Krystyna Derech

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Krystyna Derech.

  • Co pani pamięta ze swojego dzieciństwa, jeżeli chodzi, powiedzmy, o okres okupacyjny, bo jest to pewnego rodzaju wprowadzenie w tematykę Powstania.

Urodziłam się w Warszawie, ale rodzice mieszkali na Polesiu. Z Polesia nie pamiętam za wiele, właściwie nic nie pamiętam, bo jak wybuchła wojna, to miałam dwa latka. Ojciec jako zawodowy oficer w randze kapitana został oddelegowany na front i już nigdy ojca nie zobaczyłam. Zginął w Katyniu, a dokładniej przeszedł przez obóz w Starobielsku i, jak się potem dowiedziałam, zamordowany w… I teraz mi wyleciało… Miejscowość wyleciała mi [z głowy], znana miejscowość, bo były trzy: Katyń, Miednoje i… Przypomni mi się.
Matka urodziła 4 września mojego brata w Brześciu nad Bugiem. Ojciec podobno parę razy mógł ją odwiedzić, ale te odwiedziny to było wszystko. Jak mama wróciła do Koszarki, bo tak się nazywała ta miejscowość, powiat Prużany, na Polesiu, to już wszystkie żony z dziećmi zostały wysłane na Sybir, żony oficerów. Mniemam, że to była mała miejscowość wojskowa, wojsko tylko tam było, Koszarki – sama nazwa to mówi.
Kiedy mama wróciła ze szpitala z Brześcia, to nie wiem, ale przyszło NKWD, to już mama mi opowiadała, tego nie pamiętam, i się bardzo zdziwiło, jak jedna osoba może mieć tak duże mieszkanie i zarekwirowano wszystko, co było majątkiem, cztery pokoje. Piękne malarstwo mieli rodzice, obraz Makowieckiego, jeszcze kogoś, kto jest w encyklopedii, ale już nie pamiętam. Mamie zostawili jeden stół, jedno krzesło, jedno łóżko i powiedziano, że to wystarczy. Oczywiście, nawiązywała kontakty z miejscową ludnością, musiała [za] coś żyć. Tam była wielka bieda, ludzie przynosili rzeczy do przeżycia i ciągle mamę utwierdzali [w przekonaniu]: „Niech pani stąd ucieka, pani nie wie, co to jest bolszewizm”. I moja mama się ciągle przekwaterowywała do jakiejś innej chaty. Pieniądze miała na szczęście i znalazła przewodnika, który przez tak zwaną zieloną granicę przerzucił nas do Generalnej Guberni.

  • Kiedy to było? W jakim miesiącu?

To mógł być miesiąc letni, bo dziecko urodziło się we wrześniu 1939 roku, a Stasiu wiem, że był w poduszce. To mógł być… To były upalne dni. Pierwszą rzecz, jaką pamiętam, to nie wiem, czy to był krzyk, czy to był płacz mojej matki: „Nie ma mleka!”. Ale Stasiu przeżył to wszystko. Przyjechaliśmy do Warszawy, bo mama się kierowała Warszawą, że tu była rodzina, bo w ogóle nie wiedziała, gdzie jechać. Kazała się zawieźć na ulicę Parkową, tam mieszkali wujostwo. Musiała być to osoba, która wzbudzała tak wielkie współczucie, że nawet dorożkarz nie wziął za kurs.
W ten upał mama jechała w długim, czarnym, karakułowym futrze, miała tenisówki, opuchnięte nogi, Stasia w poduszce, mnie za rączkę i jedną walizkę. Miałam tutaj, w Warszawie, który też był z Poznańskiego kwaterowany… Nie, to się inaczej mówi… Niemcy co robili z Polakami?

  • Przesiedlali.

Przesiedleniec. Wujek był niesamowicie przedsiębiorczym człowiekiem, człowiekiem, byśmy dzisiaj powiedzieli, biznesu i to wujek nam załatwiał życie w Warszawie. Na Parkowej wiadomo, że nie mogliśmy już mieszkać, bo tam była bardzo duża rodzina, i załatwił mieszkanie na Królewskiej, piękne, olbrzymie mieszkanie. Potem, po wojnie się dowiedziałam, że to było mieszkanie po Żydach. Muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie.
Na Królewskiej żyło nas tam chyba dziesięć, jedenaście osób rodziny. Wujkowie kończyli uniwersytet, bo moja matka miała czworo rodzeństwa. Wujek Włodek jakimś tam, nie wiem dokładnie jak, dostał się do Francji do generała Maczka, skakał pod Arnhem i już nigdy do Polski nie wrócił ze Szkocji. Natomiast trójka pozostałego rodzeństwa mieszkała na Królewskiej. Moi wujkowie, Zbigniew i Janusz – Zbigniew studiował farmację w Wilnie i kończył na tajnym uniwersytecie i zdobył magisterkę; wujek Januszek, prawnik, niedokończony prawnik, [studiował] prawo na Uniwersytecie Poznańskim, a skończył na uniwersytecie tajnym. Został podobno rozstrzelany w pierwszym dniu Powstania, jako cywil. Oni się nie włączali do konspiracji. Natomiast jedyna siostra mojej matki, ciocia Marylka, była w AK, w Powstaniu brała udział i wyszła, nie zginęła, dwa lata temu zmarła.
Wrócę do Królewskiej. Opiekowała się nami babcia, która była osobą nie tyle wiekową, ile bardzo schorowaną. Widocznie przesiedlenie strasznie przeżywała. Dobytek całego życia został w Żninie, bo w ogóle gniazdo po kądzieli to był Żnin. I taki paradoks, że myśmy mieli nianię, co dzisiaj jest wielkim zbytkiem, a wówczas to była rzecz normalna. Dziewczyna ze wsi się cieszyła, że miała dach nad głową i talerz zupy. Ona się nami opiekowała.
Tak najbardziej to pamiętam wycie syren, co oznaczało, że zbiegamy do piwnicy. Wujek Januszek na jedną rękę brał mnie, na drugą mojego brata i jak lukstorpeda spadał z trzeciego piętra schodami, zawsze się bałam, że się wywróci, do piwnicy. Tam najczęściej były huki dalekie, bombardowania, chałupa się trzęsła w posadach, ale przeżywała te naloty. Wpierw wychodzili mężczyźni i patrzyli, gdzie bomba trzasła, a na Mazowieckiej, a gdzieś tam, a gdzieś tam, na szczęście na Królewskiej nie. Nie pamiętam, co jadłam, nie pamiętam, czy byłam głodna. Wiem, że ciągle udzielał mi się tragizm tych dni, mnie jako dziecku, w postaci, nie wiem, strachu, lęku. Nie miałam radości dzieciństwa.
Taki incydent, który też spamiętałam sobie, że jednego razu ktoś powiedział, że wszyscy musimy opuścić ulicę Królewską, wszyscy mieszkańcy, bo ktoś z tej ulicy zamordował Niemca. Myśmy nie wiedzieli, czy wrócimy na Królewską, czy nas wezmą jako zakładników. Na szczęście po dniu wróciliśmy z powrotem na Królewską.
Jaki był klimat tego domu? Było bardzo dużo młodzieży, bo moi wujkowie studiowali. Była godzina policyjna, więc kto już nie zdążył przejść przed ósmą, to nocował na Królewskiej. Było tam ciągle pełno ludzi. Nas niezwykle jako dzieci ochraniano. Ponieważ mieszkanie było duże, myśmy z babcią mieli pokój, to wszystkie drażliwe rozmowy, wszystkie tragiczne rozmowy były nam oszczędzone. Ale mimo że nie słuchałam, to słyszałam, i kiedy mi nie kazano patrzeć, to widziałam. To dziwne było, ale tak było. Dobiegało mnie, że jest powstanie w getcie, i widziałam czerwoną łunę, nie wiem już ile tygodni. Ciągle była czerwona łuna w nocy nad Warszawą. Jak się bawiłam na podwórzu, to łapaliśmy spalone fragmenty książek, które fruwały jak czarny deszcz. One się rozpadały w rękach, ale próbowałam zobaczyć, jaka tam chociaż jest literka. Czasami się to udawało. Słyszałam, jak ludzie brali żydowskie dzieci, bo transport przyszedł. Ludzie natychmiast zabierali te dzieci. Była to dla mnie niepojęta abstrakcja, abstrakcja strasznego strachu.

  • Czy to były żydowskie dzieci?

Żydowskie dzieci. Że gdzieś transport na przykład przyszedł żydowskich dzieci i podobno za chwilę wszystkie wagony były puste. Tak coś słyszałam.
Ciocia nas zabierała, bo ciocia prowadziła cały dom, ciocia Marylka, tam było niedaleko targowisko za Żelazną Bramą, teraz dopiero niedawno zidentyfikowałam, to była po prostu Hala Mirowska. Ciocia codziennie chodziła tam po zakupy, tam ziemniaki, ja nie wiem, co kupowała, przecież to było tak skromnie, i zabierała nas, to myśmy się strasznie z bratem cieszyli. Czasami nam kupiła lizaka. Lizak to już był szczyt pragnień i marzeń. Z czego robili lizaki, nie wiem – przecież cukru nie było, była sacharyna – ale były lizaki. Kiedy tak z ciocią szliśmy… Nie wiem, jak myśmy szli, czy przez park Saski? A nie, bo to naprzeciw parku Saskiego… No, tam jakoś…

  • Czy pani mieszkała na Królewskiej do samego Powstania?

Do końca. Do samego Powstania.

  • I przez Powstanie?

Nie, bo Królewska poszła pod pierwszy ogień.

  • Jaki odcinek Królewskiej to mógł być? Czy bliżej Krakowskiego [Przedmieścia], bliżej Wisły?

Nie, bliżej Marszałkowskiej. Bo wujek, który po wojnie przyjechał do Warszawy… To były jedne z pierwszych domów odbudowywanych dla architektów pracowni, one są do dzisiaj, takie trzypiętrowe, potem dwupiętrowe. To na tym miejscu gdzieś stał ten w cudzysłowie nasz „dom”. Wiem, że miał jedno podwórze i potem miał drugie podwórze i myśmy mieszkali w oficynie, nie od strony Marszałkowskiej. Na środku podwórza był ołtarzyk. Myśmy na trzecim piętrze mieszkali może w 1939 roku, balkon był urwany, zbombardowany. Zawsze ciocia mówiła: „Nie dochodźcie do balkonu”. Jak szłam jednego razu właśnie po zakupy z ciocią, to ciocia mówi: „Nie patrz”. I nie patrzyłam, ale widziałam. Chyba w odwecie Niemcy powiesili z balkonów iluś Polaków, którzy musieli wisieć ileś dni dla siania strachu i postrachu.
Co to jeszcze na Królewskiej się działo? [Było] dwoje dzieci i wszyscy wokół starsi, to nas rozpieszczano. Miałam zabawki, były jakieś święta, miałam laleczkę, pokoik dla niej, i miałam ukochanego misia. O tym misiu powiem za sekundkę.
Kiedy wybuchło Powstanie, moja mama cały czas pracowała w firmie Meinla jako kasjerka, bo znała język niemiecki, czyli praktycznie cały dzień jej nie było w domu. W ten dzień, kiedy wybuchło Powstanie, moja mama, będąc u Niemców, została po stronie niemieckiej. Fatalnie się złożyło, że w tym dniu było odbieranie deputatów. Tam były podobno bardzo malutkie pensje, ale mama się cieszyła, bo co miesiąc miała deputat. Ten deputat to była tak – albo spleśniała mąka, albo suche ryby, przeterminowane, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, ale musiało być tego dużo, bo zawsze niania z wujkiem Januszkiem jeździli wózkiem po ten deputat i coś tam ciocia umiała z tego wyczarować do jedzenia. Właśnie w tym czasie wujek Januszek przyjechał po ten deputat i natychmiast Niemcy, tak mi mama opowiadała, że kobiety miały się ustawić na prawo, mężczyźni na lewo. Wujek Januszek miał dwadzieścia parę lat, skończone prawo, Niemcy wyprowadzili i podobno rozstrzelali, a mamusia pracowała gdzieś w granicach placu Bankowego. Podobno byli rozstrzelani przed operą czy w operze, nie wiem.
Z mamą już kontaktu w czasie Powstania nie mieliśmy, bo była sanitariuszką po stronie niemieckiej. Opowiadała mi, że w pewnym momencie Niemcom tam zaczynało być gorąco. Nasze oddziały AK skutecznie tam wzięły ich w kocioł, w związku z tym Niemcy z Polek utworzyli żywą barykadę właśnie na placu Bankowym, zasłaniając się za Polkami, czyli pozycyjna wojna, tu Niemcy, tu nasi Polacy, akowcy, i bariera Polek. Nie wiem, czy akowcy wiedzieli, że to są Polki, czy nie wiedzieli. W każdym razie zaczynała być wymiana ognia, mama już się tam gorąco modliła, sądziła, że to są jej ostatnie minuty. Tam była z Lolą właśnie, z tą naszą nianią, która po ten deputat przyjechała. Podobno jak jest taki atak, to w pewnym momencie fura kurzu, dymu, kurzu przede wszystkim, bo tam już były gruzy, czyli zasłona dymna naturalna się zrobiła, i moja mama pociągnęła, bo oni musieli naładować broń, była chwila, mama mówiła ciszej, pociągnęła Lolę w kierunku gruzów, to było niezauważalne dla Niemców, bo była ta osłona dymna, jak mówię, i tam przykucnęły w tych gruzach i to brzmi teraz jak purnonsens, mama zobaczyła rozwalone sejfy, gdzie od złota i brylantów można było dostać ślepoty. I z tego wszystkiego moja mama wzięła balową srebrną torebkę, żeby mogła włożyć grzebyk, może chusteczkę, bo to jest jedyne, co miała przy sobie. I z tą srebrną torebką wyszła z Powstania i tą srebrną torebkę mam do dzisiaj. Gdyby ktoś z filmowców nakręcił film z taką sceną, to by powiedzieli: „Ale reżyser sobie wymyślił!”. A to samo życie tak wymyśla. Biednie w łachmanach ubrana, ze srebrną balową torebką – brzmi to niewiarygodnie. Potem po Powstaniu mama nas odszukała, kiedy już myśmy opuścili Warszawę. A teraz wybuchło Powstanie, mamy nie ma, jest babcia, jest wujek, są wszyscy wujkowie, nie ma wujka Januszka.

  • Ale ta srebrna torebka, proszę pani – to jest bardzo prawdziwe.

Tak. Nie brała żadnych bransolet, żadnych brylantów, srebrną torebkę, żeby w coś mogła sobie włożyć grzebyczek, a może jeszcze miała jakiś drobiazg, nie wiem.
  • Bardzo prawdziwe.

Tak. To już znam z opowiadań, że w parku Saskim Niemcy mieli swoją artylerię, wobec tego na pierwszy ostrzał poszła Królewska i myśmy w pierwszych dniach opuścili Królewską, ja zabierając walizeczkę, brat… Babcia szybko mu uszyła plecaczek z worka, to miał lepiej niż ja, bo walizeczka była dla mnie strasznie ciężka. Ta walizeczka jest dla mnie niezwykłą pamiątką, bo ojciec wygrał ją w zawodach hippicznych przed wojną, miał pierwsze miejsce. Jest plakietka, srebrna blaszka, tylko dziwne, że nie jest napisane, kiedy to było, ani kto wygrał, a wygrał to na pewno mój ojciec. Była to strasznie dla mnie ciężka walizka, bo dzisiaj neseser ma zupełnie inne pojęcie. Kiedyś neseser to była toaletka, piękna, skórkowa walizeczka, w środku z śliczną bezową skórką, było ciężkie lustro oprawione w skórę na wieczku tej walizeczki, były otwory na przyrządy do manicure, były flakony do wody kolońskiej, do pudru, w bocznych były specjalne uchwyty na szczotkę do rzeczy, na szczotkę do włosów, była przegródka na grzebień. I proszę sobie wyobrazić, że z tą ciężką walizką opuściłam Powstanie. Nie wiem, dlaczego babcia mi nie wyrzuciła tych wszystkich ciężkich butelek, buteleczek, ciężkiego lustra. Jak opuszczałam Warszawę, to tam miałam piżamkę, aluminiową łyżkę, widelec, a może tylko łyżkę, nie pamiętam, i ręcznik. To było wszystko, co tam się mogło zmieścić, ale to tak à propos tego neseserku.
Piwnicami z Królewskiej w pierwszych dniach przeszliśmy na ulicę Chmielną. Mój niesamowicie operatywny wujek… Józiu mu było na imię, który właściwie cała tą rodzinę utrzymywał w czasie Powstania, a który miał głowę do biznesu w każdej sytuacji, przed wojną był bogaty, stracił wszystko, w Warszawie zaczynał być znowuż bogaty. Był drogerzystą z zawodu, otworzył drogerię, podobno miał trzy sklepy, bo był bardzo tajemniczy, i miał szereg znajomych i jakiś znajomy nas przygarnął na Chmielnej. Gdzie na Chmielnej, to nie wiem. Wiem jedno, że w podwórzu było kino. Jak nie siedzieliśmy w piwnicach, bo najczęściej się siedziało w piwnicach, to czasami, jak tak było trochę spokojniej, to myśmy jako dzieciaki (tam trochę tych dzieciaków było) biegali po tym kinie. Były normalnie rzędy foteli, był ekran, tylko że już nikt niczego nie wyświetlał.
Taki schemat życia tam zaistniał, właściwie to były piwnice, w piwnicach siedziały kobiety. Te kobiety się ciągle modliły na głos, odmawiały różaniec. Myśmy siedzieli przy nich. À propos, byliśmy podobno niesamowicie grzeczni, myśmy wyczuwali sytuację wojny, że nigdy nie było z naszej strony: „Nie zrobię”, „Nie umiem”, „Nie wiem”, „Nie, nie, nie”. Nie, myśmy wszystko przyjmowali biernie, bo wiedzieliśmy, że tak należy. Zresztą w ogóle nie wiedziałam… Myślałam, że takie jest w ogóle życie, bo nie znałam innego życia. Ja to wszystko odbierałam jako rzecz normalną. Mężczyzn w piwnicy prawie nie było, a jak byli, to byli starcy tylko, bo reszta walczyła.
Wiem, że dochodziła prasa, gazeta wychodziła. Ja te gazetki zbierałam, bo jakaś starsza ode mnie, oo, już panna wówczas, powiedziała: „Dziecko, zbieraj, zbieraj. Kiedyś to będzie miało dużą wartość”. I te gazetki zbierałam, ale oczywiście wszystkie zostawiłam, jak uciekaliśmy dalej.
Wiem, że działało powstańcze radio. Ciągle były komunikaty, co będzie bombardowane dzisiaj, jaka ulica, jaka kwatera, kto zginął. Chyba były tylko komunikaty, a nie wiem, może było coś jeszcze, ale to radio to mam gdzieś bardzo w tle.
Jednego razu na Chmielną przyszedł wujek Zbiniu, ten wujek, który farmację kończył, ze swoją młodą żoną, którą poślubił w czasie okupacji, i powiedział: „Słuchaj, Krysiu, Stasiu, babci jest za ciężko, bierzemy ciebie”. I nocą…

  • „Ciebie” to znaczy panią?

Mnie, tak. „Bierzemy ciebie, żeby odciążyć babcię”. I nocą, ja oczywiście bez słowa sprzeciwu, bez żadnych histerii, bez żadnego płaczu, tupania, nic z tych rzeczy, grzeczniutko wzięłam swój neseserek, wzięłam swojego misia ukochanego, i nocą szliśmy dla mnie w nieznanym kierunki. Wiem, że cały czas były patrole AK i te patrole nas przeprowadzały, że teraz możemy się schylić i teraz nie będzie obstrzału. Musieli to kierować, inaczej byłaby panika. A jak nie było można przejść, to myśmy przystawali, to wówczas był bardzo cenny ten neseserek, bo mogłam usiąść, dla mnie to było krzesełko. To była taka mocna konstrukcja, ze skóry, tak że siedmioletnie dziecko sobie świetnie siedziało. Kładłam misia i w pewnym momencie zaczął płakać, bo to był misiu płaczący. I wujek na to mówi: „Nie, tego misia zostawisz, bo on nas może zdradzić. Wiesz, ja ci po wojnie kupię ładniejszego”. I ja bez słowa powiedziałam: „Wujku, ja tylko mu zrobię łóżeczko”. Poszłam dalej, tam były same gruzy, wiem, że tak zrobiłam mu z gruzów dołek, nakryłam go cegłą, niby pierzynką, i powiedziałam sobie: „Śpij tutaj”.
Jak spojrzałam w dal, to, widziałam, płonął (wówczas się nazywało to „drapacz chmur”, przed wojną) Prudential. Dobrze mówię, Prudential? I widziałam w płomieniach zjeżdżającą w dół windę. Straszny to był widok. On już był prawie wypalony, bo już były okna na przestrzał. To może byłam na Szpitalnej? Może to była ulica Szpitalna, że ja tak na wprost prawie tego drapacza chmur [byłam], ale myśmy szli w kierunku Noakowskiego, bo tam wujostwo gdzieś mieszkali w piwnicach. Noakowskiego. Zawsze mówili: „Blisko Politechniki”. Jak oni mnie przeprowadzali, jakimi ulicami, nawet nigdy sobie nie zadałam trudu, żeby zobaczyć na mapie, jak tam mogliśmy iść z Chmielnej.
I tam się skończyło Powstanie. Ale [pamiętam] jeszcze jeden moment przedtem, że przechodziłam przejściem podziemnym, chyba to była barykada i przejście podziemne na Alejach Jerozolimskich albo na Marszałkowskiej. Po jednej stronie i po drugiej stronie czuwali członkowie AK, bo przepuszczano tylko określoną ilość osób w jedną stronę, określoną ilość osób w drugą stronę. Dla mnie przejście podziemne, bo przecież byłam malutka, chudziutka, nie było problemem, ale wujek Józiu był potężnym mężczyzną, figury à la Franz Fischer, z brzuszkiem, a tam była plątanina rur. Poprzecznie do wykopu szły rury grube, chude, cieniutkie, wiem, że tam była masa rur. Tam trzeba było przejść albo pod rurą albo nad rurą i wujek biedny, taka była jakaś bardzo szeroka rura, nie mógł przejść ani pod rurą ani nad rurą. Mnie to wówczas bardzo śmieszyło, to był wówczas mój uśmiech w momencie wielkiej tragedii.
[Jeśli chodzi o] barykady, [to] było podobnie. Kierowało, pamiętam, AK, określona ilość osób schylona, i też przechodziliśmy jakieś barykady. Gdzie one były? Nie wiem. Z worków piasku, jakiś tam był fragment tramwaju wmontowany, może samochodów. Już nie pamiętam tych barykad.
Natomiast dość dobrze pamiętam wyjście z Warszawy. Bardzo byłabym ciekawa, kiedy ulica Noakowskiego była… Bo Niemcy podawali komunikaty, że „Dzisiaj opuszcza Warszawę ulica ta, ta i ta via Pruszków”. Raptem znalazła się babcia, mój brat, Stasiu, mój wujek, Janusz nie, bo nie żył, wujek Zbiniu z ciocią Ninką, ze swoją żoną, siostra Krysia, dużo nas tam było. Rodziny wówczas się niezwykle cementowały. Nawet daleki znajomy był bardzo bliskim, prawie członkiem rodziny. Szliśmy pod eskortą, gdzieś tam była zbiórka na jakiejś ulicy. Wszyscy ludzie musieli napłynąć. Był to ładny dzień, był to dzień słoneczny, październik, nie wiem, który. Ja z neseserkiem, Stasiu z plecaczkiem, wszystkie dzieci miały z papieru na sznurkach powieszone, jak się nazywają, kiedy się urodziły, kto ojciec, kto matka, że jak się zagubią, a nie wszystkie dzieci pamiętały takie dane osobowe, to będzie identyfikacja.
Szliśmy tak oplakatowani pod eskortą Niemców z boku. Co jakiś czas pozwolili nam zrobić przystanek, to siadałam na tym swoim neseserku. Do uciekających ludzi strzelano – to był wyrok natychmiastowy. Nie wolno było opuszczać tego szpaleru i chyba głęboką nocą doszłam do zakładów naprawczych taboru kolejowego, który był tym obozem przejściowym. Tam była masa ludzi, tam były tory, tam były tunele do reperowania lokomotyw, tak sobie to wyobrażam. I tak ludzie na tobołkach, taka już zupełna nędza ludzka. Potem przychodzili, wyczytywali, wywoływali, i tam była selekcja. Selekcja, gdzie podobno mężatki z dziećmi były w pewnym ochronieniu, wobec tego jedna z moich cioć, to właśnie ciocia Ninka, powiedziała, że jestem jej córką, a ciocia Marylka powiedziała, że Stasiu był jej synem, to podobno trochę było łagodzące. Nie pamiętam, żebym jako dziecko stawała przed komisją niemiecką, ale chyba starsi musieli. Ciocia Krysia, bardzo młoda, może miała z dwadzieścia lat, była odseparowana do tych, którzy jadą na roboty do Niemiec. Jej ojciec – myśmy wszyscy mówili „wujek”, bo nie było już pokrewieństwa, ale był „wujek” – jej ojciec perfekt mówił po niemiecku. Myśmy de facto korzeniami byli z Poznańskiego, czyli wszyscy poznaniacy znali język niemiecki, w tym wypadku był bardzo pomocny. To mi opowiadano, tego nie pamiętam. Kazali im się ustawić w szeregu, ta Krysia do Niemiec stanęła też w szeregu, esesmani przed nimi i na to z tłumu wychodzi jej ojciec, wyjmuje protezę, wyjmuje szklane oko, wygląda na zupełnego dziada, który ma 100 lat, podchodzi do esesmana i mówi, że ta córka to jest jedyne, co ma w życiu, ona mu pomaga żyć, jeżeli nie będzie miał tej córki, to on ma być tu natychmiast rozstrzelany. Niemiec zgłupiał. Wujek podszedł do szpaleru, Krystynę wyciągnął za rękę, i myślał, że tam ich zastrzelą. Nie strzelili. I Krysia się znowuż znalazła wśród nas.
Ciocia Marylka, ta dwadzieścia parę lat, ta, która w AK była, nie była przygotowana na transport do Niemiec. Natomiast nas wszystkich podstawiono, odtransportowano na rampę, to była straszna ciżba ludzi. Był podstawiony pociąg, tak zwane wagony bydlęce, i każde dziecko, które miało wejść do wagonu, dostawało puszkę kondensowanego mleka. Dlaczego tą puszkę mleka zapamiętałam? Chyba dlatego, że musiałam być niezwykle głodna, ale smaku głodu nie czułam. Nie wiedziałam, że jestem głodna. Tam nas na stojąco upchnęli na maksimum, ile wejdzie ludzi, i ruszył pociąg z Pruszkowa.
Znalazła się tam moja babcia, mój brat, wujek Zbiniu, ciocia Ninka, jego żona, ciocia Marylka, to wszystko było rodzeństwo mojej matki, wujek Józiu. Właściwie wszyscy się tam znaleźliśmy, stłoczeni nie wiem jak. Ten pociąg jechał do Krakowa, czego ja w ogóle nie wiedziałam, że to był transport do Oświęcimia. Ten pociąg jechał cztery dni i cztery noce. Młodzi ludzie, którzy znali kierunek tego pociągu, w nocy… On chyba jechał w dzień, a w nocy stał albo odwrotnie, albo w nocy jechał, a w dzień stał, tego już nie wiem. Wiem, że miał… Dwanaście godzin stał, dwanaście godzin jechał. Przez cały czas padał deszczyk, mżawka, deszcz, całe cztery dni podobno. Utkwił mi tylko taki jeden szczegół – kiedy pociąg stawał, taka staruszka mówiła: „Proszę mnie przepuścić, proszę mnie przepuścić, bo Krakowskie Przedmieście, ja tu wysiadam”. Wagon się odzywał: „Nie, to jeszcze nie jest Krakowskie Przedmieście”. I babcia milkła. Podobno wszystkich straciła w Powstaniu i dostała, jak to się mówi, pomieszania zmysłów. Miała menażkę. O tej menażce powiem za chwilę.
Z transportu matki wyrzucały martwe dzieci, pociąg był cały czas pod konwojem, jeżeli stał, to były wycelowane lufy karabinów przeciwko tym, co uciekali. Nie wiem, jak w ogóle w tym pociągu wyglądała fizjologia, tego nie pamiętam. To już musiało być straszne. To już było upodlenie niezwykłe. Proszę sobie wyobrazić, że w Krakowie, po czterech dniach dojechaliśmy do Krakowa, zrobił się malutki szum i PCK rozdawało ciepłą zupę. Ta babcia, o której wspominałam, która miała tą menażkę, podobno do tej menażki siusiała, wystawiła tą menażkę po zupę i powiedziała, że tak dobrej zupy, to jeszcze w życiu nie jadła.
I nie wiem, kto był naszym dobroczyńcą, wagony otworzono, nas zapakowano na bryczki i jak długo jechałam, nie pamiętam. Zawieźli nas do powiatu miechowskiego, wieś Goszcza. Tam mieszkańcy byli zobowiązani przytulić wysiedleńców z Powstania. Wujek Józiu, ten mój obrotny wujek, zadziałał znowuż i babcię i dzieci umieścił u księdza na probostwie, bo to była najlepsza kwatera na biednej wsi. Jak sobie było można wyobrazić, ale ksiądz też był biedny. Ksiądz też był biedny, wieś była strasznie biedna, wiem, że hodowali tam tylko tabakę. Nie wszyscy tam z otwartymi ramionami przyjmowali uchodźców, bo jednak skromną kromką chleba musieli się jeszcze teraz podzielić z innymi. Tam, jak tylko się wojna skończyła, to wujek Józiu powiedział: „Jedziemy do Leszna”. Bo tam miał wielką drogerię i tam miał w ogóle swój byt. Po wojnie dostać się do pociągu to było też nie prosto. To się tam koczowało na dworcach dniami, aż jakiś pociąg odjechał, bo nie wiadomo, kiedy odjedzie, jak odjedzie. Jechało się w podobny sposób, jak z Warszawy. Cały czas towarzyszyły mi wszy na głowie, wszy w odzieży, w mieszkaniu pluskwy. […]

  • Muszę powiedzieć, że tak jak pani opowiada, to ja tam jestem, to ja to przeżywam razem z panią.

Co ciekawe, ja tego w ogóle nie mówiłam po wojnie. […] Bardzo ładnie mi się tam taki napis podoba, że prosi się wszystkie władze konsularne i wszystkie władze danego państwa o udzielenie pomocy wyżej wymienionemu w razie, gdyby jej potrzebował. Dzisiaj to by się nikt nie martwił, bo tak wielka ilość ludzi podróżuje, to już przecież nie można się nad każdym schylić.
Jeszcze o futerku chciałam powiedzieć. […] Moja mama – zresztą wszystkie wówczas matki były strasznie zapobiegliwe i wybiegające bardzo w przyszłość – w tym roku kazała mi uszyć futerko. Ponieważ futerko to był wielki wydatek, więc futerko miałam do ziemi, z królików. Było bardzo brzydkie, ale tego nie powiedziałam, że mi się nie podoba, bo nie dosyć że… Nie to że z królików, tylko że ono było robione pod oceloty, czyli miało ciapki żółtawobrązowe, takie całe było ociapciane. Do tego była czapka, taka boba, bym powiedziała, tutaj [pod szyją] na jedwabne tasiemki sznurowana, i na sznureczku wisiała z tego samego futerka mufka. I jak z Królewskiej myśmy uciekali, to babcia mi się kazała w to futro ubrać. Ja w tym futrze, a to był przecież sierpień, to był gorący sierpień. Gorący był ten sierpień powstańczy. Oczywiście, w tym futrze nie chodziłam na co dzień, ale jak już gdzieś tam była ewakuacja dalej, to ja w tym futrze i również w tym futrze też Warszawę opuściłam Na szczęście gdzieś zgubiłam mufkę, tak że już mufki nie miałam, i już po wojnie jeszcze w tym futrze chodziłam. To już po wojnie, jak mi przybyło lat, to to futro było do kolan. Bardzo się tego futra ciągle wstydziłam. Nie wiem, dlaczego się tego futra tak wstydziłam, chyba było bardzo brzydkie. I w 1947 roku moja mądra mama mówi: „Wiesz co? Ja ci z tego uszyję pelisę”. Po raz pierwszy słyszałam taki wyraz. W klasie się zaraz pochwaliłam, to wszystkie dzieciaki buchnęły śmiechem, co to jest pelisa. Ja sama nie wiedziałam, co to jest pelisa. Tak że to futro jeszcze było w pelisie przenoszone. Nie, dzisiaj już po nim śladu nie ma. To futro to był mój wielki kompleks, a z drugiej strony może mi uratowało życie, bo w tym transporcie w końcu byłam w futrze, to ocieplinę, otulinę miałam porządną. Tylko tyle o tym futerku. To takie tylko są zrębki mojej pamięci, urywki. Właśnie dziwne, że na przykład nie pamiętam, co jadłam, nie pamiętam zimna, nie pamiętam głodu. Poniewierki jako takiej, jako upodlenia, upokorzenia, w ogóle tego nie odczuwałam.

  • Czy jako siedmioletnia dziewczynka już pani chodziła do szkoły?

Chodziłam do przedszkola w czasie okupacji, na Kredytowej chodziłam do prywatnego przedszkola. Zostało mi takie zdjęcie, jak maluję. Nie wiem, jakim cudem mi zostało zdjęcie. A moja ciocia Marylka, ta która walczyła w Powstaniu, była w AK, tak jak moja mama ze srebrną torebką wyszła, to ciocia wyszła z kapeluszem panama, który przed wojną był uważany za szyk elegancji, bo to była jedyna rzecz, jaką wujek z gruzów wyciągnął na Królewskiej, kapelusz panama. Ciocia po wojnie sobie go kazała u modystki zrobić na modniejszy i po wojnie chodziła w nim i szyku zadawała, bo panama to była naturalna słomka, to się dało jeszcze coś przerobić.
Tak spojrzałam na to zdjęcie, bo w ogóle pan, z którym nawiązałam kontakt zupełnie przypadkowy… Tutaj bym przy okazji powiedziała, że za mało w mediach na ten temat się mówi, bo gdyby nie [to], że kupiłam „Gazetę Wyborczą” rok temu w rocznicę Powstania i gdybym w tej gazecie nie wyczytała, a wpierw nie spojrzała na kolumnę poległych 15 000 akowców, gdzie szukałam jedynego, którego znałam, rotmistrza Jurgielewicza, i nie znalazłam go w wykazie, ale wówczas nie zareagowałam. Zareagowałam dopiero miesiąc temu na nazwisko Jurgielewicz, ale była tam notatka, że się prosi wszystkich, którzy [wiedzą] cokolwiek o Powstaniu, i tak dalej, i to było dla mnie hasłem wywoławczym: „Siądź i napisz”. Napisałam tutaj rok temu, na ręce dyrektora napisałam list, że jestem gotowa takiego wywiadu udzielić, że co nieco pamiętam. Dostałam bardzo sympatyczną odpowiedź, że w pierwszym rzędzie Muzeum pracuje nad jeszcze odnalezieniem około trzystu osób, których uważają za zaginionych żołnierzy akowców, to sobie pomyślałam o moim rotmistrzu. Miesiąc temu dopiero zaczęłam sobie przypominać, co wiem o rotmistrzu i przekazałam to panu Urbanowskiemu. W archiwum pracuje, miałam przed panem taki wywiad i się bardzo ucieszyłam, że moja informacja doprowadziła ich do identyfikacji, tak że jego nazwisko będzie na murze.
  • Dobrze, a jak pani z tym rotmistrzem Jurgielewiczem zetknęła się w czasie Powstania? Bo jest to wspomnienie…

Okupacji. Ja się zetknęłam w czasie okupacji. Moja mama zawsze mówiła tak: „A dzisiaj przyjdzie pan Jurgielewicz”. Nie wymieniało się tytułów wojskowych, wiadomo. On na Królewskiej bywał, ja go w ogóle nie pamiętam, ani twarzy, ani sylwetki, nic nie pamiętam, tylko pamiętam, że przyszedł pan Jurgielewicz, albo że przyjdzie pan Jurgielewicz, albo że był pan Jurgielewicz.
Potem po wojnie moja mama mówiła, że to był przyjaciel mojego ojca, to już bardziej zostałam wyczulona. Potem mama kiedyś powiedziała, że jej pomagał w czasie wojny, ale mnie nigdy nie przyszło na myśl zapytać się: „Mamo, w czym ci pomagał?”. Ale jeżeli powiedziała, że pomagał, to pomagał. Tylko nie wiem, w czym pomagał. Ciocię Marylkę wciągnął do konspiracji, to dzięki niemu weszła w strukturę AK.
I wiem, tylko taki fragment pamiętam, jesteśmy w piwnicy na Chmielnej, przychodzi Jurgielewicz do mojej babci, musieli być w miłych zażyłościach, i moja babcia z troską mówi (a wiem, że będąc w AK, był na tym wysokim pułapie, że tak powiem, dystynkcji akowskich, ale jaką funkcję miał, to nie wiem): „Boże, pan jest taką ważną osobistością w konspiracji, pan piastuje coś tam wysokiego. Jezu, czy pan się nie boi? Bo pan właściwie jest pierwszy na muszce”. A on mówi: „Nie, niech pani będzie spokojna. Proszę pani, my kwaterę mamy w takim budynku żelbetowym, że nawet jak parę bomb spadnie, to się nic nie stanie”. Tak ja to spamiętałam, a za parę dni przychodzi ciocia Marylka, bo nie była na Chmielnej, ona po prostu fatalną funkcję miała, muszę powiedzieć. Pracowała przy księdzu. Ksiądz w wojsku jak się nazywa?

  • Kapelan.

Kapelan. I asystowała przy ostatnich drogach tych biednych ludzi, czyli po prostu był pogrzeb i cioci zadaniem było zbadać dokumenty i ewentualnie, jeżeli są jakieś kosztowności, wyjąć. Mówię: „Ciociu, jak tyś to mogła robić?!”. A była to bardzo subtelna, piękna, młoda kobieta, a ciocia mi odpowiedziała: „Ach, dziecko, człowiek może wszystko robić. Ja to robiłam”. Po przejrzeniu ciocia brała te dokumenty i wieczorem wszystko gdzieś odnosiła, do depozytu. Jednego razu znalazła przy kimś złotą papierośnicę i pokazuje księdzu tą papierośnicę, a ksiądz powiedział: „Jak się skończy Powstanie, to będę prosił, żeby można ją przelać na monstrancję”. Jakie były losy tego depozytu, nie wiem. Nie wiem, czy to w ogóle było zaewidencjonowane, kto zginął, bo to ku temu właśnie służyło. Tego już nie wiem. Ciocia też nigdy nie wiedziała. Po wojnie była kilkakrotnie na UB wzywana, wmawiano jej, że brała udział w AK, ciocia się zapierała, że nie brała udziału, ale potem jej dali spokój. To tyle na ten właśnie temat. Gdybyśmy byli dłużej, to moja pamięć tak jakby się zaczynała otwierać. Przecież przez lata była zamknięta, nikomu tego nie opowiadałam, bo wydaje mi się, że ludzie generalnie nie byli tego ciekawi. Po wojnie wszyscy chcieli to zapomnieć, czyli po wojnie się w ogóle o tym nie mówiło. W ogóle temat Warszawa, Powstanie nie istniał, tylko kto przeżył, kto żył, kogo widziałem, kto się odnalazł.
Moja mama dopiero po długim czasie się odnalazła, bo nie wiedziałam, czy zginęła, czy nie zginęła. Dostała się do Brwinowa i tam pracowała już dla naszych Polaków w obozie, nie w obozie, tylko w punkcie opatrunkowym, tam rannych zwożono do Brwinowa.

  • Właśnie, jak zetknęłyście się później panie z mamą?

Poprzez PCK mama się dowiedziała, że jesteśmy w Goszczy i tuż przed końcem wojny mama przyjechała do Goszczy z Brwinowa.

  • I już byliście razem?

I już razem, tak. Natomiast ojciec to… Przecież babcia się… Wujek, który został w Szkocji, skakał pod Arnhem, przecież też nie było wiadomo, czy żyje. I przez wszystkie możliwe Czerwone Krzyże, to było jednak parę osób, to był mój ojciec, pytała się babcia o swojego zięcia, czyli mojego ojca, pytała się o mojego syna, Włodzimierza, pytała się o Januszka, który zginął w Powstaniu. Wszędzie była jednakowa odpowiedź: „Los nieznany”, „Los nieznany”, „Los nieznany”. Ja dopiero w latach…
Nie, jeszcze jedna rzecz ciekawa – moja mama dostaje pismo w czasie okupacji, że ma się stawić na aleję Szucha tego dnia o tej godzinie. Tego nie wiedziałam, że mama szła na Szucha. Wiedziałam po wojnie jedno, że to właściwie należało pożegnać się z życiem. Wyobrażam sobie z jakim strachem, z jaką obawą, z jakim lękiem szła na to spotkanie. Jedna rzecz ją zdziwiła, że już wartownik od progu przyjmował ją z honorami należnymi żonie oficera. Kazał iść za sobą, z kurtuazją pierwszą ją przepuszczając przez drzwi, gdzieś tam szli, szli, szli, szli, aż wreszcie doszli do wielkiego gabinetu, gdzie za wielkim biurkiem bardzo daleko siedział jakiś człowiek. To był naczelnik SS chyba na Warszawę, a może na Gubernię, nie wiem. Wstał na przywitanie mamy, przedstawił się, przywitał, elegancko podstawił jej fotel, mama usiadła pierwsza, tak jak się należy kobiecie, za biurkiem usiadł drugi: „Czy pani zapali papierosa?”. Mama paliła, „Tak, chętnie”. Podał jej ogień, chyba chwilowa, krótka, kurtuazyjna rozmowa. W pewnym momencie wstał i powiedział: „Mam pani bardzo przykrą wiadomość do zakomunikowania. Nasza armia doszła do Katynia, robimy identyfikację, bardzo mi przykro, pani mąż został zamordowany w Katyniu”. „Dziękuję”. „Żołnierz panią wyprowadzi”. Po wojnie mój mąż bardzo interesował się historią, w ogóle historią, ale okresem historii międzywojennej i wojennej w szczególności. Właśnie historia mnie najmniej ciekawiła. I on mi mówił, że to było działanie typowo propagandowe, to zaproszenie mojej mamy, mama to miała nieść dalej, że nie tylko Niemcy mordują, ale mordują również Rosjanie. Im było bardzo na rękę odkrycie Katynia. Musiał tam być ślad jego nazwiska, bo w końcu ojciec nie zginął w Katyniu, tylko zginął rozstrzelany w Charkowie. Jak oni doszli, Niemcy, bo każdy Polak się musiał zameldować nazwiskiem i imieniem, że mieszka w Warszawie, gdzie mieszka, ale mama w to nie wierzyła, mama sądziła, że Mietek, czyli mój ojciec, Mieczysław, żyje. A ja dopiero w latach osiemdziesiątych, jak było wydanie pierwsze wznowione poprzez reprint wydania katyńskiego Listy Katyńskiej, Lista Katyńska z Londynu, to po raz pierwszy zobaczyłam nazwisko mojego ojca, że właśnie zginął. No, mówiłam, gdzie zginął… Wyleciało mi…

  • W Charkowie.

W Charkowie, że zginął w Charkowie. Zawsze chciałam tam jechać i gdyby żył jeszcze mój mąż, to byśmy tam pojechali, ale już sama to tam nie pojadę. Tak że przez wojnę to byłam okaleczona, ciągle czułam ojca. Koszmar wojny… Ta wojna jest ciągle ze mną, to się nie da wymazać, wykreślić. Im jestem starsza, to wiadomo, przyszły tragedie osobiste. Razem to wszystko się zlało w moją wielką tragedię życia i tak jak patrzę na ludzi szczęśliwych, uśmiechniętych, którym życie przeszło zupełnie inaczej, to mam żal do losu, ale taki był mój los, taki był mój los, i tak szczęśliwy, bo parę razy… Raz – powinnam być na Syberii, Syberii bym nie przeżyła jako dwuletnie dziecko, to był pierwszy raz mój dobry los.
Drugi, o właśnie ciekawa rzecz, ciocia wzięła nas w czasie okupacji na zakupy… […] Z bratem, z ciocią Marylką i ze mną wyszliśmy po zakupy. Było to Krakowskie Przedmieście na wysokości kościoła Świętego Krzyża, po stronie kościoła Świętego Krzyża. Tego nie pamiętam, nic nie pamiętam z tego, to mi ciocia powiedziała prawie na łożu śmierci. Podjechała ciężarówka, normalna łapanka, wyskoczyli esesmani i zapędzali kolbami do samochodu, do tej ciężarówki, między innymi mnie, ciocię z nami. Ciocia się rozejrzała po twarzach esesmanów, mówiła bardzo słabo po niemiecku, ale mówiła, wybrała najstarszego, podeszła do niego i łamaną niemczyzną powiedziała: „Boże, co z tymi dziećmi?!”. I pokazuje na nas, ja wówczas mogłam mieć cztery lata, brat mógł mieć dwa lata, a ten Niemiec pokazał jej ręką i powiedział: Raus! I jeszcze powiedział: „Szybko uciekaj!”. Po niemiecku, ja nie znam niemieckiego, nigdym się tego języka nie umiała nauczyć. I cioci się udało nas uratować i siebie. Ja się pytam: „Ciociu! Dlaczego z tego nic nie pamiętam?!”. A ciocia powiedziała mi: „Słuchaj, to były takie sekundy, że wyście się w ogóle nie zorientowali”. To był mój drugi dobry los. Trzeci dobry los, że ten pociąg nie pojechał do Oświęcimia, tylko się zatrzymał w Krakowie. I jeszcze parę takich dobrych losów miałam po wojnie i dzięki temu żyję. Czyli oprócz tyle zła, jest jeszcze dobro.

  • A co pani pamięta z tego dobra?

Z tego dobra to już pamiętam moje powojenne lata. Skończyłam liceum w Żninie, klasy przeskakiwałam, bo babcia nas w czasie okupacji uczyła pisania, czytania, liczenia, tak że już byłam trochę mądrzejsza jak inne dzieci. Emocjonalnie niedorośnięta, skończyłam maturę, [mając] piętnaście lat, niedorośnięta zupełnie. Byłam absolutnie dzieckiem do, nie wiem, dwudziestego roku życia. Poszłam na studia tylko dzięki stypendium, bo moja mama była strasznie niezaradna. Mama w ogóle ciągle wspominała Paryże, Wiednie, jak to było kiedyś dobrze, ale w rzeczywistości socjalistycznej zupełnie się nie umiała odnaleźć, tak że ja nie mogłam na żadną pomoc liczyć, ale miałam stypendium. To stypendium mi gwarantowało akademik, mogłam sobie opłacić, mogłam sobie opłacić wszystkie posiłki i jeszcze może mi zostawało na kino. Książki były tanie, zresztą były biblioteki, mogłam iść do biblioteki. Skończyłam chemię i spotkałam wspaniałego człowieka, który potem był moim mężem, był ode mnie jedenaście lat starszy. Bardzo to było dla mnie dobre, on dojrzały, zastępował mi i męża, i ojca. Wspaniały, wspaniały był Kazek. Doszłam do wniosku, że muszę być jak najbliżej ciągle z nim, w związku z tym żadna praca w laboratorium, żadna praca naukowa, pójdę do szkoły, pójdę do szkoły, taki był mój wyrachowany wybór, bo tam są wakacje, tam nie jest etat osiem godzin, tylko ileś. A potem się okazuje, że szkoła była moją wielką miłością, była moim wielkim spełnieniem. Całe życie uczyłam w różnych szkołach, w liceum pedagogicznym, potem w liceum ogólnokształcącym, takim liczącym się w Poznaniu, w „trójce”. A potem uczyłam cały czas w technikum ogrodniczym, tam gdzie mieszkam. Rolnicze wpierw, to się tam przekształcało, nazw miało tysiące, co nowy minister, to była nowa nazwa. Po czterdziestu trzech latach uczenia przeszłam na emeryturę.
Ale zginął tragicznie mój syn, ja ocalałam, on zginął, miał jedenaście lat. A potem trzynaście lat temu zmarł mój mąż. To były moje dwie olbrzymie tragedie. Na szczęście urodziłam po Macieju, mając już dużo lat, syna Bartka, który jest moim wszystkim, który jest niezwykle ambitnym młodym człowiekiem. Został wybrany wójtem mojej gminy, najmłodszy wójt na całą Polskę, dwadzieścia siedem lat, po skończonych studiach. Powiedział: „Mamo, nie mogę zaprzepaścić takiego kapitału, jaki mi daje moja rodzina”. Dziadek społecznik, ojciec społecznik. Mój mąż był niesamowicie… Jak pan się pyta, czy byłam w ZBOWID-zie, nie byłam w ZBOWID-zie, ale mąż ciągle, nie będąc w ZBOWID-zie, współpracował ze ZBOWID-em, tam było kółko zbowidowców w Rokietnicy. Na wszystkie zebrania szkoła była otwarta, mąż tam przez czterdzieści lat był dyrektorem tej szkoły.

  • A wracając jeszcze do przeżyć z czasów Powstania, czy jeszcze może coś pani, mówiąc tak brzydko, zaświta?

W sumie to była jedna monotonia, to były tylko piwnice, to był strach, to był lęk. Dla mnie to w ogóle była monotonia i tak właściwie z tej monotonii właściwie tylko wysupłałam to, co powiedziałam.

  • A, powiedzmy, sam byt w piwnicach na Chmielnej?

Przyjmowałam to naturalnie, że tak musi być. Z żadną rozpaczą, z żadnym grymasem…

  • Ale nie przypomina sobie pani, że tak powiem, żadnego rozkładu dnia? Jak to wyglądało, kontakt z ludźmi?

Mnie się wydaje, że babcia się tak bała, że to ciągle były piwnice. Babcia miała kontakt z… Nie wiem, mnie się wydaje, że tam byli sami starzy ludzie w tych piwnicach.

  • A pamięta pani, jak się gotowało?

Nie pamiętam, ciocia mi tylko opowiadała, że raz gdzieś znalazła stary groch i tam się gotowało dla wszystkich, tam się nie gotowało tylko dla swojej rodziny, tam się gotowało dla całej piwnicy, i gotowała grochówkę. Był nalot i granat wleciał do komina i cała masa sadzy i gruzy w tą oczekiwaną grochówkę [wpadła]. Mówię: „No i co, ciociu? Ciocia wylała?”. „Gdzie wylałam?! Zebrałam tą sadzę, która była na wierzchu, gruz opadł na dno i zupą się wszyscy zajadali”. Też pamiętam raz, ciocia przyniosła, całe kieszenie miała pełne kostek cukru, bo gdzieś jakiś magazyn znaleźli i kto ile uradził, to brał te kostki cukru. Tak że myśmy ciągle w kieszeniach, widocznie ciocia dużo tego przyniosła, jedli ten cukier, ale nie pamiętam, żeby był obiad, że się siadało do stołu. Nie, tego w ogóle nie było. Jakieś suchary, aha, bo babcia przewidująco, co chleb zostawał, ten czarny okropny chleb, to babcia suszyła, tak że myśmy wory sucharów z Królewskiej chyba mieli. W końcu musieliśmy coś jeść, że przeżyliśmy, ale nie pamiętam, nie pamiętam.
Właśnie dziwne, że dziecko było tak obojętne na ból, na głód, na nędzę, na wszy. Babcia mnie tam wyczesywała grzebieniem nad papierem i to było bez końca. Wszy, nie wiem, ciągle się lęgły. Nie pamiętam w ogóle, czy się myło. Aha, ciocia szła, tak, z wiadrami gdzieś tam po wodę, bo przecież prądu nie było, wody nie było, nic nie było. Widocznie były studnie. Jednego razu wróciła i mówi: „Słuchajcie, ledwo z życiem uszłam”. Ileś tam zostało zabitych, a ją zasypało, na szczęście do połowy, ale z wiadrami pustymi wróciła.
To takie tylko są odłamki pamięci, takie odłamki. Mi się wydaje, że się cały czas nie myłam. I jedzenie może [to były] te suchary i kostki cukru. Nie wiem, co tam jeszcze mogło być. W każdym [razie] psów nie jadłam, bo słyszałam, że jadano psy, koty, bo trochę na pewno czworonożnych istot było w Warszawie, to… Myśmy nie mieli psa ani kota, czyli nie można go było zjeść.
  • Sąsiadów psy się zjadało, gołębie się zjadało.

Może i tak, ale tego nie pamiętam, tego nie pamiętam. Jednak [mając] siedem lat, to się niedużo jeszcze pamięta. Jakaś gwiazdka była, choinka była i taka ciocia, która zginęła, która, pytałam się, znajduje się na murze, też zginęła, była łączniczką w AK, Halina Chojnacka.

  • Ale choinka to już musiała być po Powstaniu.

Nie, nie, przecież choinki były w czasie okupacji. Nie było ozdób i ona była tak widocznie uzdolniona plastycznie i przyniosła nam ozdoby na choinkę. Nawet choinka była w Goszczy. Ciocia białą bibułkę pocięła i pouwieszała białą bibułkę na gałązki. Ale jakaś Wigilia, coś, tego nie pamiętam.
Kurę ciocia raz kupiła, wielkie święto, kupiła kurę, a to mieszkanie było olbrzymie, były dwie klatki schodowe i było to mieszkanie […] – po wojnie się dowiedziałam, że to było po Żydach. Ja to strasznie przeżywałam, że to było po Żydach. To było całkowicie umeblowane mieszkanie po jakimś bardzo bogatym lekarzu. Musiał być bogaty, bo to mieszkanie było przepiękne. Jak ciocia kupiła tę kurę, to tak było, że przy kuchni był pokój dla służącej, z reguły nie miał okna i był nędzną izdebką obok salonów, i ciocia tą kurę zaniosła do pokoju służącej.

  • Żywą?

Żywą. O dziwo, ta kura zniosła jajko. Jak kura zniosła jajko, to ciocia powiedziała: „Nie zabijemy tej kury”. I kura tak długo żyła, jak znosiła jajka. Jedno jajko to było coś. A w ogóle się dziwiłam, że kupiła kurę, ale wiem, że za Żelazną Bramą było można kupić wszystko, jak się miało pieniądze, łącznie z cytrynami, pomarańczami, to jest nie do wiary. Był szmugiel, był czarny rynek, oczywiście to było za wielkie pieniądze, ale zawsze ktoś te wielkie pieniądze miał. Ciocia, jak pokazują zdjęcia, była bardzo atrakcyjną, byśmy dzisiaj powiedzieli, seksy dziewczyną, bardzo elegancką i to w czasie okupacji. Modne były korkowce. Takie mam piękne cioci zdjęcie. A wydawałoby się, że Warszawa powinna być taka szara. Nie, nie była szara.
Wiem, że raz byłam na występie w kinie przed… W kinie to było czy w teatrze i teraz nie wiem, tańczyła albo Bittnerówna, albo Kostrzewska. Jedna tańczyła, druga śpiewała. Nie wiem, na której byłam. To było w czasie okupacji. Aż się nie mieści w głowie.
A taką wielką moją radością zawsze było… Bo właściwie myśmy chodzili do Ogrodu Saskiego, mieliśmy go naprzeciw, po prostu na spacerki, a potem ogród… Jak to było? Potem ogród był tylko dla Niemców? Nur für Deutsche? Wiem, że połowa tramwaju była nur für Deutsche i tam było pusto, a połowę tramwaju to było dla Polaków, to były „winogrona”. A moja mama z tupetem wchodziła do przedziału niemieckiego, bo znała niemiecki, do tego tramwaju, i zawsze mówiła: „Tylko nic do mnie nie mówcie!”. Bo myśmy tylko mówili po polsku. Ryzykowała dużo, bo gdyby była kontrola, to nie wiem, co by z nią było.
Pan, który mnie tutaj zapraszał do Muzeum, mówił: „Czy pani ma jakieś zdjęcia?”. Z Powstania ani jednego, nie pamiętam, żeby w ogóle ktokolwiek miał aparat fotograficzny. Natomiast uratowały się zdjęcia, bo wujek je wyniósł właśnie z Królewskiej, spod gruzów cioci album. To jest sielanka, my z mamą, mama wytworna w kapeluszu z bukietem kwiatów na kapeluszu, my takie dwa maluszki przy fontannie, gdzie widać obecnie Grób Nieznanego Żołnierza, ta ładna…

  • Kolumnada.

Tak, ta kolumnada. Ale to mam tylko parę takich zdjęć i jedno zdjęcie z przedszkola. […] Muszę powiedzieć, że to są dla mnie niezwykłe, niezwykłe emocje, przekazanie tego wszystkiego. Bo nie do wiary, to nie do wiary. To było sześćdziesiąt sześć lat temu i więcej, jeszcze licząc okupację, a to jednak musiało być tak mocne przeżycie, że to się przeżywa do dziś.





Warszawa, 15 października 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Krystyna Derech Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne, Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter