Józef Władysław Bogucki „Strzegoń”

Archiwum Historii Mówionej

Nazwisko moje Józef Władysław Bogucki. Urodziłem się w Wołominie 4 stycznia 1925 roku, czyli mam w tej chwili osiemdziesiąt osiem lat. Byłem uczestnikiem Powstania Warszawskiego, mój ostatni przydział Zgrupowanie „Sosna”, „Róg”, batalion „Czarneckiego”, kompania „Wyrwy”.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września byłem uczniem. Jak się wojna zaczęła, miałem czternaście i pół roku, czyli zacząłem drugą klasę gimnazjalną. Mieszkałem w Warszawie na ulicy Hrubieszowskiej nr 7/41. Mieszkałem z moją mamą. Mój ojciec zmarł w 1935 roku, tak że mieszkałem z mamą. To była cała moja rodzina, bo jestem jedynakiem. Moja mama była jedynaczką, mój ojciec był jedynakiem. Tak że...

  • Jak mieli na imię pana rodzice?

Ojciec był Michał, moja mama była Jadwiga Konstancja z domu Nieczajewska-Moczydłowska.

  • Czym zajmował się pana tata?

Mój tata był profesorem uniwersytetu, początkowo w Krakowie, później w Wilnie. Był etnologiem.

  • A mama?

Mama pracowała, była byłą legionistką, bo urodziła się w 1895 roku. Tak że jak wojna się skończyła, miała dwadzieścia lat, prawie dwadzieścia pięć lat. Była jedną z łączniczek Piłsudskiego i należała do Legionów, była byłą legionistką. Tak że pracowała, po śmierci mojego ojca w 1935 roku moja mama dostała się do pracy w Państwowym Instytucie Badań Wojskowych w Warszawie. To było na Ludnej.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie mieli rodzice?

Moja mama raczej, bo mojego ojca specjalnie nie pamiętam, bo umarł, jak miałem dziesięć lat. Moja mama wychowała mnie przede wszystkim patriotycznie, bo była byłą legionistką, to naturalnie Polska, Polska – byliśmy po pierwszej wojnie światowej.

  • A szkoła? Jak pan wspomina szkołę?

Powszechnej szkoły właściwie nie pamiętam tak dokładnie, ale początkowo mieszkaliśmy w Piastowie, tak że do drugiej [klasy] szkoły podstawowej powszechnej chodziłem w Piastowie, a od trzeciej w Warszawie. W gimnazjum byłem pierwszy rok u Giżyckiego, a drugi rok zacząłem w „Unii” na placu Trzech Krzyży. Wojna się zaczęła w 1939 roku.

  • Jak pan wspomina ten moment?

Naturalnie zgłosiłem się do kopania dołów przeciwczołgowych wokoło Warszawy i czekaliśmy na wejście, prawda… Miałem tylko czternaście i pół roku, tak że tylko siedziałem w domu i czekałem, co się dalej dzieje. Słuchaliśmy naturalnie sprawozdań prezydenta Warszawy Starzyńskiego, który nas podtrzymywał na duchu. Wreszcie jak wkroczyli Niemcy, widziałem pierwszy raz Niemców na pochodzie na ulicy Marszałkowskiej – smutny to był moment.

  • Jak państwo przeżyli kapitulację? Czy to był duży cios dla was?

Naturalnie, bardzo ciężki czas. Moja mama straciła pracę, szkoły zostały zamknięte wkrótce. Ja się koniecznie chciałem dostać do podziemia. Moja mama uważała, że czternaście i pół roku to troszkę za wcześnie, tak że powiedziała, że jeżeli skończę maturę, bo utworzyły się wkrótce komplety, jeżeli skończę maturę na kompletach, to będę mógł iść do podziemia. Naturalnie uważała, że zajmie to pewien czas i wojna się skończy i nigdy do tego nie dojdzie.
Niestety, zdałem maturę w końcu 1940 roku i przez organizację... Należałem przed wojną do harcerzy, tak że spotykaliśmy się, mieliśmy zbiórki harcerskie już podczas okupacji i przez harcerzy dostałem się do organizacji. Złożyłem przysięgę przez porucznikiem Tadeuszem Podkańskim (to był mój harcmistrz) w początkach 1941 roku. Od tego czasu byłem w organizacji i brałem udział w małym sabotażu. Malowanie różnych [symboli], powiedzmy, szubienicy ze swastyką wiszącą, Polska Walcząca naturalnie, wybijanie szyb w samochodach, nasypywanie cukru do samochodu, żeby zaciął się motor. Nawet kartofle wpychaliśmy do rury wydechowej, popychało się jak najdalej. Później się patrzyło, jak Niemiec przychodził, zapalał samochód i niestety nie chciał chodzić, bo mu stale gasł, otwierał motor, zaglądał. Po prostu staraliśmy się jak najbardziej im dokuczać. Były czasem takie smutne wypadki, dlatego że dostawaliśmy na przykład buteleczkę z bardzo mocnym kwasem siarkowym i gumowy [naparstek] na palec, jak się używa w biurach na przewracanie kartek. Brało się buteleczkę, szło się za Niemcem, otwierało się, przykrywało się tym gumowym [naparstkiem] na palec nałożonym i na jego mundur. Później się patrzyło, jak mundur raptem robił się żółty i wylatywały dziury. Ale miałem taki przykry wypadek, dlatego że robiłem to z moim kolegą, który miał tylko 9 lat, i niestety kropelka kwasu upadła temu Niemcowi na szyję. Zaczęliśmy uciekać, Niemiec wyciągnął pistolet i go zastrzelił niestety.

  • Pamięta pan nazwisko tego kolegi?

Nie, nie pamiętam. O nazwiska bardzo było trudno. Przyznam się pani, że go widziałem [wtedy] pierwszy raz w ogóle. Dlaczego? Dlatego że konspiracja była... Uczono nas, że im się mniej wie, tym jest bezpieczniej, bo jeżeli będziemy złapani i torturowani, to nic nie możemy powiedzieć, dlatego że nic nie wiemy. Po złożeniu przysięgi byłem w grupie pięciu osób w małym sabotażu i tylko jedna z tych osób miała kontakt z innymi. Myśmy właściwie nic nie wiedzieli. Czym się mniej wiedziało, tym było bezpieczniej. Tak było przez całą okupację.

  • Czy to była jedna jedyna niebezpieczna sytuacja, kiedy Niemiec…

Nie. Było parę niebezpiecznych sytuacji. Byłem na przykład złapany przez Niemców do pracy. Byłem przetrzymywany w zakładzie głuchoniemych na placu Trzech Krzyży, na podwórku. Później nas zaprowadzili na stację kolejową, załadowali nas w pociągi do bydlęcych wagonów, byłem w drodze do Niemiec na roboty. Miałem wtedy jakieś czternaście, piętnaście lat. Z moim kolegą, z którym byłem, Jerzy Sereda, myśmy razem się trzymali, razem byliśmy w konspiracji… Była dziura w środku jako toaleta, żeśmy tą dziurę powiększyli troszkę, wyrwaliśmy zawias z drzwi, powiększyliśmy dziurę. Jak pociąg zwolnił, to koło Żyrardowa wyskoczyliśmy przez tą dziurę, zaraz między tory płaściutko. Pociąg pojechał i jakoś nam się udało uciec. Inaczej to nie wiadomo, co by było.

  • Z czego pan i pana mama utrzymywaliście się w czasie okupacji?

Moja mama trochę pracowała tu i tam. Ja pracowałem jakiś czas... dostałem zlecenie z podziemia, że potrzebują części radiowych. Niedaleko Muzeum Powstania Warszawskiego między Karolkową a Przyokopową był zakład Philipsa, gdzie produkowali przed wojną żarówki, radia i tak dalej. Niemcy to przerobili raczej na tylko radiową fabrykę. Tak że z zlecenia organizacji poszedłem do tej fabryki. Naturalnie płacili mi, tak że z czegoś żeśmy się utrzymywali, ale była to niebezpieczna praca. Pracowałem tam około sześciu miesięcy. Dwa, trzy razy w miesiącu wynosiłem części radiowe dla organizacji. Było to niebezpieczne ze względu na to, że przy wejściu odbijaliśmy, był taki zegar, gdzie się odbijało kartę, żeby wiedzieli, kiedy się weszło, i przy wyjściu odbijało się tą kartę. Niemcy zainstalowali na zegarze dwie żarówki czerwoną i zieloną. I za każdym razem jak ktoś odbijał, to się zapalała albo jedna, albo druga. Jeżeli się zapaliła zielona, to się przechodziło. Jeżeli zapaliła się czerwona żarówka, to do pokoju, rozbierali do naga i rewidowali, czy ktoś coś nie ma. Pracowałem tam od sześciu miesięcy i była jakaś wsypa. Był też wypadek, że złapali nie mojego kolegę, ale drugiego gościa z organizacji, który przenosił. Znaleźli przy nim części, wyprowadzili go na podwórko, zastrzelili go po prostu na podwórku. Tak że była to praca niebezpieczna.
Po sześciu miesiącach była wsypa, że po pracy, jak siedziałem w domu, przygotowywałem się do spania o jakiejś godzinie, „łup, łup” do drzwi, Niemcy, mama otworzyła. Jest dwóch polskich policjantów i jeden gestapowiec. Ten policjant się pyta: „Gdzie jest syn?”. A moja mama skończyła szkołę, urodziła się pod zaborem austriackim, świetnie mówiła po niemiecku, skończyła szkołę w niemieckim języku, uniwersytet w niemieckim języku, tak że zignorowała policjanta i do tego gestapowca się zwróciła: „O, bardzo proszę. Bardzo przepraszam, ale syna nie ma – a ja siedzę w sypialni i słucham, co się stało – syna nie ma, dlatego że poszedł, nawet nie wiem, do kogo, ale poszedł do kolegi spać. Ale jak tylko wróci, to bardzo chętnie, [proszę tylko powiedzieć,] gdzie się ma zgłosić i tak dalej”. Policjant mówi: „No to my zrewidujemy mieszkanie”, a ten gestapowiec mówi: „Nie, nie. Pani mówi, że syna nie ma. A skąd pani tak ładnie po niemiecku mówi?”. I tym razem mi się też udało. Zaraz potem przestałem pracować naturalnie u Philipsa, bo domyśliliśmy się, że to była jakaś wsypa. Zresztą dowiedziałem się później, że tak było.
Zadzwoniłem do swojego dowódcy, właściwie do Tadzia, i od tego czasu naturalnie opuściliśmy mieszkanie. On [gestapowiec] kazał mi się zgłosić na aleję Szucha, gdzie było gestapo. Tak że na następny dzień byliśmy usunięci z tego mieszkania. Dali nam taki save house, nie wiem, jak to po polsku się nazywa. Miejsce bezpieczne. Od tego czasu moja mama prawie trzy lata mieszkała tu i tam, a ja wreszcie po tym dostałem się... bo miałem wtedy szesnaście, prawie siedemnaście lat. Wtedy powiedziałem: „Słuchaj, nie mam teraz gdzie mieszkać, muszę zmienić nazwisko, gestapo mnie poszukuje, muszę iść do podziemia, znaczy do partyzantki”. – „Ale ty jeszcze za młody jesteś”. – „A co będę robił”. Ze względu na to, że było niebezpiecznie, to poszedłem do partyzantki.
Zacząłem partyzantkę około Radomia, nie pamiętam w jakim oddziale. Jakiś czas byłem koło Radomia, tam przeszedłem przeszkolenie. Później byłem w Kielecczyźnie, w Borach Tucholskich trochę, tak że z miejsca na miejsce. Cztery razy wysadzaliśmy pociąg, pociągi jechały na wschód, na wojnę z Rosją. Brałem udział w wysadzeniu czterech pociągów. W 1943 roku wróciłem do domu na trzy, cztery miesiące, bo była bardzo sroga zima, nie mogliśmy po prostu przeżyć. Przed Powstaniem byliśmy wokoło Radomia z powrotem. Przed Powstaniem trzy, cztery dni nasz dowódca... Ja byłem i jeszcze jeden chłopiec był z Warszawy, jeszcze jeden mój kolega z Warszawy. Nie bardzo żeśmy się znali. Mój dowódca mówi: „Weźcie tylko krótką broń ze sobą”. Ja miałem wtedy visa, nie wiem, co on miał dokładnie, i mówi: „Jedźcie do Warszawy”. Ja mówię: „Po co do Warszawy?”. – „No jedźcie do Warszawy”. Widocznie coś wiedział. Ze względu na to, że byliśmy dwóch warszawiaków, to nas wysłał do Warszawy.
Przyjechałem do Warszawy, odnalazłem moją mamę, spotkaliśmy się może na jakiś dzień, bo moja mama mieszkała w miejscu, gdzie było trochę już niebezpiecznie. Znaczy dlaczego było niebezpiecznie? Bo moja mama wróciła do tego miejsca, gdzieśmy mieszkali. Drzwi były zaplombowane, ale organizacja... zrobili szczypce, dali jej... Plomby z czego robią? Ołowiu. Dali trochę ołowiu, mama szła do domu, zrywała plombę, a sąsiadka ją zamykała, zaplombowała. Tak że było niebezpiecznie, musiała być cichutko. Odnalazłem tam mamę, spotkaliśmy się tam, ale nie mogłem tam długo być.
Za dwa dni wybuchło Powstanie. Zacząłem Powstanie na ulicy Młynarskiej, zaraz przy remizie tramwajowej. Stamtąd z barykady na barykadę do Śródmieścia, w Śródmieściu byłem na ulicy Sapieżyńskiej, byłem w parku Traugutta, gdzie nawet brałem udział w odebraniu zrzutów, które Amerykanie nam zrzucili raz czy dwa.
  • W jakich oddziałach pan był?

Nie pamiętam dokładnie nazwy oddziałów. Ale wie pani, bo tak, z barykady na barykadę. Ja pamiętam Powstanie w [taki sposób]: zawsze ucieczka i wycofywanie, bez przerwy ucieczka i wycofywanie, bo nas gnębili. Pierwszych parę dni siedemdziesiąt procent Warszawy było w naszych rękach, ale później, jak Niemcy sprowadzili więcej sił i czołgi, no to co można zrobić. Myśmy żadnej przeciwczołgowej broni nie mieli. Były oddziały, które słyszałem, że mieli piaty, ale ja piata nawet nie widziałem.

  • Jak byliście uzbrojeni pan i pana koledzy?

Przeważnie w broń, którą się dostało od zabitych Niemców, niestety.

  • A dużo było tej zdobycznej broni?

Dużo było, dużo było naturalnie. Dużo, dlatego że jeżeli się atakowało posterunek niemiecki, to oni mieli jakiś zasób, tak że w piwnicy zawsze było.
Czytałem te pytania. Było też takie pytanie, co myśmy jedli w czasie Powstania. Jedliśmy wszystko, co można było znaleźć i co nam cywilna ludność dała, bo przecież żadnego zaopatrzenia wojskowego nie było. Jak był jakiś zbombardowany dom, to się szukało po spiżarkach, po piwnicach, ludzie trzymali jedzenie w piwnicach. I naturalnie jedliśmy psy, kotki i wszystko, co się ruszało, gołębie czy wszystko, co się ruszało. Przyznam się pani, że kot jest smaczniejszy niż kura. Bo pies jest dobry, tylko ma tłuszcz lejący się, tak że jak się gryzie to mięso, to tłuszcz leci. Kot jest bardzo dobrym mięsem. Był taki też wypadek na przykład, wesoły wypadek, znaczy smutny z jednej strony, z drugiej strony wesoły. Dla nas wesoły, bo dostaliśmy jedzenie, a dla tej pani był smutny, dlatego że przyniosła nam pieska, bardzo płakała i powiedziała, że nie chce go zabić, nie ma czym go żywić, ale nie chce go zabić, tylko nam da, bo wie, że my go zjemy, to będzie z niego jakiś pożytek.
Było też pytanie, jakie było najbardziej dla nas [ważne zdarzenie], cośmy się [o nim] dowiedzieli w Powstaniu, no to było zdobycie budynku [Polskiej Wytwórni] Papierów Wartościowych. Dla nas to było, bo to była ciężka walka. Nie brałem w tym udziału, ale słyszeliśmy o tym i jak zwyciężyli, to my naprawdę żeśmy byli... dostaliśmy po prostu bodźca, żeby dalej walczyć. Najgorszym wypadkiem w czasie Powstania, który był bardzo smutny, to naturalnie wybuch czołgu na Kilińskiego. Blisko sto Powstańców zginęło, może nawet więcej, kto wie.
Ja miałem taki wypadek, że jak byłem na Starówce, na Sapieżyńskiej, to z barykady żeśmy zeszli i spaliśmy w domu w piwnicy. Ja siedziałem z moimi dwoma kolegami pod kominem. Niestety ten budynek został nie [tyle] zbombardowany, tylko z pancerki „szafa” uderzyła, jeden z pocisków „szafy”. Cały ten budynek się rozwalił i tylko nas trzech zostało przy życiu. Zabrali nas cywile do szpitala, resztę pochowali na podwórku i ja zostałem zarejestrowany jako zaginiony. Tak że jak wyjechałem po końcu wojny za granicę, to pierwszy list, który napisałem do mojej narzeczonej, [to] odpisała mi, że się bardzo ucieszyła, że dostała mój list, dlatego że od paru miesięcy, od trzech miesięcy chodziła na mój grób na Powązki. Tak że starałem się nawet pojechać na Powązki, zobaczyć, co tam się dzieje, na jaki grób ona chodziła. Niestety nie mogę się dokładnie dowiedzieć, bo już nie żyje.

  • A w jakich akcjach dokładnie albo chociaż mniej więcej brał pan udział na przykład na Woli na samym początku?

Na Woli bardzo szybko nas wyparli z Młynarskiej. Barykady na Wolskiej ulicy były co trzy, cztery przecznice, tak że [powoli przesuwaliśmy się] od barykady do barykady. Do Śródmieścia na Sapieżyńską, później w pałacu Traugutta. Ale tak to mówię – od barykady do barykady. Dziesięć godzin, osiem godzin na barykadzie, odpoczynek i znów na barykadę. Ostatnia moja walka była w pałacu Krasińskich. Ja byłem jednym z ostatnich oddziałów, które przeszły przez kanały z placu Krasińskich, bo na placu Krasińskich był właz, gdzie jeszcze [wchodziły] ostatnie oddziały, tak że prawie że w końcu pierwszego miesiąca… W pałacu Krasińskich broniliśmy kanałów. Od tyłu pałacu Krasińskich był ogród, gdzie nas atakowali Niemcy. Myśmy raczej bronili się z podziemia, to znaczy z piwnicy tego pałacu, przez okna. Później wycofaliśmy się kanałami do Śródmieścia.
W Śródmieściu byłem jakiś czas, atakowaliśmy przyczółek przy moście Poniatowskiego, tam były dwa muzea, Muzeum Wojska Polskiego, Muzeum Narodowe, jeżeli sobie dobrze przypominam. Nie udało nam się to, bo chcieliśmy, żeby uwolnić most, żeby weszły rosyjskie wojska. Właściwie jak myśmy rozmawiali w czasie Powstania, to wiedzieliśmy, że nie możemy pobić Niemców, dlatego że oni mieli taką przewagę, że to było niemożliwe. Ale chodziło nam o to, żeby wyzwolić stolicę polskimi rękami, a nie żeby odwieczny wróg ze Wschodu nam wyzwolił stolicę. Ale chcieliśmy też pomóc. Chcieliśmy uwolnić most Poniatowskiego, ale niestety nam się nie udało.
Stamtąd się wycofałem do parku Traugutta. Stamtąd do pałacu Krasińskich, kanałami do Śródmieścia. A na Śródmieściu ostatnia moja barykada, gdzie byłem najdłużej, to było na Frascati. Na tyłach Frascati był park sejmu czy coś, nie pamiętam dokładnie, bo nie byłem tam jeszcze. Wiem, że tam były działki, ludzie tam mieli działki. Jak były pertraktacje o kapitulację… Były cztery dni pertraktacje. W nocy żeśmy walczyli, a cały dzień było zawieszenie broni. Na tych działkach były świeże pomidory na krzakach. Myśmy byli wygłodzeni i wychodziliśmy. Jak było zawieszenie broni, to można było wyjść, zostawialiśmy broń i wychodziliśmy zrywać pomidory. Z drugiej strony Niemcy wychodzili zrywać pomidory. Taki wypadek był, że Niemiec popatrzył na nas: Wie gehts, Kameraden?, pyta się: „Jak się czujecie?”. – „Bardzo dobrze”. Tak że taka styczność z Niemcami. Ale to już byli raczej starsi ludzie. Ten, co widziałem go, co zrywał pomidory, to już miał dobrze po sześćdziesiątce. To był 1944 rok, prawie że koniec wojny.
Po kapitulacji złożyliśmy broń po drodze na Okęcie. Jeszcze przed Okęciem na piechotę nas pognali do Babic. Wie pani, gdzie Babice pod Warszawą? Stamtąd nas załadowali w pociągi, wagony bydlęce, naturalnie po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Większość nas była ubrana w panterki niemieckie, które żeśmy zdobyli, bo panterki były bardzo praktyczne ze względu na to, że [były] nieprzemakalne, można było na nich spać nawet na błocie, tak że bardzo wygodnie i miękko. Byliśmy ubrani prawie że po niemiecku. Niedaleko Berlina widocznie potrzebowali pociąg, bo wysadzili nas i przy jakiejś wioseczce pod Berlinem trzymali nas po prostu na polu, tylko Niemcy byli naokoło z psami. Leżymy tam i rano przyszli Niemcy z tej wsi i zaczęli rzucać kamieniami w nas. My mówimy, skąd oni rzucają kamieniami. A oni mówią: „Dlatego że myślą, że wy jesteście dezerterzy”. Tak myśleli Niemcy, dlatego że mieliśmy na sobie przeważnie panterki. Jak się dowiedzieli, że my jesteśmy Powstańcy z Warszawy, to odwrócili się i poszli z powrotem do domu.
Po jakichś dwóch dniach załadowali nas znów w pociągi i dojechałem do Sandbostel, to był Stalag X B. Od Hamburga sześćdziesiąt kilometrów, od Lubeki sześćdziesiąt kilometrów, w takim miejscu, gdzie nawet Niemcy to nazywali Moorland, bo tam nic nie rosło, tylko karłowate drzewka i było dużo torfu. Większość z nas pracowała w obozie. Większość z nas pracowała przy kopaniu torfu po dziesięć godzin po kolana w wodzie. To było trochę nieprzyjemne i niezdrowe. Byliśmy w tym obozie... W tym obozie byli Francuzi, Jugosłowianie, Polacy, naturalnie z 1939 roku, nawet Amerykanie niektórzy, którzy zostali zestrzeleni piloci. Byli też Rosjanie. Rosjanie byli odgrodzeni od nas, tak że myśmy mieli styczność ze wszystkimi innymi, tylko nie Rosjanami. Oni byli trzymani osobno, bo nie podlegali układu konwencji... jak to się nazywało... że są żołnierzami, dlatego że Stalin powiedział, że on ma tylko żołnierzy żywych na froncie i zmarłych, ale nie w niewoli. Tak że oni byli bardzo źle traktowani. Myśmy byli traktowani... nikt nas nie bił, nie katował, ale musieliśmy pracować po dziesięć godzin i głód był, dlatego że nawet Niemcy nie mieli specjalnie w tych czasach za dużo jedzenia. Tak że nie żywili nas za bardzo dobrze. Normalnie dostawaliśmy kromkę chleba. Był taki chleb jak cegła. Kromka chleba taka grubość w jedną rękę. Drugą rękę się wystawiało i dawali marmoladę nie z owoców, tylko z jakichś buraków cukrowych czy czegoś. To się zjadało rano, później do pracy. W czasie pracy przez dziesięć godzin nic. Po pracy zupa albo z brukwi, albo z kapusty, naturalnie bez mięsa. To wszystko. Tak że jak wyszedłem z niewoli, to chyba ważyłem czterdzieści jeden kilogramów czy coś, byłem skóra i kości.
Tak że co jeszcze z niewoli ciekawego. Nic specjalnego właściwie. Po prostu dzień za dniem. Spało się po trzy, cztery osoby na trzypiętrowych łóżkach. Nie było się czym przykryć, w zimę było zimno, bo na jesieni poszliśmy do niewoli i całą zimę do maja.
W maju się wojna skończyła, tak że byłem w niewoli osiem miesięcy. Po wyjściu z niewoli jeszcze byłem w wojsku. Jak byłem w niewoli, odwiedzali nas przedstawiciele z Genewy, z Czerwonego Krzyża. Tam podałem nazwisko i adres mojej mamy i oni odszukali moją mamę i napisali do mnie, że znaleźli Jadwigę Bogucką w południowych Niemczech, ale nie wiedzą dokładnie, „czy to jest pańska mama, proszę do niej napisać”. I dali mi adres. Nie wiedzieli, że to jest moja mama ze względu na to, że oni nie mieli kontaktu, nie mieli pozwolenia, żeby rozmawiać z cywilną ludnością, tylko z wojskowymi. Ja napisałem list do mojej mamy, moja mama mi odpisała po jakichś dwóch miesiącach, dostałem list, który nawet jest w archiwum, w Muzeum Powstania jest kopia tego listu. Dostałem wiadomość, gdzie ona jest. Tak że jak się wojna skończyła, to wiedziałem, gdzie ona jest. Przez całe Niemcy trochę na piechotę, trochę podwieziony przez wojskowych, cywili, różnie. Zabrało mi trzy i pół tygodnia prawie przejść spod Hamburga pod Stuttgart, bo była pod Stuttgartem. Spotkałem się z moją mamą i tam wstąpiłem do armii, znaczy do tak zwanych kompanii wartowniczych. Były polskie kompanie wartownicze, które przystąpiły do armii amerykańskiej.
Byłem na okupacji Niemiec do 1947 roku, czyli prawie dwa lata. W 1947 roku zdemobilizowałem się. Moja mama przeżyła dwie wojny, tak że koniecznie chciała, żebym ją wywiózł z Europy. Mówi: „Obojętnie gdzie”. Ja mówię: „Gdzie?”. Ona mówi: „Nawet na księżyc”, ale aby tylko z Europy, bo będzie na pewno jeszcze jedna wojna. Tak że starałem się, złożyłem aplikację do Kanady, Stany Zjednoczone i Australii, ale niestety moja mama miała 58 lat i wszyscy powiedzieli: „No tak, ale to jest kobieta pięćdziesięcioośmioletnia, my potrzebujemy ludzi do pracy, młodych, tak jak ty”, tak że niestety nie miałem możliwości wyjazdu.
Jak byłem przy Amerykanach, to jeździliśmy do Belgii ekshumować zwłoki Amerykanów, którzy tam zginęli w czasie ostatniej walki w Ardenach. Te zwłoki były wysyłane do rodzin, do Stanów Zjednoczonych. Poznałem Polaka w Belgii, który przyjechał tam przed I wojną światową, i mówię do niego: „Słuchaj, dowiedz się, czy z Belgii można wyjechać”. Powiedziałem mu, że chciałbym wyjechać gdzieś i nie mogę z Niemiec. On mówi: „Wiesz co, mnie się zdaje, że w Belgii sto rodzin rocznie może wyjechać za granicę”. Powiedziałem mu, żeby się dowiedział. Na następny raz jak tam przyjechałem, on powiedział, że tak. Tak że wyemigrowałem, zdemobilizowałem się w 1947 roku. Podpisałem kontrakt na dwa lata w pracy kopalni węgla i z moją mamą wyemigrowałem do Belgii. UNRRA, znaczy organizacja amerykańska, która pomagała uchodźcom, zapłaciła mi podróż, bo nie miałem forsy, wielkich zasobów pieniędzy.
Wyjechałem do Belgii, tam złożyłem aplikację znów do trzech państw: Australia, Stany Zjednoczone i Kanada. Dostałem odpowiedź od Kanady. Po trzech miesiącach dostałem wizę do Kanady, ale niestety była taka stypulacja, że muszę mieć sto dolarów na główkę. Czyli musiałem mieć dwieście dolarów gotówki. W tamtych czasach to było bardzo dużo. W tamtych czasach w Stanach Zjednoczonych zarabiało się jakieś dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo, sto dolarów miesięcznie. Dobra praca była powyżej dwustu. Tak że dwieście dolarów to było na tamte czasy bardzo dużo. I niestety zabrało mnie dwa i pół roku, żeby zebrać trochę pieniędzy na podróż, dlatego że jako uchodźca już drugi raz mi nie mogli pokryć kosztów podróży. Dlaczego tak długo mi zabrało? Dlatego że w Belgii były co dwa, trzy miesiące strajki. Był generalny strajk, chcieli się pozbyć króla Leopolda na rzecz jego syna, dlatego że podejrzewali go, że on kolaborował z Niemcami. Był strajk generalny, sklepy były zamknięte, tramwaje nie chodziły, pociągi nie chodziły i znów straciłem pieniądze. Wreszcie uzbierałem sobie dwieście dolarów i część na podróż. Wsiedliśmy na statek chyba 20 listopada, na statek, który płynął do Kanady. Dostałem wizę do Kanady i w 1951 roku, 5 grudnia, wylądowałem w Halifaksie, w Kanadzie. Ze względu na to, że byłem prawie trzy lata w Belgii, nauczyłem się dobrze po francusku. Moja mama po francusku mówiła już wcześniej. Zatrzymaliśmy się początkowo w Montrealu. Tam pracowałem, początkowo nosiłem walizki w hotelu. Miałem dobrą rękę do kreślenia. Dostałem się jako kreślarz do małej firmy, która miała kontrakty z biurem patentów. Pracowałem tam prawie dwa lata. Poznałem moją młodą dziewczynę w Montrealu, która mieszkała w Calgary, przyjechałem za nią do Calgary. Od 1953 roku do dzisiejszego dnia mieszkam w Calgary.

  • Jeszcze mam parę pytań związanych z Powstaniem. Jak duże były straty w waszym oddziale?

Dziennie co najmniej trzy osoby, znaczy na dwadzieścia cztery godziny. Doszło do tego, że początkowo jak przychodzili nowi, to się człowiek interesował: „Skąd jesteś”. Później doszło do tego, że jak się traci przyjaciół, to jest smutne. Później jak przychodzili, to żeśmy nawet się nie pytali, skąd jest, kto jest, czy ma siostry, czy ma rodziców. Dlatego że jak zginął, takiego, co się nie znało, to było smutne naprawdę. Po prostu trudno mi jest o tych czasach mówić. Straciłem dużo ludzi, których kochałem.

  • A dużo mieliście styczności z Niemcami?

O tak, naturalnie. I to takich bliskich. To nie jest normalna wojna. Partyzancka wojna jest brudna, straszna. Zabija się dosłownie rękami. Ja w swoim życiu zabiłem trzech Niemców struną do gitary. Co to za broń.

  • A jak odnosiła się do was ludność cywilna?

Niektórzy pomagali nam, niektórzy, a szczególnie ze starszych, uważali, że my przyniesiemy im duży problem, dużo zmartwienia i niebezpieczeństwa, co w rezultacie, jak patrzę dzisiejszego z punktu widzenia, to prawda. Dla starszych ludzi było bardzo ciężko. Młodzi ludzie naturalnie, że nas popierali, ale starsi raczej byli: „Po co wy to robicie? Po to, żeby Niemcy przyszli i nas wszystkich wystrzelali”.

  • A jak dzisiaj ocenia pan decyzję o wybuchu Powstania?

Wtedy to uważałem, że to było konieczne. Dzisiaj jak patrzę na to, to jak porównam Francję z Polską. Francja, kiedy się szczyci, że... Połowa Francji była z Niemcami, prawda. Ja sobie tak myślę, żeby Polska naprawdę... ja nie mówię, żeby kolaborować z Niemcami, ale żeby cichutko siedziała i żeby nie było żadnego oporu, to miliony ludzi by zostały przy życiu. Myśmy wojnę przegrali, Anglia wojnę przegrała, Ameryka wojnę przegrała, bo mieli kryzys potem. Anglia wojnę przegrała, bo straciła wszystkie... Proszę sobie wyobrazić, że po wojnie Anglia miała przez sześć lat na kartki mięso, na kartki masło. I to jest wygranie wojny? Kto wygrał wojnę? Wygrali Niemcy, wygrała Japonia, dlatego że Amerykanie odbudowali Japonię na potęgę ekonomiczną, odbudowali Niemcy, że z Polski się wyjeżdżało do Niemiec, żeby kupić żywność po wojnie. To myśmy wygrali wojnę? Proszę mi powiedzieć, za co te sześć milionów Polaków zginęło. Po co? Trzeba było siedzieć cichutko, bo i tak byśmy byli pod Rosją. Po prostu nas sprzedali i koniec. Ja wam powiem tak szczerze. Kto zabił Sikorskiego? Anglicy zabili Sikorskiego, nikt inny. Ja mam być dumny za to, że walczyłem? Tak jak mówię, jak patrzę z punktu widzenia dzisiejszego, to było po prostu zgubne poczęcie, nie warto było. Naprawdę nie było warto, żeby tyle ludzi stracić za nic, dosłownie za nic. Następne czterdzieści lat byliśmy w następnej niewoli, to się niestety tylko nazywała „Polska niepodległa”. Takie mam wspomnienia.


Rembertów, 25 maja 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Józef Władysław Bogucki Pseudonim: „Strzegoń” Stopień: strzelec, kapral Formacja: Zgrupowanie „Sosna”, Zgrupowanie „Róg” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter