Krystyna Stanisławska „Magda”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co powie pani o swoich rodzicach? Kim byli, czym się zajmowali?

Moi rodzice byli bardzo młodymi rodzicami. Mój ojciec jeszcze był na studiach, jak się pobrali. Niestety to małżeństwo trwało krótko, bo mój ojciec zmarł bardzo młodo i byłam tylko z mamą. Ponieważ mojej mamie było trudno, więc troszkę byłam u rodziny, ale jakoś się udało.

  • Czym mama się zajmowała, żeby się utrzymać?

O ile dobrze pamiętam, miała jakieś doraźne zajęcia. Żeby gdzieś na stałe, na dłużej, to sobie nie przypominam. Poza tym długi czas byłam u rodziny, u siostry mojej mamy. Moja mama była w Warszawie, a ja byłam w Sosnowcu.

  • Pani rok urodzenia to 1924. Jakie pani zdobyła wykształcenie przed wybuchem wojny?

Chodziłam do szkoły w Warszawie, bo całą okupację już byłam w Warszawie. Ale nie ukończyłam szkoły, dopiero po Powstaniu zdałam maturę. To było gimnazjum Statkowskiej-Jankowskiej na ulicy Jasnej.

  • Jakie pani ma dzisiaj wykształcenie?

Mam średnie.

  • A jakieś zawodowe przygotowanie?

Ponieważ skończyłam średnią szkołę, pracowałam głównie w Centrali Handlu Zagranicznego, już po wojnie. Tam pracowałam całe lata jako urzędniczka.

  • Wróćmy do rodziców, do matki. Matka wyszła drugi raz za mąż?

Tak. I drugi, i trzeci, i czwarty. Moja mama była bardzo ładna.

  • Jaki był wpływ wychowania rodzinnego na panią?

To są już, powiedziałabym, bardzo intymne sprawy.

  • Chodzi mi o światopogląd.

Jeśli chodzi o drugiego męża mojej mamy, to ten związek nie był specjalnie udany, ponieważ nie lubiliśmy się wzajemnie, mówiąc delikatnie, więc na ten temat nie chciałabym się wypowiadać. Natomiast następny związek był cudowny. To był bardzo miły, kulturalny pan, traktował mnie rzeczywiście jak córkę i był dla mnie serdeczny, i tyle ciepła [mi dawał], którego mi zawsze owało, bo nie miałam ojca. Miałam chyba z pół roku, nie więcej, jak mój rodzony ojciec zmarł. Ale ten [trzeci] związek też trwał krótko, bo mój ojczym zmarł na serce i niestety znowu owało.

  • Czy rodzina, pani najbliższe otoczenie, wywarło jakiś wpływ na polityczny światopogląd młodej dziewczyny?

Nigdy nie słyszałam, żeby były jakieś narzekania, żeby coś się nie podobało w Polsce. Przeżycia okupacyjne to był okropny koszmar. Były takie momenty, że skóra cierpła. Na przykład kiedyś Niemcy przyszli, robili rewizję, a ja czytałam swojej chorej cioci gazetkę. Na stole leżała serweta robiona szydełkiem czy na drutach, z dość dużymi otworkami. Jak Niemcy wpadli, to wsunęłam gazetkę, za którą zresztą była kara śmierci, pod tę serwetę. Niemiec, który biegał po całym mieszkaniu, potem usiadł i siedział w pokoju, przy stole. Moja biedna, chora ciocia tylko tak do mnie mówiła: „Nie patrz w tamtą stronę”, bo nie mogłam się powstrzymać, tylko ciągle patrzyłam, czy on nie sięga pod serwetę. To był makabryczny moment, ale pewnie go tak oślepiło, że nie zobaczył tego. Zrobili rewizję w domu i poszli. Rewizje były dość często.

  • To było przed Powstaniem?

Tak, to było przed Powstaniem.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939? Była już pani w Warszawie?

Nie, byłam w Sosnowcu, jak wojna się zaczęła. Pamiętam początek wojny, ponieważ należałam do harcerstwa. Na dworcu roznosiliśmy napoje, ponieważ odchodziły ewakuacyjne pociągi z Katowic w głąb Polski. Jakieś dwa dni przed wybuchem wojny, może trzy, miałam służbę na dworcu. To mi zapadło w pamięć. Przyszedł na dworzec znajomy chłopak, który kończył gimnazjum, był skautem, więc w mundurze harcerskim i mówi: „Tak długo jesteście na dworcu, a chodzą pijani mężczyźni. Poczekam, aż skończysz służbę i odprowadzę cię do domu”. – „Dobrze”. Wróciłam w nocy. Pytał się, czy gdzieś wyjeżdżamy. Mówię: „Jutro rano wyjeżdżamy z Sosnowca”. – „Do widzenia”. – „Do widzenia”. Wyjechaliśmy. Już po wybuchu wojny wracamy drabiniastym wozem. Wjeżdżamy do Sosnowca, który tonie w tysiącach makabrycznych niby to sztandarów. Nie nazywam tego sztandarami. I kto podchodzi do nas? Ten chłopak, który mnie odprowadzał do domu, w niemieckim mundurze, swastyka od ramienia aż do łokcia. Zatrzymuje nas oczywiście i mówi: „Dla państwa robię wyjątek, że jeszcze mówię po polsku, bo nie znam od 1 września tego języka”. Skończył polskie gimnazjum, maturę zdał rok wcześniej. Taki był straszny człowiek, straszny.

  • A sam atak niemiecki?

Część rodziny była na wsi, więc tam po prostu ogłosili, że wybuchła wojna. Tak to zapamiętałam.

  • Czym pani się zajmowała w czasie okupacji? Czy tylko szkoła, czy również pani pracowała? Była pani zatrudniona zarobkowo?

Nie.

  • Tylko szkoła i konspiracja?

Tak.

  • Jak pani się zetknęła z konspiracją? Czy pani pamięta może miesiąc, rok? Przy jakiej okazji to było?

W 1942 roku wstąpiłam do konspiracji.

  • Jak pani się zetknęła z konspiracją?

Do nas przychodziło dość dużo młodzieży do domu. Moja najmłodsza ciocia była jeszcze bardzo młodą osobą, więc przychodziło wiele młodzieży, która już gdzieś należała. Do kogoś się zwróciłam, już nie pamiętam dokładnie, uzyskałam kontakt i wstąpiłam do konspiracji.

  • Czy to była pani inicjatywa?

Moja.

  • Gdzie pani mieszkała przed Powstaniem?

W Warszawie.

  • Pamięta pani adres?

Na Marszałkowskiej 113, na drugim piętrze. Tam było takie cudowne podwórko, że można było wejść od Marszałkowskiej i wyjść na Zielną, bo były dwa wejścia, właśnie z Marszałkowskiej i z ulicy Zielnej.

  • Czy w czasie okupacji pani chodziła do szkoły w Warszawie?

W Warszawie, już mieszkaliśmy wszyscy w Warszawie.

  • A w dniu wybuchu Powstania?

Myśmy wyjechali z Warszawy przed samym wybuchem wojny.

  • Przed samym wybuchem wojny czy Powstania?

Wojny.

  • Czyli w 1939 roku?

W 1939.

  • Gdzie pani była w czasie wojny? W Sosnowcu czy w Warszawie?

Już byłam w Warszawie.

  • Kiedy pani wróciła z Sosnowca do Warszawy?

Z Sosnowca do Warszawy myśmy przyjechali chyba w 1940 roku.
  • Gdzie panią zastał 1944 rok?

W Warszawie oczywiście. Z tym że bardzo ucierpiałam, bo zostałam ranna, kiedy nas Niemcy zaatakowali na pierwszej koncentracji. To był 28 lipca i była taka sytuacja, że myśmy byli już zgrupowani. 28 lipca rano „Halama”, który był naszym dowódcą, wysłał łączniczki po rozkazy – to była szósta – a myśmy, reszta, zostali i czekaliśmy. Mniej więcej po godzinie dziewczęta wróciły, ale już nie dowiedzieliśmy się, jakie wieści przyniosły, bo zaatakowali nas Niemcy. Pamiętam tylko straszliwy błysk i nic, cisza, wielka cisza. Nie wiem, jak długo to trwało, bo byłam nieprzytomna. Obudziło mnie straszliwe dzwonienie w uszach i smak słonej, ciepłej krwi. Spróbowałam się podnieść, ciężko było, bardzo ciężko, ale jakoś się podniosłam. Pełno gruzu. Było nas kilkoro, bo zanim doszło do wybuchu, to część się jakoś wydostała, pouciekali. Chłopcy uciekali dachami. Postanowiliśmy wyjść. W mieszkaniu zajmowanym przez nas były dwa wejścia, frontowe i na podwórko, kuchenne, ale tam stali Niemcy, więc to nie wchodziło w rachubę. Chcieliśmy wyjść frontowym wyjściem. Niestety drzwi się nie otwierały po wybuchu. Niemcy wrzucili granat do naszego środkowego pokoju, gdzie mieliśmy zgrupowaną całą naszą amunicję. Były tam granaty i broń. Jak Niemcy wrzucili granat, to spowodowali straszliwy wybuch. To właśnie przeżyliśmy. Część kolegów uciekła na dachy, a myśmy tam zostali i chcieliśmy wyjść. Niestety drzwi się nie otwierały. Ale Niemcy wrzucili jeszcze jeden granat i ten granat spowodował osunięcie się gruzu i można było otworzyć drzwi. Przyszedł po nas dowódca, który już był na zewnątrz, na klatce schodowej, ale wrócił po nas i powiedział: „Spróbujemy wyjść”. Wychodzimy i musimy wyjść na klatkę schodową, żeby dostać się do piwnicy, bo tam był, powiedzmy, ratunek. Musimy iść w kierunku otwartych drzwi na podwórze, gdzie stoi Niemiec na rozstawionych nogach z automatem gotowym do strzału i wpatruje się nieprzytomnie. Przyznaję się: przestałam oddychać, żeby go nie sprowokować, żeby się nie patrzył. Ale udało nam się. Zeszliśmy do piwnicy i przekopem wyszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam „Halama”, nasz dowódca, powiedział: „Zabieram chłopców, a dziewczęta ewakuują się same”. Weszłyśmy z siostrą na pierwsze podwórko po drugiej stronie. Tam kobieta w suterenie udzieliła nam pomocy. Zmieniała wodę, bo tylko zmywałyśmy krew i sadzę.

  • Wspomniała pani, że wyszłyście na drugą stronę ulicy. Której? Zielnej, Marszałkowskiej?

Na Piusa i tam właśnie, w suterenie, kobieta udzieliła nam pomocy. Zmywałyśmy długo krew, sadzę. Kobieta nas poprosiła: „Idźcie już dziewczynki, bo mam dwóch synów i o nich się boję”.

  • Na jakiej ulicy miało miejsce to zdarzenie?

Wilczej.

  • A punkt zborny mieliście na Żelaznej?

Nie.

  • Na Wilczej?

Tak, w Śródmieściu.

  • Który numer?

Wilcza 62, ale głowy nie dam, nie wiem. Tak mi się wydaje. Wyszłyśmy już, idziemy do bramy, jesteśmy tuż przy wyjściu i chłopak, który stał przy wyjściu, syn kobiety, która nam pomogła, krzyczy: „Niemcy!”. Cofamy się, rzucamy się do tyłu, wpadamy w pierwszą klatkę schodową i biegniemy na czwarte piętro. Wyglądamy przez okno. Zaroiło się od niemieckich mundurów, już całe podwórze, szwabów pełno, chodzą, szukają, w każdą dziurę zaglądają. Mówię do swojej towarzyszki, stanęłyśmy w oknie, patrzymy w dół, mówię: „Skaczę, Niemcom nie dam się zabrać”. Moja towarzyszka mówi: „To ja z tobą”. Ale rozmyśliłyśmy się i zeszłyśmy. Jak przyjdą, jak nas znajdą, to [wtedy] w ten sposób im uciekniemy. Stoimy na klatce schodowej, na samej górze, na czwartym piętrze, i słyszymy: idą. Mijają pierwsze piętro, drugie pięto, trzecie piętro. W połowie czwartego piętra stanęli. Pamiętam bicie serca, które waliło z taką mocą i tak głośno, że to aż dziwne, że tego nie słyszeli. Zatrzymali się może jakieś dziesięć, dwanaście stopni przed miejscem naszego postoju. To serce, które waliło z taką siłą i tak mocno – niesamowite! Po pewnej chwili słychać trzask zapalanej zapałki, po chwili dolatuje zapach dymu papierosowego. Stanęli tam, dziesięć stopni nas dzieliło, palili papierosy. Nigdy, przenigdy nie zapomnę tego momentu: „Cap, cap, cap” – schodzą. Ten bezdźwięczny odgłos oddalających się kroków to była najpiękniejsza symfonia, jaką w życiu słyszałam, bo niosła nadzieję na życie, a ja tak bardzo, tak strasznie, tak ogromnie chciałam żyć.

  • To było jeszcze przed Powstaniem?

Tak, to jeszcze było przed Powstaniem.

  • A sama godzina „W”?

Potem wróciliśmy do domu.

  • Gdzie pani mieszkała?

Na Marszałkowskiej, już mówiłam.

  • To ten dom, który miał wyjście na Zielną?

Tak. Tam wróciłam, do domu, do rodziny. Potem pojechałam na ulicę Żelazną i tam zastał mnie wybuch Powstania. Źle się czułam, byłam ranna na Wilczej. Później już nie trafiłam do swojego batalionu, tylko byłam na ulicy Złotej, w dawnym biurze. Tam było jakieś niemieckie biuro i był szpital. Ponieważ byłam sanitariuszką, więc byłam w tym szpitalu i tam pełniłam służbę.

  • Wspominała pani, że była pani raniona na spotkaniu na Wilczej. Jaka to była rana?

W głowę. Długi czas miałam bliznę, nie rosły mi włosy. Byłam pokaleczona, straciłam przytomność. Nie wiem, po jakim czasie odzyskałam przytomność. Tak to było.

  • Jak pani trafiła do szpitala na Złotej, już po wybuchu Powstania, czy już pani była czynna w akcji jako sanitariuszka?

Tak, już byłam czynna. Poszłam tam do lekarza. Dowiedziałam się, że tam jest szpital i poszłam, i od razu się tam zgłosiłam. Powiedziałam, że jestem sanitariuszką i tam zostałam.

  • Czy była tam pani do końca Powstania?

Do końca Powstania tam byłam. A później, jak już Powstanie upadło, wychodziłam z rodziną.

  • Czy pani została przyjęta w szpitalu jako cywilna sanitariuszka?

Nie.

  • Jako żołnierz?

Tak, jako żołnierz.

  • Czy pani działalność wiązała się z jakimiś trudnościami?

Jako sanitariuszki?

  • Tak.

Tak jak dla wszystkich. Głód, poza tym rannych opatrywałam, wszystko to robiłam, co należało do obowiązków sanitariuszki. Była tam bardzo ciężko ranna młoda dziewczynka, też żołnierz. Amputowali jej nogę, bo dostała postrzał, ratowali. To bardzo młody dzieciak jeszcze był. Najpierw stopa, później coraz dalej, coraz dalej. Jesteśmy w kontakcie z nią do tej pory, nie ma niestety całej nogi. Dokładnie nie pamiętam jak [to było], na jakiej ulicy pocisk trafił i tak ją strasznie skrzywdził.

  • Czy w czasie pełnienia obowiązków zetknęła się pani z Niemcami?

Zetknęłam się dwa razy. Raz, kiedy Niemiec zabłądził. Miałam wtedy służbę w nocy. Raptem drzwi się otwierają i wchodzi uzbrojony po zęby. Ale wtedy leżał tam ranny Niemiec. Leżał na podłodze. [Tamten] stanął w drzwiach. Przyznam się, że mało nie zemdlałam wtedy ze strachu, bo się strasznie bałam, nie ukrywam tego. I ten Niemiec się odezwał.

  • Który?

Ten leżący, ranny. Nie znam niemieckiego, ale kolega – tam leżało paru już lżej rannych, jeden pochodził ze Śląska i znał niemiecki – mówił, że odezwał się ten Niemiec i po niemiecku wymieniali jakieś informacje. Niemiec, który wszedł, bo się pomylił, pytał się, jak on jest tutaj traktowany i on powiedział, że dobrze, że ma pomoc lekarską. A dlaczego leży na ziemi? Bo nie ma miejsca, tutaj drugi leży też na ziemi, mimo że jest Polakiem. I tyłem, tyłem wycofał się. To było jedno moje spotkanie.
Drugie, to było takie spotkanie, że paliła się ulica Złota po obu stronach, a ja szłam. Miałam mokry worek na sobie, bo paliły się domy z jednej i z drugiej strony, a ja wracałam do szpitala. Patrzę: leży becik. Machinalnie pochyliłam się, podniosłam. Patrzę: dziecko. Musiała matka zgubić, jak uciekała czy co, nie wiem. Przyniosłam to dziecko do szpitala. Okazało się, że dziecko niemieckie, trzymiesięczny chłopczyk. Na szyi tasiemka i tam po niemiecku coś napisane, imię, data urodzenia. Dom się palił naprzeciwko, więc padały jakieś krew mrożące zdania. Co tu robić z tym dzieckiem? Kropli mleka nie ma, a to ma trzy miesiące. Straszliwa sytuacja. Tylko woda z cukrem ewentualnie, nic więcej. Ale był tam jeden z żołnierzy, mówi: „Trzeba to dziecko wynieść do barykady, tam po drugiej stronie pełnią Niemcy służbę, trzeba oddać to dziecko”. Tak zrobiliśmy, oddaliśmy, bo nie było możliwości.
  • Jak się odbyło oddanie tego dziecka?

Poszliśmy wieczorem. Był chłopak ze Śląska, mówił dobrze po niemiecku. Wołał i wołał. Najpierw się pokazał karabin, potem wylazł Ślązak. Mówi: „Mamy wasze dziecko”. Oddaliśmy, wziął.

  • Czy pani spotkała się z przykładami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców, Ukraińców, przez oddziały towarzyszące Niemcom?

Miałam rodzinę na Woli, stryja, stryjenkę. Tam była straszna masakra. Karabin maszynowy, ludzi wywlekli. Na Woli strasznie mordowali ludzi.

  • Ale pani osobiście z tym się nie zetknęła?

Ja nie, ale moja stryjenka zginęła. Stryj był ranny, pocisk dostał w nogę i w ramię, przeskoczyła go kula. Z karabinów maszynowych zabijali tych ludzi.

  • Jaka atmosfera panowała w pani jednostce, oddziale, w szpitalu?

Na początku optymizm, że na pewno wygramy, na pewno się powiedzie, a z biegiem czasu jak już zaczęliśmy tracić Starówkę i zaczęło się wszystko kurczyć, to strach, co będzie. Modliliśmy się, po bramach były ołtarze, tam były zawierane śluby. Pamiętam, że jedna z naszych koleżanek brała ślub właśnie w takiej bramie, gdzie tylko był święty obraz i ksiądz, który był w kontakcie. Odmawiał modlitwy, udzielił ślubu.

  • Ciekawe, że inna atmosfera panuje w oddziale walczącym, idącym do walki na barykady czy na patrol, a inna atmosfera w szpitalu. Jaka była atmosfera w szpitalu? Tam jest pełno otuchy, entuzjazmu: idziemy do walki, idziemy zwyciężać. A tutaj?

Chłopcy ranni, którzy byli na sali, w której ich obsługiwałam, to a to jeden grał na organkach, bo już się lepiej poczuł, to siedział oparty o ścianę na swoim wyrku, to sobie opowiadali kawały. Jak był któryś bardziej chory, to pojękiwał. Były bolesne opatrunki, na przykład dziewczynka, która straciła nogę. Amputowali po kawałku, bo chcieli koniecznie ocalić, choćby do kolana tylko amputować. Nie dało się, straciła całą nogę. Żyje, jestem z nią w kontakcie. Bardzo się przyjaźnimy.

  • Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną?

Tak.

  • Jaka panowała atmosfera wśród ludności cywilnej.

Czy ja wiem? Jedni narzekali, że po co to było, już idą ruscy, samo by się to rozwiązało. Po co to Powstanie, tyle jest ofiar. A niektórzy czekali z ufnością, że jednak może coś z tego będzie. Gdzieś tam dowiadywali się o swoich bliskich, wyglądali, bo chodziła poczta harcerska, roznosiła korespondencję, więc każdy czekał, ze może przyjdzie jakaś nowina, co się dzieje. Tak z dnia na dzień się żyło.

  • Których było więcej? Tych zniechęconych czy tych wyczekujących?

Początkowo był entuzjazm, a później było coraz gorzej, bo było coraz więcej ofiar i straszne bestialstwo niemieckie. Coś okropnego.

  • Czy pani miała kontakt z innymi narodowościami? Przede wszystkim Żydzi, Ukraińcy, którzy byli z Niemcami, Ukraińcy, którzy byli po naszej stronie, Litwini, Białorusini? Cały szereg rozmaitych narodowości miał swoich przedstawicieli w Powstaniu.

W Powstaniu – nie pamiętam, ale pamiętam po Powstaniu, jak nas przeprowadzał [Węgier]. Myśmy uciekali z transportu, żeby się wydostać, żeby do Milanówka się dostać, bo tam była rodzina i Węgier nas przeprowadzał. To pamiętam. Pamiętam jeszcze jedno ciekawe wspomnienie, że uciekałyśmy z transportu, z pociągu. Pociąg towarowy, którym Niemcy nas wieźli, zatrzymał się przed stacją. Był obstawiony oczywiście, ale to byli polscy kolejarze. Myśmy we dwie uciekły.

  • Pamięta pani tę stację? Na jakim odcinku?

Jak się jedzie do Milanówka, stacja przed Milanówkiem. Nie pamiętam w tej chwili. Kolejarze się rozsunęli i myśmy uciekły. Biegniemy aby dalej, aby uciec. Ale w pewnym momencie patrzymy: stoi kobieta z chlebem, z bochenkami, których w ogóle nie widziało się przez cały okres Powstania. Stanęłyśmy jak wryte przy tym chlebie, ale nie mamy ani grosza, nie możemy sobie kupić chleba. Nic nie mamy i tak stoimy. Magnes nie do odparcia. Przechodził młody mężczyzna, zorientował się, o co chodzi, pochylił się, podniósł bochenek chleba, wkłada mi w ręce. Jestem zaskoczona, a on mówi: „Bierz, to pożyczka”. Ano, jeśli pożyczka, to oczywiście. Złapałam chleb, wpadłyśmy do pierwszej bramy, jaka się napatoczyła i zjadłyśmy bochenek chleba we dwie, do ostatniej okruszyny, wszystko. Takiego chleba w życiu już nie jadłam, coś cudownego. Później jakoś tam dobrnęłyśmy do Milanówka, tam była rodzina i jakoś tam już było.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne przy pani obowiązkach? Ubieranie się, noclegi, sprawa higieny osobistej? Co pani robiła w czasie wolnym?

Kiedy?

  • W czasie Powstania, w czasie pełnienia obowiązków w szpitalu.

Spałam, jak nie miałam dyżuru. Korzystałam w jakiejś piwnicy, żeby się dostać, przespać. Higiena to było coś nieosiągalnego. Przede wszystkim wiązałam bardzo silnie czepeczek, żeby się coś nie dostało do głowy, do włosów, bo przecież robactwo było straszne. Co jeszcze mogłam robić? Nic takiego.
Pamiętam, że się wybrałam kiedyś na drugą stronę ulicy Złotej i był nalot, więc wlazłam do bramy. Usnęłam tam na schodach. Nic nie załatwiłam, tylko się strachu najadłam, bo bombardowali. Ale jakoś wróciłam szczęśliwie. Tak doczekałam się końca Powstania. Potem uciekłam z transportu, udało się.

  • Czy w czasie Powstania, w czasie pani obowiązków, zaprzyjaźniła się pani z kimś? Wspominała pani o dziewczynie bez nogi. To jedyna przyjaźń, która była i pozostała?

W tej chwili już jest niewiele, bo dużo już pomarło.

  • Czyli było więcej?

Tak, więcej było, ale już niestety...

  • Czy docierała do was prasa konspiracyjna?

Nie pamiętam, wiem, że w szpitalu kiedyś ktoś przyniósł jakąś gazetkę i to sobie przypominam, ale żeby regularnie była dostarczana prasa, to tego nie pamiętam. Jak przychodziłam z mamą się zobaczyć, to pytałam, jak tam, co tam słychać. Rzeczy okrutne dochodziły, gdzie Niemcy weszli, to takie robili straszne rzeczy, że nie podejmuję się mówić.

  • Mówi pani o przeżyciach z czasów Powstania?

Tak. Makabryczne rzeczy robili.

  • Zetknęła się pani z tym?

Widziałam, ale nie mogę tego nawet powiedzieć, naprawdę nie mogę. Coś, co się nie mieści w głowie. To byli tacy sadyści, że niech Bóg broni.

  • To było w Śródmieściu, w okolicy Złotej, gdzie pani była?

Tak, to było za Złotą, w stronę Żelaznej. Blisko Żelaznej widziałam na jednym budynku. Dziecko przymocowane do ściany…

  • Jak to się odbyło, jak miała miejsce kapitulacja? Jak to do was dotarło, że Powstanie upadło?

Był ogłoszony upadek Powstania, koniec. Parę naszych dziewcząt, sanitariuszki – ja nie wzięłam w tym udziału – dwie czy trzy sanitariuszki i kilku żołnierzy poszło do Niemców, do żołnierzy niemieckich i zaczęli omawiać ewakuację szpitala. Chyba był lekarz wśród naszej delegacji i były sanitariuszki, dwie chyba. Niemcy się podobno bardzo szarmancko zachowali, bo przy śniadaniu akurat byli, więc jak nasza delegacja tam przyszła, to zaproponowali, żeby usiedli, żeby się przyłączyli do śniadania, ale oczywiście nasi podziękowali, powiedzieli, że już są po śniadaniu, więc nie skorzystają. Omawiali, żeby ewakuować szpital. Zostały uzgodnione te sprawy, że oni dadzą jakiś ciężarowy samochód czy coś, już nie pamiętam i ciężko rannym Niemcy powiedzieli, że dadzą jakiś transport do przewiezienia, bo część, która już lepiej się czuła, to [musiała iść] o własnych siłach.

  • W której grupie pani się znalazła? Tej, która poszła, czy tej, która była wieziona?

Nie, ja wychodziłam z rodziną, z mamą swoją. Uciekałam, nie chciałam nigdzie ani wyjechać, ani nic. Miałam matkę ranną w nogę. Moja mama była ranna i uciekałam z transportu.

  • Czyli szpital na Złotej był w pobliżu pani miejsca zamieszkania przed Powstaniem?

Tak.

  • Tam była matka?

Tak, matka była tam.

  • Czy pani pamięta, jakimi ulicami wędrowaliście z transportem?

Gdzie?

  • Jak Niemcy was zabrali, wywożąc z Warszawy.

Najpierw byliśmy na Dworcu Zachodnim.

  • Czy pani pamięta, którędy szliście na Dworzec Zachodni?

Nie pamiętam. Na dworcu, pamiętam, całą noc żeśmy siedzieli i później rano żeśmy dopiero wychodzili. Potem wieźli nas towarowym pociągiem, z którego żeśmy uciekały. Tak pamiętam. To już tyle lat było. Już jestem bardzo starym człowiekiem.

  • Przechodziła pani przez obóz w Pruszkowie?

Przecież uciekałam, z transportu uciekałyśmy. I ten chleb, co nam młody człowiek dał w prezencie, pożyczył. W bramie żeśmy go zjadły, a później dostałyśmy się do Milanówka.

  • Co pani robiła po upadku Powstania, po wojnie? Miała pani dwadzieścia lat.

Tak. Wyjechałam, byłam w Krakowie, bo aktualny mąż mojej matki mieszkał w Krakowie, więc po różnych kłopotach dostałam się do Krakowa i mieszkałam w Krakowie. Przed samym końcem wojny, ale jeszcze Niemcy byli, zostałam w Krakowie aresztowana przez Niemców. To było z 6 na 7 grudnia.

  • W jakiejś łapance?

Nie, z domu mnie wzięli, o pierwszej w nocy. To było tak makabryczne dla mnie przeżycie! Nie miałam butów, w letnich pantofelkach. Zima, grudzień, śnieg. Pojechałam do obozu, tam byłam. Najokropniejsze wrażenie i przeżycie było dla mnie, jak przesłuchiwał mnie Niemiec, jak już tam byłam. W nocy z baraku mnie wyciągnęli, poszłam. Siedział, pejcz trzymał w ręce i się bawił tym pejczem, stukał i mnie wypytywał. Oczywiście bałam się, strasznie się wtedy bałam, okropnie.

  • Jaki to był obóz?

Za Krakowem… Pałaszów.

  • Co było później, po obozie?

Potem tak było, że jeszcze Niemcy byli, ale już się ewakuowali, bo już się im paliło pod nogami. Moja mama ogromnie rozpaczała, że mnie zabrali, robiła starania, żeby mnie za wszelką cenę jakoś wydostać, żeby mnie już nigdzie nie wywozili, bo mi ten Niemiec, co mnie przesłuchiwał, powiedział, że mnie wywiozą do Niemiec. To coś strasznego, myślę sobie: „Raczej umrzeć, a niech Bóg broni tam, na te bombardowania, na te straszne rzeczy”. Ale nie doszło do tego i pod koniec stycznia wydostałam się z obozu, wyprowadził mnie… Moja matka dotarła do jakiegoś dygnitarza. Nie wiem, kto on był, bo po niemiecku mówił. Wywołali mnie i nocą tego dnia mnie wyprowadzili z obozu. Jak przechodziłam przez most Dębnicki, to miałam ręce z tyłu związane i pod karabinem mnie przez most przeprowadzili. Przyprowadzili mnie pod dom i wróciłam do domu. A później, jak był dzwonek w nocy, to ze strachu wlazłam pod łóżko. Tak się schowałam.

  • Co pani robiła po wkroczeniu wojsk rosyjskich?

Co tam było do roboty – już nie pamiętam.

  • Czy pani już miała maturę?

Nie. Wróciłam do Warszawy, robiłam maturę po Powstaniu. Zrobiłam maturę i zapisałam się na studia do Krakowa, ale nie ukończyłam studiów.

  • Jaki to był kierunek?

Handlowy. Wyższa Szkoła Handlowa, WSH.

  • Czy pani, z racji swojego udziału w Powstaniu, po Powstaniu nie była represjonowana? Nie odczuwała pani jakiegoś nacisku w pracy, w nauce?

Nikt się nie przyznawał. Ani do Powstania, że brał udział, ani że był w konspiracji, ani do tych rzeczy, absolutnie. Pracowałam w Centrali Handlu Zagranicznego całe lata ze swoim kolegą i myśmy nigdy ze sobą nie rozmawiali, jednego słowa żeśmy nie zamienili. Myśmy się nie znali. Służbowo – tak. Dopiero jak to wszystko już klapnęło, to myśmy powiedzieli: „No, wreszcie możemy sobie porozmawiać”.




Warszawa, 2 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Krystyna Stanisławska Pseudonim: „Magda” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południe

Zobacz także

Nasz newsletter