Alina Michalska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Michalska, w czasie Powstania miałam dziewięć lat. Nazywałam się wówczas Alina Figurska, jeszcze wtedy nie byłam zamężna – miałam dziewięć lat.

  • Czy pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?

Wybuch II wojny światowej przywitał mnie na ulicy Karolkowej, tu niedaleko, [w pobliżu ulicy Grzybowskiej]. Szłam wtedy z tatą i z młodszą siostrą z ulicy Zwrotniczej, gdzie mieszkali moi jedni dziadkowie, na ulicę Młynarską przy Długosza, gdzie mieszkali drudzy dziadkowie. No i w połowie Karolkowej usłyszeliśmy alarm i w tym momencie stanęliśmy pod murem. [Alarm ustał, poszliśmy dalej].

  • Rano tego dnia 1 września jeszcze nic nie było wiadomo?

Jeszcze [nie]. Przynajmniej ja nie wiedziałam nic na ten temat, a rodzice prawdopodobnie nie chcieli nas, dzieci, stresować.

  • Czy pani z tego września pamięta jeszcze jakieś zdarzenia?

Nie, z 1 września nie pamiętam, doszliśmy [na ulicę Młynarską, róg Długosza, słysząc tylko huki z daleka].

  • Nie, z września 1939 roku.

Natomiast później, [w roku 1940] mój ojciec [został] wywieziony do Niemiec. Trudno mi powiedzieć, jaka to była data. Mama została u dziadków na Młynarskiej wtedy w bardzo trudnej sytuacji, bo zmarła nam moja młodsza siostra. Mama, [będąca w ciąży] to ciężko przeżywała. Ale w 1941 roku przenieśliśmy się na ulicę Krochmalną 58 i tam już [mieszkaliśmy] przez całą wojnę, część Powstania i po Powstaniu.

  • Czy pani wiedziała, z czego się rodzina utrzymywała? Nie było ojca.

Owszem, częściowo [pomagali nam dziadkowie], musiałam [też] korzystać z pomocy RGO. Był taki krótki okres, kiedy chodziłam po zupę do szpitala róg Żytniej i Leszna.

  • Ile pani miała wtedy lat?

Pięć lat miałam.

  • Musiała pani sama chodzić?

[Tak], bo z Młynarskiej to było niedaleko, ale musiałam, ponieważ dziadkowie też byli w sytuacji kłopotliwej. Ale to trwało krótko, gdzieś do 1941 roku.

  • Czy ktoś z pani otoczenia, z najbliższych był w konspiracji? Czy pani coś na ten temat wiedziała?

Sądzę, że był mój dziadek, Władysław Matusiak, ale pewności nie mam, jako że to były sprawy tajne. Natomiast co powoduje, że podejrzewam, że był? Mianowicie, 1 sierpnia, kiedy miało wybuchnąć Powstanie, moja mama miała jechać do pracy na ulicę Sokołowską. Nie wiem, tam była jakaś fabryka metalowa, może niemiecka, w każdym razie rano miała jechać. Dziadek stanął w drzwiach, powiedział, że jej nie puści tego dnia. Doszło do sporej awantury, ale mama została w domu, no i po południu dowiedzieliśmy się o wybuchu Powstania.

  • Jak oczami dziecka wyglądała okupacja? Jak pani to widziała?

Dość [często] musieliśmy korzystać z pomocy RGO. Chodziłam często po ulicach. Ponieważ mieszkałam na Krochmalnej między Wronią a Żelazną miałam możność obserwowania na przykład, jak Niemcy traktują ludzi, którzy przynosili paczki na Pawiak. To było gdzieś tak Krochmalna 54/56, [przed tym budynkiem była jezdnia asfaltowa]. My jako dzieci z okolicznych podwórzy jeździliśmy [po niej] na hulajnogach, które były zrobione z deski, właściwie z dwóch desek i dwóch łożysk metalowych. Jak taka gromadka [dzieci jeździła robiło się bardzo głośno. Wówczas strażnicy niemieccy wchodzili do bram – w głąb podwórza]. Nie wiem tylko, jaka tam formacja niemiecka była. […] No cóż, co zauważyłam? Zauważyłam dzieci żydowskie, [które wtedy przebiegały] od Żelaznej do Krochmalnej 60, gdzie była piekarnia w budynku mieszkalnym. Te dzieci biegły po chleb. One były tak wynędzniałe, że je trudno było zobaczyć przy ścianie. […] Wzdłuż Żelaznej biegły druty od getta, tak że mieliśmy możność [widzieć jak te dzieci pod drutami wracały do getta] Kiedy już skończyłam siedem lat, zaczęłam chodzić do szkoły na ulicy Żelaznej. Wtedy szkoła mieściła się naprzeciw szpitala Świętej Zofii obecnie. Tam chodziłam dwa lata, a później już były czasy, kiedy [zaczęło się Powstanie]. Po wojnie musiałam trzecią klasę robić [na ulicy Żelaznej]f, aczkolwiek zaczynałam też trzecią klasę i na wsi, o której później powiem.

  • Czyli z pani wspomnień ci Niemcy nie byli tacy okrutni?

Z moich wspomnień Niemcy byli różni. Między innymi wspominam takie bardzo miłe zdarzenie. Mianowicie, moja młodsza siostra była w żłobku wtedy czy w przedszkolu (nie wiem, miała trzy latka) na ulicy Górczewskiej przy Młynarskiej, przy Staszica bardziej. Kiedyś mama nie mogła, [ani] nikt z dorosłych nie mógł po nią pójść, ja musiałam iść. Miałam wtedy siedem–osiem lat. Ponieważ ona nie chodziła, bo miała tak zaawansowaną krzywicę, że nie mogła sama chodzić, musiałam ją nieść na rękach. Kiedy doszłam wzdłuż Chłodnej do ulicy Wroniej, jechała ogromna kolumna żołnierzy niemieckich, na takich motocyklach z koszami i nie bardzo mogłam przejść. Siostra mi się wyrywała, nie mogłam jej utrzymać. W pewnym momencie jeden z oficerów niemieckich zatrzymał tą kolumnę, podszedł do mnie. Oczywiście wzdrygnęłam się, ponieważ mnie dotknął i chciał małą wziąć. Ale pogłaskał mnie po głowie, wziął małą, przeniósł na drugą stronę ulicy. Podziękowałam [mu], po czym kolumna ruszyła. To był taki miły człowiek, który potem wpłynął w pewnym sensie na moje widzenie właśnie ludzi jako takich, w mundurach.

  • Czy w domu przestrzegano panią przed Niemcami? Czy mówiono, że czegoś nie można robić, coś powinno się robić?

To znaczy specjalnie nie, bo to tak jakby wszyscy wiedzieli [o tym]. Oczywiście, jak do szkoły chodziłam, to musiałam uważać, żeby [ich] nie zaczepiać. Aczkolwiek zdarzało się, że w gromadce jak szliśmy, to czasem się śpiewało, mijając grupę Niemców, ale to na początku: „Rozdarł mordę i drze się na cały głos”. Niemcy wtedy taką piękną piosenkę słuchali i śpiewali: Rozamonde. No i nam się to kojarzyło, ale potem dostałam burę od dziadka i skończyło się.

  • Pani mówiła, że widziała, jak pod Pawiakiem Niemcy brali paczki…

Nie pod Pawiakiem, oni [przyjmowali paczki] na ulicy Krochmalnej. Tam był [numer] pięćdziesiąt sześć albo pięćdziesiąt cztery, bo między pięćdziesiąt osiem a tym budynkiem była taka wolna przestrzeń, tam był jakiś skład materiałów budowlanych.

  • Ale to było jakieś takie miejsce oficjalne odbierania tych paczek?

Oficjalne stale, przez cały czas, długo. W jakieś dni tygodnia. Na górze mieściło się jakieś prowizoryczne więzienie, ponieważ zawsze rano rozlegały się pieśni kościelne, „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Więc [spora] grupa ludzi była przetrzymywana w tym budynku.

  • Czy pani miała taką świadomość, że jest okupacja, że jest niewola, że inne życie?

Tak, bo przecież [świadczył już o tym] fakt, że mojego ojca wywieziono. Wprawdzie ojciec pracował gdzieś u bauera i czasem listy przychodziły, więc o tyle było spokojniej. Ale ten niepokój ciągle był, bo ciągle się mijało Niemców. Poza tym róg Chłodnej i Żelaznej też była taka placówka obsadzona przez Niemców. A idąc do szkoły na Żelazną, tu przy Lesznie, musiałam mijać ten budynek.

  • Czy oni zaczepiali dzieci?

Nie, nie zauważyłam.

  • Koniec lipca, czy wtedy jakoś inaczej Warszawa wyglądała?

Jeśli chodzi o koniec lipca, nie zauważyłam niczego szczególnego. No może dlatego, że nas, dzieci, nie interesowały jakieś sprawy poważniejsze. Natomiast dopiero 1 sierpnia, kiedy się zaczęło Powstanie…

  • Czy wtedy 1 sierpnia widziała pani już Powstańców?

Nie, wtedy nie widziałam Powstańców, ponieważ ulica Krochmalna była raczej taką ulicą boczną. Z jednej strony był mur browaru Haberbuscha, z drugiej kilka domów, tak że specjalnie nie widać było. A poza tym był przykaz, żeby dzieci nie włóczyły się niepotrzebnie. [Rano] dziadek […] nie wypuścił [mamy] do pracy, ona rozpaczała ogromnie, bo się bała, że ją Niemcy zabiją, ale musiała zostać w domu. No i nam dzieciom też raczej się nie pozwalało wychodzić tego dnia [z budynku].

  • Jak pani spędzała te powstańcze dni?

Różnie. Jeśli chodzi o pierwsze sześć dni, to spędzaliśmy troszeczkę na podwórzu z dziećmi, trochę w piwnicach budynku. No bo jak alarmy były, to już trzeba było szybko chować się. [Tak było na Krochmalnej] do 6 sierpnia. Sąsiedzi z tego domu wychodzili patrzeć na ulicę, czy już wojska niemieckie nie idą, już była taka atmosfera, czy się gdzieś nie pali, czy nie trzeba pomóc. No i wtedy 6 sierpnia mój dziadek Władysław Matusiak wyszedł, żeby sprawdzić, ponieważ prawdopodobnie miał już sygnały, że Niemcy niedaleko, a myśmy w piwnicach siedzieli. Został postrzelony […] niedaleko naszego domu, gdzieś tu między budynkiem 64/62. Tam „gołębiarze” niemieccy już siedzieli i strzelali do ludzi. On został postrzelony. Któryś z sąsiadów zauważył to, no i pobiegli pomóc. Wtedy to był taki większy koszmar, bo okazało się, że to postrzał w brzuch, dziadek nie mógł się ruszać. No i sąsiedzi zanieśli go, na ulicę Ciepłą do takiej dawnej siedziby konnej policji babcia im towarzyszyła. Długo nie było mojej babci, wszyscy w piwnicach siedzieli. Część osób już zaczęła przebijać dziurę w ścianie szczytowej, żeby się przedostać do innych budynków, bo już doszły sygnały, że Niemcy są tuż, tuż. Ale trzy rodziny zostały, towarzysząc mojej mamie i nam, no i czekając na tych swoich panów, którzy mieli przyjść, bo poszli z moją babcią. Okazało się, że dziadek tam zmarł, został pochowany na terenie komisariatu konnej policji. Babcia wróciła, no i szybko wzięliśmy, co można było… Niewiele już można było, bo Niemcy już w tym momencie od frontu [budynek niszczyli], wrzucali granaty i podpalali … Myśmy byli w budynku wewnątrz podwórza […]. Więc szybciutko uciekliśmy, biorąc…

  • Przez tą wybitą dziurę?

Przez tą wybitą dziurę, gdzieś w kierunku Żelaznej i później przez ulicę Grzybowską doszliśmy do [ulicy Ciepłej]. Wtedy płonęły domy po obu stronach, więc narzucono mi jakąś płachtę na głowę, babcia mnie ciągnęła, mama [szła] z tą młodszą siostrą na ręku, chustką przewiązaną. Dzisiaj jeszcze można zobaczyć, niektóre Cyganki tak dzieci noszą. Wylądowaliśmy na Grzybowskiej przy Ciepłej bodajże, w takiej fabryce metalowego sprzętu medycznego, bo zapamiętałam tam tylko łóżka żelazne, Jarnuszkiewicza. Tam byliśmy chyba dwa tygodnie, po czym trzeba było ewakuować się dalej do Śródmieścia. No i najpierw była to Chmielna 5, potem Chmielna 15, wszystko w piwnicach. Mama moja wtedy chodziła do Haberbuscha, bo to takie komitety były zbierające żywność. Chodziła do Haberbuscha po zboże, bo jeszcze tam można było coś znaleźć. No a nas babcia hołubiła, pilnując.

  • Skąd było wiadomo, dokąd trzeba iść? Czy pani to wie?

Nie, tego nie wiem. Raz jeden mama mnie zabrała ze sobą, ale szłyśmy albo piwnicami, albo gdzieś tak pod murem, żeby uniknąć ostrzałów. Tak że nie jestem w stanie powiedzieć, jak biegła trasa tych przejść. W każdym razie później, kiedy już Niemcy zaczęli zbliżać się bardzo do Chmielnej, jakimś przekopem pod Alejami Jerozolimskimi, to było gdzieś w pobliżu Brackiej, przeszliśmy na drugą stronę Alei Jerozolimskich. No i też piwnicami, podwórzami takimi doszliśmy do ulicy Nowowiejskiej. Obecnie jest tam ta stacja metra. Tam była fabryka albo magazyn żarówek firmy Osram. Dlaczego [nazwę firmy pamiętam]? Bo to nam się kojarzyło bardzo nieprzyzwoicie. A tych opakowań w tej piwnicy było bardzo dużo. No cóż, one nam służyły jako posłanie, służyły nam jako materiał do robienia zabawek z papieru i to trzeba było jakoś robić, [czymś się bawić]. Tam była bardzo duża grupa dzieci, w tej piwnicy. Powiedzmy gdzieś około dwadzieścioro, trzydzieścioro takich moich rówieśników i młodszych. Tak że troszeczkę bawiliśmy się. Czasem wyjrzeliśmy na podwórze, jak ostrzał się kończył. A głównie strzelano, nie wiem, czy z wierzy kościoła Zbawiciela czy [jakiegoś domu] pobliżu. W każdym razie z tamtej strony często było to podwórze ostrzeliwane. W tym miejscu właściwie dotrwaliśmy do końca Powstania, z tym że ostatni już tydzień, ostatnie dwa tygodnie były bardzo trudne, bo nie było już żywności. No i kiedyś mama wracając z tej wyprawy po jedzenie, przyniosła troszeczkę takiej wody i niewiele ziaren tego jęczmienia w niej było. Moja babcia spojrzała i mówi: „Ojej, tyle tego jęczmienia, ile rodzynek w cieście”. A mała siostra mówi: „Babciu, daj mi jeszcze tych rodzynek trochę”. I co się stało? Starsza pani, która tam w pobliżu mieszkała, gdzieś na Jaworzyńskiej, bo później po wojnie popatrzyłam sobie na te domy, przypomniała sobie, że ona w domu ma zacierki zrobione na zapas w czasie okupacji, bo to się robiło. No i poprosiła moją mamę i poszły na drugie piętro, mimo bardzo silnego ostrzału.

  • To była taka wyprawa na piętro domu?

Tak, akurat w tą stronę były strzały. Ale ta pani powiedziała, że pójdzie. „Trudno, mogę zginąć, ale pójdę”. I przyniosła całą, taką sporą torebkę tych zacierek. Jeszcze woda była, więc ugotowano te zacierki. Wszystkie dzieci zjadły nareszcie porządne jedzenie i to było ostatnie jedzenie, jakie mieliśmy. Później już niestety i wody owało, zaczęliśmy i te kartony zjadać, no coś trzeba było. Ale to już było tuż, tuż przed wyjściem z Powstania. Babcia moja nie bardzo chciała wyjść, jak pierwszy raz ogłoszono, żeby ludność cywilna wychodziła, bo mówiła, że tu jest na swoim, mimo wszystko. Ale kiedy już ostatniego dnia nie było wyjścia i Powstańcy przyszli namawiać nas, żebyśmy wyszli, wyszliśmy. Doszliśmy z tego miejsca gdzieś tak [do połowy] ulicy Polnej, przypuszczam że to było gdzieś przy ulicy Oleandrów obecnej… Tam była taka większa grupa uchodźców i widziałam, jak Powstańcy broń składali, a nas formowano w takie szeregi do opuszczenia Warszawy.
  • Ale zanim pani powie o opuszczeniu, to jeszcze wrócimy do Powstania. Jaka była atmosfera wśród tych ludzi, którzy wychodzili?

Atmosfera była różna. Oczywiście było ogromne przygnębienie. Część osób bardzo współczuła Powstańcom, ale zdarzały się osoby, które mówiły: „Po co żeście zaczynali?!”. Ale tych nie było wiele, bo jednak czuło się taką wspólnotę, łącznie i dzieci… Dla nas dzieci to byli bohaterowie, inaczej patrzeliśmy niż dorośli. Ale później, idąc już wzdłuż ulicy Polnej w kierunku Dworca Zachodniego, akurat moja rodzina szła przy budynkach ulicy Polnej, ktoś dojrzał na Polu Mokotowskim, po przeciwnej stronie jakieś resztki pomidorów w krzakach. Część ludzi rzuciła się w to, chciała chociażby cokolwiek zdobyć. Niemcy zaczęli strzelać.

  • Do tej ludności cywilnej?

Do tej ludności, która biegła. No, ale cóż? Przy nas akurat stał Niemiec, nie wiem, czy Niemiec, czy tylko człowiek w niemieckim mundurze, nie strzelał. Natomiast wyciągnął ze swojego chlebaka (czy jak tam się nazywał) chleba kawałek i dał mojej mamie. Mama nie chciała wziąć, bo nie wiedziała, czy to nie trucizna, to odłamał kawałek, sam przegryzł i dał nam. Wzięliśmy. Więc to był taki drugi moment, który potem rzutował na mój stosunek do Niemców. Pod wieczór dotarliśmy do Dworca Zachodniego.

  • Czy pani w czasie Powstania słyszała, bądź widziała właśnie takie akty ludobójstwa, co się dzieje? Pani była z Woli. Tutaj na Woli najwięcej cywili zginęło.

[…] [Tak, słyszałam, ale nie widziałam, gdyż mieszkałam] bliżej Żelaznej. Natomiast część mojej rodziny była bliżej cmentarza [wolskiego, w pobliżu którego dokonano najwięcej zbrodni] i ta część już nie żyje niestety. Tak że raczej to znam [z opowieści].

  • Czyli wtedy raczej do pani nie dotarło?

Nie, dopiero pierwsi ranni, którzy byli mi widoczni, to byli w tej fabryce Jarnuszkiewicza. Później już na Chmielnej musiałam się stykać z tymi ludźmi, z sanitariuszkami, które pomagały. Na przykład dziwiło mnie, że jeden z postrzelonych, ciężko ranny o co prosił pielęgniarkę? O papierosa. Ale już bardziej byłam zainteresowana rówieśnikami swoimi, niż [tam] żebyśmy jakoś tam przetrwali. [Chociaż bardzo się bałam, wierzyłam, że wojna wkrótce się skończy].

  • Jaka była atmosfera już nie w stosunku do Powstańców, ale między sobą?

Między sobą, muszę powiedzieć, że wszyscy sobie pomagali. To znaczy pilnowali dzieci, gdy część kobiet chodziła po wodę i po [jedzenie]. Bo nie wszyscy byli w tak luksusowej sytuacji jak ja, że miałam jeszcze babcię i kuzynkę, która też chodziła po wodę, po jęczmień do Haberbuscha czy po jakieś resztki [żywności, które zbierano w zrujnowanych] domach […]. Wszystkimi dziećmi, które w tych piwnicach były, [zajmowały się wszystkie osoby, które z piwnic nie mogły wychodzić ze względu na wiek i zły stan zdrowia].

  • Mówiła pani, że potem to były takie komitety, które chodziły po jedzenie. Czyli później całe to jedzenie było dla wszystkich?

Dla wszystkich, tak, przynosili. W wiadrach to się przynosiło i ktoś z tej piwnicy rozlewał na jakieś menażki, miski, talerze.

  • Z czym pani i pani rodzina wychodziła z domu na Krochmalnej? Czy jakaś walizka z rzeczami?

Niestety nie było czasu na to. Owszem, wcześniej była zapakowana na górze, bo na drugim piętrze mieszkaliśmy, ale miał ją wziąć dziadek. Skoro dziadek zginął, babcia była podłamana, matka miała to małe dziecko, nie mieliśmy nic. Troszeczkę może takiego ususzonego chleba kuzynka wzięła w torbę i to było wszystko, co mieliśmy. Natomiast w butach, takich drewniakach wyszłam, które mi dziadek zrobił, takie sandałki niby. Spód drewniany, parę pasków na wierzchu, przybite jakby pinezkami, bo to takie ćwieki były z łebkami dużymi. W tym wyszłam i w letnim ubraniu. Reszta rodziny tak samo. Z tym że do Pruszkowa doszliśmy też w takim stanie, nie mając jedzenia, nie mając ubrania.

  • A jeszcze o warunki higieniczne zapytam. Jakie były warunki higieniczne?

Warunki higieniczne były takie, że albo się szło pod mur, jak można było, [gdy] nie było strzelaniny, albo do wiader ludzie [się załatwiali]. Ponieważ te piwnice były w domach mieszkalnych, to ludzie [w nich mieszkający] znosili wiadra. Jedne służyły do zbierania czystej wody, drugie do zbierania nieczystości. Z myciem był kłopot, bo tej wody było mało, to na przykład jak panie przyniosły wodę i była taka mała miska, to w tej misce twarz, ręce myło kilka osób. Mydła też nie było.

  • A Powstańcy? Proszę nam opowiedzieć, jaki pani miała kontakt z Powstańcami?

Raczej nie miałam. Raczej to [widywaliśmy] miejsca, gdzie leżeli ranni i gdzie trzeba było tym rannym pomagać. A sami Powstańcy w tych piwnicach [gdzie ja byłam] nie przebywali […]. Tam gdzie byłam, to Powstańcy nie byli obecni, chyba że ranni.

  • Teraz ta droga do Pruszkowa. Doszła pani do Dworca Zachodniego…

Tak, stamtąd nas wieziono wagonem towarowym (inni mówili, że bydlęcym), w którym była dziura w podłodze i można tam było sikać na przykład. Ale taki tłum był przecież, że trudno było, a jeżeli, to już nawet o tym, żeby ukucnąć, nie było mowy. Kiedy dotarliśmy do Pruszkowa, muszę powiedzieć, że było to święto ogromne, ponieważ powitano nas kawą, gorącą kawą. Powiadam, była to najlepsza kawa na świecie, gorąca, zbożowa i gorzka. Ale tak upragniona.

  • Kto ją podawał?

Jakieś panie z RGO czy z PCK, taki komitet złożony z mieszkańców Pruszkowa, którzy tam pracowali.

  • Pani się dostała do Pruszkowa już pod koniec września?

Tak, ostatniego dnia, kiedy z Warszawy już wychodzono, pod groźbą rozstrzelania każdego, kto się tu pojawi.

  • Czy pani jakoś zanotowała, zauważyła, czy ktoś z ludzi w pani otoczeniu czytał jakieś gazetki, czy miał jakieś informacje o tym, co się dzieje?

Nie, tego nie widziałam.

  • Czy ktoś dyskutował na temat tego, jaka jest sytuacja Powstania?

W Pruszkowie byłam przynajmniej przez tydzień bardzo chora. To może po tym wyśmienitym jedzeniu w postaci tych opakowań [do żarówek spożywanych w warszawskie piwnicy]. Natomiast zapamiętałam, to że mama moja, wcześniej chora na zapalenie stawów [była w obozie poddana badaniu lekarskiemu i otrzymała zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że jest niezdolna do pracy w Niemczech. Słyszałam też, że badaniom lekarskim były poddawane również inne młode kobiety]. Kiedy opuszczaliśmy ten Pruszków - mniej więcej może dwa tygodnie tam byliśmy - to oczywiście stojący Niemiec, rozkraczony, jak to my nazywaliśmy, decydował kto do której grupy [ma być skierowany]. Za nami szła jakaś pielęgniarka z Pruszkowa, a moja mama niosła na ręku tą moją siostrę niechodzącą. I tak ją z tyłu trąciła, [co widziałam] bo szłam z tyłu, za mamą z babcią, trąciła ją solidnie, mocno w łokieć. Mama upuściła małą, sama się schyliła, żeby ją podnieść, ale nie bardzo mogła się wyprostować. No i w związku z tym zostałyśmy skierowane do pracy na wsi, tu w Generalnej Guberni, a nie do Niemiec. Tak że też to był taki ruch przyjaźni ze strony tej osoby, która w tym Pruszkowie mieszkała i pracowała. Nie wiem, czy była z PCK, czy z RGO, trudno mi powiedzieć. Ale w każdym razie później zostaliśmy do wagonów doprowadzeni i wywieziono nas w okolicę Jędrzejowa. Nie pamiętam, czy pociąg zatrzymał się we Włoszczowej czy w Jędrzejowie. […] W każdym razie tam czekały furmanki i zostałyśmy załadowane do jednej furmanki chłopskiej, która nas zawiozła do wsi Dąbie. To niedaleko Nagłowic jest ta miejscowość, gmina Oksa. Dlaczego Oksa pamiętam? Bo dostaliśmy polecenie, żeby zamieszkać w rodzinie państwa Tokarskich, rolników. Ale ich [starszy] syn pracował w Oksie i stąd pamiętam tą miejscowość. Tak że tam porozdzielano [do różnych gospodarstw] te wszystkie osoby, które dowieziono […]. No i oczywiście ludzie tam pomagali nam, jak mogli, bo i jakieś odzienie, i jakieś buty. Dostałam buty ogromne, męskie. Ale co? One były tak duże, że przecież się topiłam w tych butach. No to gospodarz, pan Tokarski, mówi: „Weź, dziecko, tutaj słomę włóż sobie”. No i rzeczywiście miałam buty wysłane słomą. Tam mieszkaliśmy [do wiosny, gdzieś do końca marca 1945 roku].

  • I chodziła pani w tych za dużych butach?

Tak, tak. Babcia moja pracowała w pobliskim dworze. Niestety nie pamiętam, kto tam był właścicielem, no ale też troszeczkę żywności, trochę odzieży dostaliśmy stamtąd. Natomiast cały czas mieszkałam u tych gospodarzy Tokarskich, którzy mieli [trzech] synów. Tam rządziła babcia. Sami gospodarze pracowali na roli, wiadomo. Mieli syna starszego ode mnie, gdzieś ze siedemnaście lat, Janek miał na imię, i drugiego równolatka mojego, Jędrka [a trzeci najstarszy pracował w miejscowości Oksa]. Z Jędrkiem chodziłam do szkoły, no bo był też taki wymóg. A szkoła była akurat naprzeciwko tego domu, tej chałupy, w której mieszkaliśmy. Nauka odbywała się dość ciekawie, dużo nas nie było. Wtedy do trzeciej klasy już byłam zakwalifikowana. Jeden rządek uczniów był klasa druga, jeden klasa pierwsza i jeden rządek klasa trzecia. Nauczycielka raz zwracała się do jednych, zadawała coś do pisania, potem do drugich i do trzecich.

  • Czy pani jako warszawianka wzbudzała tam jakieś zainteresowanie?

Specjalnie nie. Nie można powiedzieć, żeby ci chłopi byli jacyś szczególnie szczęśliwi z tego powodu, że dostali dodatkowe, jak to powiadają, gęby do jedzenia. Ale ponieważ włączaliśmy się do tej pracy codziennej, no to po dwóch, trzech dniach już byliśmy tak traktowani jak swoi. Spanie było [w kuchni] na podłodze glinianej, [bo przecież te chałupy nie były takie duże. Na podłodze rozkładało się słomę, na nią kładło narzutę, a do przykrycia służył koc]. Z drugiej strony ci rolnicy [mieli dodatkową trudność, bo oprócz obowiązku dostawania kontyngentów dla Niemców żywili także Jędrusiów]. To było tajne wojsko polskie [żyjące w okolicznych lasach. My mieliśmy obowiązek milczeć, nie krzyczeć, nie bawić się zbyt głośno]. Żeby mieć jakieś mięso, to trzeba [w ukryciu przed Niemcami hodować świniaka]. Był tam taki świniak, którego potem na Boże Narodzenie zabito, no i ugotowano jakąś zupę, po której się rozchorowałam zresztą, bo była prawdopodobnie za tłusta. Natomiast na co dzień żywiliśmy się [skromnie]. Rano była zalewajka, czyli ziemniaczków trochę, trochę mleka i żurek. Na obiad różnie tam bywało. W każdym razie najczęściej to były ziemniaki na sucho i żurek osobno. Tak że był czas, kiedy już tego żurku miałam tak serdecznie dosyć. No ale cóż, nic innego [do jedzenia] nie było [poza] chlebem… Owszem, widziałam, jak się piecze chleb właśnie w tym piecu. Mogłam trzeć zboże na żarnach.
  • Tak?

Tak, bo trzeba było pomóc przecież, no a poza tym nudziłabym się bardzo. Tak że do spółki z tym Jędrkiem to gęsi żeśmy pilnowali, to różne takie drobne prace wykonywaliśmy. No i trzeba powiedzieć, że ci chłopi okoliczni to później byli zupełnie przyjaźnie nastawieni do tych warszawiaków, którzy pomagali im w tej codziennej pracy, na tyle na ile mogli.

  • Czy kontakty między innymi rodzinami z Warszawy wypędzonymi były, czy nie?

Były. Zresztą w tej wiosce niedużo tych rodzin było, może pięć, sześć, dzieci trochę. Spory kawałek chodziło się do kościoła, kilka kilometrów, ale nawet niestety nie pamiętam, w jakiej miejscowości ten kościół był. Tak że te wycieczki były dość długie. Co mogę powiedzieć jeszcze? Ponieważ dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest już jako tako wolna, moja mama [na początku kwietnia] wybrała się do Warszawy sama, żeby sprawdzić, jak jest, czy możemy wrócić. Wróciła po dwóch tygodniach. Znalazła kuzynkę w Brwinowie pod Warszawą, [dokąd wkrótce wyjechaliśmy ze wsi Dąbie]. Tak że potem w maju wróciliśmy. […] Pierwszego maja wylądowałam w Warszawie, ale wcześniej, w kwietniu jeszcze, dwa tygodnie w Brwinowie u tej kuzynki byłam. Dlaczego pamiętam Warszawę z 1 maja? No bo znów szłam z Dworca Zachodniego na piechotę, najpierw na ulicę Zwrotniczą 12, żeby zobaczyć, czy nie ma tam jakichś śladów, czy babcia wróciła, czy inni krewni też. Rzeczywiście nie było jeszcze. Potem poszliśmy na Krochmalną zobaczyć, czy [ostał się dom, w którym mieszkaliśmy]. Zresztą to po drodze. No a potem, kiedy trzeba było Marszałkowską przeciąć. [Widziałam jak] szedł pochód pierwszomajowy. Stąd zapamiętałam ten moment. Później przez most pontonowy dostaliśmy się na Pragę i stamtąd na Pelcowiznę, bo mama wcześniej, (kiedy w Warszawie była), przeczytała na murze, że kuzyni nasi, którzy uciekali w czasie wojny z Kresów, tam się osiedlili, w czasie [okupacji tam] mieszkali. Tam było takie osiedle dla biedaków na Marywilskiej, no i później [my (mama, babcia, siostra też)] tam mieszkałyśmy do jesieni [1945 roku].

  • To te mieszkania dziadków były zburzone?

Były zburzone całkowicie.

  • Czy pani zapamiętała właśnie wrażenie, jakie pani odniosła po powrocie?

To znaczy w pierwszej chwili, kiedy przyszłam właśnie tego 1 maja, to [przy Krochmalnej] ostał się tylko budynek wewnątrz podwórza, ale też bez schodów, bez niczego [częściowo zniszczony]. No i kręcił się tam jakiś jeden starszy pan, który jak się okazało, nie opuścił Warszawy. Nazywał się Szczepan Montewko, to był ojciec mojej koleżanki, rówieśniczki. Później, na tej Pelcowiźnie przez wakacje byłam. Wróciłam [na Krochmalną, gdy] już trzeba było do szkoły pójść. Mama tu już się osiedliła [w korytarzu, bo], tu zrobiono właśnie [wejście po deskach na parter]. I ten pan Montewko [bardzo pomógł]. I jeszcze wróciła rodzina państwa Kochów, o której [dalej] wspominam, [Pan Koch] pracował później w elektrowni, [obecnie budynek Muzeum Powstania]. Ci dwaj panowie znaleźli jakieś deski, żeby w tym budynku, który ostał, [można było zamieszkać]. Część była zwalona [w kilku stropach], bomba lej zrobiła. Ale klatki schodowe [pozostały całe]. Można było po desce przejść z piętra na piętro. I zaczęli ci panowie dwaj próbować pomagać tym kobietom, które wracały. Co się działo później? Później jeszcze przybył stolarz, pan Antoni Wyrzykowski, który na parterze miał warsztat, jakąś maszynę do [obróbki drewna] i hebel ręczny. No i to było nasze źródło ciepła. Bo trociny, które odpadały, były wykorzystywane do celów grzewczych […]. A moja rodzina, ponieważ ta część budynku, w którym myśmy [uprzednio] mieszkali, była zwalona całkowicie, to zajęła korytarz właśnie w tym budynku wewnątrz.

  • Korytarz?

Tak, kawałek korytarza. Tyle tylko że z tego korytarza były dwa okna na takie malutkie podwóreczko, bo dawna zabudowa to taka była troszeczkę [inna niż obecna]. I w tym korytarzu jedyne drzwi, jakie były, to właśnie koc taki, który dostaliśmy kiedyś na wsi, i to było wszystko. Kuchnia jeszcze funkcjonowała, dzięki tym panom można było tą kuchnię węglową wykorzystywać, tyle że węgla nie było. No ale trociny były i tym ratowaliśmy się.

  • Łóżka były?

Jeszcze nie, dopiero później, kiedy już zaczęto trochę chodzić, to z tych niektórych fragmentów budynków, które ocalały, to tam jakieś części sprzętów się znosiło, żeby [tym osobom, które wróciły były przydatne]. No, łóżka… Sąsiedzi postarali się o dwa łóżka [dla] nas, które się potem przydały. W jednym łóżku spały po cztery osoby. Później jak wróciła [dalsza] część rodziny, to jedna z kuzynek spała na przykład na ławce.

  • Ile osób mieszkało w tym malutkim mieszkaniu?

To znaczy w tym malutkim kawałku tego korytarza najpierw mieszkało nas pięć osób, to znaczy dwójka dzieci i trzy osoby dorosłe. Ale wkrótce z Niemiec przyjechali nasi krewni, trzy osoby, które też trzeba było tam przenocować. W związku z tym dzieci spały w tak zwanych nogach [cześć lóżek stała w poprzek]. W 1946 roku wrócił mój tata, no i troszeczkę się już rozładowało, bo już gdzieniegdzie [niektórzy krewni] w różnych miejscach jakieś norki znaleźli. Natomiast co było piękne potem? Jeśli chodzi o taką opiekę nad dziećmi, no bo kobiety chodziły odbudowywać Warszawę, mama też, babcia [i kuzynka] też, dzieci zostawały same w tych gruzach. Oczywiście w tych gruzach było wszystko, i miejsce zabawy, i toalety, i cokolwiek. Ale wróciła właśnie do tego domu rodzina państwa Kochów. Nie wiem jakim cudem, ale gdzieś tam znalazła maszynę do szycia. Pani Kochowa była wspaniałą krawcową, szyła, z czego się dało. To czasem były kawałki filcu z mundurów niemieckich, czasem jakieś skrawki czegoś. Ale co ciekawe, ona sprawowała jak gdyby tak samorzutnie opiekę nad wszystkimi dziećmi. Było nas dwanaścioro w wieku dziewięć lat, trzy, cztery, pięć. Swoją maszynę przeciągała wzdłuż, tak jakby przy krawędziach ścian [bocznych na balkon od strony podwórza], bo [w środku stropu pierwszego piętra] była dziura […] oczywiście sprawowała opiekę nad wszystkimi dziećmi. Słuchałyśmy jej, była to ukochana ciocia Dena, bo tak najmłodsze [ją] nazywało. Nie wiem, czy miała na imię Genowefa, czy Eugenia, w każdym razie dla nas była ulubiona ciocia Dena. Uczyła nas nawet szyć, jak się igłą posługiwać, jak nitką. Skąd [je] miała? Nie wiem, no ale w każdym razie troszeczkę ocalało różnych rzeczy w różnych domach i trzeba było to wykorzystać jakoś. Moje, nie moje, no ale część ludzi przecież nie miała nic. Ta ciocia Dena pomagała, plus pan Wyrzykowski, który te trociny nam dawał.

  • Czy z pani przedpowstaniowego domu coś ocalało, jakieś pamiątki?

Z rodziny mojej nic nie ocalało, z wyjątkiem, o dziwo, jednego wazonika, który mam do dziś.

  • Znaleziony w gruzach?

[Tak.] Porcelanowy, dziwnie w takim miejscu się znalazł, mimo że cały dom zawalony. Nie wiem, może wybuch wyrzucił [go w pudełku czy spadł] na coś miękkiego. W każdym razie on jest troszeczkę uszkodzony, ale jest. Jedyna rzecz, jaka była.

  • Czy jest rzecz, którą pani do końca życia będzie pamiętała z Powstania?

No rzecz jak rzecz. Do końca życia (przynajmniej do tej pory) robi na mnie ogromne wrażenie psychologiczne śpiew niektórych pieśni. W czasie Powstania śpiewaliśmy najczęściej pieśni kościelne i w tym „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi”. W momencie kiedy śpiewamy: „Wygnańcy Ewy, do ciebie wołamy, zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy”, czy chcę, czy nie chcę, to płaczę i to niezależne od mojej woli. Drugi fragment pieśni to jest „Boże coś Polskę”. I tu ten fragment: „Ojczyznę wolną [pobłogosław Panie] – myśmy śpiewali – racz przywrócić, Panie”. Tu też płaczę niezależnie od swojej własnej woli. Ktoś mnie kiedyś z katedry [świętego Jana] chciał wyprowadzić, bo widział, że to jest taka bardzo kłopotliwa sytuacja, myślał, że może zasłabnę. No i poza tym wrażenie na dźwięk mowy niemieckiej, jeżeli rozmawia kilka osób. Próbowałam przełamać ten moment, owszem, pojedynczo mogłam rozmawiać… Słuchać, nie przeszkadzało mi to. Ale jeżeli zebrało się kilku panów, a jeszcze przypadkiem kilka pań, to niestety nie wytrzymywałam, [dostawałam drgawek].

  • To jest lęk?

Nie, to jest zupełnie niezależne od mojej woli. Jest to jakiś taki ruch zupełnie niezależny.

  • A te pieśni pani pamięta z jakichś religijnych właśnie spotkań w czasie Powstania? Uczestniczyła pani w jakichś religijnych uroczystościach?

W religijnych nie uczestniczyłam w czasie Powstania, ze względu na to, że [mieszkałam w piwnicach]. W czasie wojny tak, ale w czasie Powstania nie, bo to było tylko życie religijne wewnątrz piwnicy. No to litanie się odmawiało i najczęściej tą pieśń „Serdeczna Matko” się śpiewało czy ewentualnie rano „Kiedy ranne wstają zorze”.

  • Ludność cywilna najbardziej ucierpiała w czasie Powstania. Co pani sądzi o Powstaniu? Jak pani ocenia, czy ono powinno wybuchnąć, czy nie?

Trudno mi powiedzieć. Gdybym była na miejscu dowódcy, prawdopodobnie też bym wszczęła to Powstanie. Bo przecież jak czytamy, teraz mamy już większą informację, to na dobrą sprawę nas alianci zostawili trochę na boku. A kiedy człowiek wierzy komuś [to podejmuje działania]. Można było tych Niemców pokonać, gdyby rzeczywiście była ta pomoc [bardziej skuteczna]. Ale trudno sądzić.

  • Jeszcze pani miała opowiedzieć o tej elektrowni. Proszę nam opowiedzieć właśnie historię związaną z elektrownią.

To znaczy historii całej nie znam. Wiem tylko, że ten mój sąsiad [Pan Koch] tu pracował. Wiem, że stąd właśnie, (bo jak przychodził, rozmawiał z tą swoją żoną krawcową, no to my też dzieci słuchaliśmy). Doprowadza prąd do zajezdni tramwajowej [na ulicy Młynarskiej], no i później uruchomiono tramwaj [na Woli]. W przedsiębiorstwie [tramwajowym na Woli] zaczęła najpierw pracować moja ciotka. Ona wcześniej z Niemiec wróciła, pani Janina Stępień. [Pracowała jako] konduktorka na takim odkrytym wagonie kolejowym, bo tu tylko ten pierwszy wagon był taki tradycyjny, jak myśmy się śmiali później: „Na dziewiątkę i piach jeździł”. Żeby zahamować, to trzeba było piasek [na szyny] wysypać, motorniczy to robił [odpowiednio kręcąc korbą]. A później ten tramwaj już [zwalniał bieg lub hamował]. W tym przedsiębiorstwie, mój tata, [kiedy wrócił z Niemiec] w 1946 roku, też zaczął pracować jako motorniczy. Pracował krótko, bo w 1950 roku zmarł. Ale troszeczkę jeździłam już tym tramwajem, który…

  • Jaką trasę on miał?

On miał trasę z Młynarskiej, z zajezdni, do placu Żelaznej Bramy, którego dziś nie ma, a kończył się za Halami Mirowskimi. Poza tym druga linia tramwajowa jaka szła, to szła wzdłuż ulicy Żelaznej, do placu Starynkiewicza i na Bema. Tą linią tramwajową to już jeździłam do szkoły, ale to już [w 1950 rok będąc] w siódmej klasie. Natomiast co było ciekawe? Róg Żelaznej i Chłodnej do tego tramwaju, który jechał na Bema, kobieta wsadzała dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym. Te dzieci jechały do przedszkola na ulicy Syreny. Przy Syreny każdy motorniczy się zatrzymywał, pasażerowie którzy jechali, wyprowadzali te dzieci na chodnik, one szły dalej do tego przedszkola. Nic się nikomu złego nie stało. […] Co ciekawe, mianowicie już w 1945 roku we wrześniu, 1945–1946, do szkoły poszłam na ulicę Żelazną, po tej stronie, gdzie szpital Świętej Zofii. Z tym że nie było jeszcze tego budynku, który obecnie biegnie wzdłuż alei Solidarności. [W budynku szkolnym od strony Żelaznej] nie było ściany frontowej, [została zburzona w czasie Powstania]. Myśmy się uczyli na drugim piętrze. Nie wolno nam było zbliżać się do wolnej przestrzeni.

  • Po prostu była dziura taka?

Nie, w ogóle nie było całej ściany. Tak jakby tutaj nie było… Siedzieliśmy bliżej klatki schodowej. Wspaniałym dyrektorem był pan Derlikowski, zwany przez nas „Globus”, bo był łysy. No i świetni nauczyciele, którzy pilnowali, żeby się dzieci nie zbliżały [do niebezpiecznego miejsca]. Jak były ferie, dobudowano już tą ścianę, ale te pierwsze dni to były właśnie takie. Na lekcje fizyki chodziliśmy na przykład do dzisiejszego budynku sądu wieczysto-księgowego. To wtedy kiedy budowano trasę W-Z i co ciekawsze, nikt nie chorował nawet w zimie. Na fizykę chodziliśmy wszyscy jak oczarowani. Fizykę prowadził pan Witold Lubbe. Może ktoś jeszcze pamięta, on później w telewizji prowadził lekcje. A na czym one polegały? Na tym, że chłopcy przynosili tam kamienie, druty, różne takie odpadki, które służyły nam jako pomoc do fizyki. No i między innymi kiedyś przyniosłam taką starą kuchenkę elektryczną, którą znalazłam gdzieś. Nie grzała. No to co było? Obejrzeliśmy, dał nam obejrzeć. „No i co myślicie? Jak myślisz, dlaczego ona nie grzeje?” Bo prąd był w tym budynku już. Jeden mówi: „No nie wiem”. Drugi: „Nie wiem”, a trzeci: „O, tu spiralka przerwana”. – „Tak? A co byś zrobił?” – „No to może drutem połączymy?” Chłopcy mieli takie skrytki na te swoje skarby. Jeden drut przyłożony, nie grzeje. Drugi, nie grzeje. A trzeci: „O, błysnęło! Grzeje!”. – „No to dlaczego?” I wtedy dopiero była lekcja o oporze. To były wspaniałe lekcje, bo one się zawsze zaczynały od doświadczeń i to takich prostych [rzeczy]. Słoik z wodą, kamyk [czy drewienko służyły za narzędzia] do prowadzenia doświadczeń. Tak że z okresu szkoły podstawowej do szóstej klasy włącznie to mam naprawdę przyjemne wspomnienia. A do siódmej już musiałam jeździć na ulicę Bema, też mile wspominam. Właśnie między innymi i te dzieci wysadzane przy ulicy Syreny. Ta życzliwość była taka prosta, codzienna. Nie polegała na tym, żeby dać komuś cukierka czy pięć złotych… Tylko taka zwykła opieka.



Warszawa, 25 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Alina Michalska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter