Danuta Maria Wochnik-Dyjas „Brzoza”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Wochnik-Dyjas. Byłam członkiem 16. Zielonej Leśnej Drużyny Harcerskiej, która [działała] przy szkole imienia Wandy Szachtmajerowej. Całą wojnę i okupację spędziłam w Warszawie i potem również całe Powstanie, plus minus w jednym miejscu, ponieważ Południowe Śródmieście do końca było w rękach polskich.

  • Jak zapamiętała pani swoje życie przedwojenne, jak ono wyglądało?

Wyglądało bardzo szczęśliwie, pogodnie i radośnie, bo oboje rodzice byli księgowymi, oboje pracowali [i warunki materialne były niezłe]. Już nie sięgając tam czasów prehistorycznych, w 1936 roku wybudowali dom w Komorowie pod Warszawą i tam żeśmy zamieszkali. Mieliśmy tam mieszkać do końca życia. Zamieszkaliśmy pod Warszawą, ale zarówno rodzice, jak i my czuliśmy się w warszawiakami. Powiem śmieszną rzecz, że jak miałam się urodzić, a ojciec wtedy miał dom we Włochach pod Warszawą, to wynajął mieszkanie w Warszawie, żebym była zameldowana jako urodzona warszawianka, a nie (nie obrażając nikogo z dzisiejszych Włoch) urodzona w „jakichś Włochach”. No i z Warszawą rzeczywiście calusieńkie moje życie jest ściśle związane.
[...] W 1939 roku miałam dziewięć lat, więc część dzieciństwa, od 1936 roku właśnie, spędziłam w Komorowie. Tutaj od razu powiem rzecz, która potem miała reperkusje w moich losach, między innymi powstaniowych. Mianowicie w Komorowie nie było szkoły, więc nie miałam gdzie do szkoły pójść, a obowiązek szkolny [zaczynał się] w siódmym roku życia. Samej jeździć do Warszawy kolejką było trudno, wobec tego mama mnie umieściła w przedszkolu, które prowadziła księżna Leszczyńska, która w Komorowie zamieszkała po utracie swoich dóbr na Kresach. Prowadziła freblówkę (chyba wtedy to się tak nazywało) i prowadziła takie kształcenie dzieci, jak się prowadziło po dworach, czyli nie tylko czytać, pisać, ale trochę historii, trochę map, trochę wszystkiego. Rok tam chodziłam. Jak przyszedł mój siódmy rok życia, to zgłosili mnie do szkoły, która była możliwie najbliżej kolejki, żebym mogła tam sama dojeżdżać. Była to szkoła [pani Julii Statkowskiej] w Alejach Jerozolimskich, a kolejka EKD dojeżdżała wówczas do Marszałkowskiej, róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Gałczyński o tym dworcu EKD pisze bardzo ładny wiersz potem. Jak poszłam do tej szkoły, to sprawdzili stan mojej wiedzy. Ponieważ umiałam doskonale czytać i pisać, to mnie wzięli od razu, w siódmym roku życia, do trzeciej klasy. [To sprawiło], że szłam przez lata szkolne z rówieśnikami, którzy byli ode mnie mniej więcej o dwa lata starsi. Miało to potem reperkusje, dwie z naszej drużyny [okupacyjnej] dostały się do AK, bo skończyły szesnaście lat, a ja musiałam pozostać w „Szarych Szeregach” jako Pomocnicza Służba Kobiet. Nie wiem, czy nie zmyślam tej nazwy, może Pogotowie Harcerskie, nie wiem, jaka była oficjalna nasza nazwa.
Dzieciństwo słoneczne, pogodne w Komorowie, w przyrodzie, w ciszy, z wyjazdami do Warszawy, z niedzielnymi spacerami w Alejach Ujazdowskich obowiązkowo. W początku roku [szkolnego w 1939] wszystko już było przygotowane, że idziemy od 1 września do szkoły. Wtedy już miałam iść do piątej klasy szkoły podstawowej. Miałam poza tym brata, który był ode mnie o sześć lat straszy i chodził do Gimnazjum imienia Józefa Poniatowskiego. Był w moich oczach bardzo dorosły. Ponieważ mu bardzo zazdrościłam, że jest już [taki] uczony, może dlatego tak [dużo się] nauczyłam, po prostu przy nim.
Wszystko się skończyło w 1939 roku. Ojciec był głównym księgowym w jednym z ministerstw i wyszło rozporządzenie, że wszyscy muszą być najdalej dwa kilometry od miejsca pracy, żeby być dyspozycyjnym w warunkach wojennych. Ojciec zastanawiał się. Niby kolejką się dojeżdżało, ale miało się być bardzo blisko, żeby można na piechotę ewentualnie dotrzeć do miejsca pracy, która będzie [oczywiście] kontynuowana. Przecież Warszawa nie zostanie oddana i nie zginie. Rodzice się szarpali, co z tym fantem zrobić, ale chyba z 6 na 7 września albo z 5 na 6 września (już nie pamiętam) na Komorów, który miał być cichy, spokojny i bezpieczny, spadło trzydzieści bomb, które zostały czy zgubione, czy co, nie wiem. Żadna z nich nie wybuchła, a były wzdłuż całego Komorowa rozrzucone. Żadna z nich nie wybuchła, bo inaczej całe to osiedle zostałoby w puch i perzynę obrócone. To tak przeraziło rodziców, że [powiedzieli]: „Trzeba rzeczywiście do Warszawy się przenieść”. [Tak] to wszystko we wrześniu się działo, każdy się szamotał i nie wiedział [co robić]. Jedni na wschód, drudzy na zachód, epopeja się zaczęła. My wtedy jak na majówkę czy na coś, na jakiś wóz od chłopa wzięty z koniem załadowaliśmy trochę rzeczy i pojechaliśmy do Warszawy na ulicę Hożą. Tam mieszkały koleżanki mojej mamy i miały sklep z kapeluszami. Elegancki sklep był na parterze, a w wysokiej suterynie była pracowania i myśmy w tej wysokiej suterynie się oparli, bo gdzie nagle znaleźć pomieszczenie? W ten sposób całe oblężenie Warszawy (we wszystkich ważniejszych wydarzeniach Warszawy brałam udział) przeżyłam.
A jak Warszawa skapitulowała, to żeśmy... Oczywiście urzędowanie ojca w ministerstwie się skończyło prawie natychmiast. Było wezwanie, żeby wszyscy ludzie [jeszcze] w wieku poborowym szli na wschód, że tam są punkty, gdzie stwarzane są oddziały Wojska Polskiego. Większość mężczyzn rzeczywiście poprzez Pragę ruszyła w kierunku Siedlec. Mój ojciec też tam poszedł. Nie tyle, że zaginął, ile nie było już z nim kontaktu. Jak kapitulacja Warszawy przyszła, to mama wzięła Radka, czyli mojego brata starszego, i poszli na piechotę do Komorowa zobaczyć, co się dzieje z naszym domem. A dom został pod opieką. Mieliśmy służącą, dziewczynę ze wsi Komorów [...] i jej klucze żeśmy zostawili. Niestety okazało się, że jak Niemcy wkroczyli (a wkroczyli tam koło 10 września czy nawet wcześniej), to wydali rozporządzenie, że [określonego dnia] wszyscy mają być w domach, wszyscy będą rejestrowani. A domy, które były zamknięte i nie było nikogo w domu – uznali, że widocznie mieszkali tam wrogowie Niemiec, którzy uciekli. Wobec tego domy zostały rozbite, to znaczy weszli do tych domów pomimo zamknięcia, [zwyczajnie] wyrąbali drzwi. Z naszego domu zabrali absolutnie wszystko (meble i tak dalej) dla urządzenia gminy niemieckiej w pobliskim Helenowie, a resztę [z rozbitego i otwartego domu] rozkradli miejscowi, to znaczy, mówiąc szczerze, wieś polska, komorowska. Ojciec wrócił z wyprawy na piechotę, doszedł aż gdzieś za Siedlce, nie znalazł żadnego miejsca rejestracji [oddziałów Wojska Polskiego] i jak wielu innych, błąkając się, postanowił wrócić do Komorowa. Niestety, wrócił za późno, do rozbitego, kompletnie odartego ze wszystkiego domu. Mama, jak tam poszła, to właśnie zastała ojca i zastała taki stan rzeczy. Wróciła po mnie. Pamiętam, że jak mama opowiedziała, jak to wszystko wygląda, to (mieliśmy z sobą jakieś narzędzia) narzędzia, młotki koniecznie chciałam zabrać, żeby [mieć czym] reperować. Mama mówiła, że nie dam rady, bo przecież około trzydziestu kilometrów trzeba było pójść [na piechotę]. Kazała mi włożyć na siebie płaszcz Radka gimnazjalny, granatowy płaszcz, który miał wielkie kieszenie. W te kieszenie [po cichu] napakowałam narzędzi, ale wkrótce ostre narzędzia przedarły kieszenie i po nogach [zaczęły] mi [się boleśnie obijać]. Potem zwinęłam [płaszcz] w kłębek i niosłam na plecach, a mama niosła jakiś olbrzymi plecak, jakieś walizki, żeby przynieść do domu to trochę, które żeśmy wieźli do Warszawy. Zaczęło się życie okupacyjne.

  • Jak wyglądało to życie? Z czego pani rodzice się utrzymywali?

To wyglądało dość tragicznie ze względu na to, że myśmy zostali w ogóle bez niczego, tyle że mieliśmy dach nad głową. Jakoś się tam uprzątnęło. Potem był charakterystyczny moment, który wspominam jako dziecko (dziewięć lat miałam) gwałtownie dojrzewające. Poszłam do wsi Komorów, bo nie mieliśmy co jeść, do rodziny służącej, która u nas była, że może by sprzedali trochę kartofli czy czegoś i ze zdumieniem zobaczyłam, że u nich jest połowa różnych naszych drobnych rzeczy. Niemcy zabrali [głównie] meble. Uznałam, że resztę oni wzięli, żeby schować, okropnie się ucieszyłam i powiedziałam: „Ojej, jak to dobrze! Tyle rzeczy będziemy mieli jeszcze. Przyjdę z Radkiem, może pomożecie mi to zanieść?”. A oni bardzo zmieszani powiedzieli, że więcej tych rzeczy jeszcze jest po sąsiadach i że oni to pozbierają. Rzeczywiście, wiele tych rzeczy wróciło do nas na podstawie tego, że byłam przekonana, że oni po prostu pochowali to wszystko, żeby przetrzymać do naszego przyjazdu. Ale ojciec był już chyba z miesiąc czasu i nie oddawali, więc na pewno było tak, że moja naiwność ich poruszyła. Było tak, że nie mieliśmy nic do jedzenia, bo to też było pokradzione. Na wojnę niby trochę zapasów było, ale [te też zniknęły] i po prostu zaczął się głód.
Tutaj jest drugi taki moment. Mianowicie mój ojciec był bardzo pogodnym, wesołym, bardzo lubianym człowiekiem, ale umiejącym żyć tylko w uporządkowanym społeczeństwie. Natomiast zaczął się terror. Na razie w Komorowie był spokój, ale ojciec się bał. Ojciec przeżył rewolucję rosyjską, więc miał już zszargane nerwy. Ojciec w czasie rozbiorów był tak zwanym niemiecko poddanym, bo z Dolnego Śląska pochodzili jego rodzice, czyli moi dziadkowie. Jako nieliczni zachowywali polskość, tam była germanizacja bardzo silna. Zachowywali narodowość polską, ale byli tak zwanymi niemiecko poddanymi, czyli jak gdyby obywatelami niemieckimi. To [„obywatelstwo”] było dziedziczne. Dziadek musiał w wieku lat dwudziestu uciekać stamtąd, bo była uroczystość, przyjeżdżał gubernator niemiecki do osady, gdzie mieszkali, i miała być jakaś defilada, a on zorganizował, że zdechłego kota spuścił na głowę temu gubernatorowi. Ale oczywiście w takiej niewielkiej osadzie wszyscy wiedzą, co kto robi. Ledwie zdążył do domu przyjść, to już żandarmi przyszli. Tak że uciekł, tak jak stał, przez granicę do Krakowa, a z Krakowa został wysłany do Warszawy. Potem już w Warszawie żył, w Warszawie się ożenił i rozliczne rodzeństwo ojca się porodziło już w Warszawie, ale [nadal] jako niemiecko poddani. Jak wybuchła I wojna światowa, to Rosjanie wszystkich niemiecko poddanych uznali za wrogów i zesłali w głąb Rosji. W ten sposób przeżywał tam rewolucję i kiedy były pierwsze transporty w latach dwudziestych, na początku, wrócił do Polski. Zrzekł się obywatelstwa niemieckiego i już w wolnej Polsce wyrobił sobie obywatelstwo polskie. Oczywiście papiery były i było to wszystko oficjalnie załatwione. Gdyby [Niemcy] dokopali się do tego, to oczywiście różnie by się to mogło skończyć. Miał lękową sytuację i nie bardzo radził sobie w tej sytuacji. Myśmy naprawdę przymierali głodem. Mama poszła do pracy i jakieś minimalne środki do życia zdobywała. Ale ja jako dziecko byłam pogodna i wszystko to było dla mnie wesołą przygodą. Człowiek inaczej przeżywał okupację niż mój starszy brat, bo ten już dużo więcej rozumiał, a ja niewiele. Potem, już mówiąc skrótowo, z powodu tej nędzy ojciec postanowił sprzedać dom i przeprowadziliśmy się do Warszawy.
Znowu w straszne warunki, bo do siostry się przeprowadził, czyli do mojej cioci, która miała mieszkanie na ulicy Górczewskiej. Przed wojną [było ono] wielopokojowe, ale też nie mogła go utrzymać, nie miała za co, więc wynajęła jakimś ludziom. Jeden pokoik został od nich odzyskany i myśmy czteroosobową rodziną zamieszkali w tym jednym pokoju. W drugim pokoju mieszkała [ciocia]. Dopiero wtedy przejrzałam na oczy, bo w Komorowie Niemców się prawie nie widziało, ale w 1942 roku, jak żeśmy się przeprowadzili, to już udział w tym terrorze, który był w Warszawie widoczny na każdym miejscu, doszedł do mojej percepcji i wyobraźni.
  • Czy zapamięta pani jakieś szczególne sytuacje, w których ten terror był odczuwany?

Może od razu powiem, że w czasie okupacji zaczęłam chodzić do szkoły imienia Wandy Szachtmajerowej. Ta szkoła była pensją dla dziewcząt przed wojną, dość znaną w Warszawie, bo tę szkołę kończyły córki Piłsudskiego. Szkoła była nastawiona niesłychanie patriotycznie, w duchu Piłsudskiego.[…]. Przed wojną była [przy szkole] stworzona 16. Zielona Leśna Drużyna Harcerska. Starsze dziewczęta z tej drużyny, które może przed wojną już nawet maturę zrobiły, nie traciły kontaktu ze szkołą i im przyszło do głowy, żeby w warunkach konspiracji reaktywować życie drużyny, po prostu zorganizować drużynę harcerską, oczywiście w konspiracji. Na początku 1942 roku… Jeszcze powiem wyjaśniająco, że nauczycielstwo polskie (nie tylko w Warszawie, ale wiem, co się działo w Warszawie) natychmiast po okupacji zebrało się w sobie i postanowiło prowadzić kształcenie polskich dzieci, prowadząc pełen program nauczania, podczas kiedy Niemcy wydali rozporządzenie, że Polacy (którzy są podludźmi, ale mają być ewentualnie pożytecznymi niewolnikami na przyszłość) mają prawo skończyć szkołę powszechną, a tylko w wyjątkowych wypadkach jakieś szkoły rzemieślnicze. Powszechna szkoła była [więc] dozwolona, tę szkołę wydłużyli do siedmiu [...] klas. […]. A potem na przykład szkoła Szachtmajerowej, która przed wojną była pensją dla dziewcząt, stała się szkołą kursów krawiecko-bieliźniarskich. Tam był przerabiany program gimnazjum (liceum chyba się już nie mieściło, liceum było potem na kompletach) i to gimnazjum pełnego, z prawdziwą historią, z językami, nawet z uczeniem języka angielskiego w czasie okupacji. Jeszcze zabawne było to, że ta szkoła była jedną z najnowocześniejszych, w nowowybudowanym, specjalnym budynku szkolnym, który w 1939 roku Niemcy zajęli dla oddziału Wehrmachtu [...]. Ale [nauczyciele] wywalczyli… Front szkoły mieścił się od Białobrzeskiej, a kawałek, załamek, był od Radomskiej. Tam była [prywatna] klatka schodowa i przy tej klatce schodowej były mieszkania nauczycieli. [Do tej klatki schodowej przylegały] pokoje klasowe które zostały oddzielone od Niemców, znaczy wydzielone z tej części, co Niemcy wzięli. Tą klatką schodową myśmy chodzili i szkoła była tylko w czterech klasach na czterech piętrach. A nauczyciele mieszkali [po drugiej stronie klatki]… To była dziwna rodzina Szachtmajerowej: pięć sióstr Posseltówien i wszystkie były nauczycielkami. Właśnie dlatego mieszkały w szkole. W czasie wojny prowadziły nauczanie właśnie w tej klatce schodowej, a przez ścianę byli Niemcy. Lekcje angielskiego, historii czy trochę wyższej matematyki (a nie tylko w ramach tabliczki mnożenia) były prowadzone tak, że jak był znak, że obcy wchodzili na teren, a szczególnie jakiś Niemiec, to w pulpitach mieliśmy [zawsze] jakąś nocną koszulę fastrygowaną czy coś w tym sensie. Natychmiast wszystkie [notatki] zginęły i wszyscy się zajmowali szyciem koszuli. To rzeczywiście bezbłędnie działało, mimo że klasy pękały w szwach, bo przyjmowali do oporu, żeby jak najwięcej dzieci mogło się normalnie uczyć.

  • Ile wtedy klasa miała osób?

Pięćdziesiąt sześć moja klasa na przykład. Warszawa była tak zorganizowana, że jeżeli gdzieś się odbywała łapanka czy coś [podobnego], to natychmiast szkoła wiedziała, że tu i tu, na takiej ulicy jest [niebezpiecznie] i nie puszczali uczennic do domu, dopóki się nie uspokoi. Przychodziła wiadomość, że już można, to dopiero się szło do domu. Poza tym zawsze było wiadomo, że [na przykład] dzisiaj rozstrzeliwali. Bardzo często zostawały wywieszane ogłoszenia, że powiedzmy dwudziestu Polaków z Pawiaka, zaaresztowanych przypadkowo, z ulicy wziętych, zostaje zakładnikami. Jak zabity jakiś Niemiec został czy coś takiego, obwieszczenie było rozwieszane w Warszawie, że trzydziestu zakładników zostaje rozstrzelanych. To się powtarzało wielokrotnie w ciągu całego okresu okupacyjnego. Na tych plakatach było powiedziane gdzie, w którym miejscu. Dobrze było widziane przez Niemców, żeby tam przyszli przyglądać się i oglądać. A myśmy mieli za zadanie, żeby natychmiast, jak się trochę uspokoi, Niemcy odjadą, to miejsce obstawić lampionami i kwiatami. Tak się to wszystko działo.
W tej szkole, na początku 1942 roku, wraz z kilkoma innymi dziewczynami z klasy zostałam wciągnięta do 16. Zielonej Drużyny Leśnej. Początkowo była to zabawa, ale zabawa pożyteczna. To była metoda harcerska, zdobywało się sprawności, ale sprawności użyteczne. Goniec musi znać topografię Warszawy, tak że myśmy topografię Warszawy poznawały tak, że każdą uliczkę się znało. Jeżeli ma się być gońcem, to trzeba umieć zapakować paczkę, trzeba znać formalności, jak paczkę wysłać i tak dalej. Tak że w krótkim tempie… Tak samo pomoc sanitarna, pierwsza pomoc, która była rozszerzona potem o robienie zastrzyków i zakładanie opatrunku. Potem już przez fachowy personel pielęgniarski takie kursy były prowadzone. Po pewnym czasie, jak dziewczęta dojrzały i zrozumiały… Bo harcerstwo przedwojenne, a tym bardziej wojenne, było naprawdę szkołą charakteru, wszystko było położone na to, żeby wyrabiać silną wolę, żeby pomagać innym, żeby umieć sobie poradzić w każdej sytuacji. Szkolenie było prowadzone w takim duchu, że to jest nasz obowiązek i nasz wkład w walkę, że przynajmniej się przygotujemy do pracy później, w wyzwolonej Polsce. Potem, w 1943 roku, już żeśmy składały przyrzeczenie, które było traktowane jako po prostu przysięga, niesłychanie przeżywane. Potem już dostałyśmy zastępy i mieliśmy być [już] wychowawcami. Cały czas się za mną ciągnęła moja dwuletnia różnica in minus, która w tym wieku dużo znaczy. Byłam ciągle drobnym [...] dzieckiem, najmniejszym w klasie, a część dziewcząt już miała po szesnaście lat.
Najbardziej aktywne z tej drużyny, późniejsze zastępowe, zostałyśmy wciągnięte w pracę małego sabotażu. To był przede wszystkim kolportaż gazetek, poza tym różne pomocnicze prace, przenoszenie tego, tamtego, nawet przenoszenie broni, malowanie na murach kotwic i haseł antyniemieckich. Była [akcja], którą człowiek dość ostro zapamiętał. W okolicach 11 listopada postanowiliśmy [udekorować] róg… Dawniej to się nazywało 6 Sierpnia i alei Niepodległości, teraz to jest Nowowiejska róg Niepodległości. Tam był placyk i na tym placyku stał pomnik Sapera, przedwojenny pomnik, który dziwnym trafem jeszcze ocalał. Niemcy większość pomników, szczególnie tych polskich, jak Chopin, jak Poniatowski, zdjęli z cokołów i przetopili na armat, i na zbrojenia własne, a ten, nie wiem dlaczego, jakoś siedział spokojnie, jeszcze ciągle był. To był 1943 rok […]. Postanowiliśmy udekorować tego sapera. Dekoracja miała polegać na tym (naokoło był placyk i był trawnik), że setki chorągiewek uprzednio przygotowanych na patykach ostrych miały być wsadzone [ trawnik], a na pomnik - na głowę sapera miałyśmy założyć flagę. Na fladze był z kartonu zrobiony napis: „Jeszcze Polska nie zginęła”. To wszystko było o tyle trudne, że ten placyk mieścił się w morzu Niemców, tam dosłownie był jeden mieszkalny dom na rogu, [(na przeciwko pomnika)] gdzie mieszkali Polacy, może częściowo też Niemcy, bo Niemcy po prostu usuwali z części mieszkań Polaków i zajmowali [je dla siebie]. A reszta – [po drugiej stronie Alei Niepodległości] -to były zabudowania politechniki zajęte przez Niemców. […]. Na rogu Nowowiejskiej i alei Niepodległości [do dziś stoją] dwa olbrzymie wojskowe bloki, jeszcze przedwojenne, bunkrowate, olbrzymie. To było też zajęte wszystko przez Niemców. A na jednym z [czterech] rogów [skrzyżowania], naprzeciwko Niemców, stał ten saper. Wnęka była jak gdyby, ten róg był właśnie trawnikiem, skwerkiem, na tym skwerku stał [pomnik]. Dwa razy była akcja odwoływana, bo chodziło o to, żeby były chmury, bo jak był księżyc, to wszystko było widać. Trudno na oczach Niemców to robić. Wreszcie któregoś dnia były chmury. Wszystko to było znakomicie zorganizowane, tam było siedem dziewcząt czy ileś, one poszły, chorągiewki w olbrzymiej ilości powkładały. A ja z [dobrze później znaną] Majką Krassowską… Majka Krassowska była w jednym zastępie i w jednej drużynie ze mną. Też mieszkała w Komorowie i była jedną z moich najbliższych osób. Majka miała się wdrapać [na pomnik]. Miała [prawie] szesnaście lat i była wyższa, normalnie rozwinięta. Ale się okazało, że się nie może wdrapać, bo za wysoko. Ja byłam małym karzełkiem, chudym i niedojedzonym, więc lekko ważącym. Weszłam po niej i zawiesiłam przez głowę flagę. Wszystko to się odbywało [pod strażą ubezpieczającą], chodziły dwie osoby, jedna po alei Niepodległości, druga po 6 Sierpnia i jak miało być coś niebezpiecznego (bardzo często chodziły patrole żandarmskie), to one miały zagwizdać jakąś melodię. Kiedy żeśmy były na tym postumencie wysoko, koło tego sapera, to gwizd. Już nie było wyjścia, tylko trzeba było cicho zamrzeć na [pomniku]. Oni z latarkami szli, ale na szczęście ([pomnik] był jednak parę metrów cofnięty od chodnika) oni tylko chodnik omiatali, przeszli i poszli. Po chwili już było po wszystkim i [zespół] się rozszedł. Okropnie się martwiliśmy, że Niemcy sprzątną, zanim ktokolwiek to zobaczy, bo to było robione wieczorem, korzystając z wczesnej, przed godziną policyjną, ciemności. Ale dziwnym trafem do następnego dnia, do dziesiątej, to wszystko było i cała Warszawa się zjeżdżała, i aż huczało. Była ogromna solidarność i to jakoś natychmiast się roznosiło, i ludzie, którzy mogli, to: „Ach, zobaczyć coś takiego!”. Myśmy były szalenie dumne, a o dziesiątej przyjechali Niemcy, pofotografowali […] i dopiero potem zdjęli to wszystko i zniszczyli.

  • Czy oprócz pani Majki Krassowskiej pamięta pani jeszcze osoby, z którymi pani działała?

Najbliższe były (żeby doprowadzić do czasów Powstania, mówię o 1944 roku) dwie z nas, Baśka Cabalska, która żyje do tej pory, emerytowany obecnie profesor pediatrii (miała skończone szesnaście lat) i Majka (w maju 1944 roku kończyła szesnaście lat). Myśmy się rwały [do działania]. To było powszechne, że cała młodzież (przynajmniej inteligencka, ale nie tylko przecież inteligencka) już była w konspiracji, była w AK. Myśmy się rwały do poważnej roboty, to znaczy żeby być albo członkiem sanitariatu, albo łącznikiem i należeć do jakiegoś konkretnego oddziału [Armii Krajowej]. Ale tylko dwie z nas, te najstarsze właśnie, zostały zaprzysiężone do AK. Natomiast jeszcze była Agnieszka Zbijewska i Baśka Siewierska, również moja ukochana koleżanka, i ja. Tamte miały po piętnaście lat, a ja miałam czternaście. Jednak było to ściśle przestrzegane, w każdym razie do czasu rozpoczęcia Powstania, że brali do AK dopiero powyżej szesnastu lat. Chyba że ojciec z córką czy [synem] -coś takiego, to może się zdarzało trochę wcześniej. Do tego stopnia, że [niektórzy utajali] wiek, żeby mógł brać udział. [Baśka Cabalska i Majka] miały przydział do konkretnej jednostki, myśmy miały również przydział, to znaczy była sieć zawiadomień. Jak miał być sygnał Powstania, to miałyśmy mieć podane, gdzie mamy się zgłosić. Naszą komendantką miała być druhna „Buńka”.
Druga charakterystyczna rzecz, którą trudno zrozumieć, ale obowiązywały konspiracyjne reguły. One były rzeczywiście bardzo głęboko wdrożone i świetnie funkcjonowały. Jeżeli człowiek dostawał polecenie, żeby gdzieś dostarczyć na przykład bibułę (czyli kolportaż), to jak teraz się mówi: zapamiętaj, zakuj, zapomnij, tak wtedy było to samo: zapamiętaj adres, nie wolno nigdzie zapisać tego adresu, oddaj pod wskazany adres i zapomnij ten adres. Można było powiedzieć, że jeżeli człowiek musiał zapamiętać i to dobrze zapamiętać (bo nie daj Boże, jakby trafił pod niewłaściwy adres), to jak to potem można zapomnieć? Można zapomnieć, bo jak później, już po Powstaniu, po wojnie, chciałam sobie przypomnieć, to tylko wiedziałam orientacyjnie, gdzie to było mniej więcej. Może w tym domu, może w tym, może w tamtym. W tamtym miejscu, w tej okolicy to było, ale adresu żadnego człowiek nie pamiętał. Nawet adresu hufcowej, u której się bywało w czasie okupacji przynajmniej parę razy, też nie potrafiłam po powrocie do Warszawy sobie przypomnieć, tylko wiedziałam, że to było w okolicy Odyńca. Poza tym wszyscy mieli pseudonimy, nikt się nie odważył zapytać: „Jak się nazywasz?”. Pseudonim wystarczał. Oczywiście, jak się chodziło razem do szkoły, to się ze szkoły znało nazwiska, ale jeżeli gdzieś się było chwilowo, w jakiejś tam grupie, to były tylko pseudonimy i nie było wiadomo, skąd oni są, gdzie oni są, w którym zgrupowaniu. O żadnym zgrupowaniu człowiek w ogóle nie słyszał, nie wiedział. Jak mój brat szedł do Powstania, to nie miałam pojęcia, w jakim kierunku. On nie miał pojęcia, w jakim kierunku [idę] ja. W związku z tym potem człowiek się nie mógł absolutnie znaleźć. Jeżeli byłeś w przypadkowym jakimś środowisku przyklejony, tak jak ja się potem przykleiłam, to były tylko ewentualnie imiona, pseudonimy, ale ani jednego nazwiska nie znałam, bo to było dla mnie obce środowisko, poza tym że wiedziałam, że jakieś harcerskie, [bo się mówiło per druhno].

  • Czyli to była już praca przygotowawcza, już państwo wiedzieli, że Powstanie niedługo wybuchnie?

Tak, to się wiedziało. Już lipiec był na rozżarzonych węglach, szczególnie druga połowa lipca. Jeszcze muszę powiedzieć jedną rzecz. W międzyczasie moja matka (zaraz po sprzedaży domu i przeprowadzeniu się) umarła, a rok później ojciec się ożenił, przerażony tym, że został z dwójką [dzieci]. Wprawdzie już myśmy się uważali za dorosłych (dwanaście i osiemnaście lat), ale ojciec uważał, że to będzie wyjście, i ożenił się po raz drugi. Potem, w 1944 roku w lutym, urodził się brat przyrodni. Oni mieli mieszkanie na Wilczej róg Poznańskiej. W związku z tym ożenkiem myśmy się przeprowadzili tam. Znajomość była stąd, że ta rodzina (tam były głównie panie) miała sąsiedni dom w Komorowie, [obok tego], który potem żeśmy sprzedali. Stąd się znaliśmy. W każdym razie ojciec ożenił się po raz drugi i zamieszkaliśmy na Wilczej 46 róg Poznańskiej.
Jeszcze jedna rzecz, której nie powiedziałam. Oczywiście jak wstępowało się do harcerstwa (to były dzieci jednak), to musiała być zgoda rodziców. Moja matka się zgodziła, ale mój ojciec, który był kłębkiem nerwów i lęku, nie wiedział o tym. Potem Radek wstąpił do AK, też ojciec o tym nie wiedział, tak że myśmy mieli konspirację podwójną, ogólną i domową, a jeszcze potem, jak [ojciec] się ożenił, to jeszcze było parę osób w tym domu, które też nic nie wiedziały, więc to pewne trudności powodowało, ale [jakoś] funkcjonowało. Mówię o tym, dlatego że szkoła się skończyła w czerwcu, wobec tego nazywana ciocią żona ojca, mając małe dziecko, chciała, żebym była w Komorowie, a ja musiałam być w Warszawie, bo zbliżało się Powstanie. W końcu brat mi pomógł o tyle, że powiedział, że w strasznym stanie są moje zęby, muszę się leczyć u dentysty i ściągnął mnie do Warszawy na ostatnie dwa tygodnie. Tylko nieszczęście chciało, że ojciec uważał, że jednak powinien, nie wiem, czy pilnować nas, czy mieszkania. Ciocia z tym małym mieszkali w Komorowie, a on jeździł między Komorowem a Warszawą. W każdym razie stało się tak, że utknął na Powstanie na Wilczej.
Ostatnie dni były strasznie gorączkowe, cała Warszawa latała na dworzec podziwiać, Niemcy wracali ze wschodu, jechały pociągi strasznych, kompletnie pobitych, poranionych. Widok był… Polacy się cieszyli oczywiście. Ale ewidentne rozprężenie było, po raz pierwszy jakoś się luźniej zrobiło, ludzie chodzili po ulicach, młodzi, obładowani niby chowaną bronią, napadali na Niemców gdzieś w ulicach, a ci oddawali dość łatwo broń. Było szalone rozprężenie i wydawało się, że po prostu Niemcy kaputt, jak to się mówiło i że to już tylko chwila, idziemy do Powstania na dwa, trzy dni. Wiedzieliśmy, owszem, o tym, to nam mówiono, że chodzi o to, żebyśmy wyzwolili Warszawę własnymi rękami, że delegatura rządu londyńskiego, która jest w Warszawie, po prostu chce wystąpić jako oswobodziciele, którzy sami sobie Warszawę oswobodzili, jako prawowita delegatura rządu wobec Rosjan. Wiemy, jak było. Rosjanie byli tak przebiegli, że namawiali do Powstania, ulotki krążyły po Warszawie, przez radio nadawali [...], żeby napadać na Niemców, żeby pomagać, żeby wyzwalać własną stolicę. W Warszawie po prostu wrzało i naprawdę nie wiem, co „Bór” Komorowski miał zrobić, bo większość ludzi mówiła i chyba miała rację, że jeżeli by nie dał sygnału, to by chyba Powstanie samo wybuchło. Tym bardziej że Rosjanie namawiają. Jak to? Oni wzywają do boju, a my z bronią u nogi? Powiedzą, żeśmy z Niemcami pakt zawarli czy coś w tym sensie. Wszyscy szaleli. Już wszystko upada, ci już są na Pradze, to jest dwa, trzy dni, wyzwolimy sami Warszawę i pójdziemy z nimi dalej Niemca bić, do samego Berlina.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Teraz moja osobista tragedia, palec boży, przeznaczenie, nie wiem, jak to nazwać. Pierwsze wezwanie do Powstania, pierwszy sygnał (bo był parę razy sygnał odwoływany) był 28 lipca. Normalnie, siecią przyszła do mnie wiadomość, że mamy się zgłosić na ulicę Twardą, to znaczy ja, Baśka Siewierska i Agnieszka, te trzy, które były w Pomocniczej Służbie Kobiet.[...]. Mój brat też dostał wezwanie 28 lipca. Myśmy na Twardą pobiegły gdzieś o pierwszej i powiedziano nam, że będzie odbicie Pawiaka i że mamy być pod Pawiakiem wieczorem. Będziemy odbierać każda po jednym odbitym, [każda] ma się nim zająć i doprowadzić go pod ustalony, wskazany adres. Pojedyncze osoby w pojedynczych miejscach miały być oddane pod opiekę. Nie bardzo było wiadomo, czy to jeszcze ma być [akcja] w tajemnicy przed Niemcami, czy to już wybucha Powstanie, ale ponieważ brat też dostał wezwanie… Jak pytałyśmy się druhny „Buńki” (też nazwiska nie wiem), czy to już wybuch Powstania, [odpowiedziała]: „Nie wiem. Macie się zgłosić na Koszykową − to był budynek politechniki − i tam czekajcie. Łącznik przyjdzie, który powie, gdzie macie czekać na tych z Pawiaka. Z tym że przedtem musicie − każda dostała adres − sprawdzić, czy są przygotowani na to, żeby [ich] przyjąć”. Pamiętam, że poszłam w okolice Niepodległości, by widzieć to mieszkanie. Jakaś starsza pani otworzyła i powiedziała: „Tak, wiem, przyjmę. Uważajcie na siebie”. A to była dzielnica, że trzęsło się od Niemców, tam sami Niemcy byli. Myślę sobie: „Boże, jak on będzie w jakimś [ciężkim stanie]”. Kazali jeszcze zabrać z sobą chlebaki z opatrunkami, bo nie wiadomo, w jakim stanie będą. Zabrałam to wszystko i żeśmy się we trójkę zgłosiły na Koszykową, gdzie miał przyjść łącznik i powiedzieć, gdzie mamy biec po odbitych z Pawiaka, ale nikt nie przychodził. Jak myśmy tam czekały, to ktoś mi powiedział, że mam bardzo brzydką wrzodziankę na twarzy. Ktoś mi dał lusterko. Faktycznie, czerwona gula, bez żadnego czopka ropnego. Zakleiłam to, kładąc zieloną maść, którą się na ropne rzeczy kładło i zakleiłam na głucho plastrem. Przed godziną policyjną przyleciał łącznik i powiedział, że wszystko odwołane. A żeśmy oboje z Radkiem, z bratem, zostawili ojcu pod poduszką listy, że idziemy do Powstania, że trudno, że przepraszamy, że nic nie wie. Więc jak tuż przed godziną policyjną wracam do domu, myślę: „Boże, już pewnie znalazł ten list”. Ale Radek powiedział: „Wyjąłem już te listy”. Bogu chwała. Była tylko awantura, że wracam właściwie prawie po godzinie policyjnej. To był 28 lipca.
Potem były zupełnie oszalałe trzy dni, gdzie od rana do nocy człowiek latał, organizował punkty opatrunkowe, miejsca szpitalne. Ze wszystkich szpitali… Mieliśmy tam pielęgniarki, oczywiście konspiracyjne, które nam wynosiły strzykawki, sterylizatory, myśmy urządzały pościel, łóżka. Tu szpital, tu punkt opatrunkowy, tu to. Wracałam do domu tylko na dwie, trzy godziny, żeby się przespać i leciałam znowu.
Pierwszego sierpnia rano jak zwykle wstałam, żeby gdzieś lecieć, bo coś jeszcze trzeba było robić. Poczułam, że mam jakąś dziwną twarz. Spojrzałam w lustro i stwierdziłam, że mam [na twarzy] mniej więcej bochenek chleba na fioletowo i zielono zabarwiony. Mój zdenerwowany ojciec akurat wszedł i zobaczył: „Coś ty znowu narobiła?”. Galopem do lekarza. Lekarz był niedaleko, była przychodnia na Polnej. Jak żeśmy tam poszli, to widziałam, że lada moment będzie wezwanie i tylko modliłam się: „Boże, żeby coś zrobili i żebym mogła iść”. Ale jak przyszłam, to tam był straszliwy rozgardiasz, ponieważ cały ten ośrodek gotował się do Powstania, więc wszystko pakowali i lekarz latał nieprzytomny. Spojrzał na mnie, powiedział: „Coś ty wymyśliła? Przecież ty umrzesz! Siostro, nie mogę tego nacinać, bo jest twarde, jak nie wiem. Niech pani da podwójnego delbeta. Albo przeżyje, albo nie przeżyje”. Podwójny delbet to było wtedy... Nie było w ogóle antybiotyków w czasie okupacji. Moja matka zmarła, bo miała krwawą dyzenterię, to było nie do wyleczenia. W ostatniej chwili gdzieś na targu była od Niemców kupiona (bo już na Zachodzie była, Niemcy mieli) penicylina. Tę penicylinę lekarz drżącymi rękami, bo w ogóle na oczy nie widział antybiotyków, przetoczył i mama odzyskała przytomność po to, żeby się z nami pożegnać, bo już było za późno. [W przychodni] też nie mieli żadnych antybiotyków [...]. Na takie coś to czekało się, aż zrobi się ropień możliwy do przecięcia. To było twarde jak kamień dosłownie i olbrzymie. Dawało się tego delbeta. To było białko, które wywoływało potworną gorączkę i w tej gorączce organizm sam miał odpornościowo usiłować zwalczyć infekcję. Ponieważ mi dali podwójnego delbeta, a ważyłam może ze czterdzieści kilo, to już wchodząc z powrotem na Wilczą (a [tylko] kawałek jest z Polnej na Wilczą), na czwarte piętro wejść nie mogłam. Położyli mnie na jakiejś kanapie i dali termometr, to termometr się zepsuł, bo było powyżej czterdziestu dwóch.
Właściwie pierwsze trzy dni byłam nieprzytomna, drgawki miałam czy coś takiego. Przyszły po mnie Agnieszka z Baśką, że jest wezwanie. Radka też już wezwali. Wtedy jeszcze byłam przytomna. Wystarczyło, że spojrzały na mnie w tej gorączce, że [powiedziały, że] mnie usprawiedliwią (na Lwowską mieliśmy się zgłosić, a to znowu było parę kroków ode mnie) i że będą do mnie przychodzić i mnie informować, skoro na [tak blisko] mają przydział. Pierwsze parę dni byłam nieprzytomna zupełnie, one przychodziły, przynosiły mi materiały, bo siostra powiedziała: „Gorące okłady trzeba robić. Albo przeżyje, albo nie przeżyje”. Został ojciec, który nie miał pojęcia, jak sobie poradzić z tym. One wszystkie materiały opatrunkowe przynosiły, wpadały. Dopiero gdzieś po dwóch tygodniach to pękło, ropa się wylała. Tego wszystkiego nie pamiętam. Jak już się ocknęłam, to miałam ranę, jeszcze ropa ciekła, ale już było stęchnięte. One mówiły: „Nic się nie martw. Po pierwsze nikogo w ogóle nie było na Lwowskiej, myśmy z nikim kontaktu nie nawiązały. Spędziłyśmy tam całą noc, czekając, ale nikt nie przyszedł w ogóle do nas. Dowiedziałyśmy się, że na Piusa – czyli na Pięknej – jest jakiś ośrodek harcerski. Tam nas przyjęli i jesteśmy tam, ale jesteśmy wśród obcych zupełnie, nie w naszej grupie”.
  • Którego to było sierpnia, jak panie się zgłosiły na Piusa?

One się zgłosiły natychmiast, następnego dnia, bo siedziały i nie było nikogo. Ktoś je poinformował, że jakiś ośrodek harcerski jest na Piusa, czyli na Pięknej późniejszej. One tam się zgłosiły i zostały przyjęte, ale były trochę skwaszone. Pełniły tam jakąś pomocniczą służbę, ale były wśród kompletnie nieznanych sobie ludzi. Obie pochodziły z Ochoty. Już w tym czasie Ochota była odcięta, bo na Ochocie Powstanie nie wypaliło, trwało kilka dni. Potem Niemcy postawili taką linię, że na Ochotę przedrzeć się absolutnie nie było można. Dochodziły jakieś wiadomości o Zieleniaku, o tych mordach i gwałtach, trochę mniejszych niż na Woli, ale tak samo przez Zieleniak [piekło] przechodzili. Tam byli „własowcy” i tak dalej. One nie mogły [zajść] do domu, a poza tym zamartwiały się o matki. Obie miały tylko matki, bo ojcowie już zdążyli poginąć. Były bez żadnego punktu oparcia, tak że jak już ocknęłam się (to było koło 15 sierpnia), to one mówiły: „Nie martw się, to bardzo dobrze, bo możemy przynajmniej przyjść się umyć”. Jeszcze przychodziły ze dwa, trzy dni, a potem słuch o nich zaginął. No to myślę sobie: „Muszę iść szukać ich gdzieś”. Jeszcze im mówiłam: „Słuchajcie, pójdę do was”. Ale jak wstałam, to się przewróciłam. Powiedziały: „Przestań, przecież to się musi skończyć, lada chwila wejdą ruscy, a ty i tak do niczego się nie przydasz, bo jesteś przecież taka słaba”.
Zjawił się brat, który należał do baonu „Kilińskiego”, do 3. kompanii, brał udział w oswabadzaniu Prudentialu, a potem PAST-y. To było już 19 sierpnia. [Nie], najpierw pojawiła się moja drużynowa „Inka”, która była w patrolu sanitarnym, w którym była Majka [Krassowska] i Baśka Cabalska. Poinformowała mnie, że moja najbliższa przyjaciółka Majka została w pierwszej godzinie Powstania… To znane jest, bo jej postać jest wielokrotnie wymieniana [i eksponowana w Muzeum Powstania Warszawskiego]. W każdym razie to było tak, że 1 sierpnia, nieco po piątej, jechali chłopcy, rikszą wieźli broń dla oddziału, który... Pomylę może: [ulica] Wielka róg jakiejś, one tam były na kwaterze i tam był ten [ich] oddział „Gurt”, a na drugim rogu była „Astoria”, hotel, który był burdelem dla Niemców. Uważało się, że to żaden dom czy urząd niemiecki do zdobywania. Jechali sobie tą rikszą, a jakiś esesman z „Astorii”, z tego burdelu, zorientował się, że Powstanie. Postanowił włączyć się do walki. Miał karabin maszynowy i karabinem maszynowym czy wielostrzelnym wykończył tych chłopaków na rogu chyba Chmielnej i Wielkiej, jeżeli dobrze mówię nazwy ulic, których nie ma już teraz. Ta broń rozrzucona leżała. Bezcenna broń, więc ktoś wpadł na kwaterę i zapytał się, czy ktoś pójdzie po rannych. „Inka”, moja drużynowa, zgłosiła swój patrol. Cztery wyszły, po dwie z noszami. Z tego ocalała tylko drużynowa „Inka”. Majka została postrzelona w brzuch, Baśka miała strzaskaną nogę, a Lilka, która pochodziła z innej grupy, została zabita na miejscu. Potem, pod osłoną nocy, Majkę ściągnęli do jakiejś pobliskiej piwnicy i tam nad ranem umarła. Nawet nie dotarła do żadnego szpitala, bo to wszystko się tak nagle stało. A Baśka dotarła do jakiegoś szpitala i właściwie całe Powstanie spędziła głównie w szpitalu na Złotej 58. Potem Niemcy ich zabrali i dziwnym trafem nie ukatrupili, tylko wywieźli do Brwinowa gdzieś. Tam ją rodzina znalazła i zrobiła wszystko, żeby tej nogi jej nie ucięli, bo chcieli jej uciąć. Założyli jej w szpitalu gips, całe Powstanie w tym gipsie przeleżała, a tam były wszy i różne inne gangreny, dlatego groziło obcięcie tej nogi, ale jakoś wywalczyli i na tej nodze, wprawdzie wykrzywionej i kulawej, ona skończyła medycynę i żyje do tej pory, teraz już mocno ograniczona w ruchach, to znaczy w chodzeniu. Majka zginęła i została pochowana na miejscu.
To mną wstrząsnęło, błagałam „Inkę”, żeby mnie zabrała, bo ona była koło 16 sierpnia. Wyśmiała mnie: „Nie nadajesz się do niczego, ty przecież mężczyzny nie weźmiesz na plecy i nie wyniesiesz. Baśkę i Agnieszkę muszę zabrać do siebie, bo nie mają żadnego punktu oparcia, bo Ochota odcięta”. Ale Baśka i tak nie dotarła do niej, bo została w międzyczasie postrzelona w płuco i też trafiła do jakiegoś szpitala. Tak że tylko Agnieszka dobiła do tego patrolu sanitarnego, który uszczuplił się prawie do zera. One gdzieś tam były, oczywiście nie wiadomo, czy w tym samym miejscu. Długo w ogóle nie widziałam ich, nie wiedziałam oczywiście, gdzie są, bo nadal obowiązywała konspiracja i się nie podawało [lokalizacji]. Potem tak samo: 19 sierpnia przyszedł do nas na przepustkę Radek i na moją propozycję, że z nim pójdę, również mnie wyśmiał. A poza tym wściekł się, wybuchnął wtedy. Miałam pretensję do niego w swoim beznadziejnym, młodzieńczym zapale, dziecięcym prawie ,że on był mocno sfrustrowany. Powiedział mi: „Codziennie giną młodzi ludzie, codziennie kładziemy do grobów, nie ma już gdzie kłaść. Jesteśmy w okolicach Nowego Światu”. Mieli wtedy kwaterę w szkole Górskiego, potem byli przerzuceni na Nowy Świat, ale później się dowiedziałam o tym. Naprzeciwko było Muzeum Narodowe i Bank Gospodarstwa Krajowego, który był obsadzony przez Niemców z „szafami”, czołgami, czym kto chce. Oni byli na Brackiej, a od Nowego Światu już byli Niemcy. [Ale] już wybiegam [czasowo], może zachowam chronologię. Jedni i drudzy powiedzieli mi, że absolutnie mnie nie wezmą, że się nie nadaję i że mogę na miejscu coś robić, ale nie tam.
Rzeczywiście, po tym wszystkim zaczęłam się rozglądać za pracą gdzieś [blisko] i dowiedziałam się, że na ulicy Wilczej, ale po drugiej stronie Marszałkowskiej, jest jakiś ośrodek harcerski. Po 19 sierpnia, 20, 21 sierpnia mniej więcej, odszukałam ten ośrodek. Swoim zwyczajem nawet nie wiem numeru tego domu, ale jak się potem okazało, to przypuszczam, że to była poczta polska i hufiec „Zawiszy”, który wspaniałą pocztę powstańczą organizował, bo było mnóstwo takich chłopców, pamiętam, że pocztę nosili. Na tym terenie, w podwórku, był ośrodek harcerski, była druhna „Janka” (starsza, koło czterdziestu lat) i miała jakąś swoją drużynę też raczej dojrzałych dziewcząt. Do niej się zgłosiłam, okropnie się sumitując, że taka byłam niesubordynowana i nie zgłosiłam się na swój [punkt], ale i tak tam nikogo nie było. Czy ona by mogła mnie przyjąć do siebie? Powiedziała: „Dobrze, ale właściwie to…”. Oni głównie gotowali. Zajmowali się ściągnięciem aprowizacji i gotowaniem dla oddziału, który stacjonował u wylotu Kruczej w kierunku na Aleje Ujazdowskie. Miały dużo roboty, żeby zapewnić zaopatrzenie i gotowanie. „Ale mamy właściwie dość ludzi, tylko jak trzeba iść po zaopatrzenie, to wtedy zawsze za mało ludzi jest, to ciebie wezwiemy. A mamy tutaj taką jedną robotę, tylko nikt nie chce się jej podjąć”. Mówię: „Bardzo chętnie się podejmę każdej roboty”.
W sąsiednim domu w piwnicach był warsztat produkcji broni. To znaczy tam różni mali chłopcy, którzy myszkowali po okolicy, znosili sterty niewypałów. Pracowało tam trzech starszych mężczyzn, majstrów, którzy mieli tokarkę. Rozkręcało się te niewypały i oni robili z tego nowe granaty. Poza tym robiło się „sidolki”, butelki z benzyną i zapłonem. Od tego to już byłam specjalista: od rozkręcania i wysypywania prochu. Oni się bardzo zaprzyjaźnili ze mną, mówili: „Bogu chwała”. Jak mieli pomocników przedtem, to co chwila były jakieś mniejsze i większe wybuchy, a ja w swojej systematyczności bardzo im byłam pomocna. Potem taka refleksja mi przychodziła, że byłam pełna podziwu dla mieszkańców tego domu, bo jeżeli by tam trafił jakikolwiek pocisk, to by cały dom wyleciał w powietrze, o nas nie mówiąc, a jednak wszyscy bardzo serdecznie się odnosili.
Tam byłam właściwie do końca Powstania, do ostatnich dni września, z tym że stale byłam przywoływana: a to poleć tam, a to poleć tu, a to zanieś to, a to przynieś to. Poza tym we wszystkich wyprawach do jakichś hurtowni, w których były składy jedzenia, zawsze byłam wołana, bo chodziło o to, żeby jak najwięcej przynieść naraz. Na początku to były niedalekie stosunkowo wycieczki, raczej w obrębie Śródmieścia i bliskiego Mokotowa, a potem już zostało wszystko wypróżnione. Zapanował w Warszawie absolutny głód, ludzie nie mieli absolutnie co jeść, wszystkie psy, koty zostały zjedzone, ptaki, gołębie. Ludzie próbowali i szczury jeść.
Właściwie nocowałam w domu na Wilczej, jak mi kazał zarówno brat, jak i drużynowa. Pilnowałam ojca, który nawet brał udział w obronie przeciwlotniczej domu. Sprawa się robiła coraz bardziej tragiczna. U nas już kompletnie ojciec nie miał co jeść, bo ludzie, którzy na stałe byli w Warszawie, to mieli jakieś zapasy zrobione, a myśmy się przenieśli do Komorowa i zapasów specjalnie tu nie było, szybko się wyczerpały. Żyło się tylko o tak zwanej plujce. „Plujka” to była pszenica, ojciec skądś zdobył młynek i łupał pszenicę. Nie na kaszę, bo razem z łuskami, ze wszystkim i to się potem gotowało, póki była elektryczność, póki był gaz. Potem się skończył gaz, elektryczność. Jeszcze mieliśmy kostki, które na maszynce można było palić i jakoś zupę zagotować. Jedyną doprawą tej zupy były (znalazłam w domu) krople czosnkowe, niby lecznicze. Po kropli dodawałam do porcji tej zupy, żeby to się dało zjeść. A poza tym się siedziało i pluło, bo te łuski były przecież… Nie wiem, jak to się nazywa, w młynie robią otręby z tego, a to wszystko było razem. Był naprawdę głód absolutny, po prostu ludzie nie mieli co jeść kompletnie.
Nasz oddział, który był na naszym utrzymaniu, też już nie miał co jeść. Ostatnia wyprawa, jaką pamiętam, była na Śródmieście północne, to chyba były składy Haberbuscha. Tam jeszcze była możliwość jakiegoś żyta, mąkę jeszcze można tam było zdobyć. Myśmy dostawali przewodnika i dziesięć, piętnaście osób szło. Poszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Oczywiście pod barykadami i tak dalej, bo wszystko było pod obstrzałem. Całe Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska była pod obstrzałem, a poza tym byli „gołębiarze”, którzy chodzili po dachach i strzelali do ludzi, tak że się szło podziemiami. Aleje Jerozolimskie czy Marszałkowską pod barykadą się chyłkiem przechodziło i albo się udało, albo nie. Myśmy przeszli Alejami Jerozolimskimi na drugą stronę. Pamiętam tę [wyprawę] jako wstrząsające przeżycie, bo w Śródmieściu południowym wprawdzie potem zaczął się już ostrzał i zaczęły się bombardowania, i zaczęło się wszystko obracać w puch i perzynę, ale ciągle jeszcze trochę domów było. A tam już nie było kompletnie domów, tylko były ścieżki po górach, dolinach. Potem po południowej [stronie] było to samo w ostatnich dniach, ale wtedy to jeszcze u nas był luksus, a tam nie było kompletnie domów, tylko były kikuty.
Nasza wycieczka wyglądała w ten sposób: była kompletna, czarna noc, w nocy się szło, bo inaczej nie było można. Przechodzimy koło takiego kikuta, kompletnie zrujnowanego, tylko, powiedzmy, do pierwszego czy drugiego piętra jakiś kikut sterczał i gdzieś tam Powstańcy bronią przyczółka. A dosłownie dziesięć, piętnaście metrów [dalej], w drugim kikucie są Niemcy i oni walczą ze sobą, raz się wypychając, raz zdobywając te kikuty. Człowiek na to patrzył i mnie po prostu… Co tych ludzi trzyma, o co oni tu walczą? O to, czy ten kikut będzie po tej stronie, czy po tej stronie? Przecież ci ludzie giną i przychodzą nowi, i giną, a wszędzie naokoło już pustynia. To było strasznym przeżyciem. Myśmy dotarli do Haberbuscha, dostaliśmy worki chyba po sto kilo czy coś. Potem był powrót, człowiek się niezliczone razy przewracał pod tym workiem.
Wróciłam ze świadomością, że nie ma chyba wyjścia z sytuacji, dopóki wszyscy nie zginą. To był dla mnie rzeczywiście wstrząs. Myśmy wprawdzie z dachów oglądali tę północną część. To było morze ognia, ale ciągle człowiek myślał, że ogień to ogień, ale że coś tam jeszcze jest, a już cała Wola, cała Towarowa, Wielka, Prosta, to wszystko było kompletnie w ruinie. Potem Starówka przecież była też w puch i perzynę obrócona, jeszcze została enklawa: Bracka, Nowy Świat. Właśnie na Brackiej był dom przechodni, duży dom, który miał bramę od Brackiej 18, a po drugiej stronie był Nowy Świat 19-21 czy ileś. W środku, na parterze, było kino „Colosseum”, jedno z dużych kin. Oczywiście wszystko było już zrujnowane, „Colosseum” było już pod gołym niebem (to znaczy [widownia] „Colosseum”). Bracka była w rękach polskich, a front Nowego Światu był w rękach niemieckich. Walka polegała na tym, że jednego dnia [Polacy] atakowali i wypierali Niemców z Nowego Światu, drugiego dnia [Niemcy] atakowali Polaków z Brackiej, ale na tej Brackiej się trzymali. W ten sposób zginął mój brat. Poszedł do ataku na Nowy Świat i został ugodzony kulą na środku „Colosseum”. Nie mógł iść. Nie wiem, czy kręgosłup miał przetrącony, czy co. Wysłali sanitariuszkę po niego, sanitariuszka została zabita przy nim. No to go zostawili, bo co mieli robić. Potem Niemcy atak przypuścili, a potem, jak Polacy w nocy znowu [kontratakowali], to [okazało się, że] Radka zabrali Niemcy. Więc jeszcze go prawdopodobnie męczyli, zanim go zabili do reszty. Nie wiem, gdzie jest. Po wojnie, jak już wróciłam, byłam przy ekshumacji wszystkich grobów. W nikim go nie rozpoznałam. Chodziłam tam, po banku i Muzeum Narodowym. Tam też były mogiły. Niczego tam nie znalazłam, rozpłynął się. Prawdopodobnie, ponieważ to wszystko płonęło, pewnie w którymś momencie go zastrzelili i wrzucili w ogień, i koniec. A dowiedziałam się o tym… Jak wróciłam do Polski, to nikt nic nie wiedział. Chodziłam na to miejsce. Dowiedziałam się od kolegi brata, starszego trochę, który zwerbował go do AK i potem stał się kronikarzem Batalionu „Kiliński”. Opowiedział o tych szczegółach, powiedział, że [Radek] tam zginął. Było ogłoszenie w gazecie, że w kościele na Dobrej będzie msza za „Lilkę”, która zginęła 8 września na ruinach „Colosseum”. Poszłam tam. Byli rodzice. Zapytałam, czy coś wiedzą o okolicznościach. Okazało się [...], że właśnie ona zginęła przy Radku. Tyle się dowiedziałam o nim.
Wracając do mnie: pracowałam w tym warsztacie rusznikarskim. Poza tym biegałam z różnymi posłaniami. Właściwie ani razu się nie bałam, mając te czternaście lat. To jest kwestia niedojrzałości chyba, ale miałam też przekonanie, że wyjdę z tego cała. Było tak, że ludzie niektórzy mieli takie przekonanie i póki mieli, to nie ginęli. Jak wpadali w melancholię i popłoch, to ginęli. Widocznie czy szybkość reakcji się stępia, czy co. Albo może po prostu taki los. Ale miałam kilka razy takie sytuacje, że uważałam, że jestem pod specjalną opieką, że tak powiem i że to przeżyję, i że mnie nic nie weźmie. Na przykład gdzieś leciałam z czymś i był nalot. Był dom Hoża róg Poznańskiej, pięciopiętrowy z żelbetonowymi sklepieniami nad bramą. W Warszawie uważało się, że to najbezpieczniejsze miejsce, tego nic nie przebije, więc najlepiej w bramie stać. Wpadłam do tej bramy, bo już bombowiec leciał, już za chwilę wypuści bombę. Ale wskoczyłam na stopień klatki schodowej, bo jakoś w tej pustej bramie stać mi było głupio, i bomba spadła metr ode mnie. Nie wybuchła. To było raz. Drugi raz – chodziło się po wodę na Poznańską 11, tam było trzypodwórkowe przejście, dom przejściowy i tam stała prastara, nie wiem, jakie pamiętająca czasy, studnia. Z tej studni wszyscy czerpali wodę, [to było] jedyne źródło, bo już wodociągi nie działały. Chodziłam po tę wodę, a Niemcy bezkarnie zupełnie latali nad Warszawą. Bombowce szły i zrzucały bomby w odstępach, latały myśliwce i strzelały do wszystkiego, co się rusza. Na tych podwórkach były krzewy, ale nie było jakiejś osłony i zawsze kupa ludzi była po wodę, bo potrzebowali wody. Jak tam byłam, to nieraz przylatywały właśnie takie myśliwce. One latały dwa metry nad ziemią, tak że się widziało twarze [pilotów]. Siali po tych ludziach, nigdy nie oberwałam, więc doszłam do wniosku, że jestem niezniszczalna i że mogę wszystko robić, i wszędzie chodziłam. Właściwie strachu nie przeżywałam, byłam na tyle głupia widocznie, niedojrzała, że to do mnie nie docierało.
W końcu zaczęły chodzić słuchy o kapitulacji. Przyleciała skądś moja drużynowa, powiedziała, że załatwione są prawa jeńców wojennych dla chłopców, ale dla kobiet nie i wobec tego jest rozkaz, żeby kobiety wychodziły jako cywile, więc one wychodziły z Warszawy jako cywile przez Pruszków. Nie było można wyjść sobie i pójść gdzieś (przecież wszyscy mieli rodzinę albo w Milanówku, albo gdzieś), tylko wychodziło się w kordonie, pod ostrzałem Niemców.

  • Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne w czasie Powstania?

Jak najbardziej, nawet w moich wspomnieniach było to, że podkreślałam, że Radek, czyli mój brat, był bardzo religijny i uciekał w religię wobec tych wszystkich tragicznych przeżyć, jakie były. Ale to wcale nie było niecodziennością, bo cała młodzież była wysoce religijna. To wyświechtane hasło: „Bóg, Honor i Ojczyzna” było po prostu na co dzień. Oczywiście dotyczyło to przede wszystkim warstwy inteligenckiej i dobrze o tym Stalin wiedział, dobrze o tym Niemcy wiedzieli, bo Niemcy tępili inteligencję. Stalin czekał, żeby Niemcy wyrżnęli inteligencję, żeby miał potem spokój i łatwe rządzenie. Mówię to w skrócie, ale tak to było. Wszędzie były kapliczki, wszędzie, gdzie można, to były jakieś wieczorne pieśni religijne. Większość wojskowych, czyli chłopców najczęściej, ale przecież byli też i starsi, to przystępowali, jak się tylko dało, do komunii. To było powszechne. Religia łączyła się z polskością po prostu.
  • Czy miała pani kontakt z prasą czy radiem w czasie Powstania?

Z [radiem] to nie, dlatego że radia Niemcy… Na przykład natychmiast po ich wejściu do Komorowa wszyscy musieli oddać radia i rewidowali, czy nie zostało. Tak że radia wśród ludności cywilnej w ogóle prawie nie było. Natomiast były gdzieniegdzie nasłuchy i tak dalej. Z radiem nie miałam żadnego kontaktu osobiście, natomiast z publikacjami podziemnymi – byłam kolporterką, miałam z pierwszej ręki to wszystko, jeszcze przed Powstaniem. A w czasie Powstania to znakomicie działało i myśmy mieli „Biuletyny [Informacyjne]”, w których były szczegółowe zalecenia, jak postępować, co robić, jak bronić przed pożarami. [Niemcy] włączyli pod koniec słynne „krowy” (nie wiem, jak to się fachowo nazywa) sześciostrzelne, które miały fosfor płynny czy coś. Jak to się rozrywało, to się paliło wszystko, ludzie się palili, wszystko się paliło. To można było tylko zasypać ziemią, broń Boże wodą, bo woda tylko rozpraszała to wszystko. Nazywały się „krowy” albo „szafy”. Rzeczywiście, do dzisiaj słyszę ten głos, to było jak gdyby sześć razy nakręcanie jakiegoś zardzewiałego mechanizmu i potem sześć strzałów szło plus minus, nie tyle w jedno miejsce, ile rozsiane. I straszliwy fosfor, palący się. To było straszne, bo to była taka maź i jak na człowieka spadło, to nie zdążył zdjąć ubrania i skórę miał spaloną. Potem znowu trzeba było ratować. A bomby – to znów odkopywać w kółko ludzi. To już był chleb codzienny, każdy dzień tak wyglądał.
Jak już chodziły słuchy o kapitulacji, potem już była kapitulacja, to rzeczywiście wojsko nasze honorowo oddawało broń i szło do obozów niby jenieckich. Natomiast miałam wiadomość od „Inki”, że dziewczyny [kierowane są na roboty przymusowe]. I chyba to jest prawda, bo nie było chyba obozów jenieckich kobiecych, to znaczy [jeńców] wojennych, [jeśli to były] obozy koncentracyjne. Wychodziłam z ludnością cywilną 2 października, to już po kapitulacji było. Od 1 października już ludzie wychodzili. Wychodziłam w towarzystwie ojca. Ojciec miał absolutną nadzieję, że w Pruszkowie powie, że mieszkamy [obok] w Komorowie i nas puszczą do Komorowa. Na piechotę się szło, z obu stron pod karabinami niemieckimi. Jeżeli ktoś się przewracał, to był zabijany, tak że wszyscy pomagali jedni drugim. Ludzie zabierali z sobą, jak mogli najwięcej, ale po pewnym odcinku drogi już nie dawali rady i te walizki zostawiali, biorąc tylko, co najważniejsze. A miasto, zamienione kompletnie w gruzy jak okiem sięgnąć, dymiące gdzieniegdzie jeszcze, z mogiłami, zostawało samo za nami. Aczkolwiek od placu Narutowicza Ochota już była niezburzona, bo tam prawie nie było działań. Ochota była jak gdyby moją dzielnicą, bo szkoła Szachtmajerowej była na Ochocie, prawie wszystkie domy znałam, koleżanki miałam po tych domach. Domy puste, ni ludzi, ni człowieka, ale stojące. Szło się na Dworzec Zachodni, tam nas ładowali do wagonów otwartych i wieźli do Pruszkowa.
Pamiętam widok normalnych, spokojnych pól, normalnej zieloności jako jakieś zjawisko. Jak to? Wszystko przetrwało niezmienione zupełnie? Na stacjach gdzieniegdzie, jak się pociąg zatrzymywał, to [ludzie] rzucali nam jedzenie, owoce. To było straszne, dlatego że ludzie tygodniami już nie jedli. Jak rzucali pomidory i tak dalej, to ludzie to łapali, [jedli] i się potem chorowało.
Dowozili nas do Pruszkowa, tam wyładowywali pociąg, znowu pod kordonem wprowadzali nas na teren warsztatów kolejowych. Był piąty blok, największy, olbrzymi. Tam były torowiska. Nas na ten blok zapakowali, zamknęli, po czym rano odbywała się selekcja. Selekcja wyglądała tak, że było dwóch wysokich, barczystych esesmanów z psami i dzielili na prawo i na lewo. Chodziło wszystkim tylko o to, żeby pójść razem, żeby rodziny nie [rozdzielono]. A zdarzało się, że i rodziny rozdzielali. Szybko się można było zorientować, że na lewo to były kaleki, starcy, dzieci, a na prawo jeszcze jako tako wyglądający ludzie. Mnie z ojcem… Ojciec jakoś usiłował wytłumaczyć, mówił dobrze po niemiecku, że my tu w Komorowie mieszkamy, żeby nas puścili. Było: Raus! i na prawo. Potem zaniepokoiło mnie, bo ci na prawo, czyli my, byli plombowani w wagonach bydlęcych, a ci na lewo wsiadali do wagonów odkrytych. To wyglądało bardziej wolnościowo. Oczywiście okazało się, bo przez megafon podali wreszcie, jak już nas zakneblowali w tym pociągu, że [my] jedziemy do Niemiec, żeby w ramach odpracowania win pomóc niemieckiej Rzeszy zwyciężyć, do roboty w Niemczech, pracować dla Niemców. A ci z odkrytych wagonów jadą w głąb Generalnej Guberni i będą po drodze wysadzani. Rzeczywiście, byli po drodze w najróżniejszych dziwnych miejscach wywalani i gdzieś po wioskach się zatrzymywali, potem próbowali przewędrować w jakieś bardziej oswojone dla siebie miejsca albo zostawali w tej wiosce, bo nie mieli się gdzie podziać.
A myśmy w tym pociągu przeżyli najbliższe dziewiętnaście dni, jeżdżąc z jednego końca Niemiec na drugi koniec Niemiec albo gdzieś na postojach stojąc. Nie mieli gdzie już tej ilości ludzi wtłoczyć. Poza tym to był 1944 rok, odbywały się już bombardowania, po drodze można było zginąć na tych torowiskach, szczególnie dworce były bombardowane. Jeść praktycznie nie dawali. Jak stawał gdzieś w polu ten pociąg, to wtedy wszyscy wyskakiwali załatwić potrzeby. Jeżeli były jakieś ogrody czy na polach coś było, to wyrywali nieprzytomnie. To było dziewiętnaście dni, to z biegiem czasu każdy się zaopatrzył w jakiś garnek, ja na przykład miałam po landrynkach [puszkę], którą od Niemca dostałam w jednym miejscu. Z pola się złapało parę kartofli, prędziutko się robiło kuchenkę z dwóch kamieni, jakieś patyki i gotowało się kartofle. Potem półtwarde (bo się jechało dalej) się jadło.
Po drodze mieliśmy trzy przystanki. Jeden to był obóz w Lamsdorfie, to jest na terenie dolnego Śląska. Potem był obóz ogromny w Lehrte, świetnie zorganizowany z niemiecką dokładnością. Tam dopiero wszyscy dostawali dokumenty jako robotnicy niemieccy. Po drodze jeszcze jedną noc żeśmy spędzili w przedsionku chyba Bergen-Belsen, w każdym razie obozu koncentracyjnego. Nie mieli po prostu z nami co zrobić i tak nas wozili. Już głód był taki, że… Pamiętam, że w tym przedsionku była jedna linia drutów, druga linia drutów i pośrodku przestrzeń, a dalej były dopiero ambony z gniazdami karabinów maszynowych. W tym przedsionku nas przetrzymali w nocy i w błocie znalazłam zupełnie spleśniałą skórkę chleba, i tę skórkę chleba zjadłam. Nie wiem dlaczego, ale przeżyłam to. Tam dali nam Niemcy rano po kubku kawy i chyba po kawałku chleba.
W Lehrte, też jakieś wyżywienie nam dali, raz dziennie przynajmniej. Tylko przerażające było, bo tam myśmy dostali (tak jak Żydzi dostawali gwiazdę) znaczki z literką P i to trzeba było mieć na ramieniu, i nosić pod karą śmierci. Tam tysiące ludzi z Warszawy były dosłownie. Zostaliśmy zakolczykowani, jedni na biało, drudzy na niebiesko. Okazało się, że na biało były zakolczykowane kobiety, a na niebiesko mężczyźni. Potem nas pędzili do łaźni. Jak pędzili nas do łaźni, to panowało ogólne przekonanie, że idziemy do pieców. Po prostu człowiek był już tak skołowany i w tym tłumie była straszna niepewność losu. Wożą człowieka, czym to się wreszcie skończy? Okazało się, że to była łaźnia, gdzie zorganizowane było wszystko [taśmowo]. Wszystko człowiek musiał zdjąć z siebie, włożyć do worka, a ten worek szedł do wysokiej temperatury, żeby odwszyć. Myśmy wchodzili do łaźni goli kompletnie i tam wśród niewybrednych uwag kobiety były golone i sprawdzane, golone we wszystkich możliwych miejscach. Sprawdzano w ten sposób odwszenie pełne. Potem kawałek jakiegoś strasznego, szarego mydła i pod gorącą wodę. Potem się wychodziło z drugiej strony i dostawało się z powrotem te worki. Przenieść wtedy coś [okazało się możliwe]… Wszystko wróciło do człowieka. Miałam jakieś pamiątki, jakieś zeszyty. To przeszło, nie zagubiłam tego, ale wielu ludzi wyrzucało wiele rzeczy, bo bali się, że przyczepią się o [coś]. W każdym razie żeśmy przeszli. Najpierw grupa męska przeszła, potem grupa żeńska i w ten sposób straciłam z oczu ojca, bo po tej kąpieli ładowali nas [bezpośrednio] do pociągu i gdzieś nas [znowu] wieźli.
Zawieźli do Braunschweigu i tam na dworcu pociąg się wysypał. Ale do pociągu doładowywali grupy po łaźni, więc mi się wydawało, że być może ojciec tam będzie. Rzeczywiście, na tym dworcu ojca odnalazłam. Byliśmy jak na targu niewolników, mianowicie byli Niemcy z różnych instytucji, którzy zgłaszali, na przykład [zapotrzebowanie na] trzydzieści par małżeńskich do pracy w cukrowni. Pociągnęłam ojca, [żebyśmy stanęli] w charakterze małżeństwa, bo inaczej nas rozdzielą. Byłam ubrana w futro mamy, bo w ten sposób wynosiłam z Warszawy to futro. Jako dwudziesta ósma para… Ojciec się wzbraniał, ale stanął. Był taki w czarnym [mundurze] (to było gestapo i z psami), doszedł do nas. Dawało się dokumenty. Jak się dało dokumenty, to było jasne, że coś z tym małżeństwem chyba nie może być, bo miałam czternaście lat. Wrzasnął: Raus! A ja dostałam wtedy (już miałam dosyć) jakiegoś napadu wścieklizny i powiedziałam po niemiecku, że to jest mój ojciec. On wrzeszczy: Raus! A ja dosłownie się rzuciłam na niego, uczepiłam się [ramion] (był wysoki) i prosto mu w oczy patrząc, [mówię,] że to jest mój ojciec, nie zrobi mi tego, muszę być z nim. Jak się na niego rzuciłam, to jakiś adiutant jego czy inny trzymał psy i te psy puścił na mnie. Tamten wrzasnął, żeby zabrał te psy, i do mnie: Raus! Puścił mnie [i pchnął nas do szeregu par]. Myślę, że coś musiało zadziałać, może miał córkę w tym wieku czy coś w tym sensie. Ale mnie wtedy było już wszystko jedno. Przed chwilą [ojca] znalazłam, myślałam, że się zgubił, że jest gdzie indziej. Teraz znowu ten wrzeszczy, to myślałam: „Niech się dzieje co chce”. Człowiek nie myślał wtedy, to było odruchowo zupełnie. I zadziałało tak, że w charakterze małżeństwa poszliśmy do cukrowni. Wieczorem skończyło się to, dotarliśmy wieczorem do tej cukrowni, zakwaterowali nas tam i [przydzielili do pracy]. Ojciec miał iść na rano chyba, na pierwszą zmianę, a ja dopiero na drugą czy coś takiego.

  • Jak potoczyły się pani losy po przewiezieniu do fabryki?

Warto o tym wspomnieć, ponieważ przywieźli nas mniej więcej po południu i były formalności, żeśmy dostali przydział do roboty. Ojciec miał iść [chyba] na nocną zmianę, ja miałam iść rano następnego dnia. Umieścili nas w jakimś baraku. Wspominam o tym ze szczegółami, ponieważ w ogóle nie doszło do pracy w tej cukrowni. Tego dnia wieczorem był alarm lotniczy i byłam świadkiem tak zwanego dywanowego nalotu na Braunschweig. Nasz obóz był położony na wzgórzu nad miastem, miasto było w kotlinie, tak że widać było miasto jak na dłoni. Cukrownia była gdzieś na przedmieściach Braunschweigu. Jeszcze nie dotarliśmy do [tej] cukrowni, kiedy wieczorem był alarm. Na terenie obozu był schron, Niemcy (z dużą przyjemnością patrzyłam) uciekali jak zające do tego schronu. Wybiegłam zobaczyć, co się dzieje. Tam była swoboda dość duża, nie pilnowali nas specjalnie, dlatego że wychodzili z założenia, że z północnych Niemiec nikt nie ucieknie. Wybiegłam i pobiegłam na skraj [wzgórza]. Niemcy wrzeszczeli, żebym się schowała, bo już się naprawdę bardzo bali. Bali się, że ściągnę jakieś zainteresowanie, ale nie mogłam wytrzymać, chciałam zobaczyć, co się dzieje. Był to widok, który zapamiętałam na całe życie, bo Amerykanie puścili tak zwane flary i to oświetlało całe miasto, tak że było doskonale widać miasto w dolinie. Potem całe fale Lancasterów, ciężkich bombowców, nadpływały nad miasto i systematycznie, ulica po ulicy, rzucali bomby. Domy się składały dosłownie jak domki kart: jeden pas, drugi pas, czyli rzeczywiście nazwa „dywanowy” odpowiadała widokowi. Muszę powiedzieć, że całkiem nie po harcersku i nie po ludzku tańczyłam z radości. Mówiłam sobie: „To za Warszawę macie!”. Naprawdę takie odczucie miałam, człowiek sobie... Widok jak w teatrze był, jednak pewna odległość była i szczegółów nie widziałam, poza tym składaniem się miasta systematycznym, pas po pasie dosłownie.
Cukrownia została też zbombardowana, legła w gruzach, więc przydział roboty się skończył, natomiast potem nas wyganiali kolumną całą na odgruzowywanie miasta. Byli bardzo zorganizowani, tak że jak już nas tam wypchali następnego dnia, ale już po południu, to właściwie widziałam tylko gruzy, a żadnych ludzkich ofiar specjalnie nie widziałam. Może dlatego, że miasto było wyludnione, bo wszyscy przecież byli na froncie, więc tam może były kobiety i dzieci tylko, które nie wiem, [może] zdołały uciec. W każdym razie nic nie było widać, tylko miasto było zamienione w zupełne gruzy. Chodziło o to, żeby oczyścić, zrobić przejezdne ulice i do tego nas używali.
Warto też wspomnieć, że w czasie jak szliśmy kolumną do tej roboty, to na przykład (obrazek, który zapamiętałam) mijał nas oddziałek Hitlerjugend, ale to dosłownie dzieci od siedmiu do dwunastu, trzynastu lat, a dowódca miał ze czternaście. Wszyscy byli w krótkich spodenkach i podkolanówkach, a już był mrozek lekki, i walili butami jak dojrzałe oddziały żandarmów, bo mieli podkute buty. Śpiewali, a jak nas zobaczyli, to na rozkaz komendanta pluli na nas, bo to byli wrogowie, podludzie, którzy nie są warci niczego. A człowieka to nawet… nie to, że bawiło, ale było przerażające, jak się zobaczyło (już właściwie w okresie, kiedy schyłek tego wszystkiego był przecież), a mimo wszystko prężność organizacyjna i ta doktryna [wpajana] od najmłodszego dziecka. Machina cała działała z niemiecką dokładnością. Mówiąc pokrótce, bo nie ma sensu rozciągać: ze dwa tygodnie żeśmy tam byli i po dwóch tygodniach znowu nas przewieźli, bo nie było tam zapotrzebowania na siłę roboczą.

  • Jakie były warunki w obozie?

Ważne było to, że po raz pierwszy w zasadzie człowiek czuł jakiś luz, bo po terenie obozu można było się poruszać. Oczywiście były baraki, piętrowe łóżka. Zostałam zatrudniona potem w kuchni. W kuchni była taka typowa, jak w filmach potem, Oberführerka, Niemka ze szpicrutą wrzeszcząca na nas. Do naszych obowiązków należało przygotowanie posiłków, przy czym dla jeńców były kartofle zgniłe, których w ogóle nie należało obierać (tylko ewentualnie całkiem zgniłe wyciąć), ale razem ze skorupą i ze wszystkim. Natomiast część się obierało dla Niemców. Trzeba było obierać tak, żeby były czyściutkie, a ludzie byli głodni i chcieli na przykład po dwa, trzy kartofle wynieść. Jak Oberführerka znalazła coś takiego u kogoś, to wtedy był wrzask, szpicruta. Wrzeszczała, że to był obóz karny dla pracowników wywiezionych między innymi z Polski, ale z innych krajów także, którzy byli na przymusowych robotach. Jeżeli się wykazywali jakąś niesubordynacją, to byli zsyłani do tego obozu. Ale to wszystko trwało dwa tygodnie, więc wiele więcej tam nie zauważyłam i po pewnym czasie znowu nas wsadzili w samochody, i gdzieś w nieznaną dal wywieźli.
Wtedy trafiłam do obozu, który był już ostatnim miejscem tej peregrynacji od Warszawy i już do czasu wyzwolenia przebywałam w tym obozie. To był dziwny obóz, bo było to w Puszczy Lüneburskiej [na południe od Hamburga], w masywie leśnym. Od głównej drogi szło jakieś półtora kilometra szosy pustej, to znaczy niezabudowanej, tak że nic się nie widziało. Potem, jak się wjeżdżało w ścianę lasu, to tam były wrota i wieżyczka z żandarmami z karabinem maszynowym, czyli wjazd na teren obozu. Tam nas zawieźli. To był obóz pod zarządem Luftwaffe, oficerów niemieckich wojsk powietrznych. Gdzieś półtora kilometra od terenu obozu w głąb lasu był plac budowy i tam zarząd oficerów (SS Luftwaffe zresztą wyłącznie) budował schrony. Następnie wypróbowywali wytrzymałość tych schronów, spuszczając bomby czy detonując ładunek odpowiedni. Te próby robili z zawartością ludzi w bunkrze, żeby zobaczyć, czy ludzie nie ulegają w jakiś sposób uszkodzeniu. Tak że codziennie żeśmy szli półtora kilometra na miejsce budowy. Ponieważ byłam ciągle niską wzrostem, małą dziewczynką, to mnie przydzielili do obsługi miejsca, gdzie miałam obowiązek gotować kawę. Tam ci, którzy byli przełożonymi, Niemcy, mieli sztubę, w której sobie siedzieli. Miałam tam sprzątać i kawę podawać. Właśnie przy mnie (człowiek jeszcze nie wiedział wtedy) odbyła się taka próba. Myśmy nie bardzo wiedzieli, bo nikt nic nie mówił. Świadkowie tych rzeczy byli podobno usuwani. Tak że jako nowi nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi. Któregoś dnia zapędzili nas do tego bunkra, który został właśnie skończony i już gotowy niby do użytku. Co się działo? Czy spuszczali bombę, czy zakładali ładunek jakiś? Chyba spuszczali bombę. Tylko tyle [wiem], że jak nas zamknęli w tym bunkrze (około dwudziestu osób), to coś rąbnęło, był jakiś huk. Potem nas wszystkich gwałtownie zawieźli do lekarzy i badali, jakie były skutki tego. Na szczęście żadnych skutków nie było. Następnego dnia obejrzałam ten bunkier, to był tylko zarysowany, troszkę pęknięty, ale wytrzymał. Oni świętowali, że mają sukces, że właściwy bunkier wybudowali. Po to więc istniał w ogóle ten obóz i w tym obozie myśmy byli oficjalnymi pracownikami jakiejś firmy, która budowała te bunkry.
Tam był bezpośredni kierownik nad pracownikami, który był dość okropny i skłonny do bicia, wszystko jedno za co. Wspominam o tym, bo potem przyszło wyzwolenie… Wspomnę jeszcze potem o nim (on nie wyjechał), jaki był stosunek jeńców potem do niego. W każdym razie tak to wyglądało. Jak nas przywieźli, to umieścili nas zaraz przy głównym wjeździe [na teren obozu]. Stały [tam] dwa baraki zbudowane z bali, chyba z miejscowego materiału, przepiękna Puszcza Lüneburska była wokół. Jeden [barak] był zajęty przez (jak myśmy nazywali) italiańców od Badoglio, jeńców. Drugi barak w połowie był zajęty przez radzieckich jeńców wojennych. Połowa baraku była pusta i do tej połowy naszą grupę polską, warszawską, z cukrowni w całości przenieśli. Około trzydziestu osób przeniesiono. Tam też była pełna swoboda poruszania się po terenie obozu. Z charakterystycznych rzeczy: nieco dalej była kantyna, był szpitalik i były baraki dużo bardziej eleganckie i wygodne, gdzie byli jeńcy z armii zachodnich, to znaczy głównie byli Anglicy, ale jeszcze trochę Francuzów było. Mieli prawa jeńców wojennych, nie pracowali i Niemcy odnosili się do nich z pewnym szacunkiem. Natomiast te dwa baraki (italiańców, rusków i naszych) to były baraki dla podludzi, które były w straszliwy sposób zawszone, zapluskwione. Niemcy tam w ogóle woleli nie wchodzić, bo Niemcy są higieniczni. Ale była swego rodzaju swoboda. Italiańcy i ruscy już siedzieli od dawna, myśmy byli świeżymi. Przyjęli nas współbracia w niedoli, italiańcy, jakimiś kartoflami, pamiętam, z marmeladą. Trochę się zdziwiliśmy, że kartofle na słodko trzeba jeść, ale oczywiście z przyjemnością żeśmy to zjedli. Ruscy, jak potem z biegiem czasu się zorientowaliśmy, w połowie baraku zrobili przepierzenie i z kartofli (nie wiedziałam, skąd one są i w ogóle tego się nie można było dowiedzieć od nikogo) pędzili bimber. Było [to] z jednej i z drugiej strony oszalowane, tak że niby nie było widać, tylko że jest przedzielony na pół barak. Próbowałam namówić, żeby pójść do Niemców, żeby zrobili jakieś odpluskwienie, bo pluskiew były po prostu miliony, to było straszne przekleństwo i szczury były. Proponowałam, żeby może zanieść prośbę, żeby zdezynfekowali. Wszyscy chórem, że broń Boże, bo jak odkryją tę bimbrownię, to odpowiemy wszyscy za to i będzie draka, więc trudno, trzeba było to znieść. A pluskwy wyglądały tak… Było dość przestronnie, te baraki były duże, tak że sztuba, jak to się nazywało, dla Polaków miała więcej łóżek niż nam było potrzeba. Pamiętam, że ojca umieściłam na dole, środkowa to była półka na nasze nieliczne rzeczy, a ja najwyżej. Jak się człowiek kładł i się gasiło światło, to dosłownie spadał na człowieka deszcz pluskiew. Przykrywałam się na głowę jakimś szarym kocem, który człowiek miał i potem zrzucałam te wszystkie pluskwy (a one szły na żer na dół), żeby jako tako przespać. Poza tym były szczury, na które tam od czasu do czasu urządzało się polowanie.
  • Jak wyglądały stosunki pomiędzy grupami narodowościowymi?

Z italiańcami byliśmy w wielkiej przyjaźni, ruscy trzymali się (używam nazwy, która tam właśnie była używana) raczej z daleka i nie nawiązywali specjalnie kontaktu, ale też byli przyjaźni oczywiście. Potem się wyjaśniło, skąd była pewna ponurość tej całej grupy. […]. Myśmy chodzili do pracy na ten plac budowy codziennie. Problem był, bo już nikt nie miał butów na nogach. Niemcy wydali nam drewniane Holzschuhe, które wsuwane były tylko, ale to mróz przecież, zima już przyszła i śnieg. Owijało się gazetami nogi, ale pięty były odsłonięte, [chociaż] owinięte. Jakąś szmatę człowiek zdobył, gazetą, potem szmatą się to owiązywało i w tych butach półtora kilometra w jedną i w drugą stronę się chodziło i jakoś się przeżywało to wszystko. Drugi moment à propos stosunków: Włosi byli bardzo sympatyczni, niczym się nie przejmowali, gdzie usiedli, to śpiewali, więc bardzo było miło, można z nimi nawiązać kontakt, wiele piosenek włoskich się nauczyłam od nich. A ruscy się trzymali w pewnej separacji. Do Anglików w ogóle nam nie było wolno podejść. Tylko dwa razy dziennie, rano przed pracą i wieczorem, szło się do kantyny, wydali jakiś rodzaj pojemników i dostawało się rano kawałek chleba i czarnej kawy, a wieczorem jakąś zupę, nie daj Boże, z jarzyn, z czegoś. Umrzeć nie można było, ale głodny człowiek był ustawicznie. Byłam wielce ciekawa, bo wiedziałam, że ci starzy bywalcy, Włosi i ruscy, mają kartofle. Poza tym różne dziwne rzeczy gotowali z runa leśnego. Z lasu można było zbierać grzyby, to, tamto, więc co się dało zjeść, to z lasu wyciągali i mieli dowolną ilość kartofli. Skoro bimber pędzili z tych kartofli, to musieli mieć ich sporo. Ale na wszelkie moje usiłowanie dowiedzenia się, skąd mają te kartofle, było milczenie. Zasady konspiracji. Skądś zdobywają, to nie powiedzą, a nuż wypaplę, wygadam czy coś w tym sensie.
Od czasu do czasu wozili nas do pobliskiego miasteczka, to były ze cztery kilometry odległości, po zaopatrzenie dla obozu. Jako robotników wieźli nas tam jakąś ciężarówką i głównie żeśmy kartofle tam ładowali. Kiedyś przy takim ładunku kartofli okazało się, że jeden z tych, który kartofle przywoził od wieśniaków niemieckich, mówił po polsku. Ponieważ słyszał, że mówię po polsku do kogoś, zagadał do mnie i zapytał się, czy chcę ziemniaków. Powiedziałam: „Pewnie, że chcę”. – „No to przyjdź o pierwszej”. Jak wspominałam, było półtora kilometra do głównej szosy i były ze dwie, trzy chaty na rogu, a potem w lewo było do miasteczka. Powiedział, że przed tymi zabudowaniami są kopce i że on będzie przy kopcach o pierwszej w nocy, żebym przyszła. No to się wybrałam. A było tak, że obóz nie był w ogóle naokoło odrutowany. Druty były z przodu i sięgały w głąb lasu. Ważne wspomnieć, że po lewej stronie były zabudowania dla oficerów niemieckich, to był rodzaj drewnianych, jednorodzinnych willi, bardzo eleganckich i tam mieszkali inżynierowie, którzy widocznie zawiadywali tą budową.

  • Ale tylko oficerowie, bez rodzin?

Raczej oficerowie łącznie z jakimś generałem byli. Był bardzo dla nich ważny ten obóz i prace, które tam były robione. A po drugiej stronie szosy, która szła też i przez obóz, była po prostu puszcza, nic tam nie było więcej, więc trzeba było przeniknąć tylko, przeskoczyć przez szosę, żeby nie widzieli żandarmi od bramy. Droga była zagięta, to było stosunkowo łatwe. Trzeba było pójść daleko w głąb, w ten las, aż się skończył wysoki płot z drutem kolczastym i wtedy można było wyjść na wolność. Już o tym wiedziałam i tamtędy właśnie w nocy się wybrałam. Rzeczywiście przy kopcu ten Polak był, naładował mi w worek kartofli. Chciałam jak najwięcej, on z lekka przestrzegał, że z osiemdziesiąt kilo chyba naładował do worka, bo tak chciałam. „Przecież nie dasz rady zanieść”. Jak mi załadował ten worek, to podziękowałam mu, chciałam iść, ale on zażądał opłaty w naturze. Byłam bardzo ideowa i miałam ciągle czternaście lat, może już piętnaście, bo ze stycznia jestem. Miałam do niego przemowę umoralniającą, wzywającą Matkę Boską na pomoc i na temat patriotyzmu, i jak on sobie to wyobraża, co Pan Bóg na to powie i tak dalej. On był tak zdetonowany! „A idź do cholery!”. Puścił mnie wolno. Ale byłam bardzo wstrząśnięta tym i moje patriotyczne uczucia o tym, że Polak Polakowi… bardzo się we mnie wstrząsnęły wtedy. A potem mi zostało półtora kilometra z tym workiem dojść. Biegłam najpierw wzdłuż szosy, ale w pewnym momencie usłyszałam, że jedzie samochód do naszego obozu, pełny oficerów niemieckich, pijanych zresztą jak bela, ryczących. Był rów przydrożny, to wpadłam do tego rowu, worek na mnie i nie zauważyli. Śpiewali, nie rozglądali się na strony, więc uszłam cało. Potem musiałam jeszcze z tym workiem naokoło przejść i wreszcie, gdzieś o trzeciej w nocy, wróciłam. A w ogóle nie mówiłam ojcu, że idę po to, bo ojciec by ze strachu umarł. Nie spał, bo widział, że mnie nie ma, i była awantura o to, co robię. Mówię: „Nic, tylko wyszłam na chwilę, bo mi tu kartofle [przynieśli]…”, więc ojciec w ogóle nie wiedział o tym, że wyszłam po te kartofle. Wtedy się zaczęło, że już nareszcie w mojej puszce nieśmiertelnej od landrynek mogliśmy sobie ugotować kartofli i już miałam jakieś zaopatrzenie (plus jakieś ziółka z lasu czy coś).
Potem, wiosną, to już jakieś pierwsze grzyby. Jadło się grzyby, których w Polsce się nie jada, a tam wypróbowałam, że nikt nie umiera po tym i tymi grzybami się zaprawiało kartofle, i przynajmniej było co jeść. I tak to trwało wszystko.
Może istotny szczegół: po pewnym czasie zwolnili mnie z chodzenia na Baustelle, czyli na plac budowy, natomiast kazali mi sprzątać baraki [administracyjne], kantynę, tudzież mieli barak zarządu. Tam był szef, esesman Zalisz, czeskiego pochodzenia, Czech. Zresztą był kierownikiem tego obozu. Tam były te dwa baraki Anglików, to tam mi nie wolno było wchodzić, ale [reszta] należało do mnie, do sprzątania. Tam puszczali radio. Już właściwie dobrze znałam niemiecki, ale udawałam, że go nie znam, więc z tego radia się dowiadywałam o tym, co się dzieje na froncie. Potem przynosiłam wiadomości do naszych Polaków. Poza tym co nieco słyszałam, co za plany są na nasz temat. Okazało się, że zbombardowali pobliskie duże miasto. Przede wszystkim węzeł kolejowy tam był całkowicie zniszczony. Wezwali na pomoc, żeby ewentualnie robotników od nas przysłać, żeby możliwie najprędzej nareperować to. To była strasznie ciężka praca, a ponieważ tam już z miesiąc albo więcej sprzątałam, to ojciec mnie prosił, żebym poszła do Zalisza (a [ojciec] był najstarszy w tej grupie, bo miał pod pięćdziesiątkę i był strasznie zniszczony, wychudzony, a tam trzeba było dźwigać powyginane szyny, bloki pod szyny) i poprosiła, żeby był zwolniony z tych wyjazdów do [Uelzen], tak chyba się nazywało to miasto. Byłam wściekła, ale myślę sobie: „Co mam zrobić? Jeszcze zginie w tej pracy pod czymś, to pójdę, zapytam się”. Poszłam do niego i zapytałam się. On wrzasnął na mnie, zmieszał mnie z błotem. Przemowa była taka, że on stracił oko na froncie, dlatego jest tutaj (rzeczywiście, miał klapkę na oku) i że był w Stalingradzie, i tam były straszne rzeczy. Na biurku u niego leżała książka, Biblia zresztą: „Wiesz, w co ta Biblia jest oprawiona?”. Była oprawiona w skórę, mówię: „Wygląda, że w skórę”. − „To jest ludzka skóra”. Nie wiem, czy niemiecka, czy rosyjska skóra była na tym. „Oni tak się narażają, a tutaj taka wesz polska nie chce iść do roboty”. Wyrzucił mnie, oczywiście nie było gadki na ten temat. Nikomu z Polaków nie powiedziałam, że poszłam tam, a ojcu powiedziałam, że niestety nic z tego. Ale szczególnie ta Biblia oprawiona w ludzką skórę trochę mnie przeraziła. Było to wszystko straszne przeżycie po prostu. Tak upłynął czas aż front zaczął się zbliżać.

  • Czy w miarę zbliżania się frontu stosunek Niemców do więźniów się zmieniał?

Praktycznie nie, to znaczy nie mogę narzekać. Straszny był tylko [ten] Nolte, który był bezpośrednio nad nami, robotnikami. On był rzeczywiście straszny i za byle jakie przewinienie czy niedostatecznie szybką robotę to bił. A reszta, znaczy ci oficerowie, w ogóle nie mieli nic wspólnego z nami, tylko ten Nolte był szefem naszym i jako szef był dość okropny. Poza tym było tam trochę „staryków”, bo dosłownie wszyscy byli na froncie. W Niemczech zostały kobiety, dzieci i jacyś ewentualnie powyżej sześćdziesiątki albo kulawi, albo ci, którzy już odpadli od frontu. Pamiętam, że był taki jeden Niemiec, który w cywilu (widocznie ogrodnikiem był czy kimś takim) u nich pełnił funkcję ogrodnika. Jak myśmy chodzili jeszcze do pracy na Baumstelle, to on przyuważył mnie jako najmłodszą i kiedyś rzucił mi jabłko w odruchu widocznie, nie wiem, litości czy serdeczności. A we mnie było tyle nienawiści do Niemców, że wzięłam to jabłko i chociaż głodna byłam, rzuciłam jemu z powrotem. Taka we mnie była w stosunku do Niemców tylko przerażająca nienawiść po całym Powstaniu i po okupacji.
Ale później zaczął front się zbliżać (chodziłam między Niemcami w budynku zarządu, to widziałam), narastał niepokój, trochę wyjeżdżało, trochę nie wiedzieli… Bo niby gdzie oni mieli wyjeżdżać? Już od zachodu front szedł, bo to było na północno-zachodnich [Niemczech]. Jednocześnie zbliżali się ruscy z drugiej strony i dla nich najważniejsze było, żeby się dostać do niewoli po stronie zachodniej, a nie po stronie ruskich. Poza tym było słychać odgłosy frontu coraz bliżej. Któregoś pięknego dnia po południu był amerykański nalot myśliwców, które do wszystkiego, co się ruszało, strzelały. Człowiek jak wariat wyleciał z radości. Wtedy, pamiętam, przeżyłam strach, że głupio zginę na końcu. Poleciałam na drugą stronę szosy. Była polana w lesie. Wybiegłam na tę polanę. Oni lecieli tak nisko, że było widać pilotów, i z karabinów maszynowych siekli. Chciałam się w ziemię schować, bo myślę sobie: „Boże, zginąć teraz nie ma sensu!”. Ale jak zwykle przeżyłam i nic się nie stało.
A następnego dnia rano żeśmy poszli jeszcze po kawę i kawałek chleba do kantyny. Szosą wracałam i ze zdumieniem patrzę, bo ze ściany lasu (wzdłuż płotu frontowego była taka droga leśna), na wysokości, nie wiem, pierwszego, drugiego piętra, zaczęła się wysuwać jakaś… Dla mnie to była rura, a potem się okazało, że to jest lufa czołgu. To był pierwszy amerykański czołg. Jak zobaczyłam ten czołg, to odruchem chciałam lecieć powitać ten czołg, ale Niemcy zrobili okopy wokół budki żandarmskiej, które broniły wejścia do willi w głębi. Tam mieli się niby bronić, ale wcale nie chcieli się bronić. Rozpoczął się huraganowy ogień, pamiętam. Ponieważ zobaczyłam naszywki „Poland”, to zaczęłam okrzyki powitalne wydawać. Pamiętam, [jeden] wziął mnie i wrzucił do jednego z tych okopów. „Siedź i nie wyglądaj” – łamaną polszczyzną do mnie powiedział. Huraganowy ogień i dziesięć, piętnaście minut było po wszystkim. Chwilę potem od strony willi wyszła cała grupa oficerów z generałem na czele, z białą chorągwią i się poddali. Ku mojemu zdziwieniu z wielkimi honorami byli przez Amerykanów przyjęci, bo to pan generał i wysocy oficerowie, majorzy i inni Oberführerzy. Kazali im usiąść na zboczu, częstowali ich papierosami, dawali im czekoladę. Patrzyłam na to z oburzeniem.
Jak załatwili się z nimi, zostawili jakąś straż, to zakręcili tym czołgiem i jadą oswobadzać obóz. To ja na ten czołg weszłam. Znałam trochę angielski i z nimi zaczęłam gadać, i pokazywać, gdzie co jest. Już bez żadnych strzałów zajęli cały obóz. W miejscu zarządu zostawili jakiś mały oddziałek i potem ogłoszono, że będą rejestrować wszystkich jeńców, żeby wydać czasowe dokumenty, które pozwoliły na poruszanie się w strefie okupacyjnej i przyfrontowej, bo inaczej mogą nas postrzelić jako ewentualnie przebranych Niemców czy coś takiego. Miała być rejestracja i ponieważ okazało się, że mówię trochę po angielsku, to mnie wzięli za tłumacza i dla Polaków, i dla Rosjan. Ale jeszcze wspomnę o Noltym. W pierwszym okresie szalonego entuzjazmu, radości, po pierwsze przylecieli Rosjanie, że złapali Noltego i że Nolte leży gdzieś na polanie przywiązany. Każdy może przyjść i każdy może zrobić z nim, co chce: bić go czy coś takiego. Ruscy to robili, ale tylko ruscy. Ani Włosi, ani Polacy. Poszłam tam, żeby to zobaczyć. Leżał przywiązany. Potem go ruscy wzięli, zdjęli po tym wystawianiu jak gdyby, przywiązali do jakiegoś konia, pociągnęli gdzieś. Nie wiem, chyba oddali potem Amerykanom jako jeńca.

  • On się wyjątkowo znęcał nad Rosjanami?

Wyjątkowo się znęcał, rzeczywiście, wspominałam o tym. Był bezpośrednim szefem naszym. Ktoś przystanął na chwilę i przerwał robotę, to w łeb go nahajką, nie wiem, jak to nazwać, bat miał, tym walił. Był rzeczywiście nieludzki i właściwie on jeden tak zaszedł za skórę tym wszystkim „podludziom”. To myśmy byli, italiańcy, ruscy. Razem było koło dwustu osób czy coś w tym sensie, może przesadziłam, może około stu. Alianci zachodni nie pracowali i byli po prostu traktowani jak obóz jeńców: nie wolno zatrudniać, mieli inne wyżywienie, dostawali paczki.
Nie wspomniałam jeszcze o tym, że przecież to było ponad pół roku, jak w tym obozie byłam. Niemcy działali tak, że naprawdę z podziwem trzeba patrzyć na ich organizację wewnętrzną. Mianowicie można było wysłać odkrytą kartę pocztową. Specjalne kartki były i robotnicy przymusowi je dostawali. Można było [kupić] tę kartkę i można było wysłać pocztą. Wysłałam pocztą pod Warszawę do znajomych, żeby dać znać, że gdzieś żyjemy i jesteśmy. Zaczęłam otrzymywać pocztę, bo pantoflową pocztą wszyscy, jeden drugiemu przekazywali [adres]. Cała reszta z harcerstwa, które jeszcze zostało przy życiu, to się dowiedzieli i wszyscy do mnie pisali kartki, i otrzymywałam. Oczywiście jak front ruski ruszył 17 stycznia i zajął [...] tereny [na zachód od Wisły], to się skończyło. Ale do stycznia dostawałam ożywioną pocztę. Ludzie się znajdowali, jeden od drugiego się dowiadywał i przesyłał [wiadomości]. Dostałam nawet jedną paczkę z Polski, która tyko świadczyła o tym, jak ludzie nie mają pojęcia, w jakich warunkach ludzie tam żyją. Od mojej chrzestnej dostałam prześliczny, niebieski, moherowy sweterek. Bardzo mi się przydał, ale oczywiście był brudny za dwa dni, a jak go uprałam, to się zrobił malutki, bo mogłam go uprać w zimnej wodzie i jakieś szare mydło mieliśmy czy coś takiego. To się skuliło, nadawało się tylko na to, żeby z tego uszyć coś na nogi czy coś takiego. Ktoś mi przysłał bochenek chleba, to człowiek skonsumował z przyjemnością, bo oczywiście ilość jedzenia, które tam otrzymywaliśmy, była znikoma. Tak że, żeby ojca podtrzymać, to już prawie nic nie jadłam, oddawałam ojcu, bo on już się ledwie na nogach trzymał.
W ten sposób nastąpiło wyzwolenie. Ale jeszcze przeżyliśmy chwile grozy. Nastąpiło wyzwolenie, ogromna radość zaraz z miejsca się zaczęła, ale niestety po jakichś trzech dniach ten oddziałek, który był na krótko u nas, a który stacjonował w miasteczku Ehra (około czterech kilometrów), nas zostawił. Mężczyznom, którzy mogli posługiwać się bronią, wydali broń, że mamy ewentualnie bronić się od jakichś rzezimieszków czy coś w tym sensie, bo z lasu mogą jacyś Niemcy wyjść, napastować nas. Mamy się bronić, a oni dopiero jak cały front się przewali, wtedy się bliżej nami zajmą. Mniej więcej trzy dni potem przeżyliśmy chwile grozy, ponieważ nocą usłyszeliśmy, że przez szosę idącą przez nasz obóz, z głębi Puszczy Lüneburskiej, zaczęła jechać olbrzymia kolumna pancerna czołgów i dział. Okazało się, że to była cała dywizja pancerna Niemców, którzy się schowali w Puszczy Lüneburskiej. Potem poszli, żeby niby zniszczyć Amerykanów i była bitwa pod Ehrą. To trwało stosunkowo krótko, bo oni się z przyjemnością poddali, bo jednocześnie już prawie że trzynaście kilometrów od nas podeszli Rosjanie. Oni się honorowo po tej bitwie poddali i na tym się skończyło. Ale (bo między innymi była ta rozprawa z Nolte i tak dalej) myśmy myśleli, że to ostatnie godziny dla nas, bo parę metrów od naszych dwóch baraków przesuwała się ta kolumna. W pewnym momencie wpadł któryś z Italiańców, [to znaczy] u italiańców był któryś z naszych Polaków, wpadł i powiedział: „Jak oni zaczęli jechać, to wyleciałem z karabinem, bo nie wiedziałem, co to jest. Wyskoczył Niemiec, połamał karabin. Nie zastrzelił mnie. Ale to są Niemcy”. Myśmy nawet nie wiedzieli, myśmy myśleli, że to amerykańska kolumna jedzie, po ciemku nie bardzo było widać. Okazało się, że to Niemcy. Strach na nas padł i postanowiliśmy uciekać, bo myśleliśmy, że Niemcy znowu cały ten teren zajęli. Nastąpiła ucieczka z obozu do pobliskiego (ale to dwadzieścia kilometrów od nas, już na tyły frontu) Gifhorn, tam było takie miasto.
Tam zetknęłam się z tym, że Amerykanie w stosunku do nas, obszarpanych i dziko wyglądających, nazwijmy to (ale tłumaczących, że jesteśmy z obozu i tak dalej), mieli bardzo niechętny stosunek. Natomiast do wszystkich mieszkańców Gifhorn, czyli głównie do kobiet, byli absolutnie z honorami i dbali o to, żeby im się krzywda nie stała. To było strasznie przykre i człowiek nie rozumiał, jak to jest.
Ponieważ żadnej pomocy od Amerykanów w tym mieście nie otrzymaliśmy, chcieliśmy zanocować w którymś (przecież ponieśli klęskę) niemieckim domu, to Niemki wzywały na pomoc Amerykanów i oni nie pozwalali. Trzeba było wrócić do naszego obozu, bo gdzie mamy się podziać. Żeśmy wrócili do obozu. Potem było koło miesiąca entuzjazmu, wolności i tak dalej. Oczywiście Anglicy natychmiast mogli jechać do domu albo się zaciągali do armii. Włosi też zostali zwolnieni i postanowili już na swoją rękę jechać do domu. A my przed sobą (to znaczy w kierunku Polski) mieliśmy ruskich i tam oczywiście nie było wolno pojechać bez pozwolenia. A o pozwolenie repatriacji nie było mowy, więc Polacy musieli [czekać. Wtedy mnie wykorzystywali [jako tłumacza]. Ale najpierw Anglików pozałatwiali, potem Włochów pozałatwiali, bo oni do domu, a my i tak nie możemy do domu, to możemy poczekać. Potem i nam zaczęli wystawiać tymczasowe dokumenty. Wyzwolenie nastąpiło 10 kwietnia, więc kwiecień, maj to był potem okres radości i wolności. Myśmy się już zaczęli organizować. Opróżniły się baraki angielskie, myśmy się przenieśli do tych lepszych baraków, potem zaczęli ściągać ludzi z przymusowych robót z okolic i obóz zaczął pęcznieć. Był entuzjazm, były msze święte, śluby się odbywały, drużyny futbolowe Polska kontra Amerykanie. Trochę się zaczęło myśleć o jakiejś szkole, jakiś teatrzyk [chcieliśmy] zrobić. Opowiem dość istotny szczegół. Jak pozałatwiali Polakom te dokumenty, to potem na końcu wzięli ruskich. Byłam przy tym. Jako pierwszy przyszedł jeden z nich i nagle wspaniałym angielskim przemówił, że jest kapitanem i że cała grupa ruska to jego żołnierze, i że [on] poddał tych żołnierzy na froncie, w sytuacji, kiedy nie było wyjścia. Było wiadome, że [Niemcy] ich wybiją, bo byli otoczeni ze wszystkich stron i nie mieli żadnego ratunku, więc doszedł do wniosku, że nie ma sumienia wytracić tych ludzi i poddał się Niemcom, podając się jako zwykły żołnierz, żeby z nimi być. Dlatego nie ma żadnych oznak na swoim starym mundurze, bo to wszystko wyrzucił, ale mogą ludzie zaświadczyć, że on jest [dowódcą]. Prosi, żeby Amerykanie nie wysyłali ich do Rosji, bo tam ich czeka śmierć. W wojsku rosyjskim za poddanie jest kara śmierci. Ze zdumieniem patrzyłam, bo rzeczywiście nie wyróżniał się niczym ten kapitan z całej grupy. To zabrzmiało okropnie, jedni, którzy nie mają w ogóle powrotu do domu. Jak on wyszedł, to Amerykanin pyta się mnie: „Co on opowiada? Czy to jakiś szpieg? Dlaczego on tutaj chce zostać? Czy chcą tu szpiegować, jak to jest?”. Muszę powiedzieć, że niewiele wiedziałam, też dla mnie było nowiną, że taki był ukaz w rosyjskim wojsku, ale mając wiadomości na temat tego, jak postępowali z naszymi oddziałami na wschodzie, w Wilnie (coś niecoś słuchy dochodziły), powiedziałam: „Proszę to potraktować jak najbardziej poważnie, bo to jest chyba absolutna prawda. Tak chyba jest. Niech pan to po prostu przekaże wyższym szarżom i niech oni to jakoś załatwią, ale na siłę ich nie wysyłajcie, bo rzeczywiście może ich spotkać to, że zginą. Przeżyli wojnę i zginą”. Amerykanin nie bardzo wierzył, powiedział: „No dobrze, to ja przekażę to wyższej szarży, żeby coś zdecydowali. Damy im dokumenty i niech siedzą, dopóki coś nie zdecydują na ich temat”. Nie [wydali ich Rosjanom]. Wiem, że dużo później zabrali ich gdzieś indziej, właśnie do rozstrzygnięcia przez wyższe szarże, ale raczej [wiadomo było], że pozwolą im osiąść gdzieś tutaj, gdzie będą mogli. Z nami również było niewesoło, ponieważ nie wolno było do strefy rosyjskiej pójść bez zezwolenia strefy rosyjskiej. Strefa rosyjska nie wydawała żadnych pozwoleń dopóki, nie będzie z tymczasowym rządem polskim z 22 lipca ustanowiony konkretny problem repatriacji wszystkich z Zachodu do Polski: czy można, czy nie można, to musi być zdecydowane. To się ciągnęło do później jesieni 1945 roku.
W międzyczasie nasz obóz pękał w szwach i zaczęliśmy być ciężarem dla okupantów, dla Amerykanów. [Z czasem] strefa zmieniła się na strefę angielską i [Anglicy] zamiast do domów wywieźli nas do olbrzymiego obozu właśnie osób czekających na repatriację w Fallingbostel. To były kiedyś koszary niemieckie i tam nas przewieźli, i tam czekaliśmy na to, aż wreszcie zapadną jakieś decyzje w sprawie repatriacji. W międzyczasie przyjeżdżali od Maczka różni [oficerowie], informowali nas, że jeżeli byliśmy kiedyś w AK, to nie wracajmy, bo skończymy w więzieniu, bo nas zabiją, zamordują, zastrzelą. „Lepiej zostańcie tutaj, bo tam nie ma przyszłości”. Czyli znaleźliśmy się w sytuacji prawie jak ci ruscy. Ale w końcu października [nowe] władze polskie przyjechały i zapraszały gorąco a serdecznie, żeby wracać. Pierwszy transport repatriacyjny w październiku 1945 roku poszedł, a w drugim transporcie postanowiłam z ojcem wrócić. W międzyczasie tam była zorganizowana bardzo dobra szkoła, zaczęłam chodzić do tej szkoły i pod wpływem tych wszystkich ponurych wiadomości, to (gdybym była sama) zastanawiałam się, żeby zostać. Ale byłam z ojcem, który za wszelką cenę chciał wrócić, a po drugie nie było nic wiadomo na temat mojego brata, co się z nim stało. Może brat jest w Polsce i musimy wrócić, żebyśmy się spotkali, znaleźli. Postanowiliśmy ostatecznie wrócić i drugim transportem, jaki szedł, żeśmy wracali. A cała grupa Polaków, z którymi przeżyliśmy cały ten okres, żegnała nas, jakbyśmy jechali na stracenie. Bali się wracać po prostu. To zwykli ludzie z Warszawy, zresztą prości ludzie, bo to była po prostu przypadkowa grupa. „Dajcie jakoś znać, jak tam jest naprawdę, czy można wrócić, czy nie można”. Dali mi całą kupę listów. Mówię: „Nie wiem, czy w Warszawie te adresy będą aktualne”. – „Ale dajcie znać”. Prosili mnie, żebym spróbowała odnaleźć tych ludzi. Jechaliśmy jak na stracenie, ale trudno, trzeba jechać przede wszystkim ze względu na brata.
  • Jak ludzie reagowali na nową władzę, która przyjechała zachęcać do powrotu?

Jak wspomniałam, przyjeżdżali na uświadamiające spotkania ludzie od Andersa, ludzie od generała Maczka, bo głównie generał Maczek razem z Anglikami sprawował okupacyjną władzę w sferze angielskiej. Przyjeżdżali i straszyli w pewnym sensie, mówili o tym, jak jest, mówili, że nie ma Polski, że jest z kolei okupacja sowiecka, że nie możemy być pewni, czy zostaniemy przychylnie przyjęci, że wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z AK i z Podziemiem, w ogóle nie powinni wracać, bo na pewno trafią do więzień. Myśmy to wiedzieli. A potem przyjechały [z kraju] polskie władze, które czasem nie bardzo umiały mówić po polsku, więc zaufania człowiek nie mógł mieć, był kompletnie zdezinformowany. A ci gorąco: „Wracajcie do kraju, kraj na was czeka, odbudowa czeka. Po co tutaj siedzieć? Wszyscy dostaną wszystko, co trzeba”. Z drugiej strony, jeśli chodzi o, nazwijmy to, propagandę ze strony Maczka, to duża większość w tym wojsku pochodziła z terenów, które zostały utracone całkowicie, zostały zaburzańskie. To było przecież pięć czy ileś wielkich województw przedwojennej Polski. Ci ludzie naprawę nie mieli dokąd wrócić, bo został kawałek [starej Polski]. Ziemie Odzyskane to diabli wiedzą, czy będą u nas, czy nie będą. Do kogo mają wracać? Oni naprawdę to traktowali jako absolutną niemożliwość powrotu. Myśmy byli warszawiakami, akurat nasza grupa. Warszawa była na terenie niby wolnej Polski. Mówili (i słusznie) na temat tego, że jeżeli dojdą do jakiejś wiadomości, że [ktoś] to jest byłe AK, to… Byli akowcy to dopiero rok, dwa lata później może niektórzy (którzy mieli matki czy rodziców i chcieli tu wrócić) wrócili. Ale jako pierwsi to absolutnie nie, bo byli przekonani, że nie da się ukryć, zbyt dużo ludzi wiedziało. Oni po prostu bali się wrócić. Myśmy naprawdę jechali na zasadzie: „Jeżeli przeżyjecie, to dajcie znać, jak tam jest”. To było coś w tym sensie.
Anglicy nas wzięli, pociągiem pojechaliśmy do Hamburga, a z Hamburga jechaliśmy ciężarowymi samochodami, wzdłuż wybrzeża, do Szczecina. Tam żeśmy przekraczali nową granicę Polski. Jak się przekraczało strefę rosyjską, to było okropne przeżycie, bo po tej stronie byli przyjaźni Anglicy i jakaś kultura. Po tamtej stronie nas zdawali i przejmował nas ruski konwój. Jako pierwszy nocleg była wielka pałatka ze zgniłą słomą na podłodze. Przepraszam, źle mówię: konwój pozostał jeszcze angielski. Ci Anglicy byli przerażeni warunkami, które z miejsca się zmieniły. A granica między strefami była okopana, najeżona, czołgami obstawiona. Wkraczało się raptem do dobrze strzeżonej strefy. Przekraczasz i klapa się zamyka. Konwój angielski pojechał z nami aż do Szczecina przez strefę rosyjską i dopiero w Szczecinie nas zdał władzom polskim. Woleli nie ruszać rosyjskich władz, to znaczy było ustalone, że nie wchodzą w żadne koneksje z rosyjskimi władzami. Przekroczyliśmy granicę polską. Granica polska między strefą okupacyjną rosyjską a polską to była budka jak wychodek, na którym była zatkana flaga i był posterunek jakiegoś żołnierzyka wychudzonego, który miał autentycznie karabin na sznurku i był bardzo zabiedzony. To była granica polska. Po świetnościach amerykańskich, po już dużo uboższych Anglikach, to znaczy władzach okupacyjnych angielskich, widok był niesłychany. Ale trudno, wkraczamy na ziemie polskie. A to były jeszcze Ziemie Odzyskane, więc się jechało przez Niemcy nadal, jeśli chodzi o stare warunki. Zawieźli nas do Szczecina. W Szczecinie był punkt repatriacyjny i tam dostaliśmy papiery repatriacyjne, dostaliśmy bilet na Polskie Koleje Państwowe ważny na cztery dni i jakąś zapomogę w postaci dzisiejszych pięćdziesięciu złotych czy coś w tym sensie. Mamy wracać w swoich kierunkach, tam gdzie nas pcha, rodzinę mamy czy coś w tym sensie. W strasznych warunkach przez Polskę żeśmy jechali jeszcze ze trzy dni, bo kolej nie działała, więc było tak, jak Bóg zdarzył. Wreszcie dojechaliśmy z ojcem do Grodziska i potem kochaną kolejką EKD, tak wtedy się nazywała, pojechaliśmy do Komorowa. W Komorowie była żona ojca i Tadzio [czyli] druga rodzina ojca, że tak powiem, ale żadnych wiadomości na temat Radka.
W ten sposób wróciliśmy do Polski. Pierwsza rzecz, jak przyjechałam, to po pierwsze szukałam kontaktów z najbliższymi, z jakimiś harcerkami. Poznajdowałam te kontakty. Usiłowałam się dowiedzieć coś na temat brata. Wreszcie, po długich i trudnych bardzo okolicznościach, trafiłam na kolegę, który go skaptował do Armii Krajowej, to znaczy do oddziału, i który potem się zajmował historią baonu „Kilińskiego” i bardzo dbał o to, wielką robotę zrobił, żeby wyszukać wszystkich. Nie był przy [bracie] w ostatnich jego dniach w Powstaniu, ale dowiedziałam się o tym, że zginął na gruzach „Colosseum”, przy czym zginął paskudnie. „Colosseum” to było przedwojenne kino, które ciągnęło się od Brackiej do Nowego Światu. Oczywiście to było wszystko zrujnowane. Kamieniczki Nowego Światu były w rękach niemieckich, a Bracka była w rękach polskich. Bez przerwy trwał taniec, Polacy usiłowali odbić Nowy Świat, a Niemcy usiłowali zdobyć kamienice od Brackiej. Któryś atak na stronę niemiecką prowadził Radek i został postrzelony na środku placu kina. Załamał się ten atak. Wyszła sanitariuszka po niego, została zabita przy nim. A potem, jak zapadła ciemność, to Niemcy znowu przystąpili do ataku. Jak Polacy odparli ten atak, to Radka, czyli mojego brata, na polu już nie było. Po [moim] powrocie było [wciąż] mnóstwo mogił po wszystkich podwórkach domów na Nowym Świecie. Przy ekshumacjach wszystkich byłam, patrzyłam, szukałam ewentualnie jego zwłok, ale jak dostał się w ręce niemieckie, to albo go wrzucili w płonące zabudowania od Nowego Światu, jak go wykończyli… Zniknął w ogóle bez wieści, mimo że wszystkie groby w okolicach [powoli opróżniono]. Były też groby w Muzeum Narodowym, gdzie była główna baza niemiecka i stamtąd działami niszczyli wszystko. I tam szukałam, ale nigdzie. Niemcy [nie bawili się w zostawianie nazwisk], tyle tylko, że odkopywano i nieznani tam leżeli. Liczyło się na to, że ktoś będzie miał jakiś dokument przy sobie czy choćby numerek rozpoznawczy wojskowy, ale nie znalazłam nigdzie niczego. Potem jeszcze długie lata żyłam marzeniami, że może się odezwie, bo ludzie się znajdowali po roku, po dwóch. Ale potem trzeba było uwierzyć, że zginął. Tylko grób symboliczny jest, bo nie wiadomo, co się z nim stało.

  • Czy udział w Powstaniu miał wpływ na pani późniejsze życie? Czy była pani represjonowana?

Nie, poważnie nie byłam represjonowana, bo przede wszystkim: absolutnie dalszy ciąg konspiracji, czyli ani słowa, że się do czegośkolwiek należało. Przecież jak wróciłam, to był apel, żeby się ujawniać. Nawet niektórzy z przywódców AK uwierzyli i namawiali, żeby się ujawnić i że nie będzie żadnych represji. Jak się ujawniali, to w najlepszym razie kończyli tak jak... Miałam takiego przyjaciela, którego zostawili w spokoju. Był członkiem AK, nie był jakimś… Jak oficer, to było bardzo źle, ale on był zwyczajnym żołnierzem, więc się ujawnił. Jak się ujawnił, to nic mu się właściwie nie stało, tyle tylko że obowiązkowo musiał się raz w miesiącu zgłaszać i obowiązkowo donosić na temat tego, co się dzieje naokoło niego, jakie są nastroje, jak się wypowiada ten, jak się wypowiada tamten. Oczywiście się migał od tego wszystkiego, ale w końcu wyglądał jak patyk z samego zdenerwowania, bo jak ciągle mówił, że nic nie wie, to wrzeszczeli na niego, że źle skończy. Po 1956 roku wreszcie się uspokoiło i troszkę się rozluźniło, ale przynajmniej do 1956 roku był obowiązany (już potem coraz rzadziej) zgłaszać się.
Osobiście postanowiłam absolutnie zataić to, [że gdziekolwiek należałam], a ponieważ człowiek wszędzie składał kwestionariusze, na których od dziadka i pradziadka trzeba było napisać, kim był dziadek, kim był pradziadek, czy mam krewnych za granicą, czy nie mam, czy ktoś brał udział, czy ja brałam udział, to wszędzie pisałam: nie. O Radku pisałam, że zginął w Powstaniu, ale nie jako [żołnierz], tylko zginął po prostu. Sama nigdzie nie należałam. Miałam życiorys napisany i według tego życiorysu we wszystkich ankietach sprawdzałam, żeby zawsze było jednakowo napisane. Życiorys na użytek władz, żeby było wiadomo. Większość to miała. Potem czy człowiek chciał na studia się dostać, czy chciał dostać miejsce w akademiku, czy miał dostać obiady w „Bratniaku”, to musiał życiorys napisać od Adama i Ewy, więc to naprawdę trzeba było mieć spisane, żeby się nie pomylić. Miało się taki życiorys i się pisało. Dlatego nie byłam w żaden sposób prześladowana z powodu przynależności poza tym, że tak zwana inteligencja pracująca to byli [ludzie gorszej kategorii]... Nie dostałam się na medycynę od razu, bo mogę poczekać. Inni, którzy nie mieli możności przedtem studiować, mają pierwszeństwo. To jak wszyscy.
Jeszcze powiem jedno. Jak wróciłam, okazało się, że moja szkoła Wandy Szachtmajerowej funkcjonuje na terenie Komorowa. One się skrzyknęły i prowadziły normalne gimnazjum i liceum na terenie Komorowa. Miałam stracony pełny rok i (wróciłam w grudniu 1945 roku) pół następnego roku szkolnego. [Przez te pozostałe pół roku chciałam powtarzać zapomnianą III klasę gimnazjum]. Ale jak wróciłam (harcerka ich ukochana, w Powstaniu była, brała udział), to: „Zwariowałaś? Nie będziesz tracić roku, w pół roku zrobisz cały rok, czwartą klasę gimnazjum”. Tylko więc niby rok miałam stracony, ale miałam kompletnego fioła na punkcie tego, że ten rok muszę odrobić, tak że potem robiłam dwie klasy liceum w jeden rok. Ale jak wróciłam do Szachtmajerowej, to ona powiedziała: „Słuchaj, jak już wróciłaś, to jest drużyna harcerska [reaktywowana] przy naszej szkole w Komorowie. Jesteś doświadczona, a prowadzi taka młodziutka, która nie ma pojęcia. Będziesz prowadziła tę drużynę? Poprowadź tę drużynę”. Objęłam drużynę w 1945 roku i trzy lata drużynę prowadziłam, że tak powiem w duchu „Szarych Szeregów”, więc Bóg, Honor i Ojczyzna. Zgodnie z przyrzeczeniem harcerskim cała drużyna szła w niedzielę do kościoła marszem, cały Komorów należał do drużyny. Bardzo to się wszystko dobrze rozwijało, bardzo byliśmy zżyci, uczyłam piosenek [zarówno] od Andersa [jak i „tutejszych”]. Uchodziło wszystko, aż pojechałam w 1948 roku (a w 1948 roku skończył się okres niejakiej swobody i zaczął się okres stalinizmu u nas, bo się scaliły partie PPS z PPR i zaczął się najczarniejszy okres ucisku i terroru po prostu) z zastępowymi do Zakopanego na tydzień, na obóz [zimowy]. Tam żeśmy byli w bardzo dobrej komitywie z góralami. A to na jakimś weselu byłyśmy, a to w niedzielę poszłyśmy na mszę. Górale nas na rekach nosili. Nagle dostaję wezwanie do Zakopanego, przed oblicze hufcowej. Myślałam, że spotkają mnie same pochwały, że tak wspaniale idzie życie harcerskie, a tymczasem ona powiedziała, żebym przestała się wygłupiać. Nie mogę prowadzić drużyny do kościoła, nie mogę się zadawać z góralami. „Co to wszystko znaczy? Nie wolno ci tego robić”. Spojrzałam, a ponieważ zaczęło się już robić tak, że człowiek wiedział, że takie wyczyny jak demonstracyjne chodzenie na msze… Mnie jeszcze ciągle wydawało się, że to nie jest demonstracyjne, że to jest normalne, ale już człowiek wiedział, że zaczyna się grunt pod nogami palić. Ona mi powiedziała, że jeżeli się nie dostosuję, to mi odbierze krzyż harcerski. Uznałam, że ona jest widocznie już w tej nowoczesnej służbie i sprzedała się (znałam ją, ale z czasów powojennych tylko), że widocznie jest pro i na wszystko się zgadza. I ona mi śmie grozić, że mi krzyż odbierze? Powiedziałam: „Nie pani mi dawała − przeszłam na pani z druhny – pani mi na pewno tego nie odbierze”. I wyszłam, i trzasnęłam drzwiami. Ponieważ to było tak na ostrzu noża postawione, to jak przyjechałam, wróciłam z tego obozu, to powiedziałam paniom od Szachtmajerowej, że muszę zrezygnować, bo to się źle skończy i niewykluczone, że mnie wsadzą po tym całym moim wystąpieniu bardzo ostrym, więc z góry rezygnuję. Napisałam pismo do hufcowej, że [rezygnuję], ale nic się nie stało.
Teraz mam interpretację… Wtedy byłam zapalona głowa. Ile miałam wtedy? Osiemnaście lat. Dużo się na tym wszystkim znałam i rozumiałam? Tym bardziej że człowiek nie miał pełnej informacji przecież, nie było radia, tylko były [kołchoźniki], które nadawały to, co odpowiadało. Doszłam do [wniosku], że to był czas, kiedy „Piorun” był na Podhalu i chcieli mieć niezależną od Związku Radzieckiego republikę podhalańską i tam [władze] krwawy terror zaprowadzali. Wymyślili prawdopodobnie, że jestem z nimi w kontakcie, i ona mi to mówiła, żeby mnie przestrzec, że mnie mogą zaaresztować. Za co zaaresztować? Byłam w ogóle nieświadoma tego wszystkiego. Tak że chyba to moje nawymyślanie jej, bo dosłownie jej nawymyślałam, pewnie nie miało racji. Ona była zresztą strasznie zdenerwowana. W każdym razie jak złożyłam rezygnację, to nie było żadnych następstw, a naprawdę myślałam, że mnie zaaresztują, więc w końcu ona była życzliwa i tylko nie mogła powiedzieć, nie mogła wyjawić prawdziwego [podłoża jej] działania. Nie wolno było mówić po prostu o takich rzeczach.

  • Jakie jest pani postrzeganie Powstania po latach? Czy było konieczne? Jaka jest opinia na temat Powstania?

Bardzo dużo myślałam na ten temat, bardzo dużo czytałam na ten temat. W podsumowaniu – nie chciałabym być w skórze „Bora” Komorowskiego, który musiał wydać rozkaz. Fakt, że mogło wybuchnąć niezależnie od rozkazu, jest absolutną prawdą. Warszawa tak wrzała, że gdyby ten rozkaz nie przyszedł, to samodzielne działania doszłyby chyba do skutku, a wtedy byłaby hekatomba, może i mniejsza niż była. Ale wszyscy by musieli zginąć, to jest jedno. Po drugie mam jasny obraz absolutnie, że Stalin, bardzo inteligentny i cwany lis, z absolutnie zimną krwią życzył sobie, żeby Niemcy całą inteligencję wytępili i żeby miał święty spokój, i nie musiał tego robić własnymi rękoma. Gdyby nie doszło do Powstania, to jestem absolutnie spokojna, że i tak wszyscy przywódcy (i ci starsi, i ci młodsi) zostaliby wytępieni do nogi z całą pewnością, ale rękoma Stalina i byłoby to trochę trudno ukryć, bo jednak jakieś kontakty na Zachód przechodziły. Co było robić, jak była ta świadomość, że wszyscy zginą czy tak, czy owak, że się tak wyrażę? Poza tym rozumiem, że naprawdę była propowstaniowa reakcja, to było dziewięćdziesiąt procent ludności Warszawy łącznie z cywilami, którzy oczywiście nie zdawali sobie sprawy z tego, czym to się skończy. Wszyscy myśleli, że to będzie trzy dni i na tym koniec, nikomu do głowy nie przyszło, że jak oni idą i wielkim tempem idą, to raptem staną i będą stali. To było trudne do wyobrażenia. Widziało się Niemców, którzy uciekali. Wydawało się, że Niemców już prawie w Warszawie nie ma, że to jest tylko chwila, żeby przejąć władzę. Niestety to niezupełna prawda była, bo Niemcy opamiętali się. Jakieś trzy dni przedtem był moment, kiedy w Warszawie ich prawie nie było. Ale co z tego? I tak potem Warszawę trzeba by było utrzymać, a tamci by się nie ruszyli prawdopodobnie, to było z góry chyba założone ze względów taktycznych, że musieli podciągnąć tyły. Może i prawda to jest, ale decyzja trochę nieludzka, której człowiek normalny nie mógł przewidzieć po prostu. Powiem w ten sposób: za dużo moich najbliższych zginęło w Powstaniu, żebym powiedziała, że na darmo idiotami byli. Nie byli idiotami, więc pozostaje to, że może jednak jakiś moralny wpływ na resztę (na młodzież, na naród) zostaje. Bo trudno przyznać, już zupełnie bezsensownie, że tak miałoby po prostu być.


Warszawa, 26 kwietnia i 10 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Danuta Maria Wochnik-Dyjas Pseudonim: „Brzoza” Stopień: strzelec, funkcje pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście, Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter