy sztukasy odleciały i bombardowanie się skończyło, wyszliśmy prawie, że piwnicami aż do ulicy Księdza Skorupki na zewnątrz. I piwnicami do Hożej, Hożą piwnicami do Żurawiej i przy Żurawiej dopiero żeśmy wyszli na Kruczą na zewnątrz, bo już samoloty odleciały i było spokojnie. Ale jak już wyszliśmy stamtąd, mówię: „Co ty niesiesz w ręku?”. A on mówi: „Jak to, co? Przecież żeśmy poszli po mięso”. „Jakżeś wziął?”. „A, jak spadałem do piwnicy, to złapałem kawał mięsa” i przyniósł do batalionu. Tak, że uratował mięso z całego tego bombardowania.

  • Proszę powiedzieć coś na temat atmosfery w batalionie, stosunków z kolegami, z dowódcami. Czy miał pan bezpośredni kontakt z dowódcami?

Miałem trochę znajomych. Kwaśniewski, taki był korespondent, redaktor gazety w naszym batalionie, była aktorka filmowa...

  • Ale nie o to chodzi, żeby przytaczać, kto był. Chodzi raczej o opowiedzenie pewnej atmosfery, jak pan wspomina tych ludzi.

Bardzo dobrze, jeden za drugim by poszedł w ogień. Może, dlatego, że u nas był zapał i nie patrzył... Potem się tylko zastanawiał, jak już po wszystkim było: „Aha, no tak, mogłem stamtąd nie wyjść”. Ale wtedy, kiedy była potrzeba, żeby uratować człowieka, to poszedł człowiek i nie myślał o tym wcale. Ważniejszy był bliźni.

  • A jacy byli dowódcy? Miał pan bezpośredni kontakt z dowódcami?

Był porucznik kompanijny. Żadnego sporu nigdy nie miałem. Nie oponowałem. Jeżeli powiedział, to poszedłem. Nigdy nie miałem momentu takiego, że mogłem mieć pretensję do któregoś z dowódców, że mnie naraża albo, że nie mogę się zgodzić z jego poleceniem. Tego u mnie nie było. Może, dlatego, że ojciec był żołnierzem, mamy brat był żołnierzem, kawalerzystą nawet. Żołnierz, ale kawalerzysta. Była świadomość, że to musimy zrobić, bo od tego zależy życie ludzkie, od tego zależy, czy będzie Polska czy nie. Nie miałem problemów z tym.

  • Jaki był poziom waszej wiedzy wtedy, w czasie Powstania na temat sytuacji, jaka panuje wokół? Czy mieliście jakieś źródła informacji? Czy docierała prasa powstańcza? Czy dyskutowaliście o sytuacji politycznej?

Nie, nie miałem momentów, żebym dyskutował i że mógłbym się z czymś nie zgodzić. Są dowódcy, oni mają rację. Jestem żołnierzem tylko.

  • A co może pan powiedzieć o stosunku ludności cywilnej do powstańców? Czy spotykał pan ludność cywilną w czasie Powstania i jakie relacje z ludnością cywilną wspomina pan?

Muszę panu szczerze powiedzieć, że nie miałem momentu, że jestem z ludnością cywilną i słyszę jakieś narzekania, złorzeczenia. Może, dlatego, że przy mnie nie było momentów, że ktoś padł i zginął. Bo zastanawiam się, że momenty zetknięcia się ze śmiercią, to jakby koło mnie to się działo. Nigdy się nie zastanawiałem, czy przeżyję czy nie. Tym bardziej, że z kimkolwiek rozmawiałem, jeżeli była sytuacja taka, że ktoś mnie się o coś spytał, to starałem się uspokoić i jakoś załagodzić stres.

  • Czy miał pan bezpośredni kontakt z niemieckimi żołnierzami?

Nie.

  • A z żołnierzami innych narodowości?

Tylko wtedy, kiedy obok Politechniki Warszawskiej nas przejmowali Niemcy i szliśmy wtedy pod karabinami. Nasi starali się nie rozmawiać z Niemcami, co nas prowadzili. Wiemy, że jeżeli dowództwo polskie tak zdecydowało, że idziemy do niewoli, to pójdziemy do niewoli. Bo nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas czeka.

  • A czy był pan świadkiem jakichś scen okrucieństwa w czasie Powstania?

Nie.

  • Bardzo proszę podsumować cały nasz wywiad i ustosunkować się do całego tematu Powstania w swoim życiu. Na zakończenie proszę powiedzieć, jak pan dzisiaj, po tylu latach myśli o tym temacie i jak pan sądzi, czy drugi raz poszedłby pan do Powstania?

Po Powstaniu i po powrocie do Polski się dowiedziałem, ilu moich kolegów z gimnazjum nie żyje. Czy to było w „Parasolu”, czy u „Chrobrego”, czy byli w innych oddziałach. Jak spotkamy się z kolegami i wspominamy sobie naszych kolegów, co padli w różnych sytuacjach, że to byli ludzie jakby lepsi w szkole. Taki Andrzej Makulski – prymus, Skarbek – prymus. Zginął tu blisko, na gruzach Szpitala Bonifratrów. Zawsze, jak przechodzę i ten kamień widzę, podane są nazwiska kolegów, którzy padli... Byliśmy w różnych oddziałach z naszego gimnazjum. W każdym bądź razie w straży ogniowej nie znam innego kolegi z gimnazjum. Jakoś tak przy tej grupie „ogniowej”. Może gdybym…, w naszej rozmowie, jak siedzimy… miałbym, chociaż te pięćdziesiąt lat, prawdopodobnie inaczej bym mówił. Ale mam osiemdziesiąt trzy lata. [...] Może miałbym inne spojrzenie, może bardziej radykalne…
Warszawa, 17 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński
Józef Baziukiewicz Pseudonim: „Pik” Stopień: kapral Formacja: batalion „Jur-Radwan”, batalion „Sokół” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter