Kazimierz Sztern „Kaktus”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Kazimierz Sztern. Urodziłem się 1 kwietnia 1929 roku w Warszawie. Służyłem w Śródmieściu, komenda placu na Śniadeckich i architektura na ulicy Lwowskiej. Mój pseudonim to „Kaktus”. Wszystko śmieszne, śmieszna data urodzenia, śmieszny pseudonim. Ale mój pseudonim nie był dziełem przypadku. Po prostu moich dwóch braci ciotecznych, dużo starszych ode mnie, tak mnie nazywało. Ten młodszy zginął w czasie okupacji, został zgładzony. Postanowiłem przybrać właśnie pseudonim „Kaktus”, bo tak było lepiej.

  • Zacznijmy może od lat przedwojennych, pańskie dzieciństwo. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Przyjemna, cudowna rodzina.

  • Gdzie mieszkaliście przed wojną?

Mieszkaliśmy zawsze w Warszawie. Rodzina inteligencka, ojciec inżynier, mama pani domu. Chodziłem do szkoły Górskiego, szkoła z kolosalną tradycją, o wychowaniu patriotycznym. Daj Boże, żeby chociaż jedna setna dziś była przywrócona takiego wychowania.

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie.

  • Jest pan jedynakiem?

Może to nienajlepsze, ale tak było. Szkoła, harcerstwo…

  • Harcerstwo jeszcze przed wojną?

To były zuchy. To była szkoła powszechna, gimnazjum i liceum męskie pod wezwaniem Świętego Wojciecha, fundacji Wojciecha i Janiny Górskich, na ulicy Górskiego. Tam jest mały skwerek z popiersiem Wojciecha Górskiego. Szkoła w tej chwili liczyłaby 125–130 lat.
Przez Warszawę, z Górskiego do kościoła Świętego Krzyża żeśmy szli na mszę. Orkiestra szkolna, przysposobienie wojskowe, wszystko w mundurkach. Nikomu to nie przeszkadzało. Nosiliśmy dziwne czapki, nawet była piosenka szkolna: „W czapce wojska francuskiego idzie małpa od Górskiego, a się nią zachwyca druga małpa od Staszica”. [Były] wojny międzyszkolne między Batorym a Górskiego. W Parku Ujazdowskim, przy wejściu od Pięknej jest olbrzymi kasztan. Im więcej czapek wisiało na tym kasztanie, ta szkoła wygrywała. Dobra szkoła to była. Przyjemne są wspomnienia, może nie wszystkie, jak stawiali do kąta, to nie było przyjemne, ale na ogół były cudowne wspomnienia. Rozpoczęła się okupacja.

  • A wybuch wojny? Pański ojciec służył w wojsku we wrześniu 1939 roku?

Nie, mój ojciec był inwalidą. Mój ojciec był legionistą i zawsze został legionistą.

  • Na jakiej ulicy państwo mieszkaliście przed wojną?

Aleja Waszyngtona. Wybuch wojny. Ojciec był zastępcą komendanta na Pragę w organizacji, która zastępowała policję, to się nazywało Obrona Obywatelska, coś takiego. Już nie pamiętam, ale to jest znana historia. Organizacja powołana zresztą była przez ówczesnego prezydenta Warszawy, Starzyńskiego. Spełniała swoje obowiązki. To był dobra organizacja, dobrze prowadzona, dużo się na ten temat mówiło. Broniła przed kradzieżami, wspomagała organizacyjnie szpitale. Dystrybucja żywności, współpraca ze strażą pożarną.

  • W 1939 roku miał pan dziesięć lat. Jak pan zapamiętał wejście Niemców do Warszawy?

Niestety to był makabryczny moment. Byłem w Alejach Jerozolimskich, dokładnie naprzeciwko Muzeum Narodowego, kiedy zobaczyłem pierwszą jednostkę niemiecką. To było SS. To było na chodniku, idąc do mostu po lewej stronie, stanęły dwa czy trzy wozy pancerne z trupimi główkami. Nie pamiętam, ale zdaje mi się, że malowane w czarnym kolorze, z trupimi czaszkami i kabłąkami nad karoserią. To był rodzaj wieżyczki, nad tym były kabłąki – nie wiem, czy do siatki maskującej, nie wiem do czego, ale tak to wyglądało. Później często pokazywali tego rodzaju [wozy], dzisiaj też można zobaczyć zdjęcia z Afrika Korps Rommela. Właśnie tego rodzaju samochody pancerne. To był pierwszy moment, kiedy zobaczyłem Niemców, pierwszy raz. Miałem dziewięć lat i pięć miesięcy. To był na pewno szok. Na pewno była ciekawość, co to za samochody. Nasza armia [była] cudowna, ale jeśli chodzi o sprzęt, była dość słaba i nagle widzi się coś takiego, bardzo nowoczesnego jak na tamte czasy, to zaciekawienie też było. To są takie momenty, duperelki.
Rondo Waszyngtona przy wejściu do parku Paderewskiego. To były pierwsze dni po wkroczeniu Niemców. Tam był grób żołnierza, który był pochowany na chodniku. Przechodziłem tamtędy do domu. O ile pamiętam, to tramwajów nie było, trzeba było pieszo chodzić, bo były jeszcze barykady na Waszyngtona. Widziałem ekshumację tego właśnie żołnierza. Był w mundurze, bez butów. Nie wiem, miesiąc, dwa tam leżał. Pamiętam tą twarz, raczej to, co zostało z twarzy – bryła błota. Od tej pory upłynęło siedemdziesiąt lat, ja widzę tę twarz. To są właśnie te duperelki, o których mówiłem. Rozpoczęła się okupacja.

  • Pan wspominał przed wywiadem, że państwa dom został zniszczony w 1939 roku.

Na Waszyngtona. Przenieśliśmy się na Noakowskiego 10 w październiku czy listopadzie.

  • Tam całą okupację mieszkaliście?

Całą okupację. Tam mój ojciec zmarł na raka. Moja mama zmarła w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat.

  • Z czego rodzina żyła w latach okupacji? Gdzie ojciec pracował?

Ojciec z początku pracował, powiem szczerze: jakaś firma budowlana, remonty po bombardowaniach. Trudno mi powiedzieć dokładnie, jaka to była firma, czy miejska. Chyba miejska.

  • Pan kontynuował naukę?

Najpierw w naszym budynku szkolnym, zresztą przepięknym. Później nam zabrali budynek, a nam została część poddasza i strych. Tam odbywały się lekcje i już się rozpoczęły komplety, kadra nauczycielka naszej szkoły powołała, bo już nie było gimnazjum, już nie było liceum, to było zabronione. Okupanci nie pozwalali na naukę. Były szkoły zawodowe i powszechne. Myśmy uczyli się, przerabiając w szkole część materiału gimnazjalnego. Były szkoły powszechne i pierwsza, druga chyba klasa gimnazjalna. Było sześć oddziałów szkoły powszechnej, cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum, taki był układ wtedy, taki system.
U nas były małe klasy przed wojną. Była szósta A, B, C, D. [W czasie okupacji] została dołączona, zrobiona siódma klasa A, B, C, D. To już były klasy gimnazjalne. Materiał, którego nie można było uczyć się w szkole, na przykład historia, polski z materiałem niedozwolonym przez kuratorium, był na kompletach. Takich jeżdżących kompletów każda klasa miała po pięć, sześć, z naszą kadrą nauczycielską. To była kadra o wyjątkowym poziomie i moralnym, i jeśli chodzi o poziom wiedzy. To była jedna z najlepszych szkół w Polsce. Była taka Batorego, Zamojskiego, Górskiego właśnie, był jeszcze Władek IV – używam ówczesnego żargonu. Zresztą to była szkoła, jeśli chodzi o Górskiego, z dużą tradycją. Istnieją książki opisujące naszą szkołę. Był hymn międzyszkolny: „W czapce wojska francuskiego idzie małpa od Górskiego, a się nią zachwyca druga małpa od Staszica”. Myśmy mieli granatowe mundurki, z jednym paskiem powszechna, z dwoma paskami gimnazjum, długie spodnie i marynarkowa [kurtka] w liceum. Kepi francuskie, granatowe z dwoma zielonymi paskami. Mieliśmy własną, dużą orkiestrę, mieliśmy przysposobienie wojskowe. Msze niedzielne zawsze w kościele Świętego Krzyża, z dużą orkiestrą. Jak przyjechał książę Michał, następca tronu Rumunii, to nie kompania honorowa, tylko nasze przysposobienie wojskowe i orkiestra go witali. To była szkoła z olbrzymią tradycją, doskonale wychowująca. Batory, Górski, Zamojski.

  • To są wspomnienia przedwojenne. A w latach okupacji, jak wyglądało życie nastoletniego chłopaka w okupowanej Warszawie?

W strachu. Baliśmy się, to jest normalna, ludzka rzecz. Nie ma bohaterów. Jeśli ktoś się znajdzie i będzie chciał wmówić, opowiadać, że się nie bał, to albo był nienormalny, albo kłamie. Nie ma ludzi, którzy się nie boją. Chyba że, nie wiem, ktoś się upije, idzie wtedy nieprzytomny. Strach jest normalnym ludzkim odruchem.

  • Co się na ten strach składało? Godzina policyjna, łapanki, rozstrzeliwania?

Godzina policyjna, łapanki. Wracamy ze szkoły, róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, nagle z dwóch stron budy – żandarmeria. Tam gdzie dzisiaj jest hotel „Forum”, tam jest miejsce straceń. Widziałem tę egzekucję. Bałem się tak samo, jak wszyscy normalni ludzie. Myśmy myśleli, że najpierw rozstrzelają tych, których przywieźli, a później tych, których tam zgarnęli do oglądania. Gdzie się nie ruszyć, wszędzie się lała krew. Instynkt samozachowawczy w człowieku jest jak w zwierzęciu i to jest jego prawo. Bohater może się nie boi, może się mniej boi. Miałem takie momenty, że się bardzo bałem w czasie Powstania czy w czasie okupacji, a czasami, jak na trzynasto-, czternasto-, piętnastolatka byłem zdeterminowany w jakiś sposób, [tak] że strach był gdzieś przygnieciony. To co chciałem zrobić czy miałem zrobić, było w jakimś momencie silniejsze od instynktu samozachowawczego. Nie wiem, czy to jest mądre, ale tak to wychodzi i to się chyba nazywa bohaterstwo. Dzisiaj mam osiemdziesiąt lat, patrzę na to inaczej, z boku może albo prawie już z góry. Okupacja była szkołą, która nas uczyła solidarności, wyrabiał się jakiś zwierzęcy instynkt samozachowawczy. Człowiek bronił się, wykorzystując wszystkie dopuszczalne czy niedopuszczalne reguły, w ramach przyzwoitości. To był po prostu strach.
Był później moment, ale o tym później będziemy mówić – Powstanie. Strach został zamieniony na coś zupełnie innego, na euforię. Ludzie w czasie Powstania, szczególnie na początku Powstania, ludzie – to też w jakiś sposób mówię o sobie – bali się mniej. Nigdy się nie przestali bać. Jak się widziało sztukasa jednego, drugiego, bo one po trzy, cztery zjeżdżały, w takich schodach, widziało się, jak się odrywają bomby i to leci, to nie ma takich mądrych, którzy się nie będą bali. Albo się idzie i nagle, tuż nad głową, dosłownie pięć centymetrów, idzie seria po murze. Na rogu Śniadeckich i 6 Sierpnia była barykada: Noakowskiego, Lwowska, 6 Sierpnia (dzisiaj Nowowiejska). Była barykada i ja ze swoim dowódcą, porucznikiem „Arturem”, żeśmy tam coś mieli sprawdzić, to znaczy on miał sprawdzić, a ja z nim, byłem jego łącznikiem. Poszła seria, ale dosłownie tuż nad głową. Nie wiem, trudno mi mówić o nim, ale dosłownie byliśmy zasypani tynkiem, bo to było przy drzwiach wejściowych do narożnego domu, który został zresztą zburzony. Tam jest teraz optyk „Kruk”, na Polnej pomiędzy Śniadeckich a Nowowiejską, na tym kawałku. To było zaraz na początku Powstania i to było dla mnie osobiście pierwsze zetknięcie się z takim cholernym ogniem, bo to szła seria za serią. [„Artur”] miał penetrować Pole Mokotowskie, na którym kopali okopy. Legionista doświadczony z lornetką się pcha na barykadę. To, że on ocalał… A ja za nim – on włazi, to ja też włażę, mam być gorszy?
  • Wrócimy do Powstania Warszawskiego. Jeszcze chciałbym pana zapytać o lata okupacji. Kiedy pan się zetknął pierwszy raz z działalnością konspiracyjną? Kto pana wciągnął?

Mnie wciągnął Michał Dowbor, bratanek generała Dowbora, kolega szkolny z klasy.

  • Kolega od Górskiego?

Od Górskiego. Zginął w Wilanowie na początku Powstania. Przebijali się. Koncentracja jednostki, w której był, była poza Warszawą, gdzieś za Wilanowem…
Michał mnie ściągnął. Moje pierwsze spotkanie było w parku Dantyszka, to jest ogródek pomiędzy Filtrową a Trasą Łazienkowską. Tam zostałem… Niezaprzysiężony jeszcze, bo przysięga była w kościele Świętej Barbary na Emilii Plater, ale to było moje zetknięcie. […] Mój ojciec był już aresztowany, siedział na Pawiaku.

  • Który to był rok, pamięta pan?

1942. Mieszkaliśmy na Noakowskiego 10, dokładnie naprzeciwko profesora Bryły, znany polski konstruktor, wykładowca Politechniki Warszawskiej. Nasze okna wychodziły, część mieszkania, na podwórko obok okien Bryłów. On mieszkał z żoną i z córką. Zawsze ze swojego pokoju widziałem jego gabinet wieczorem, mimo że było zaciemnienie, ale miał lampę elektryczną z zielonym kloszem. Siedział zawsze wieczorem, do późna w nocy i pisał. Znana postać, jeden z najlepszych konstruktorów europejskich, twórca systemu spawania konstrukcji dużych. Pierwsze mosty spawane to były jego. Ale nie o tym. Widziałem, jak go aresztowano. Były wtedy aresztowania stu dwudziestu, stu trzydziestu naukowców, ludzi teatru, którzy zostali rozstrzelani. Tam gdzie później było kino „Moskwa”, była zajezdnia tramwajowa i on został tam rozstrzelany. Chyba było ze sto, sto dwadzieścia osób, mężczyzn wtedy rozstrzelanych. Widziałem, jak go wyprowadzano.

  • Jak pan się zetknął z konspiracją, jak wyglądały spotkania konspiracyjne?

Tak, jak mówię, wprowadził mnie kolega szkolny, Michał Dowbor.

  • Gdzie się spotykaliście?

To różnie bywało. W parkach, właśnie w parku Dantyszka pomiędzy Filtrową a obecną Trasą Łazienkowską, spotykaliśmy się w mieszkaniach, raz u tego, raz u tamtego, w grupach bardzo małych, na Agrykoli, na skarpie. Tam myśmy niby przychodzili na sanki.

  • Czego uczono na tych spotkaniach?

Była kontynuacja wiedzy harcerskiej, ale tej, która jest potrzebna. Chodziło o kamuflaż, to znaczy kogoś żeśmy obstawiali, kto szedł na akcję, czy szedł, żeby coś przenieść, a myśmy byli jego ogonem, myśmy szli przed nim, myśmy byli rozstawieni na szlaku: czy gdzieś łapanki nie ma. Wszystko co było potrzebne do małego kolportażu, wszystko co było potrzebne do pracy łącznikowskiej. Dziewczyny – sanitariat, myśmy jeszcze łączność trochę liznęli. Ale przede wszystkim wychowanie patriotyczne, chociaż nie wiem, czy to było akurat konieczne, bo myśmy mieli wychowanie patriotyczne codziennie. Mój ojciec był aresztowany, siedział na Pawiaku. Czy ktoś mnie mógł lepiej wychować?

  • Co się stało z pańskim ojcem?

Mój ojciec przeżył. Z tym że teraz dochodzimy do ciekawego momentu. Mój ojciec został przeniesiony. Ojciec był aresztowany jako po pierwsze członek konspiracji, a po drugie dlatego, że akcja wyniszczania inteligencji była zasadą okupanta, pierwszego, a później drugiego. Mój ojciec był katolikiem, ale pochodzącym z rodziny żydowskiej o olbrzymich tradycjach. Mój pra, pra, pra, pradziad został odznaczony Orderem Orła Białego przez księdza biskupa Staszica za propagowanie nauki polskiej. Był tym, który wynalazł pierwszą maszynę liczącą. Abraham Sztern, to był mój pra, pra, pra. Zawsze się ktoś usłużny znajdzie: doszli do tego, że ojciec ma gorsze przestępstwa niż praca w konspiracji, że ma pochodzenie żydowskie. Został z Pawiaka najpierw przeniesiony na Mokotów, a później na „Gęsiówkę” z przeznaczeniem do transportu śmierci. Ojciec widocznie dobrze się Polsce zasłużył, bo uruchomiono wszystkie możliwości i wtedy dwóch wyrwano z „Gęsiówki”. „Gęsiówka”, która później istniała w tamtym ustroju, była założona przez Niemców. Tam był obóz niemiecki, obóz, gdzie wykańczano. Ojciec i jeszcze jeden człowiek zostali wyrwani stamtąd.

  • Kto zorganizował akcję wyrwania ojca?

Armia Krajowa. Ale później trzeba było ojca gdzieś przechować. Był rysownik, malarz Uniechowski. Najpierw [ojciec był] u jego siostry, która była felczerem na Pawiaku, łącznikiem Armii Krajowej. Nad kinem „Palladium” na Złotej się ukrywał. Później u baronowej [niezrozumiałe], której mąż był łącznikiem Armii Krajowej na terenie Węgier, Rumunii, z koneksjami w arystokracji z najwyższej półki. Na Mokotowie w willi ojciec się ukrywał.
Później, koniec 1943 roku, początek 1944, nie było już gdzie ojca przerzucić i wrócił do domu, na Noakowskiego 10 mieszkania 30. To było duże mieszkanie – 140, 150 metrów. Myśmy mieli sublokatorów, to była mamy przyjaciółka z Poznania, której mąż był przedwojennym wyższym oficerem Wojska Polskiego. Państwo Zalewscy, on z żoną. Mama uległa prośbom swojej przyjaciółki i mieszkali u nas. Wtedy nie wiedzieliśmy, że ojciec będzie musiał wylądować w domu. Mieszkali, nie wiedząc, że w tym samym mieszkaniu jest jeszcze ktoś. Dowiedzieli się przez przypadek w maju, [jak było] nabożeństwo majowe. Ta kapliczka na Noakowskiego 10 w pierwszym podwórku jest do dzisiejszego dnia. Odbywały się nabożeństwa majowe. Ojciec był bardzo wierzącym katolikiem, mimo pochodzenia. (W 1811 roku, kiedy Abraham Sztern został odznaczony przez Stanisława Staszica, to była rodzina, która nie miała nic wspólnego z religią. Na pewno tradycja tak, ale byli wolnomyślicielami, tak to nazwijmy. Natomiast ojciec był katolikiem i to bardzo wierzącym. Zawsze go pytałem po wojnie: „Jak Bóg pozwolił?”). Okno od stołowego wychodziło na pierwsze podwórko, bo były trzy podwórka, na pierwszym podwórku była kapliczka. Tam była rzeźba profesora Ślusarskiego, chyba powojennego rektora Akademii Sztuk Pięknych, zresztą bardzo ładna. Przychodzili ludzie z domu, śpiewało się, modliło się i ojciec z nimi. Akurat Basia Zalewska, żona Ryśka Zalewskiego weszła do pokoju, szukała mnie, bo ja w swoim tapczanie miałem cztery szmajsery nie swoje. Rysiek był podchorążakiem po szkole podchorążych. W związku z tym, że oni nie mieli otwieranego tapczanu, ja miałem u siebie arsenał. No i weszli na ojca. Co było robić? Trzeba było powiedzieć.
Rysiek był podchorążakiem Armii Krajowej. Mój wuj, Marian Wierzbowicz, zresztą w gułagu wykończony po wojnie… On mnie ściągnął do „Odwetu”. Był szefem kompanii w architekturze na Lwowskiej. Mieszkaniec Włoch. Zaraz jak tylko wkroczyli Rosjanie do Włoch, to go aresztowano i po upływie chyba miesiąca wywieziono do Rosji. Wróciło tekturowe pudełko.
Ojciec został odkryty, ale Rysiek [mówi]: „Nie wiem, czy ja bardziej się mam bać tego, że pan tutaj jest, panie inżynierze, czy pan się ma bać, że ja tutaj jestem”. Jeden i drugi był raczej zagrożeniem.

  • Przejdźmy do „Odwetu”. Kiedy pan wstąpił do „Odwetu”? Przed Powstaniem?

W czasie Powstania właśnie Marian Wierzbowicz [mnie wciągnął]. Zaczęło się robić raczej niesympatycznie dookoła naszego mieszkania, naszego domu. [Był] jakiś szmalcownik, czegoś szukali. Musiałem zerwać wszystkie kontakty, tak mi kazano zresztą w drużynie.

  • To nastąpiło jeszcze przed Powstaniem?

Jeszcze przed Powstaniem. Był znajomy rodziców, człowiek którego znali jeszcze sprzed wojny, pochodzenia ukraińskiego, który miał jakieś kontakty z Niemcami. Zaczął nagle przychodzić. Mama się wystraszyła trochę. Na parę tygodni ojca przerzucono, ale to było tylko na parę tygodni, bo tam raczej było niezbyt pewne miejsce, z uwagi na otoczenie. Musiałem zawiesić wszystkie kontakty, taki był rozkaz z drużyny.

  • Aż do czasu wybuchu Powstania?

Do wybuchu Powstania. Jak wybuchło Powstanie, mieszkałem na Noakowskiego 10, a „Odwet” szedł od placu Narutowicza przez Wawelską, przez Pole Mokotowskie, do okręgu politechniki i architektury. Na Lwowskiej w architekturze stacjonowała jednostka, gdzie mój wuj był szefem kompanii w „Odwecie” i on mnie wciągnął, a jego szef był szefem oddziału rozpoznania z komendy placu na Śniadeckich i mnie zabrał do siebie. Tak rozpoczęła się moja epopeja.

  • Kiedy pan złożył przysięgę?

Przysięgę składałem jeszcze w drużynie, w kościele Świętej Barbary na Emilii Plater, w podziemiach. Były niemieckie flagi na podłodze i na tych flagach składaliśmy przysięgę.

  • A dni przed Powstaniem Warszawskim, atmosfera? Jak pan to pamięta?

Z Marianem Wierzbowiczem […] szliśmy Poznańską. Byliśmy na odcinku pomiędzy Wilczą a Hożą. Marian był bardzo niski, a ja gdzieś metr siedemdziesiąt pięć, sześć miałem ( Marian miał metr sześćdziesiąt). Niski sportowiec z „Sokoła”. Cudowna postać. Nie dlatego, że tak tragicznie zginął, ale naprawdę piękna postać. Szliśmy z bibułą, ale to była już bibuła przygotowana do MOB-u, do akcji mobilizacyjnej. Nie wiem, co tam było. […] Zobaczyłem Straifę. Straifa to było trzech albo czterech żandarmów w ciemnozgniłozielonych mundurach, z blachami, w hełmach. Zatrzymywali, rewidowali. Zobaczyłem ich wcześniej, niż zobaczył Marian, bo byłem wyższy od niego, tak że przez głowy ludzi zobaczyłem hełmy. Skręcali z Hożej w Emilii Plater, w stronę Piusa (dzisiaj Pięknej). Za nami szło jeszcze dwóch, tego żeśmy nie widzieli, to był błąd w sztuce. Był rulon zwiniętych kilkanaście, kilkadziesiąt arkuszy. Nie było rady, wyrwałem to Marianowi, wziąłem pod pachę i mówię: „Przechodź!”. Jak mają napaść, to jednego, a miałem większe szanse. Idę na nich. Halt! Hände hoch! Deine Papieren! (Stać! Ręce do góry! Papiery!). Wtedy byłem na kompletach, ale musiałem mieć jakieś papiery szkolne. Na Puławskiej, tam gdzie jest pętla tramwajowa za Odyńca, za basenami, które są po lewej stronie, sąsiadująca z Królikarnią była szkoła Giżyckiego. Szkoła rolniczo-ogrodnicza na bardzo wysokim poziomie. Niemcy to zajęli i tam zrobiono zatwierdzoną przez Niemców szkołę rolniczą dla niższego poziomu, podludzi, to znaczy Polaków, którzy powinni być albo rolnikami, albo robotnikami. Takie było założenie. Myśmy tam mieli ciągle poziom siódmej klasy, a ostatnia klasa powszechna to był 1943 rok. Mieliśmy praktyki w ogrodach świętego Bobolego, tam są ogrody miejskie. Mieliśmy dwa razy w tygodniu praktyki, mieliśmy Arbeitskart i Arbeitsbuch. To Arbeitsamt wydawał, myśmy byli w jakiś sposób tym chronieni. Mimo wieku czternastu lat, to jednak pracowało się i miało się stempelek z „gapą”. Sięgając po dokumenty, daję [żandarmowi] do potrzymania rulon. Wziął i trzyma, a ja drugiemu podaję Arbeitsbuch i Arbeitskart Passierschein, to znaczy wszystkie dokumenty. To wszyscy zawsze mieliśmy przygotowane razem, bo ciągle były łapanki na mieście. Nie zawsze to pomagało, ale co można było robić, to się robiło. Obejrzał to: Gehen du raus! (poszedł won). Wziąłem mu ten rulon z ręki pod pachę i skręciłem w prawo, w Hożą. Tam jest teraz apteka. Osunąłem się, usiadłem na stopniu. Patrzę, a Marian po drugiej stronie ulicy patrzy, tylko głową kiwa. Tak się przygotowywaliśmy do Powstania.

  • Przeszedł pan jakieś konkretne przeszkolenie wojskowe przed Powstaniem, był kontakt z bronią?

Miałem kontakt z bronią lepszy niż ci, którzy byli na przeszkoleniu, bo miałem podchorążówkę u siebie w domu. To znaczy nie stałą, ale bardzo często.

  • Szmajsery były w łóżku?

To był jeden bergman i dwa szmajsery. Parę tłuczków było, to Händgranaten. To było jedno. Po drugie, mówmy sobie szczerze, lubiłem broń. Jako ośmio-, dziesięcioletni gówniarz zupełnie nieźle strzelałem z pistoletu Waltera na strzelnicy na Legii. Z ojcem jeździłem. Dawał mi postrzelać. Ze sztucera, czternastki strzelałem do celu. Do zwierząt nie, nigdy. Ale naprawdę byłem przygotowany.

  • Pierwszy dzień Powstania. Wybuch zastał pana w mieszkaniu?

Jeszcze w mieszkaniu. Odwoziłem Ryśka Zalewskiego rikszą, on rozpoczynał w oddziale „Barrego”, kompania żandarmerii polowej. Z tego później wydzielono jednostkę specjalną, tak zwany batalion śmierci – to głupio było nazwane – w „Zośce”, „Parasolu”. Jeszcze „Barry” dokładnie nie był podzielony. Później się trochę ześwinił w czasie odwrotu ze Starówki, jakieś tam były dziwne historie. Rysiek był ranny, ale to później.
Wróciłem jeszcze do domu, ale wiedziałem już o wybuchu Powstania. Tylko sobie i ojcu jeszcze wyczyściłem buty z cholewami i ojciec poszedł, gdzie miał pójść, myśmy nie bardzo wiedzieli. Ojciec był, o ile dobrze wiem, domyślam się, w jakichś służbach Armii Krajowej.

  • Z tego, co pan wcześniej opowiadał, pański udział w Powstaniu rozpoczął się w momencie wstąpienia do „Odwetu”?

Jeszcze przed tym, raczej bez jakichś ram organizacyjnych [brałem udział] w zorganizowaniu odcinka, przy budowie barykad. W tych domach była dobrze zorganizowana pomoc przeciwpożarowa, jeszcze w czasie okupacji, był sprzęt gaśniczy. W miarę swoich umiejętności i wieku pomagałem w organizowaniu tego. Dopiero później „Odwet” wycofywał się od placu Narutowicza przez Pole Mokotowskie, przebijali się przez skrzyżowanie Noakowskiego i Polnej, tam kapliczka kiedyś była na tyłach szpitala. Niemcy mieli szpital, [tam] gdzie był szpital wojskowy Piłsudskiego. Jak przeszli, wtedy Marian mnie ściągnął.
  • Który to był mniej więcej dzień Powstania, pamięta pan?

Czwarty, piąty.

  • Jakie obowiązki panu postawiono?

W „Odwecie”?

  • Tak.

Proszę nie zapominać, że mimo struktur wojskowych Powstania to jednak też trochę było bałaganiarstwa, trochę improwizacji i to, co było potrzebne w danym momencie, to się robiło. Po upływie trzech, czterech dni zostałem przydzielony do „Artura” jako jego ordynans, łącznik, bo przecież adiutant na pewno nie. Było dużo biegania, nie zawsze sympatycznego, bo walili jak cholera. Pamiętam, jak na Poznańskiej [walili] z budynku poczty. Nie wiem, jak wyszedłem wtedy cały. Dokładnie na środku jezdni – tam jeszcze nie było zrobionej barykady, jeszcze nie ostrzeliwali wzdłuż – tak jak stałem w momencie, kiedy rozpoczął się ostrzał, był wianuszek dookoła po kulach. Mówię, że babcia mnie obroniła, matka mojej mamy. Zresztą parę razy to zrobiła i w to wierzę.
Tak że robiło się to, co było potrzeba w tym momencie. Jeśli ktoś był snajperem, no to był snajperem, ale jeśli ktoś był łącznikiem, no to co? Przecież nie miałem przydziału sztabowego. Poza tym proszę nie zapominać, ile miałem lat. Przygotowanie fizyczne, bojowe – tak; strzelać – tak, ale też nie było czasem z czego. Miałem szmajsera, ale krótko, zabrali mi.

  • Trzy razy był pan ranny w czasie Powstania?

Trzy razy.

  • W jakich okolicznościach odniósł pan rany?

Pierwszy raz na Noakowskiego 8. Poszliśmy po hełmy, z komendy placu jeszcze, było dwóch, jakiś kapral, jakiś sierżant. Mieli przygotowane hełmy z legalnej organizacji przeciwpożarowej. Zarząd miejski Warszawy wydawał hełmy, ale to nie były hełmy bojowe, broniły przed gruzem spadającym na łeb. Te hełmy myśmy chcieli zawłaszczyć, bo nam były bardziej potrzebne, nawet takie broniące przed gruzem, a niekoniecznie przed kulami. Zaczął się duży szum, jak się później okazało, na ścianie domu Noakowskiego 10 były wybite otwory i siedział gołębiarz, który miał łączność z Polem Mokotowskim i oni otworzyli ogień z granatników. Zobaczył ruch, dał sygnał, [żeby] ostrzeliwać. Nie wiem, jak to było u nich ustalone. Wiem tylko tyle, że na Noakowskiego 8 mieszkała Mira Zimińska i Sygietyński, na pierwszym piętrze. Sąsiedni dom to jest Noakowskiego 6, tam była szkoła Staszica, a teraz też są różne szkoły. Tam był szpital niemiecki i bunkier. Wycofywali się stamtąd, bo zostali odcięci. Podjechał ciągnik artyleryjski, wystawili bergmana, to jest erkaem, na zewnątrz, położyli się i zaczęli ewakuować. A myśmy chcieli coś z balkonu od Zimińskich-Sygietyńskich z „Mazowsza”. Trzech nas tam było, mieliśmy jeden granat, gamona. Gamon to był plastikowy granat ppanc, elastyczny. Owszem, niesamowita siła rażenia, ale to było za mało na to, żeby [zdobyć] i bunkier, i dom. Tak że niestety wycofaliśmy się, tym bardziej że z nieba ubezpieczało tę ewakuację lotnictwo niemieckie, dwa meserszmity latały w kółko wzdłuż ulicy. Słaby ogień był, nie było z czego walić, tym bardziej że ten kawałek jeszcze był wojskowo bardzo słabo obsadzony. Tam, gdzie dzisiaj jest Trasa Łazienkowska, tam był „Lardelli”, tam były jednostki lepiej uzbrojone.

  • Wróćmy do rany. W jakich okolicznościach otrzymał pan pierwszą ranę?

Pierwszy raz [to był] moździerz. Do dzisiejszego dnia, jak usłyszę podobny gwizd (bo pocisk moździerzowy jak leci, ma charakterystyczny jęk), to dostaje wyprysków. To był pierwszy raz. Drugi raz, to było przy politechnice, ekrazytówka; a trzeci raz przy budynku „małej PAST-y” na Pięknej. Była duża PAST-a na Zielnej i „mała PAST-a” na Pięknej. Przy ataku na „małą PAST-ę” oberwałem i to paskudnie. Cały lewy pośladek, rozpruło mnie jak cholera, udo i ramię. Już tak zdrowo dostałem. Z tym że po drugim razie – to nie był rykoszet, bo to poszło czubem, ale musiało być z bardzo daleka – po założeniu opatrunków i dwóch dniach już opuściłem szpital. Za pierwszym razem, jak byłem ranny, leżałem na Śniadeckich, tam były siostry.

  • Proszę powiedzieć, jakie panowały warunki w szpitalach powstańczych.

Pierwszy raz, jak byłem ranny, to były genialne. Były jajka, bo tam był magazyn niemiecki. Jak myśmy zajęli, to było co jeść przez parę dni. Ale tak było do momentu, kiedy Niemcy zaczęli atakować politechnikę. Było wiadomo, że pójdą do przodu i zajmą. Na całe szczęście atak się załamał, ale póki co nas ewakuowano na Marszałkowską. Chyba to była Marszałkowska 67 albo 69. W środku, za budynkiem frontowym była willa, gdzie mieściła się firma „Skiba i Wyporek”. „Bazarnik”, „Skiba i Wyporek” to były firmy papiernicze, firmy ze sprzętem biurowym, szkolnym. Właśnie w tym budynku znajdował się szpital polowy. Już warunki były gorsze, ale za to jeśli chodzi o opiekę medyczną, była fantastyczna. Dowódcą szpitala był profesor Barcikowski, jego zastępcą i drugim chirurgiem był doktor Kaszubski, szefową pielęgniarek była żona doktora Kaszubskiego. Po jego śmierci, po wojnie, była pielęgniarką w szpitalu wojskowym na 6 Sierpnia, na Nowowiejskiej (dla mnie to zawsze będzie 6 Sierpnia, tak jak Piękna będzie Piusa. Wtedy się tam wychowywałem).
Później, jak trzeci raz oberwałem, to już było [kiepsko], bo został spalony ten budyneczek i byliśmy w piwnicach właśnie tam, Marszałkowska 67, 69 – coś takiego. Na podłodze się leżało.

  • Wszystko na żywca, rozumiem?

Tak, jak najbardziej. A bandaże, [to był] papier higieniczny, jak był. Później tego też nie było. Chodziły jednostki i rekwirowały prześcieradła, powłoczki, ale to też już nie bardzo było, bo ludzie najpierw rozdali, później sami też potrzebowali się okręcić. Poza tym wszystko się paliło dookoła.
Za pierwszym razem, pamiętam… Zresztą to duperelki, których się do końca życia nie zapomina. Dwa czy trzy dni po tym, jak zostałem ranny pierwszy raz, leżałem na Śniadeckich, na pierwszym piętrze, w korytarzu. To była niedziela i była msza. Z mojej jednostki, z „Odwetu” przyszli koledzy. Pamiętam, mszę odprawiał ksiądz Cubera [?] o pięknym głosie. Skąd tak dobrze wiem? Byłem ministrantem u Zbawiciela w czasie okupacji. Był tam ksiądz Cegłowski. To była postać, legenda. Jak on nie wylądował w Oświęcimiu, to tylko ten, co nad nami, wie. Ksiądz Cubera o pięknym głosie, tenor liryczny, odprawiał mszę, moje bractwo stało. Jeszcze łóżka były i nawet pościel była. Tam były zakonnice, miały to dla siebie, ale jak był szpital, to wszystko oddały do szpitala. Jak się kończy msza, to się śpiewa. Wszystko śpiewało „Boże coś Polskę”, pierwszy raz głośno.

  • Który moment Powstania najbardziej zarył się panu w pamięci?

Sześćdziesiąt trzy dni. To jest niemożliwe do selekcji. Moje pokolenie nie [jest] takie cukierkowe, jak mawiał Dobraczyński. Nie, myśmy byli cholernie normalni, ale dla nas patriotyzm nie był na pokaz. Myśmy się tego nie uczyli, myśmy to mieli. Owszem, dobra szkoła, dobry dom potrafił to ustawić, pokazać, co jest dobre, a co jest złe. Nie zawsze to wychodziło, bo powiedzmy czasami dom czy szkoła miały swoje tendencje prawicowe, lewicowe. To nie zawsze wszystko dobrze wychodziło, ale [był] jakiś fundament. Frame, ramy były, te najważniejsze. I dlatego na pewno [pamiętam] taki moment, jak ta msza. Ale to taka łezka.
Na pewno [utkwiło mi w pamięci], jak pierwszy raz mi przyłupiło. Do dzisiejszego dnia czuję, bo odłamek nie wbija się jak pocisk. Parzy, strasznie parzy. A jak ich jest kilka czy kilkanaście… Czułem ten swąd. Czuję go do dzisiejszego dnia. Dobrze, niech histeryzuję, ale w pamięci to jest zakodowane. Na pewno flagi [pamiętam], na pewno… Taki trochę obóz harcerski, ale gdzie cholernie brzydko pachnie i strasznie strzelają i jest niebezpiecznie. Ale to coś takiego było, z tym że na pewno ci, którzy mieli więcej lat, inaczej to odbierali. Moje pokolenie nastolatków – też inaczej. Jeśli chodzi o moje środowisko, to „orlęta lwowskie” były jakimś wyznacznikiem. Myśmy, może nie najmądrzej, byli zacudowani tamtymi.
Kiedy dzisiaj zbliża się rocznica Powstania i w internecie zaczynają pisać, jacy my byliśmy podli, jak myśmy zniszczyli Warszawę, jak „dzięki” nam zginęło tyle dziesiątków, setek, tysięcy ludzi, nie wiem, ale wychodzę z założenia, że albo oni są niedouczeni, albo są tak prowadzeni, albo my byliśmy tacy głupi. […]

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z rodzicami? Co się z nimi działo?

Wiedziałem, że zginęli. Za trzecim razem, jak byłem ranny, to dowiedziałem się, że zginęli. Ktoś z moich kolegów czy Marian Wierzbowicz posłał kogoś do mamy, żeby zawiadomić, że jestem ranny i leżę w piwnicach. Dowiedziałem się, że akurat był nalot, jak mama szła czy obydwoje rodzice i w jakieś przejście trafiła bomba. Później mi powiedziano, że rodzice zginęli. Dzięki Bogu nie zginęli.
Byłem w niewoli. Najpierw byłem w szpitalu stalagowym, później w stalagu. W Zeithainie byłem w szpitalu, a później byłem w Mühlbergu. To był Unteroffizier M-Stammlager – Podoficerski Stalag IV B, Mühlberg/Elbe. Z tym że w Zeithainie byłem chyba dwa, trzy miesiące i stamtąd do Mühlbergu. W Mühlbergu przenieśli nas, w związku z tym, że uznali, że młodociani nie mogą być jeńcami wojennymi, bo to jest niezgodne z konwencją genewską. Wzięli nas na Arbeitskommando, komando pracy, do Lager [niezrozumiałe], to jest koło Meißen, fabryka porcelany. Z tym że byłem w grupie sześciu czy siedmiu, których codziennie brano do pracy w Dreźnie, fabryce meserszmita. Wyjeżdżaliśmy o godzinie czwartej rano, wracaliśmy o jedenastej wieczór. Dostawaliśmy o jedenastej wieczór miskę jakiejś breji, która z obiadu na nas czekała, zimnej. Już byliśmy muzułmanami. Ci, którzy w Auschwitz już się kwalifikowali do pieca, bo już nie poruszali się, już były kościotrupy chodzące. To byli muzułmanie, tak się ich nazywało w Auschwitz i innych obozach. Już byliśmy muzułmanami. Straciłem wszystkie zęby, wylatywały. Później był marsz śmierci. Wtedy ze wszystkich obozów część rozstrzeliwano, część palono, ale część była przenoszona w głąb Niemiec. Nie wiem dlaczego, po co oni to robili. I to szło: kolumny, kolumny. Myśmy przechodzili przez Elbę w momencie, kiedy już most główny został wysadzony, już były tylko pontonowe.
Przedtem pracowałem w Dreźnie w fabryce meserszmita, na ostatnim piętrze, przy montażu kadłubów, części środkowych – kabin. Na nitownicach pneumatycznych. Wszystko było na sprężone powietrze: wiertarki, młoty pneumatyczne. To były małe nity, tylko przy wspornikach skrzydeł były metalowe, wyżarzane. Praca, jak dla podziurawionego, strasznie głodnego piętnastolatka była fajna.
Później był marsz śmierci, aż z jednej strony byli Amerykanie, to od Chemnitz Holstein szli, a z tej strony szli Rosjanie. Najpierw przez kilkadziesiąt dni musiałem jakoś dojść do takiego stanu, żeby się przemieszczać. Jakoś na żebrach, tak to wyglądało, wróciłem do Polski transportem, który jechał ze dwa, trzy tygodnie.

  • Kiedy pan spotkał rodziców?

Na Noakowskiego 10. Dom nie został zburzony.

  • Czyli gdzieś rok pan ich nie widział?

Nie widziałem. Nie wiedziałem, że żyją. Chciałem zobaczyć, czy dom stoi i zastałem w domu rodziców.

  • To chyba był jeden z najszczęśliwszych momentów w pana życiu?

Tak. Ale żałuję, że zdarzają się takie momenty, które te cudowne wspomnienia potrafią zaśmiecić, zbrukać. Ale tacy jesteśmy.

  • Co by pan chciał przekazać młodemu pokoleniu Polaków?

Pytanie jest niesamowicie ciężkie. Powiem, dlaczego. Myśmy byli inaczej wychowywani, przygotowani. Dla nas słowo patriotyzm, to jest chapeau bas, czapki z głów. Tam gdzie mieszkam, na Ryżowej, [mieszka] bardzo sympatyczna pani naprzeciwko z dwojgiem bliźniąt, akurat teraz robią maturę. 11 listopada, 3 maja, rocznica Powstania – tam flagi się nie zobaczy. Oni są bardzo sympatyczni, to są normalni Polacy. Widocznie my jesteśmy pokoleniem nienormalnych Polaków.
Co bym chciał przekazać? Żeby młode pokolenie czasami postarało się być mniej normalne; żeby się nie wstydziło takiego słowa jak patriotyzm; żeby się nie wstydziło kolegi, że mu się czasami łza zakręci. To nie jest świadectwo słabości, wręcz przeciwnie.


Warszawa, 7 maja 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Kazimierz Sztern Pseudonim: „Kaktus” Stopień: starszy strzelec, łącznik Formacja: Batalion Szturmowy ”Odwet II” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter