Klemens Antoni Tadeusz Wyszkowski

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Klemens Antoni Tadeusz Wyszkowski.

  • Jak wyglądało pana dzieciństwo przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września? Urodziłem się w roku, w którym zmarł marszałek Piłsudski, w kamienicy „Pod Murzynkiem” na rynku Starego Miasta i na rynku Starego Miasta mieszkałem do 2 września 1944 roku, to znaczy do wyprowadzenia nas przez Niemców po upadku Powstania Warszawskiego na terenie Starego Miasta. Potem kolejno, tak jak wszyscy pozostali warszawiacy z tego regionu, Pruszków, w którym spędziliśmy ponad miesiąc, śpiąc na betonowej podłodze w […] parowozowni [...]. Dlatego że na trzy dni przed upadkiem Powstania mój ojciec był ranny w kolano i tak jak wszyscy ze Starego Miasta przeszedł przez prawie całą Warszawę aż na Dworzec Zachodni. Jakim cudem tam doszedł, [dotychczas] nie zdaję sobie sprawy, bo cały czas kulał.

  • Jeszcze wracając do pana dzieciństwa. Miał pan rodzeństwo? Czym zajmowali się rodzice?

Mam troje rodzeństwa, z czego ja jestem przedwojenny, brat jest wojenny, a dwie siostry są powojenne.

  • A czym zajmowali się rodzice?

Matka była pielęgniarką przed wojną w szpitalu Jana Bożego, a potem w innych szpitalach, łącznie ze szpitalem Dzieciątka Jezus po wojnie. Ojciec przed wojną [pracował w fabryce rowerów Wahren i ska, w czasie wojny] prowadził warsztat. Warsztat nazywał się „ślusarski, mechaniczny i hydrauliczny”. Mieścił się na ulicy Piekarskiej pod numerem 2 […]. [Po wojnie] pracował w Ministerstwie Zdrowia, był kierowcą, a pod koniec pracował na Politechnice Warszawskiej, w warsztacie.

  • Czy uczęszczał pan do szkoły przed wojną?

Przed wojną nie. Jak wybuchła wojna, miałem cztery lata, to byłoby trudno. Zacząłem chodzić [do szkoły] w czasie okupacji, dość pamiętne to są dwa lata, bo ukończyłem pierwszą i drugą klasę. Moja lewa ręka była zawsze grubsza, jako że nauczyciele w tym czasie bili prętem metalowym. Oczywiście ponieważ jestem praworęki, to [dostawałem] w lewą rękę. Tak zwanych […] leworękich bili przeciwnie, w prawą.

  • Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, wybuch wojny? Pamięta pan coś?

Miałem wtedy cztery lata. Jedno co pamiętam, to systematyczne alarmy podawane przez głośniki: „Uwaga! Uwaga! Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”. To praktycznie tyle pamiętam. Potem dopiero, jak już miałem mniej więcej sześć lat, produkowałem wtedy „swojaki”, łącznie z takimi młodymi ludźmi jak ja. Nie wiem, czy wiadomo, co to są „swojaki”? Otóż gilzy były szmuglowane z Reichu, a tytoń z Kieleckiego. Tytoń się cięło na drobne [kawałki] i taką specjalną maszynką ładowało do [...] gilz. No i w ten sposób zarabiało się pieniądze [i nie tylko]. A ponieważ w domu na rynku Starego Miasta 38 miałem [...] kolegów dwunastoletnich, trzynastoletnich, a ja sześć lat, to podstawiali mi pięści pod nos i pytali: „Nie przyniesiesz?”, a potem: „Nie zapalisz?”. Bo wiedzieli, że jak zapalę, to nie będę mógł sypać. A paliło się w przybytku jednym jedynym na cały budynek. Tak było w Warszawie, na Starym Mieście przed wojną [i w czasie jej trwania]. Myśmy w mieszkaniu mieli luksusowo wannę, ale tylko i wyłącznie dlatego, że zainstalował ją ojciec, bo tak to były tylko zlewy i to wszystko.

  • Jak wyglądało życie w trakcie wojny? Czy nie miał pan problemów z żywnością?

Z żywnością nie miałem problemu, bo jeździłem na szmugiel, najpierw z matką, potem sam. Moja matka chrzestna mieszkała w Szaniawach, to była wieś pomiędzy Łukowem a Międzyrzecem Podlaskim. No i to był kierunek, z którego przyjeżdżała rąbanka do Warszawy, bo wszyscy jeździli do Dziewul za Siedlcami, a myśmy jeździli trochę dalej i stamtąd wracało to wszystko do Warszawy. Nie było to proste, dlatego że na stacji w Mrozach urzędowało komando, które po prostu rekwirowało te wszystkie przewozy. No ale różnie to było, jakoś zawsze się tam udawało i w ten sposób żywność była. W zamian za to jeździły na Podlasie nici, igły, to wszystko, czego tam owało. To był towar wymienny za żywność. Tak jak mówiłem, początkowo jeździłem z matką, potem sam. Wsadzano mnie na Dworcu Zachodnim w pociąg, jechałem do Szaniaw. Tam mnie z kolei ładowano w stronę powrotną i tak się żyło.

  • Czy zetknął się pan z jakimiś represjami ze strony okupantów?

Były, oczywiście. Po pierwsze represjami były łapanki. To było dość powszechne. A strasznym był budynek późniejszego technikum budowlanego na ulicy Skaryszewskiej, bo wszystkich łapanych ludzi ładowano do tego budynku szkoły i z reguły nocami wywożono już do obozów. Tak, że to było normalne. Taką wyjątkową enklawą było właśnie Stare Miasto, bo tam na ogół nie było łapanek, po prostu nie było. Niemcy nawet bali się wchodzić na Stare Miasto. Raz jeden jedyny z okna mieszkania mojej ciotki na ulicy Nowomiejskiej widziałem, jak do domu naprzeciwko weszła drużyna gestapo i po pewnym czasie siedmiu czy ośmiu panów wyszło tylko w kalesonach. Nie dość, że zabrano im broń, to zabrano im mundury. I tak jak powiedziałem, puszczono ich prawie na nagusa. Tak, że takie było to Stare Miasto, gdzie po prostu poza wszystkim bez przerwy były również bitki pomiędzy, niestety, Polakami. W tym czasie było znane takie pojęcie „cyganka”. Mało kto w tej chwili pamięta, że za posiadanie sprężynowca przed wojną groziły niesympatyczne reperkusje ze strony granatowej policji. Wobec powyższego noszono w jednej kieszeni nóż składany, a sprężynę od niego w drugiej. Wtedy taki nóż nie był sprężynowcem, nie podlegał sankcjom. No a przełożyć sprężynę z jednej kieszeni do drugiej nie było problemem. No i niestety takie rozprawy [„cygankami”]na rynku Starego Miasta były z reguły popołudniami i towarzystwo niestety [tak załatwiało porachunki osobiste]. Tak że nie było to całkiem fajne. No ale tak było.

  • Jak pamięta pan wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie właśnie w mieszkaniu mojego wujostwa, mojej ciotki i wuja. Wejście [do ich mieszkania] było od rynku Starego Miasta 38, ale okno wychodziło na Nowomiejską i tam właśnie usłyszałem o siedemnastej 1 sierpnia strzały. Tak jak napisałem we wspomnieniach, widziałem Powstańców biegnących od strony Freta w kierunku [Rynku Starego] Miasta. No a potem już trzeba było zejść bardzo szybko do piwnic. Piwnice jak piwnice, były solidne i to było coś niesamowitego, dlatego że mało kto pamięta, że przed II wojną światową wozy półciężarowe i ciężarowe, nie miały prawa wjeżdżać na rynek Starego Miasta, bo obawiano się, że będą się rozsypywać budynki. No a te budynki spokojnie przestały do piętnastego, szesnastego sierpnia. Dlatego że piętnastego, szesnastego sierpnia Niemcy palili Stare Miasto. Do piętnastego, szesnastego sierpnia budynki stały wszystkie. [W wyżej wymienionych dniach] zaczęto zrzucać bomby zapalające, czyli wypełnione benzyną. Z nebelwerferów, czyli „krów”, też strzelano benzyną i Stare Miasto płonęło. Te dwa dni – piętnastego, szesnastego – spędziliśmy [...] w piwnicy budynku na rogu Długiej i Freta. To były straszne dwa dni, dlatego że już w tym czasie owało środków opatrunkowych i w tych ogromnych piwnicach leżeli ranni Powstańcy. A ponieważ owało środków opatrunkowych, to po prostu był straszliwy smród. Do tej pory pamiętam tamten smród rozkładających się ciał. Do tego wszystkiego w tym czasie zbombardowano kościół Świętego Jacka, który był po drugiej stronie Freta. No i niestety cały dach kościoła spadł na dół, przełamał posadzkę i zagniótł ludzi, którzy [schronili się] w piwnicach, pod kościołem Świętego Jacka. To było straszne. Siedemnastego sierpnia już wróciliśmy z powrotem na Stare Miasto, [i pozostaliśmy tam do] 2 września.

  • Czy ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu?

Oczywiście. Moja [cioteczna] siostra, mój [cioteczny] brat i mój ojciec. [W Wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powstania Warszawskiego są wymienieni: Wanda Trzonkowska urodzona5.12.1926 rok Warszawa. Stalag XI B Fallingbostel, VI C Oberlangen, numer jeniecki 141 592 Stefan Wasiak „Bohun”, syn Józefa, 16.08.1928 rok Warszawa. Wola, Stare Miasto, Śródmieście, batalion „Chrobry I”. Stalag IV B Muhlberg, numer jeniecki 106 148

  • A co takiego robili?

Siostra była sanitariuszką, mając wtedy niewiele ponad piętnaście lat lat. Brat brał udział w walkach, ojciec zresztą też. Z tym że ojciec jednocześnie, dopóki można było, służył jako kierowca. Między innymi dzięki niemu na rynku Starego Miasta nie owało żywności, dlatego że w dniu 1 sierpnia Niemcy akurat transportowali żywność dla swojej armii na wschodzie i Powstańcy opanowali cały ten transport [...]. Między innymi właśnie mój ojciec woził tę żywność z Dworca Gdańskiego na rynek Starego Miasta i to wszystko zostało przetransportowane i do końca Powstania nie było na Starym Mieście głodu.

  • Czy pamięta pan, jakie były nastroje, jaki był stosunek cywili do Powstańców?

Jaki był? Oczywiście wszyscy byli za, nie zdając sobie sprawy, jakie będą skutki. A potem już kiedy na stronie praskiej była Armia Czerwona, to co dwie godziny powtarzał się następujący obrazek. Jak leciały bomby na głowę, to przed obrazkiem Matki Boskiej wszystkie kobiety klęczały i błagały, żeby ci Rosjanie przyszli. Jak odlatywały samoloty na Okęcie, żeby się dozbroić i uzupełnić paliwo, to te same kobiety, przy tym samym obrazku, mówiły: „A niech oni jeszcze tam postoją”. W tym czasie bardzo wszyscy pamiętali rok 1920 i wszystkie związane z tym problemy. Tak że tym ludziom nie należy się dziwić i [te sytuacje] powtarzały się co dwie godziny.

  • Czy zetknął się pan z jakąś prasą podziemną, radiem?

[Nie].

  • A brał pan udział kompletach, w tajnym nauczaniu? Chodził pan do szkoły w trakcie wojny, to były jakieś tajne komplety?

[Do szkoły tak]. Niemcy uczyli Polaków w ramach czterech klas, a ja skończyłem pierwszą i drugą klasę przed Powstaniem. [Ponadto historii Polski uczył nas, wówczas ksiądz kanonik Stefan Wyszyński, późniejszy Prymas Tysiąclecia, w swoim mieszkaniu przy ulicy Brzozowej 6, w tak zwanym „Domie Profesorskim”. Mieścił się on na styku do skarpy tak zwanej „góry gnojnej” - warszawskiego staromiejskiego wysypiska śmieci].

  • Czy zetknął się pan z jakimś aktami ludobójstwa? Czy był pan świadkiem?

Tak, byłem świadkiem, jak nas wyprowadzali… Ludzie [mieszkający] od strony Wisły mieli pecha, bo wyprowadzało ich SS i normalnie strzelali do ludzi wychodzących z piwnic. A jak ludzie nie chcieli wychodzić, to wrzucali [do piwnic] granaty. Po naszej stronie wyprowadzał Wehrmacht i wszyscy wyszli cało. Natomiast jak przechodziliśmy przez rynek, to [w budynku] Stare Miasto 42, był taki zakład trumniarski, pogrzebowy. Wychodzący właściciel tego warsztatu i miał pecha, gdyż miał na [ręku zegarek], nie schował zegarka. A część [mieszkańców Rynku] ze Starego Miasta wyprowadzali „ukraińcy”. [Jeden] „ukrainiec” zobaczył ten zegarek i zaczął szarpać [jego właściciela za rękę], żeby mu zerwać ten zegarek. Tak machnął [jego] ręką, akurat to było na moich oczach, że ten łokciem uderzył oficera, też „ukraińca”. No to ten wyjął pistolet, strzelił mu prosto w głowę. No i potem… Wyprowadzanie ze Starego Miasta było takie, żeby ludziom zrobić jak najwięcej krzywdy. Nie wyprowadzano nas ulicą Świętojańską, na której były już rozebrane barykady, tylko ulicą… Kanonią, gdzie nie były one rozebrane barykady i trzeba było przez te barykady iść. Potem dookoła katedry Świętego Jana wyprowadzono nas na plac Zamkowy. Z placu Zamkowego na wiadukt Pancera i na dół na Mariensztat, żeby potem Bednarską prowadzić nas na górę, na [Krakowskie Przedmieście]. Potem cofnięcie do Miodowej pod kościół Kapucynów i tamtędy już wprost na południe i na zachód na Dworzec Zachodni. Trzeba było dojść piechotą na Dworzec Zachodni. Matka niosła trzyletniego brata, ojciec trzymał i pchał wózek, tego wózka ja się trzymałem. No i tak doszliśmy na Dworzec Zachodni. Tam władowali nas w pociąg elektryczny i do Pruszkowa.
W Pruszkowie było o tyle jeszcze szczęśliwie, że zajęły się ojcem siostry szarytki z [klasztoru] w Pruszkowie na Żbikowie. Ojciec między innymi instalował wodociągi i kanalizację w klasztorach szarytek i kapucynów na terenie całej Polski, więc po prostu te siostry go znały i robiły różne cuda, żebyśmy nie byli wywiezieni. To znaczy jak już przychodził czas [wywózki z Pruszkowa, to przenoszono nasza rodzinę] do innej części tej parowozowni, a siostry zadbały zawsze tak, żebyśmy byli przeniesieni w odpowiednie miejsce. No i dzięki temu na szczęście ta rana się zagoiła, tak że w momencie, kiedy nas już wywieziono, to ojciec już mógł prawie normalnie chodzić i tyle.

  • Co było potem, po Pruszkowie?

Po Pruszkowie było tak, stały dwa pociągi i między tymi pociągami szliśmy. Stał esesman ze szpicrutą i pokazywał na lewo albo na prawo, na lewo, na prawo. Pokazał nam, w który pociąg mamy wsiąść. Wsiedliśmy, to był oczywiście towos. Wiecie, co to jest towos? Towarowo-osobowy. Drzwi były zamknięte, w środku oczywiście nie było nic, była tylko dziura w podłodze. Drzwi zostały zamknięte z zewnątrz, odpowiednio zadrutowane, no i pojechaliśmy.

  • Ale całą rodziną?

Tak, dokładnie całą rodziną. I tu właśnie jest ta sprawa, dla której w ogóle nie mam pochlebnego zdania osobiście na temat Powstania, dlatego że Niemcy dokładnie wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Jak mogę to stwierdzić? Otóż 29 lipca matka przywiozła z Szaniaw brata i mnie, dlatego że już rodzice wiedzieli, że będzie Powstanie i żeby rodzina była razem. Trzydziestego lipca poszliśmy [z bratem] na półkolonie, które organizował ksiądz Marian Kliszko na terenie poniżej pałacu „Pod blachą” i poniżej koszar ułańskich, i 30 lipca około dwunastej przyszedł Wehrmacht, po prostu nas stamtąd wygonił. Nasze opiekunki spytały się, kiedy możemy wrócić. „A to przyjdźcie jutro”. A jak przyszliśmy jutro, czyli 31 lipca, to wzdłuż wybrzeża w okopach tak mniej więcej co pięćdziesiąt metrów stały już armaty. Oczywiście w tym czasie były skierowane w stronę Pragi, skąd mogła [nadejść] Armia Czerwona. No ale co to za problem, jak trzeba podnieść za lemiesze, obrócić o 180 stopni te armaty. Z tych armat właśnie było ostrzeliwane Stare Miasto cały czas. Długo czekałem, żeby się dowiedzieć, co było bezpośrednią przyczyną wywołania Powstania, bo przecież te nasze opiekunki, to wszystkie brały udział w Powstaniu i one oczywiście zameldowały, co się dzieje, że już trzydziestego nas wyganiają stamtąd. Z pięć lat temu usłyszałem w telewizji, że nie odwołano Powstania, bo obawiano się, że już nie dotrą wszędzie rozkazy. No to lepiej było zamordować tyle ludzi i zniszczyć miasto, a nie odwołać Powstania. No i wszystkie następstwa tego były takie, jakie były.
  • Dokąd pan trafił po Pruszkowie?

To też było takie śmieszne, bo w pewnym momencie pociąg się zatrzymał i tak staliśmy w tym wagonie dwie doby. Tak że już z jedzeniem było krucho i właśnie dwie doby później nagle otwarto wagony i okazało się, że stoimy w polu i przyjechały furmanki, czyli tak zwane podwody. Zaczęto nas ładować na te podwody i zawieziono nas do [...] odległego o parę kilometrów Białaczewa na Kielecczyźnie. Z Białaczewa, [po podzieleniu nas na grupy], wylądowaliśmy we wsi Maleniec. To jak na Kielecczyznę była bardzo bogata wieś, a właściwie to była taka ni wieś, ni miasteczko, bo było sporo warsztatów różnych. Zresztą ojciec tam pracował później. No i niestety byliśmy tam bardzo krótko.
Przeniesiono nas do kolejnej wsi Jasion, a to już było w lasach i tam już było mało ciekawie, bo obok stała jednostka ukraińska. Tak że głęboko w lasach były krowy. W lasach również przechowywano w kopcach kartofle. Kobiety rano chodziły, doiły te krowy, więc trochę było mleka do tych kartofli. To było główne pożywienie, mleko z kartoflami. Przy czym musiały się te kobiety strasznie pilnować, bo tych Ukraińców to też nie karmili zbyt dobrze. Tak że oni buszowali po całej okolicy i kradli co mogli, żeby sami mogli jeść. Nawet zacząłem chodzić do szkoły, do trzeciej klasy w tym Maleńcu, ale od tego Jasiona do Maleńca było prawie pięć kilometrów, czyli musiałem [daleko chodzić]… Może [było trochę] mniej, [mnie się tyle zdawało]. Nawet potem tego Jasiona nie mogłem na dokładnych sztabowych mapach znaleźć. Chciałem [sprawdzić], jaka to była naprawdę odległość.
No ale przyszła jesień, a szło się przez pola. Z Powstania wyszedłem w takich eleganckich lakierkach, które mój wuj zrobił mi do Pierwszej Komunii Świętej. No i w tych lakierkach przecież chodziłem wszędzie, ale to jednak były lakierki, takie czółenka, no i po prostu tonęły w tym błocie. No a potem się zupełnie rozpadły a matka znowu zaczęła jeździć na szmugiel. Skupowała żywność w rejonie Maleńca, Jasiona i woziła do Pruszkowa. Z Pruszkowa przywoziła znowu igły, nici i co było potrzebne, no i pojechaliśmy z matką po buty dla mnie. Dojechaliśmy do Koluszek, pociąg wjechał na stację w Koluszkach. Cała była obstawiona Wehrmachtem, żandarmami. Otworzyły się drzwi i rozkaz: Alles raus! Wagon był typu austriackiego jak dawno, dawno, nie typu pulman, tylko taki, co przedział to drzwi. Z nami poza innymi ludźmi była [...] starsza pani, mając monstrualną jak na mój wzrost walizę, no i nie mogła tej walizy zdjąć. Matka zaczęła jej pomagać i mówi: „Niech się pani pospieszy, bo nam jeszcze przyłożą”. Zaczęła jej pomagać, zaczęły ściągać tę walizę, ale nie mogły jej ściągnąć i w tym momencie usłyszeliśmy: Verfluchte Donnerwetter. Drzwi trzasnęły i pociąg ruszył. W całym wagonie, jak się potem okazało, zostaliśmy my w trójkę i jeden mężczyzna, któremu jakimś cudem udało się wejść pod ławkę. No i dojechaliśmy do Pruszkowa. W tym wszystkim był jeden jedyny plus, że to był pierwszy pociąg, którym ktoś [tego dnia] dojechał do Pruszkowa, bo wygarniali w Koluszkach wszystkich. Tak że to co matka przywiozła, natychmiast sprzedała, no a mnie kupiła drewniaki, które kląłem, na czym świat stoi, jak zaczął się śnieg. Bo do tych drewniaków, a było to gołe drewno, fantastycznie przyklejał się śnieg. [Chodziłem po Nowym Mieście nad Pilicą (po przeprowadzce)] i waliłem tymi drewniakami, bo nie było krawężników, takich granitowych klocków jak normalnie, tylko były krawężniki wyrobione kamieniami, brukowcami. Straszliwe to było. [W Nowym Mieście] ojciec zorganizował trochę gumy, przybił mi do tych drewniaków i mogłem już chodzić. Ale tą podróż z Jasiona [do Nowego Miasta] w tych drewniakach, to pamiętam [do dzisiaj]. To tak było.
[Z Jasiona] ojciec pojechał do Nowego Miasta nad Pilicą, tam jest klasztor ojców Kapucynów. Już jak tam dobrnął, to po prostu został przygarnięty. Ci kapucyni też ojca dobrze znali, bo tam też instalował wodociągi i kanalizację, no i został tam zatrudniony. Przejechaliśmy z tego Jasiona furmankami do Nowego Miasta nad Pilicą. Też ponuro pamiętam to, bo całkiem niezły mróz już panował, a tak furmanką się jechało jak to furmanką. Ubranka też się nie miało najlepszego, bo jakby nie było, wychodziliśmy z Warszawy 2 września, kiedy było bardzo ciepło. Cały czas Powstania, cały sierpień nie spadła ani kropla deszczu, była piękna pogoda, no i miało się to, co się miało. No ale jakoś dojechaliśmy do Nowego Miasta nad Pilicą. Zamieszkaliśmy w takim domku prawie nad samą Pilicą, na dole, w dolnej części miasta, bo sam klasztor jest na górze, skarpa jest dosyć wysoka. No i tam nas zastało przyjście Armii Czerwonej.
Przyjście było błyskawiczne. Poprzedniego dnia o ósmej wieczorem [żołnierze] jeszcze byli kawał od Nowego Miasta i to kilkadziesiąt kilometrów [...], a następnego dnia o ósmej rano byli już też kilkadziesiąt kilometrów za Nowym Miastem. No i zaczęły się niesamowite rzeczy. Ponieważ wszystkiego owało, a w szkole w Nowym Mieście był szpital głównie dla żołnierzy, i to głównie esesmanów. No i to było straszne, dlatego że tych, których nie udało im się zabrać, wszystkich zarżnięto w łóżkach. Tak że trupy leżały, no a naród się rzucił, żeby zabrać to, co się dało. Najpierw poszła żywność, bo oczywiście jej owało, no a potem całe dobro.[...]
Ojciec, jak tylko 17 stycznia została wyzwolona Warszawa, natychmiast [do niej pojechał]. Zorganizował mieszkanie, bo oczywiście rynek Starego Miasta to była sterta gruzów i to przerażająca sterta gruzów. Wychodząc 2 września, pamiętałem stojące domy, a to były zwały gruzów. No i załatwił mieszkanie na ulicy Poligonowej na Grochowie i przyjechał po nas. Jechaliśmy trochę furmanką, trochę ciuchcią, czyli kolejką wąskotorową. Dojechaliśmy do Warszawy, zamieszkaliśmy na tej Poligonowej, no i to też było dobre miejsce, dlatego że paliłem papierosy cały czas. Jak nie było czego palić, to pamiętam, żeśmy w tym Jasionie z dwoma synami naszej gospodyni normalnie suszyli pelargonie i liście [wiśni, potajemnie] cięli i [takie] palili.
Na Poligonowej, przed tym budynkiem, w którym mieszkaliśmy, były jeszcze reflektory. Pelotki były już zabrane, zostały tylko okopy, a tych reflektorów pilnowali tacy dziadkowie, jak ich wtedy nazywaliśmy, mając dziesięć lat, a byli to ludzie po prostu około czterdziestki, już taki demobil. No i kiedyś paliliśmy w jednym okopie papierosy i przyszedł taki rosyjski żołnierz i mówi: „Co wy palicie takie słomki, ja wam dam”. No i wziął nam, w gazecie zawinął na kolanie takiej machorki zdrowej i oczywiście nie powiedział słowa, że tym się człowiek nie zaciąga, że to się pali jak cygaro, tylko dymek. A myśmy oczywiście, jak to się mówi, stroili jeden przed drugim i żeśmy się zaciągali tą machorką. Skutek wiadomo jaki był, jak to się mówi: „Jechaliśmy do Rygi przez Ząbki”. No ale parę dni później znowu poszliśmy palić i znowu ten sam żołnierz miał służbę i mówi: „Dzisiaj to ja wam przyniosłem specjalny [tytoń]”. Przyniósł nam takiej machory z samych łodyg. Już potem nie paliłem więcej w życiu. Dwóch kolegów z tej gromadki, która tam była, kiedyś wróciło do palenia, ale większość [już też nie]… Byliśmy wyedukowani dokładnie. Potem wrócili właściciele tego mieszkania, w którym byliśmy, no i znowu musieli rodzice szukać pomieszczenia. Ale wtedy już były nakazy. Na ulicy Mlądzkiej 30 było mieszkanie wolne i dostaliśmy nakaz na to mieszkanie. Było to mieszkanie na Grochowie zbudowane w latach 1935 – 1939, więc tak jak to wtedy na Grochowie było, kibelek, czyli „sławojka” była na podwórzu. Różniła się od innych tym, że była murowana. Woda była z pompy ssąco-tłoczącej, też na podwórzu. O tyle szczęśliwie, że pompa była od strony ulicy, a „sławojka” była zupełnie z przeciwnej strony, więc dosyć daleko. No i tak się żyło.

  • Co było po 1945 roku, zostali państwo w Warszawie?

Tak, zostaliśmy właśnie w Warszawie na Poligonowej, na Mlądzkiej i na tej Mlądzkiej mieszkaliśmy do 1961 roku. W 1961 roku matka dostała przydział na mieszkanie kwaterunkowe na Siennickiej 42 mieszkania 11. Plus był tu, że było to porządne mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią, z łazienką. Natomiast było wybudowane z cegły silikatowej, nieotynkowane, bo cegły silikatowej się wtedy nie tynkowało. No i to było straszne, dlatego że budowano to wszystko tą metodą trójkową w super tempie. No i jak przyszedł pierwszy chłód, to zaczęło być straszliwie zimno w tym mieszkaniu. Ojciec zaczął chodzić, przykładać dłoń do ściany, no i w pewnym momencie zaczął dłubać w tynku. Okazało się, że pod warstwą tynku było świeże powietrze, bo przestrzeń między cegłami nie była wypełniona zaprawą. Później, jak się stamtąd wyprowadziliśmy, to już dużo później, budynek został otynkowany. Jak został otynkowany i szpary zamknięte, to już tam jest luksusowo.

  • Czy później pan miał jakieś nieprzyjemności w związku z Powstaniem?

Tak, mieliśmy. Na ulicy Mlądzkiej mieliśmy sytuację taką, że brata i mnie wyganiano na podwórko, żebyśmy się bawili, żeby wyglądało, że wszystko jest [w porządku]. No, ale kto przyszedł do domu, to już nie wychodził. Był tak zwany, wtedy to się brzydko nazywało [„kocioł”], „kibel”, i ludzi wywożono z mieszkania w nocy. Tak to wyglądało […]. Ojciec też nie mógł dostać pracy, ale ponieważ bardzo owało kierowców, a ojciec miał prawo jazdy, to dostał pracę jako kierowca. No i tak było. Matka zaczęła pracować [najpierw w szpitalach, a potem] w zakładach odzieżowych na Terespolskiej, obecnej firmie pod nazwą Kora. Właśnie z tej firmy dostała mieszkanie i zaczęliśmy dalej żyć.
Do trzeciej klasy, poza tym Maleńcem, tymi dwoma tygodniami, nie chodziłem już. Poszedłem od razu do czwartej klasy. Na początku to była szkoła na Grochowskiej przy Zamienieckiej, a potem dość szybko na Boremlowskiej. Szkoła na Boremlowskiej to była nowoczesna szkoła, wybudowana tuż przed 1939 rokiem. Tyle tylko, że była to bardzo dobra szkoła jakościowo, we wszystko wyposażona i w związku z tym była zarekwirowana przez Niemców i był tam szpital wojskowy. Pech chciał, że za szybko nas wprowadzono tam, bo były dwa szyby windowe, wind nie zdążono jeszcze wtedy [zainstalować] i dziwne, że nie zbudowali ich Niemcy, bo na drugie piętro musieli na noszach targać wszystkich rannych. Ale widocznie mieli problemy z wyposażeniem, w każdym razie wind nie było. Natomiast w obu szybach były karabiny przeciwlotnicze i odpowiednia liczba sztuk amunicji. Dość na tym, że kierownik błagał, żeby zabrano tą amunicję. No ale wojsko miało tyle spraw do załatwienia, także tę odkładano. No i kiedyś tam udaliśmy się, to znaczy od razu żeśmy się udali po tę amunicję. Korzystaliśmy z niej. Myśmy potrafili doskonale posługiwać się amunicją, no ale jeden kolega trochę się zagapił i wypadł mu z ręki granat. [Ten granat wybuchł i urwał mu dłoń]. No i jak to u nas, mądry Polak po szkodzie, tego samego dnia po południu już wojsko usunęło wszystko, co tam było, no ale został chłopak bez dłoni.
Skończyłem tę szkółkę na Boremlowskiej z dużymi kłopotami. To znaczy kłopotów nie miałem ja, kłopoty ze mną mieli nauczyciele, dlatego że nie byłem grzecznym dzieckiem i właśnie zawsze cierpieli nauczyciele, bo mieli zawsze problemy. Bo na ogół nie miałem trójek, ale z reguły miałem dwójkę ze sprawowania. Miałem nawet taką jedną [cenzurkę] z szóstej klasy, gdzie były pięknie wypisane wszystkie oceny i ocena ze sprawowania była odpowiedni. Tak żeby nie było wątpliwości, co to znaczy odpowiedni, to na dole było napisane: „Skala ocen za przedmioty: bardzo dobry, dobry, dostateczny, niedostateczny i skala ocen ze sprawowania: bardzo dobry, dobry, odpowiedni, nieodpowiedni”. I tak to było. Jak kończyłem szkółkę podstawową, to pan dyrektor powiedział mi: „Wystawiliśmy ci ocenę ze sprawowania bardzo dobry, żebyś się mógł dostać do następnej szkoły”. No i dostałem się do następnej szkoły.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś dodać na temat Powstania?

Na temat Powstania? Specjalnie nie chcę, dlatego że to, co bym powiedział, to by się większości nie podobało. To tyle.



Warszawa, 10 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Skwierczyńska
Klemens Antoni Tadeusz Wyszkowski Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter