Tadeusz Roszkowski „Komik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Roszkowski. Mieszkam w Warszawie. Jestem wdowcem. Moja żona nie żyje już jedenaście lat. Była również w AK. Poznaliśmy się w Norymberdze (w nocy po Powstaniu zaniosły mnie tam). Po powrocie w 1946 roku… Ale trzeba by przedtem powiedzieć, jak to się stało, że znalazłem się…

  • Proszę opowiedzieć najpierw o swoim dzieciństwie.

Urodziłem się w 1922 roku. Szkołę powszechną skończyłem w latach 1936–1937, ale dzieciństwo miałem bardzo niedobre, dlatego że moja mama wcześnie umarła, nawet jej nie znałem. Urodziłem się w Bydgoszczy, ale w Warszawie mieszkam osiemdziesiąt dziewięć lat. Mój ojciec ożenił się drugi raz, ale z niedobrą kobietą. Rozdzielił nas po internatach: moją siostrę macocha umieściła u urszulanek w Poznaniu, a mnie u salezjanów w Warszawie na ulicy Litewskiej 12. Naturalnie byłem nieznośnym chłopakiem. Byłem przez pewien czas w tym zakładzie, ale uciekłem, szwendałem się po Warszawie. Ojciec mnie potem odnalazł i oddał do internatu imienia Józefa Piłsudskiego na Bielanach, który nadal istnieje. Wtenczas miałem około dziewięciu lat. Internat między innym prowadziła pani Maria Falska– socjalistka. Między innymi przychodził tam doktor Korczak. Znałem świetnie doktora Korczaka – lekarza – który razem z dziećmi poszedł do Treblinki. W internacie byłem do 1936 roku. Zostałem wyrzucony, bo byłem nieznośny, i ojciec oddał mnie do internatu na Pradze przy ulicy Panieńskiej zaraz za mostem Kierbedzia. To był taki internat, w którym był różny element. Dzięki Bogu nie wdałem się tam w różne najgorsze rzeczy. Chodziłem do szkoły na ulicy Szerokiej. Tam skończyłem szkołę podstawową. Jak skończyłem szkołę powszechną, to zacząłem pracować u „Philipsa”, gdzie była [potem fabryka] „Róża Luksemburg”, na terenie naprzeciwko Muzeum [Powstania Warszawskiego] była fabryka „Philips”, gdzie pracowałem do 1939 roku.

  • Czyli kształtowała pana raczej szkoła, a nie rodzina?

Tak, szkoła i częściowo ulica.

  • Czy należał pan do jakiejś organizacji, na przykład do harcerstwa?

Do harcerstwa należałem w czasie pobytu w naszym domu. Należałem do drużyny harcerskiej przy CIWF-ie – Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego na Bielanach (ta uczelnia dzisiaj nazywa się AWF). Tam był pan Haker, który był naszym drużynowym i nawet z tymi akademikami wyjeżdżałem pod Wilno. Oni mieli w Wilnie swój obóz akademicki. Już nie pamiętam, w którym roku, gdzieś 1938 czy coś takiego, składałem w Wilnie przyrzeczenie.

  • Pełnił pan tam już jakąś funkcję?

Tam też łobuzowałem. Topiłem się, bo byłem niegrzeczny, wychodziłem samowolnie na molo. Miałem tam przygodę. Ten słynny Stamm – trener naszych bokserów – mnie uratował, bo się topiłem. Wróciłem potem do Warszawy. W internacie byłem do wojny, ale w międzyczasie, jak byłem w internacie, pracowałem u „Philipsa”. Przyjeżdżałem z Pragi na ulicę Karolkową.

  • Wspominał pan o jakimś wypadku, który był przed wojną.

Przed wojną w międzyczasie jeszcze przed zakładem salezjanów macocha oddała mnie do swoich znajomych kolonistów niemieckich koło Chojnic. Oni mieli tam olbrzymie gospodarstwo. Oddała mnie tam na wakacje. Nieopatrznie, bo byłem nieznośny, podszedłem do maszyny do tak zwanego maneżu (do młocarki). Tam chodziło takie koło. Podszedłem blisko tego koła, a miałem [ubrany] fartuszek. Koło złapało fartuszek i wciągnęło mnie. Na średnicy koła zacząłem się na tym kole kręcić i uderzać głową o beton. Naturalnie tam ktoś był, zatrzymali to koło. Byłem ciężko kontuzjowany, ale dzięki Bogu jakoś z tego wyszedłem. To był incydent, gdy miałem sześć lat. Potem nastał 1939 rok, zaczęła się wojna.

  • Jak pan zapamiętał moment wybuchu wojny?

Moment wybuchu wojny pamiętam w ten sposób, że pracowałem u „Philipsa”, gdzie kopaliśmy rowy przeciwlotnicze i po prostu zaczęły się bombardowania. Mną zaopiekowała się rodzina Gudowskich. To była rodzina krawców, która mieszkała na Brackiej 18. Pani Gudowska zaopiekowała się mną. Wiedziała, że jestem sam. To była wspaniała kobieta. Mieszkałem u nich. Zaczęła się wojna, zaczęła się okupacja. Pamiętam taki moment, że jak stałem na rogu Smolnej i Marszałkowskiej i wchodzili Niemcy do Nowego Światu z alei 3 Maja w stroną Krakowskiego Przedmieścia. Stałem z ojcem. Ojciec mówił: „Wiesz, to są ludzie kulturalni. Absolutnie nie martw się, oni wyjdą”. Na przedzie tego maszerującego oddziału jechał oficer na koniu. W pewnym momencie jakiś cywil przebiegł mu przez ulicę. On dopędził tego człowieka i zaczął go bić pejczem – przycisnął go koniem do muru i zaczął go bić. Mówię do ojca: „Zobacz, to są ludzie kulturalni. Jaka przyszłość nas czeka”. To był jeszcze 1939 rok.
Mieszkałem u państwa Gudowskich. Grywałem dużo w bilard, bo dobrze grałem. Na Nowym Świecie 1 była cukiernia Żmijewskiego, zresztą Żmijewski miał kilka cukierni, w których grywało się w bilard. Bilard mnie zgubił dwa razy. Raz (to już zaczyna się 1940 rok, styczeń) nie zdążyłem wejść, była godzina policyjna, stałem przed bramą i czekałem na dozorcę, żeby otworzył mi bramę, jak wpadł patrol niemiecki razem z granatową policją i mnie zatrzymali. Naturalnie wywieźli mnie do komisariatu, a nad ranem wywieźli mnie na ulicę Skaryszewską, gdzie był areszt Arbeitsamtu, urzędu pracy. Naturalnie już mnie nie wypuścili i wywieźli mnie na roboty do Niemiec pod Rastenburg [czyli Kętrzyn] (dzisiaj są to Bartoszyce [Bartoszyce to przed wojną Bartenstein - przyp. red.]). Dostałem się do chłopa, który miał siedemdziesiąt siedem morgów ziemi, a ja – chłopak z miasta – nie potrafiłem absolutnie nic robić na roli. Powiedziałem mu z góry, od razu mu zameldowałem, niech pamięta o tym, że tak czy inaczej to ucieknę. On mówi: „Nie, słuchaj…”. To był porządny człowiek, starszy facet. Nazywał się Schultz. W międzyczasie nauczyłem się orać i tak dalej. Między innymi poznałem tam Polaków, którzy razem ze mną również zostali wywiezieni. Między innymi u sąsiada pracował kolega, też warszawiak, który nazywał się Zygmunt Kwiecień. Byłem z nim w kontakcie, bo te domy były blisko siebie. W czerwcu 1940 roku uciekam razem z nim. On miał ojca, który został po stronie sowieckiej. Jego ojciec został po stronie sowieckiej, nie wrócił do Warszawy. [Kolega] mówi: „Słuchaj, przez Litwę uciekniemy do Rosji. Tam jest ojciec”. Z takim zamiarem żeśmy uciekali, ale nie orientowaliśmy się, jak trzeba się ukrywać, mieliśmy znaczki „P”. Na drugi dzień blisko jakiejś miejscowości (nie pamiętam jakiej, bo to wszystko były niemieckie nazwy) przejeżdżał facet na rowerze. Po jakimś czasie, nie dochodząc do tego miasteczka, [widzimy, że] policjant na rowerze już jedzie w naszą stronę. Od razu nas zaczepił, wylegitymował. Myśmy tłumaczyli się, że idziemy do kolegów również tutaj pracujących. To miasto nazywało się po niemiecku Lyck [czyli Ełk] (nie wiem, jak dzisiaj nazywa się po polsku). Wsadzili nas do miejscowego aresztu. To wszystko działo się w 1940 roku. Tam wychodziliśmy na roboty do piekarni i tak dalej i na wieczór z powrotem do aresztu.
Po jakimś tygodniu zorganizowali nas w drużynę i wywieźli nas na pociąg, i gdzieś nas wiozą. Wiozą nas i wieczorem już przyjeżdżamy na stację, nie wiemy gdzie, wieczór. W pewnym momencie przechodzimy przez dworzec i widzę narysowany palec z napisem po polsku „Tu do ubikacji”. Zorientowałem się, że jesteśmy na dawnych terenach polskich. Mogliśmy uciec, przecież było nas dziesięciu i jeden Niemiec nas prowadził, bo nam powiedzieli, że nas wiozą gdzieś na roboty. Wyszliśmy z dworca. Patrzę, podświetlona czarna czaszka gestapo. To było Działdowo, które wtenczas nazywało się po niemiecku… Zapomniałem. To nie był obóz pracy, tylko więzienie dla uciekających i to było więzienie, które zorganizował Koch – gauleiter Prus Wschodnich – który zresztą miał później proces w Warszawie. Umarł w Warszawie w więzieniu na Rakowieckiej. Przyjęli nas fatalnie, pobili strasznie i całą noc staliśmy z rękami do góry po kostki w wodzie. Nad ranem (ludzie, którzy nie wytrzymali, robili pod siebie siusiu, nie siusiu) wchodzi Niemiec z krzykiem: Raus! Krzyczy, żeby otworzyć okno. Orientowałem się trochę, znałem niemiecki, bo byłem na kolonii u Niemców. Krzyczy: Fenster aufmachen! Bije jakiegoś faceta, który nie zorientował się, że trzeba otworzyć okno. Podpowiedziałem mu. On otworzył okno. Wypędzili nas na olbrzymi koszarowy plac i zaczęli nas naokoło pędzić, a to było pędzenie przed pójściem do latryny. Parę kółek żeśmy zrobili. Potem wsadzili nas do celi. Jak zobaczyłem już tam siedzących ludzi, to sobie pomyślałem, że ja tu zdrowy i że jak tak będę wyglądał, to coś niesamowitego.

  • Który to był miesiąc?

To był mniej więcej sierpień 1940 roku.

  • Jak długo pan tam był?

Byłem tam trzy miesiące. Jesienią nas tam [więzili]… Codziennie rano wypędzanie, bicie, jedzenie w ogóle straszne, spanie na podłodze. To nie było na pryczach, tylko słoma, sieczka i rano jak przychodzili sprawdzać, trzeba było tak zgarniać, że na środku nie mogło być ani źdźbła słomy. Rano przychodził sztubowy, stanął, myśmy musieli w takiej pozycji stać. Meldował, że tyle i tyle ludzi. Tak przez dwa czy trzy miesiące tam siedziałem. Już była jesień.

  • Tam były osoby cywilne?

Wyłącznie cywilne. Byłem świadkiem transportu księży. Ustawili ich na placu. Wtenczas był wielki upał. Ustawili ich w ten sposób, że musieli stać na baczność, głowy do góry. Jak słońce świeciło, to dosłownie dostawali udaru albo mdleli. Widziałem takie sceny. Strasznie to wyglądało. To był przedsmak obozu koncentracyjnego. Wyjeżdżali stamtąd z różnymi wyrokami i odsyłali do obozów koncentracyjnych. Chciałbym jeszcze zaznaczyć, jaki był sadyzm przed samym wejściem do celi. Był sąd, taki kapralina niemiecki. Dali nam igły z nitkami i numery więźniów. Tą nitkę trzeba było przewlec i przyczepić numer. W związku z tym, że człowiek był zdenerwowany, dostawało się kijem po łbie, tak to wyglądało. Potem dopiero rozprowadzili nas do cel. W każdym razie przesiedziałem trzy miesiące.
Potem znowu zorganizowali transport i odesłali mnie pod Nidzicę (to się nazywało Neidenburg) do Arbeitsamtu, do urzędu pracy. Tam przyjechali gospodarze i wybierali sobie ludzi do pracy. Między innymi trafiłem do – trzymałem się z Zygmuntem Kwietniem – wsi Oberzehldorf (tak nazywała się ta wieś). Teraz tej wsi nie ma, bo za czasów Polski zrobiono tam poligon wojskowy. Przyjechaliśmy do Oberzehldorfu. Dostałem się do sołtysa, który nazywa się Brzóska. Mówił po polsku z akcentem mazurskim. Za żonę miał straszną babę, niesamowitą jędzę. Miał też jedenastoletniego chłopaka. Spanie nie było w domu, tylko na strychu nad stajnią. To była zima. W 1940 roku była straszna zimna, w listopadzie już się zaczęła wielka zima. Myśmy z Zygmuntem Kwietniem tam pracowali (inni Polacy również). Musiałem rąbać drzewo, bo to była zima. Jeszcze jesienią pracowałem przy orce jesiennej, obsługiwałem krowy, konie i tak dalej. Spałem nad stajnią. Naturalnie z Zygmuntem Kwietniem już kombinowaliśmy ucieczkę. Muszę zaznaczyć, że tam były jeszcze takie stosunki, że Polacy, którzy mieszkali nad granicą prusko-polską przychodzili i handlowali końmi, tak że myśmy czasami mieli kontakt z Polakami, którzy mieszkali… Granicy właściwie już nie było, Niemcy zajęli całą Polskę. W międzyczasie przychodzili tacy handlarze, którzy handlowali końmi. Przyszło paru Polaków zza granicy, z dawnej Polski, już nie było granicy pruskiej, i umówiłem się z jednym Polakiem, że w grudniu na Boże Narodzenie właśnie z Zygmuntem Kwietniem będziemy starali się uciec. On umówił się z nami przy dawnej granicy Polski przy słupku. Określił, jak i co, że tam się umówimy i tam nas odbierze. To też był szmugler. On handlował końmi. W międzyczasie u jakiegoś gospodarza wybuchł straszny pożar i myśmy się bali uciekać, bo jak uciekniemy, to posądzą nas, że myśmy to podpalili. Pożar był straszny. Mróz był niesamowity, dochodził do trzydziestu stopni. Stodoła, dom zapalił się jak zapałka. W przeciągu dziesięciu minut nic nie było. Przy mrozie, przy wielkiej ilości tlenu dom po prostu znikł.
  • To było sąsiednie gospodarstwo?

Nie, to było gospodarstwo nawet nie sąsiednie. Myśmy z zamiarem ucieczki myśleli, co tu robić. Miesiąc upłynął, myśmy umówili się z tym facetem na dawnej granicy. Co tu robić? Pierwszy dzień świąt, Wigilia, naturalnie ci Niemcy, bo ten Brzóska to był straszny cham, a jego żona była niesamowita, strasznie mi dokuczała. W południe umówiliśmy się z Zygmuntem Kwietniem, odpowiednio się ubraliśmy i uciekamy. Idziemy w stronę granicy, już wiedzieliśmy jak i co, i w międzyczasie [zaczęła się] straszna burza śniegowa, ale to taka burza, że nie było widać na parę metrów. Myśmy się zgubili, ale doszliśmy do granicy, doszliśmy nawet do tego miejsca, w którym umówiliśmy się z tym facetem, ale się spóźniliśmy. Już zapadał wieczór, bo to krótki dzień, grudzień. To było dosłownie w Boże Narodzenie. Jesteśmy zgubieni, nie mamy gdzie iść. Wracać? Po harcersku patrzymy po drzewach, gdzie jest kora, gdzie jest mech, to tam jest północ. Idziemy na północ [właściwie południe]. Szliśmy do czasu, dopóki nie zmarzliśmy. Może szliśmy dwie, trzy godziny. W końcu doszliśmy do jakiejś wsi. W międzyczasie Niemcy już kolonizowali okolice Mławy, Ciechanowa, bo to były te strony. Musimy dostać się do jakiegoś mieszkania, bo zmarzniemy, a baliśmy się, bo niektóre domy były zajęte przez Niemców. Weszliśmy do jakiejś wsi, zaglądamy. Weszliśmy między dom a płot, zaglądamy do okna, widzimy, a polscy chłopi grają w karty. Uradowani wchodzimy. Przyjęli nas bardzo serdecznie, popiliśmy solidnie, bo mieli samogon. Przetrzymali nas przez noc, powiedzieli, jak mamy iść. Na drugi dzień były śnieżyce, olbrzymie śniegi, powiedzieli jak i gdzie, jakimi drogami iść, żeby nie iść szosami, bo były nie tyle patrole, co Niemcy się kręcą.

  • Czy chcieliście dotrzeć do Warszawy?

Szliśmy w stronę południową, w stronę Legionowa i tak dalej. Po dwóch dniach (znowu nocowaliśmy u chłopów) doszliśmy pod granicę, pod Narew, gdzie była już granica Generalnej Guberni. Pamiętam, już dzień zachodził, był piekielny mróz, który dochodził prawie do trzydziestu stopni, i doszliśmy do kolonii, do domu, który był zupełnie osobno, był oddalony od wsi (a ludzie niechętnie przyjmowali, bo się bali Niemców). Weszliśmy do tego domu. Wchodzimy do izby, widzimy dwoje młodych ludzi, którzy ze sobą siedzą, i mówimy, że jesteśmy uciekinierami z Niemiec, z Prus Wschodnich. Dziewczyna mówi: „Słuchajcie, poczekajcie chwilkę, a ja pójdę do mamy”. Matka była gdzieś u sąsiadów. Ona poszła, więc my czekamy z niecierpliwością, czy ona w ogóle się zgodzi. Przyszła mama. Okazała się świetną kobietą. Kazała nam się rozebrać, umyć się. Dali nam jeść. Na drugi dzień chcieliśmy iść dalej. Ona mówi: „Nie, słuchajcie, nie idźcie, bo tutaj za parę dni będą przechodzić szmuglerzy” – którzy przechodzili przez Narew i Pilicę, bo niedaleko po drugiej stronie było już Legionowo. Mówi: „To już z nimi, ze szmuglerami na pewno przejdziecie, bo tak nie znacie drogi”. Była wspaniałą kobietą. Zrobiła nam w komórce [posłanie], przynieśli słomy. Ubranie kazała nam zdjąć, dała nam jakieś ciuchy, bo byliśmy zawszeni. Parę dni u niej przesiedzieliśmy i faktycznie przeszliśmy granicę [??]. Oni w ten dzień chodzili po wsi, kupowali słoninę i inne rzeczy. My, przy okazji za to, że pomogliśmy im nieść towary, na drugi dzień poszliśmy z nimi w stronę granicy Generalnej Guberni, a przewodnikiem była kobieta – pani Grzebałowa (jak dziś pamiętam). Kobieta była jak pies. Ona znała drogę, a śniegi były niesamowite, mróz niesamowity. Pod wieczór wyszliśmy razem, dali nam woreczki ze szmuglem (nie wiem, co tam było) i poszliśmy. Ona prowadziła. Nazywała się Grzebałowa. Poszliśmy w nocy. Ona znała świetnie drogę, była przewodnikiem. Doszliśmy do Narwi. Narew, wysoki brzeg, około trzydziestu metrów, Narew na dole i my zjeżdżamy na pupach na dół na zamarzniętą rzekę. Przechodzimy przez rzekę. Dosłownie przechodzi kilka szeregów szmuglerów: jedni w jedną stronę, drudzy w drugą stroną i wszyscy ustawieni jeden przy drugim, żeby to wyglądało jak by szedł jeden człowiek. Zeszliśmy, ustawiliśmy się w taki szereg. Niedaleko było Jabłonna, Legionowo i świecił reflektor, bo tam stali Niemcy. Tam była kiedyś fabryka balonów polskich. Szmuglerka ustawiła nas tak, że my obaj staliśmy obok siebie w jednym rzędzie. Jak się przechodziło przez Narew jednym krokiem, jakby był jeden człowiek. Szczęśliwie przeszliśmy na drugą stronę. Potem się tam rozeszliśmy, tak że było nas mniej. Zygmunta Kwietnia, tego moje kolegę, przyjęła do siebie, nakarmiła. Żeśmy się ogrzali. Na drugi dzień wsadziła nas w pociąg. Pociągi były dość [często] kontrolowane. Z Legionowa przyjechaliśmy do Warszawy.
Tutaj rodzina… To znaczy nie moja rodzina, bo ja nie miałem rodziny, miałem tylko ojca, a mieszkałem państwa Gudowskich. Ojciec mój żył, tylko że był strasznym tchórzem, bał się wszystkiego i w ogóle miałem z nim mały kontakt. Wróciłem do Warszawy i zacząłem się ukrywać. Mieszkałem u Gudowskich i w międzyczasie ukrywałem się. Dostałem lewe papiery przez znajomych, ale chodziłem nadal na bilard na Nowy Świat, który tak mnie zgubił. Zgubił mnie drugi raz. Osiemnastego stycznia na bilardzie w cukierni u Żmijewskiego na Nowym Świecie była łapanka. Z tego bilardu można było wyskoczyć na podwórko, bo to był bardzo niski parter, okna były dosłownie niedaleko od ziemi. Uciekałem przez takie okno, wyskoczyłem, bo sam bilard był na końcu cukierni. Przechodziło się przez całą cukiernię, a bilard był na końcu cukierni, więc nie mogłem już uciekać, wiedząc o tym, bo kelnerka wpadła i krzyknęła: „Łapanka!”. Nie mogłem uciekać przez cukiernię, więc uciekałem – zresztą wszyscy, którzy byli na bilardzie – przez okna. Byłem jednym z ostatnich. Jak już uciekałem, usłyszałem: Halt!. Już nie stałem i w pewnym momencie padłem. Ten, kto zostaje postrzelony, nie słyszy strzału. Zostałem postrzelony z peema w prawą nogę. Upadłem. Naturalnie od razu po pewnym czasie Niemiec nade mną już stał [i mówił]: Du verfluchten, Polnische Schwein!. Złapał mnie za kark. Wyprowadzili. Ci, którzy zdołali uciec, to uciekli, a mnie [wyprowadził]. Wychodzę na Nowy Świat, a po drugiej stronie widzę mojego ojca, który widzi to wszystko. Mnie wsadzają, ale nie do suki, nie do budy, tylko przyjechali długim mercedesem. Z przodu siedziało trzech gestapowców. Na siedzeniu kierowcy też tyłem siedziało trzech i na tylnym siedzeniu mnie wsadzili. Krwawiłem bardzo mocno. Wsadzili mnie w ten samochód. Myślę sobie, że teraz jadę na Szucha, ale nie, zakręcili. Między innymi od razu przesłuchanie po polsku. Jeden z gestapowców pytał się: „Czemu ty uciekałeś?”. Tłumaczyłem się. Mówiłem, tłumaczyłem się, że łapanka, normalnie odpowiadałem. Już widzę, gdzie mnie wiozą. Wiozą mnie przez miasto i park koło Ogrodu Saskiego na Pawiak. Przewieźli mnie na Pawiak. Od razu zawołali doktora więźnia. To był właśnie doktor Śliwicki.

  • Który to był rok?

To był 1941 rok, bo złapali mnie w grudniu czy styczniu i cały rok przesiedziałem w Niemczech, uciekłam. To był 1941 rok. Jestem na Pawiaku. Doktor Śliwicki udaje… Rozdarł mi spodnie, zajrzał, zrobił mi opatrunek i odesłali mnie do szpitala więziennego.

  • Na jakiej ulicy?

To było na ulicy Pawiej.

  • Czyli szpital więzienny?

Szpital więzienny. Dostałem się do szpitala więziennego. To był okres, kiedy Niemcy likwidowali inteligencję warszawską (redaktorów z gazet). Dostałem się do celi, gdzie między innymi siedzieli redaktorzy „Ekspresu Warszawskiego”, „Kuriera Warszawskiego”.

  • Ilu was było w celi?

W celi było około piętnaście [osób]. To była cela jeszcze możliwa. W międzyczasie lekarze stwierdzili (po dwóch tygodniach) tak zwaną flegmonę. Zakażenie kwalifikowało się do amputacji nogi. Między innymi siedział tam słynny lekarz (to byli dwaj lekarze więzienni) Loth. Ci lekarze (siedziałem styczeń, już był luty) pod koniec lutego wyjednali mi Niemców i powiedzieli, że albo amputacja nogi, albo wywiezienie do szpitala w celu zrobienia operacji. Wyjednali u gestapowców lekarzy, żeby mnie wywieźli do szpitala na Oczki na operację. Dostałem się do sali, która była również pod nadzorem policji, ale już granatowej, nie niemieckiej. Lekarze mnie przyjęli. Masę ludzi kradło węgiel. Od razu lekarz krzyczał, że byłem na węglu. Mówię: „Panie, ja z Pawiaka przyjechałem, ale zostałem w łapance postrzelony”. Zrobili mi operację.
Leżałem w celi dozorowanej przez granatową policję. Między innymi przychodzili do mnie znajomi. Były okresy, że można było odwiedzać i tak dalej. Potem, jak już lepiej się czułem, to lekarze pozwolili mi chodzić o kulach, jeździłem na wózku, a policja to wszystko obserwowała. W końcu na jednym z opatrunków dogadałem się z lekarzem. Mówi: „Słuchaj, jakie masz perspektywy? Z powrotem zabiorą cię na Pawiak”. To był okres, kiedy wywozili najwięcej ludzi do Oświęcimia, bo już Oświęcim był zorganizowany, i najwięcej ludzi na Palmiry. Najwięcej ludzi wtenczas rozstrzeliwali na Palmirach. Mówi: „Słuchaj, perspektywa jest taka, że albo Pawiak (nie wiadomo, czy cię zwolnią), albo Oświęcim, albo Palmiry”. Mówię: „Co mam zrobić?”. Mówi: „Słuchaj, to ja dam polecenie, żeby ci wydali ubranie, żebyś trenował na kulach”. Według jego wskazań to robiłem i w międzyczasie dałem po prostu nogę. To było przez Oczki. Na Oczki, gdzie kiedyś była wartownia, to teraz tam jest przychodnia dla głuchych. Tam był tylko wartownia. Ja, jak jeszcze byłem ranny, o kulach wyszedłem przez [wartownię] koło płotu. Stoi dorożka. Nie mam pieniędzy, wsiadam w dorożkę i każę się wieźć na Sadybę. To było jak w sam raz 4 marca na Kazimierza. Przyjeżdżam do swojego kuzyna do Kruszewskich. Oni mieszkali na Sadybie. Sadyba nie była jeszcze taka rozbudowana jak teraz, tylko był kościół, cmentarz i kilkanaście linii, na rogu apteka, Okrężna, tylko dom oficerski i tak dalej. Moi krewni Kruszewscy tam mieszkali. Tam pojechałem. Zapłacili za dorożkę. Pamiętam, że były imieniny Kazimierza, wódka była, tańczyłem, rany mi się pootwierały. Była libacja nie z tej ziemi. Naturalnie potem musiałem leżeć. Rany się zagoiły. U nich ukrywałem się przez pewien czas.
W międzyczasie mój ojciec wykombinował taką sprawę: miał kolegę, który był burmistrzem w Białymstoku. Mówi: „Słuchaj Tadeusz, mam okazję, rozmawiałem z kolegą, że możesz się w Białymstoku ukrywać”. Pojechałem, kupiłem bilet. Dojechałem… Jak to było? Przez fikcyjną firmę, bo to trzeba było przejechać [przez granicę], bo w Małkini była granica Guberni, więc musiałem… Dostałem papiery do firmy „Schellenbaum”, która rozbudowywała lotniska wojskowe w Białymstoku. Przyjechałem i pracowałem potem w tej firmie, ale dostałem się do tego znajomego ojca, który wynajął mi mieszkanie i w międzyczasie pracowałem na lotnisku w firmie „Schellenbaum”. Któregoś razu kolega mój, bo to z jedzeniem, zaopatrzeniem nie było za dobrze, pracowaliśmy na lotnisku, wybraliśmy się do Augustowa, żeby zakupić jedzenie. Wybraliśmy się do Augustowa, ale absolutnie nie wolno było bez żadnych przepustek jeździć, bo to był tak zwany Ostgebiete. Niemcy uważali to już za ziemie odzyskane, że jeżeli ktoś gdzieś podróżował, to trzeba było mieć przepustki. Myśmy nie zwracali na to uwagi, dojechaliśmy do Augustowa, żeby kupić jedzenie. Kupiliśmy jedzenie, ale zastał nas już wieczór, noc, nie było pociągu. Wynajęliśmy u jakiegoś gospodarza – nie u gospodarza, bo to było miasto Augustów – nocleg u jakiegoś faceta, rodziny. On nas przyjął. Rano o godzinie czwartej pukanie, wchodzi policja niemiecka, bo on nas zadenuncjował. Okazało się, że to był folksdojcz. Od razu do gestapo, zaprowadzili nas na gestapo. Naturalnie przesłuchanie, ale mieliśmy papiery, że pracujemy w firmie „Schellenbaum”. To była polska firma. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że to była firma, która pracowała dla AK. Mieliśmy papiery. Pokazaliśmy, że pracujemy w tej firmie, ale ten gestapowiec, który nas przesłuchiwał, to był pan i władca Augustowa. Nazywał się Teuer. On nas przesłuchiwał. Jakoś szczęśliwie nie było żadnego bicia. Odesłał nas do miejscowego obozu pracy dla ludzi, którzy szmuglowali albo pędzili bimber.

  • Rodzaj kary.

Tak, rodzaj kary, obóz miejscowy. Dostaliśmy się z tym chłopakiem (już nie pamiętam, jak się nazywał) do tego obozu, to zorientowaliśmy się, że jest szansa na ucieczkę z tego obozu. Przyrzekliśmy sobie, że jeżeli uciekamy, to razem, bo w razie czego, to ktoś z nas poniesie konsekwencje za ucieczkę, jak któryś zostanie. Siedzimy i w pewnym momencie… Pracowałem w tym obozie, rąbałem drzewo, nosiłem do kuchni, bo kobiety tam też siedziały. To był przejściowy obóz dla miejscowej ludności, gdy na przykład gospodarz nie oddał kontyngentu. W pewnym momencie idę z naręczem drewna. Poszedłem do kuchni, rozmawiałem z tymi paniami więźniarkami, wracam, patrzę, nie ma tego mojego kumpla i nie ma tych ludzi, którzy tam byli. Okazało się, że w międzyczasie przyszedł jakiś Treuhänder, który potrzebował ludzi do pracy, i tą całą grupę zabrali do Augustowa. Za półtorej godziny wraca ta cała grupa i tego mojego kumpla nie ma. Okazuje się, że zwiał. Wieczorem apel. Musiałem wystąpić z szeregu i tłumaczyć się z tego. Posądzili mnie, że wiedziałem. Pobił mnie – do dziś pamiętam jego nazwisko – Schultz. Nie wypuszczali mnie przez jakiś czas.
Potem siedziałem tam przez pewien czas, bo stamtąd zabierano codziennie ludzi do robót do regulacji Kanału Augustowskiego, ale w związku z tym, że podpadłem, więc na razie mnie nie wypuszczali. Już upłynął tydzień czy dwa tygodnie i zaczęto mnie również wypuszczać razem z grupą do pracy przy regulacji Kanału Augustowskiego. Właściwie pracowałem na odcinku w samym mieście na tyłach stodoły. Tam pracowali miejscowi, więc ludzie przychodzili do swoich rodzin, przynosili jedzenie. To nie był ciężki obóz. W międzyczasie jakaś młoda dziewczyna wiedziała, że do mnie nikt nie [przychodzi]. Chodziłem tam na roboty. Przyszła dziewczyna, która mieszkała w tym domu. Okazało się, że to była kowalówna – córka kowala – która zauważyła, że do mnie nikt nie przychodzi, i przynosiła mi chleb i tak dalej. Z tą panią, która była tam tłumaczką, obiecała mi, że gdybym uciekał, to mieszka koło dworca, to mnie przetrzyma parę dni. Wróciłem do obozu i w międzyczasie przyszedł Treuhänder – gestapowiec – przyszedł na kontrolę do obozu. Zgłosiłem się do niego na raport. Pytam się go, za co mnie trzyma. On mówi: „Ty jesteś cwaniak. Ja wszystko wiem o tobie”. Mówię: „Za co mnie trzymasz?”. – „Słuchaj, będziesz przychodził, ja cię zwolnię za miesiąc. Będziesz przychodził do mnie na roboty jako robotnik do domu w Augustowie. Ale pamiętaj, nie uciekniesz”. – „Tak, umowa stoi”. Po miesiącu czasu on mnie przymyka z powrotem. Chodziłem wolno, bez żadnej [eskorty]. Przymyka mnie, organizuje transport do Stutthofu do obozu koncentracyjnego i mnie wsadza w ten transport. Przywieźli nas do Suwałk, ogolili, dali nam ciuchy jeszcze nie obozowe, jakieś drelichy. Wsadzili nas rano do pociągu i wiozą nas, ale szczęśliwie nie było bydlęcych wagonów, tylko były stare wagony z belkami. Na jeden wagon był jeden Niemiec. Dogadałem się z chłopakiem i między Raczkami a Suwałkami wyskoczyliśmy z pociągu. Szczęśliwie klumpy się połamały, szczęśliwie strzały żadne nie padły, bo nie było obstawy jak normalnie. To było tak, że żyto już dorastało, więc padliśmy zmęczeni w żyto.
Całą noc szliśmy i nad ranem doszliśmy do Augustowa. Ten chłopak nazywał się Baranowski. Poszedł do ojca. Ojciec przyszedł z jedzeniem. Na drugi dzień ten ojciec przeprowadził mnie do tłumaczki. Przesiedziałem u niej dwa czy trzy dni. Rano poszedłem piechotą na pociąg. Wsiadłem w pociąg. Dojechałem już nie wiem, do jakiej stacji. W każdym razie dojechałem do Grodna. Wysiadłem na stacji w Grodnie i szedłem na drugą stronę, bo tłumaczka podała mi adres szewca, u którego mogłem się parę dni przechować. Z dworca głównego kawał drogi za Niemen trzeba było iść piechotą. Idę, a przede mną idzie patrol – Niemiec z folksdojczem, który też był ubrany w uniform. Idę za nimi i w pewnym momencie szczęśliwie jakąś kobietę zatrzymali, bo miała koszyk, a oni byli chytrzy na żarcie. Trafiłem do tego szewca. Przesiedziałem u niego parę dni. On mi kupił bilet do Białegostoku. Przeszedłem do pierwszej stacji, wsiadłem w pociąg. Nie dojeżdżamy do Sokółki, tylko po drodze jest jakaś stacja jeszcze, kontrola, a trzeba było mieć tak zwany ausweis, [niezrozumiałe]. Łapie mnie kontroler kolejarz i pyta się mnie, czy mam. Mówię, że nie mam. Mówi: Du schwarze Polnische Schwein! Mówi: „Wysiądziesz teraz na następnej stacji”. Dojechaliśmy do Sokółki i wysiadłem na lewą stronę. Pociąg ruszył, a ja z powrotem wsiadłem na bryk i jadę dalej. Znowu się na niego narwałem w pociągu, ale on był daleko, ale krzyczy na mnie, że jadę. Szczęśliwie dojechałem do stacji przed Białymstokiem. Ten kolejarz też mówił do mnie: „Nie wysiadaj na głównych stacjach, bo na głównych stacjach są łapanki”. Nie pamiętam, jak nazywała się ta stacja przed Białymstokiem. Wysiadłem i idę piechotą, trochę furmanką. Doszedłem do Białegostoku. Tego chłopaka, który uciekł i mnie zostawił, już nie będę mówił, co mu powiedziałem. Potem przepracowałem tam miesiąc, dostałem przepustkę i wróciłem do Warszawy.
Wróciłem do Warszawy do Gudowskich. Mieszkałem u tej pani. Jeszcze miałem kolegę, który był już zakonspirowany na Złotej 65. Ja już byłem taki, że jeszcze nie składałem przysięgi, ale już byłem mniej więcej wtajemniczony. Na ulicy Złotej u państwa Kucharskich były magazyny broni. Przychodziłem tam, były szkolenia i tak dalej.

  • W którym roku dowiedział się pan o tym, że już jest organizacja przygotowująca się do Powstania?

To było już wiosną 1944 roku, jak wiedzieliśmy, że coś takiego będzie. Przyrzeczenie składałem na Złotej 65 w 1941 roku. Córka pani Gudowskiej, u której mieszkałem, wyszła za mąż za brata mojego dowódcy. Myśmy się zajmowali Bahnschutzami. Na Złotej 65 były szkolenia, magazyny broni i tak dalej. Zacząłem pracować w teatrze, bo mój wuj – Daniłowicz – był reżyserem. Pracowałem… Przy placu Teatralnym był teatr „Jar”. To był kiedyś Pasaż Simonsa i tak dalej, i tam na samym końcu było kino, które zamieniono na teatr. Tam występowała Smosarska, Orwid, Pichelski i inni. Miałem tam dobre papiery. Miałem papiery i mogłem wychodzić po godzinie policyjnej, bo wychodziłem z pracy. Na drugi dzień przed Powstaniem, to znaczy jak Powstanie miało wybuchnąć, to jeden z moich kolegów przyszedł w czasie spektaklu i powiedział: „Rzucaj pracę! Jutro Powstanie”. Rzuciłem to wszystko i na drugi dzień już byliśmy zmobilizowani na ulicy Złotej 65.
Pierwszego sierpnia na rikszy wszystką broń żeśmy załadowali, bo nasz front był na Chmielnej naprzeciwko dworca, mniej więcej od ulicy Zielnej – Sosnowa, Żelazna, Śliska, Pańska, Grzybowska, cały plac Grzybowski.
  • Tak zwane Śródmieście Północne.

Tak. Pierwsze dni Powstania to naturalnie rano człowiek wstał. Był taki entuzjazm, że jak wstałem i zobaczyłem ulicę Złotą, to na sto metrów były porobione barykady z płyt. Ludzie wyrywali płyty chodnikowe i robili barykady na wysokość pięciu, sześciu metrów. Taki był entuzjazm. Myśmy potem całą Chmielną utrzymywali. Potem byłem w akcjach szturmowych. Brałem udział… Pierwsza akcja to była „Astoria”. To było na rogu Zielnej i ulicy Chmielnej. To był budynek w sam raz blisko dworca, który był naszym punktem obserwacyjnym na hotel „Polonia”, który zajęli Niemcy. Myśmy mieli to wszystko zająć, ale nie wszyscy doszli. To był bałagan organizacyjny, bo to jednak nie było zorganizowane, jak zamyślano. Tutaj ten punkt żeśmy trzymali.
Potem jedna z ważniejszych akcji to była akcja „Żywiec”. Okolice, gdzie teraz jest bank na rogu Widok, jest okrąglak, tutaj była restauracja „Żywiec”. Niemcy nazwali ją „Bachus”. W czasie Powstania Niemcy to zajęli. To był niemiecki punkt oporu, który nam przeszkadzał w przejściu przez ulicę Marszałkowską w stronę południową. Niemcy stali w hotelu „Polonia”, na rogu, w „Żywcu” i ostrzeliwali. Nie można było przejść. Były tunele, ale były trudności. Niemcy mieli tu przewagę ostrzałową. Myśmy musieli zlikwidować ten punkt w „Żywcu”. Taka akcja została zorganizowana. Myśmy przeszli przez Marszałkowską, ale od ulicy Złotej do ulicy Widok i od ulicy Widok 11 żeśmy nad ranem zaatakowali. Na piętrze Niemcy zostawiali jeszcze gorące jedzenie i górą uciekali, bo budynki były przebite… Te, które stały koło siebie, miały przebite strychy otworami. Wysforowałem się jako jeden z pierwszych, bo to cała grupa leciała, która likwidowała Niemców i Niemcy uciekali w stronę Marszałkowskiej. Widok 11 to wszystko było w rękach niemieckich. Oni uciekali w stronę Marszałkowskiej. Wysforowałem się jako jeden z pierwszych i doleciałem prawie do ulicy Marszałkowskiej. Przy Marszałkowskiej, prawie przy samej restauracji, widzę ostatniego Niemca zlatującego na podwórko, bo trzeba było już zejść na dół i już była restauracja. Widzę, że ten Niemiec zleciał na podwórko i przez taki daszek prowadzący… Była piwnica, ale nad tymi schodkami nad piwnicą był daszek. Niemiec wskoczył na daszek i wszedł do restauracji, a ja oczywiście za nim. Miałem szmajsera. On siedział za ladą i ja za ladą, ale on miał karabin. Złapałem go za ten karabin, ale miałem szmajsera, i wyskoczyłem na niego, i całą serię w niego [wpakowałem]. Padł trupem. Zabrałem mu karabin. Za ten czyn dostałem Krzyż Virtuti Militari.

  • Jaki nastrój panował w pana oddziale?

Nastrój był wspaniały, patriotyczny. Grupy naszych sanitariuszek – koleżanek – były tak oddane. Właśnie w akcji „Astoria” dwie nasze koleżanki zginęły, bo był obstrzał. Niemcy ostrzeliwali ten budynek. Budynek się zawalił i dwie nasze koleżanki już po całej akcji w „Astorii”… To była ciekawa akcja, bo to był budynek strategiczny na rogu Chmielnej i Zielnej. On był dla nas dosłownie punktem strategicznym. Myśmy ten budynek chcieli utrzymać. Niemcy zaatakowali od Marszałkowskiej właśnie górą przez przebite budynki. Myśmy nawet do tego stopnia [atakowali], że mój kolega, który był bohaterem całej akcji, zabiliśmy jednego Hauptsturmführera SS i po wyjściu z tej akcji dwie nasze koleżanki: Jadwiga i jeszcze druga (nie pamiętam imienia), chciały tam podlecieć, bo kolega był ranny. W tym momencie uderzył pocisk artyleryjski, budynek się zawalił i one zostały przysypane. Tak że to była jedna z akcji, w której też brałem udział. Potem żeśmy się wycofali i cały czas utrzymywaliśmy Chmielną. Oni nie mogli tutaj się dostać. Oni nawet chcieli przedostać się Zielną od Ogrodu Saskiego, żeby nas odciąć tutaj tymi sektorami, żeby nas po prostu wyeliminować.

  • Jak pan zapamiętał życie codzienne, kontakty z ludnością cywilną?

Kontakty z ludnością cywilną przez pierwsze dwa tygodnie były wspaniałe. Ludzie oddawali wszystko: jedzenie, ubrania, co, kto mógł. My byliśmy wprawdzie umundurowani. To się tak nazywało, bo mundur to były drelichy robocze i takie jak gdyby czapki narciarskie z odznakami, z opaskami, orzełkami. Pierwsze dwa tygodnie były wspaniałe, bo Powstanie według założeń miało trwać tydzień lub dwa tygodnie. Po tym, kiedy cywile zostali wpędzeni w piwnice, byli zniecierpliwieni, więc coraz bardziej byli sfrustrowani. Jedzenie się kończyło, bo przecież jedzenie to było tylko to, co ludność nam dawała i co mogliśmy zdobyć. Ewentualnie były konie, które zabijano na mięso, „Haberbusch”, do którego się chodziło po pszenicę, po proso i po inne rzeczy, które gotowało się przez parę dni i to się jadło. Potem był głód.
Kiedy Starówka przechodziła, kiedy już padała, to była akcja pomocy Starówce. Myśmy wtenczas [byli] już nie na swoim terenie, [tylko] na ulicy Ciepłej, ochotnicy zostali zebrani w grupy szturmowe i myśmy na Grzybowską przeszli do fabryki Jarnuszkiewicza. Tam mieliśmy zdobyć koszary policji granatowej, w której stali „ukraińcy”. To było tuż przy Hali Mirowskiej. Myśmy czekali w piwnicach parę dni na rozkaz, żeby uderzyć, bo Starówka miała przechodzić na naszą stronę do Śródmieścia. Niemcy się zorientowali, bombardowali nas tam. Między innymi zginął brat mojego kolegi Marek Meissner. Potem szturmowaliśmy koszary. Zdobyliśmy te koszary. Przebiegaliśmy tam przez ulicę, były rozsypane blachy, noc była. Żeśmy dostali się do koszar, „ukraińców” żeśmy połapali, wzięliśmy ich do niewoli. Nad ranem była tragedia, bo Niemcy się zorientowali. Noc to była nasza przewaga, a dzień to była przewaga Niemców, były bombardowania, czołgami wjeżdżali, małymi tankietkami, były tak zwane roboty czołgi, które wjeżdżały między domy i eksplodowały. Była taka sytuacja, że nad ranem my częściowo mieliśmy już nałapane niewolników „ukraińców” w tych koszarach, a tu już Niemcy nad ranem o świcie przecięli ulicę Ciepłą i nie można się było wydostać z koszar. Ostrzeliwują, tankietki wjeżdżają, więc kazaliśmy „ukraińcom” wynosić szafy z koszar, żeby układali barykady. Barykada była już ułożona, Niemcy wjechali w tych „ukraińców” i barykady rozwalali, więc my znowu goniliśmy „ukraińców” do pracy. Część naszych kolegów już przeleciała, ja zostałem z porucznikiem „Blondynem”, który był tak sfrustrowany, bo mu „ukraińcy” zamordowali całą rodzinę. On i ja zostaliśmy na podwórku. On do mnie mówi: „Słuchaj »Komik«, ty przelatuj, ja tu zostaję”. Tam zostało jeszcze kilku leżących rannych „ukraińców”. On był taki zdeterminowany, że tych „ukraińców” zastrzelił. Ja jeszcze zdążyłem uciec pod barykadą i zaraz nadjechała tankietka, i rozwaliła tą barykadę. Porucznik „Blondyn” tam został. On był tak zdesperowany, że przechodził na drugą stronę, zupełnie nie broniąc się, bez niczego przechodzi przez ulicę i już ma prawie dojść do bramy, i w pewnym momencie dostaje po nogach. Zostaje ranny. Sanitariuszki złapały go i niosą na ulicę Grzybowską do bramy. Brama jest zasypana gruzem, tak że przejście jest tylko przez przesmyk pod sufitem. One chcą go tam przenieść i w pewnym momencie pocisk trafia w niego, w te sanitariuszki i już po poruczniku, po sanitariuszkach. My ze swoją drużyną stoimy bezradni na podwórku, nie wiemy, co robić. Jeden z Kucharskich, u których mieszkałem, który był dowódcą tego naszego plutonu, wysłał mnie do dowództwa na ulicę Grzybowską, co robić, bo tutaj już jest koniec, masę ludzi zginęło. Jakoś opłotkami przeleciałem do dowództwa. Kazali nam zejść stamtąd i my z powrotem poszliśmy na swoje stanowisko na Chmielną, tak że tutaj ponieśliśmy straszną klęskę. Poza tym słyszeliśmy, że w tych budynkach handlowych, w halach, była straszna rzeź.

  • W Pasażu Simonsa?

Nie, w halach Żelaznej Bramy. Niemcy zrobili tam straszną rzeź, bo Powstańcy też bronili tego.

  • Proszę opowiedzieć o akcji, która pana zdaniem była najważniejsza w czasie Powstania.

Wydaje mi się, że w czasie Powstania były trzy takie: „Astoria” (dla nas, dla naszego zgrupowania), potem był „Żywiec” i dla mnie osobiście porachunek zabicie tego Niemca, i potem była ulica Grzybowska, okolice hotelu „Merkury”. Potem był głód, tragiczne momenty, było czekanie na… Potem był dla mnie nie tyle tragiczny, co przykry moment, bo żona mojego kolegi była w zaawansowanej ciąży. Niemcy ogłosili tak zwaną przerwę w ogniu i myśmy wyprowadzali żonę tego mojego kolegi Tadeusza i szukaliśmy miejsca, gdzie ją wyprowadzić, żeby ta rodzina nie zginęła. Zorientowaliśmy się, że na rogu Żelaznej na moście (na przejściu na Żelaznej) stoi Wehrmacht, więc tam ją przeprowadziliśmy i pożegnaliśmy się. On został, ona poszła z rodzicami. Potem dostała się do Pruszkowa, jakoś przeżyła to wszystko, wyjechała pod Kraków, a my myśleliśmy, że już nie przeżyjemy tego. W ostatni dzień przed kapitulacją był tak straszny obstrzał, że nie było wiadomo, co się dzieje. Na drugi dzień była kapitulacja.

  • Jak to przyjęliście?

Przyjęliśmy to z ulgą i ze strachem, co będzie dalej, ale dowiedzieliśmy się, że Niemcy uznali nas za kombatantów. Przez trzy czy cztery dni musieliśmy odgruzowywać ulice. Potem nasze zgrupowanie zorganizowało się w kompanię. Poszliśmy ulicą Grzybowską do placu Grzybowskiego. Tam stali Niemcy i „ukraińcy”, oddawaliśmy broń, naturalnie uszkodzoną, i potem popędzili nas piechotą do Ożarowa do fabryki kabli. Tam siedzieliśmy trzy czy cztery dni i stamtąd wsadzili nas po siedemdziesiąt osób w wagony. Jechaliśmy na stojąco przez czterdzieści osiem godzin. Przywieźli nas do Łambinowic (Lamsdorf) do obozu jenieckiego, bo nas uznano za kombatantów. To był obóz śmierci dla jeńców sowieckich. Tam formalnie mordowali jeńców sowieckich albo przywozili z kopalń kompletnie wyeksploatowanych jeńców sowieckich i oni tam umierali. Tam były wypadki ludożerstwa i tak dalej. Myśmy tam też strasznie biednie mieli. Szczęśliwie tam byli również Amerykanie, ale oni mieli dobrze. Oni mieli świetnie do tego stopnia, że tam były tory kolejowe, które dowoziły im jedzenie z Genewy, Czerwony Krzyż. Oni dali nam świąteczne paczki na Boże Narodzenie. Dostaliśmy od nich ciepłe ubrania, koszule, dresy, tak że zabezpieczyli nas na zimę, bo w styczniu w 1945 roku wyrzucili nas na ewakuację, a zima była straszna. Dochodziło do dwudziestu, trzydziestu stopni mrozu. Pędzili nas w stronę Czechosłowacji (teraz to jest częściowo w Polsce) na Sudety. Spaliśmy w stodołach, mrozy niesamowite. Jak się człowiek dostał do stodoły, to był luksus. Szliśmy do wiosny.

  • Ile miesięcy był pan w tym obozie?

Myśmy siedzieli przez październik, listopad, grudzień i w styczniu nas wypędzili do ewakuacji.
  • Co to znaczy, że wypędzili was do ewakuacji? Tylko Polaków?

Nie, wszystkich, bo była ofensywa sowiecka i oni te wszystkie obozy chcieli ewakuować. Niemcy to była dyscyplina. Oni przegrywali wojnę, ale do końca byli zdyscyplinowani. Przecież mijaliśmy się z różnymi obozowiczami z obozów koncentracyjnych. Przecież oni tych ludzi mogli puścić. Nie, oni ich trzymali, pilnowali. Ludzie bez nogi, tak zwany Folksturm, z kikutami drewnianymi – pilnowali jeńców. Doszliśmy do Beirodt [??] i tam był olbrzymi magazyn paczek amerykańskich, bo Amerykanie byli zorganizowani, oni szanowali Amerykanów. Przyszliśmy do Beirodt [??]. Tam dano nam paczki, ubrania tym, kto nie miał. Potem wsadzili nas – zaczęła się już wiosna – do otwartych wagonów towarowych. Przywieźli nas do Neustadt an der Saale. Wsadzili nas tam do pomieszczeń starego młyna. Tam siedzieliśmy i tam nas częściowo [rozdzielili]: chorzy zostali, a reszta poszła dalej, między Norymbergę a Ingolstadt. Amerykanie oswobodzili nas 26 kwietnia między Monachium a Ingolstadt. Przeszliśmy kawał drogi – 1700 kilometrów.

  • Pieszo?

Pieszo, w niesamowite mrozy. Noclegi były w stodołach.

  • Czy był pan ze swoimi kolegami z oddziału?

Niektórzy pouciekali, ale częściowo byli. Potem, jak nas oswobodzili pod Ingolstadt, to częściowo żeśmy się porozjeżdżali. Potem Amerykanie wywieźli nas częściowo do Bambergu. Było jedzenie, radość. Potem przez misję… Stale byłem urwisem. Przez misję amerykańską dostałem się do Paryża. Przywieźli nas do Ansbachu – lotniczej bazy amerykańskiej. Tam było jedzenie, wszystko. Dzisiaj nam się tak nie powodzi, jak im się powodziło w wojsku… Może przesadzam, ale to była taka różnica między wojskami niemieckimi nawet w dobrobycie, kiedy oni zwyciężali, a wojskami amerykańskimi, a zwłaszcza służby lotnicze. Jak przyjechałem do takiej bazy lotniczej, to było wszystko: od ananasów do wszystkiego, bawiłem się, tańce, zabawy. Potem zabawa się skończyła, wsadzili nas w samolot i przywieźli nas do… Podałem się za żołnierza polskiego będącego w armii Andersa. Przywieźli nas do Paryża. Przylecieliśmy na lotnisko w Roissy czy coś takiego. Przyjechał samochód ambasady angielskiej. To już były takie rzeczy, jak: stewardesa w krawacie, w sztywnym [uniformie], samochody i tak dalej. Przyjechaliśmy do ambasady angielskiej. Ambasador nas przyjął, przeprosił, że dalszymi sprawami, ewentualnymi ewakuacjami do domów czy do ojczyzn to już zajmują się misje amerykańskie. Przywieźli nas do takiego olbrzymiego hotelu w Paryżu, masę wszelkiego rodzaju ludzi: Amerykanów, Australijczyków, Nowozelandczyków, Polaków i tak dalej.
Przez tydzień czasu tam byli, ale zorientowali się, że jestem Polakiem, więc wyselekcjonowali nas. Powiedzieli nam, że są koszary Bessières, że tam jest organizacja Andersa, że Anders przyjmuje do wojska, i wywieźli nas pod te koszary. Dosłownie mam wchodzić do koszar, spotykam kolegę swojego, który był tak zwanym tłumaczem i mężem zaufania w obozie w Lamsdorfie. Mówi: „Tadeusz! Gdzie ty idziesz? Co ty? Chodź tutaj”. On był dużo starszy ode mnie. On brał udział w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli i potem brał udział w kampanii francuskiej. Francuzi przegrali, był w niewoli, dostał się do Warszawy, brał udział w Powstaniu (ludzie mieli różne przygody). On świetnie znał francuski. Mieszkał w jakimś hoteliku, bawiliśmy się. Zawiózł mnie na dworzec północy i tam był urząd repatriacyjny. Mówi: „Tadeusz, słuchaj, ja ci będę podpowiadał”. On mówił dobrze po francusku. Repatriowałem się jako żołnierz polski biorący udział w kampanii francuskiej w 1940 roku. Dostałem sto tysięcy franków – takie odszkodowanie. Naturalnie mykwa, myli mnie, dali mi mundur. Poszliśmy bawić się w Paryżu. On znał świetnie francuski i znał Paryż.
W międzyczasie, jak on brał udział w kampanii francuskiej, to potem był przez pewien czas we Francji i tam poznał jakąś księżną francuską, która była sympatykiem Polaków. Ona założyła collage polsko-francuski. Tadeusz Gołębiowski też się w to zaangażował i w międzyczasie, jak byłem w Paryżu, to on zaproponował mi, żebym z nim pojechał, bo ona go zaprosiła gdzieś tam, jak się jechało w stronę Tuluzu. Ona go zaprosiła. Miała tam jakieś posiadłości, majątek czy coś takiego. Przypomniało mi się, że spotkałem masę Polaków akowców, którzy przeżyli. Między innymi Oleńkę Ursyn-Niemcewicz (z tej rodziny Ursyn-Niemcewicz), która była sanitariuszką w naszym zgrupowaniu. Potem Meissner – mój serdeczny kolega – z nią się ożenił i są teraz w Kanadzie. On tutaj przyjeżdża od czasu do czasu. W Paryżu ją spotkałem i ona mnie zaprosiła do Embanidy [? – niezrozumiałe]. Ja w międzyczasie z Tadeuszem pojechałem do księżnej. Nic nie rozumiałem, pożegnałem się i pojechałem do Oleńki do Embanidy [? – niezrozumiałe]. Posiedziałem tam kilka dni, ale forsa zaczęła się kończyć, więc wróciłem do Paryża i szukałem Stefana Meissnera, z którym się bardzo kolegowałem. To był mój towarzysz broni. Pojechałem do Northeim, do północnych Niemiec. W międzyczasie zatrzymałem się w Gießen, bo wtenczas to była taka podróż, że na gapę się jeździło pociągami. W Gießen był obóz DP [czyli dipisów] i częściowo wojskowy. To był okres, kiedy tworzyły się strefy okupacyjne i Polacy i wszelka inna narodowość uciekała ze strefy sowieckiej do strefy amerykańskiej. W międzyczasie do tego obozu przyjeżdżała ludność. Patrzę, że między innymi przyjechała taka ładna dziewczyna. Zainteresowałem się tą dziewczyną. Okazało się, że to była moja przyszła żona Zosia. W tym czasie nie było mowy o małżeństwie, bo się wybierałem do Northeim spotkać Stefana. Pojechałem tam i nie zastałem go, bo on już był w Wiedniu. Moja przyszła małżonka nosiła się z zamiarem wyjechania do Polski, więc zorientowaliśmy się, że pod Norymbergą był taki obóz Langwasser, który organizował transporty do Polski. Dojechaliśmy do Langwasser. W tym obozie siedzieli przeważnie akowcy, ale ten obóz był już wolny. To był były obóz jeniecki.

  • Jakie wiadomości o Polsce docierały do państwa?

Jeszcze nie było komuny. Dopiero po 1948 roku była komuna, stalinizm. Tam spotkałem masę kolegów, Jurek Kosmowski, inni, jedni się dostali na moje miejsce, bo ożeniłem się w międzyczasie z Zosią. Tam po trzech miesiącach brałem ślub i zostałem w Norymberdze. Poszedłem do służby wartowniczej przy armii amerykańskiej w dzielnicy Ziegelstein. Naturalnie byłem podczas procesu norymberskiego. W tym czasie miałem wartę przy sądach. To był historyczny moment. W tym czasie moja żona mieszkała u Niemców, z którymi się potem zaprzyjaźniliśmy. Byłem u nich latach w siedemdziesiątych, bo byłem w delegacji (ci starzy już umarli). Koresponduję z nimi. Rodzice mojej żony [namawiali], bo ja nie miałem do kogo wracać, bo miałem siostrę, ale nosiłem się z zamiarem wyemigrowania, a moja żona miała tutaj rodzinę. Mieli dom, kamienicę mieli i wciąż pisali, że tu wszystko jest okay, żeby wracać. W międzyczasie moja żona spotkała przyjaciela domu Szypniewskich, który pracował w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Mówi: „Zosiu, słuchajcie, wracajcie. W porządku, w Polsce wszystko jest okay. Nie martw się, będzie dobrze. Odbuduje się wszystko”. Myśmy się napuścili i wróciliśmy do Polski, ale nie od razu do Warszawy. Przyjechaliśmy do najstarszej siostry, która parę dni temu umarła, mając siedemdziesiąt dziewięć lat. Wpierw pojechaliśmy do Wrocławia, potem do Warszawy.

  • Jaką Warszawę pan zastał?

Warszawa była zburzona, ale dom Szypniewskich (to znaczy rodzice mojej żony, dom i cała rodzina nie zginęła) był niezbombardowany, bo oni mieli kamienicę, której nie zdążyli wybudować do końca, tylko stała konstrukcja żelbetowa.

  • W jakiej dzielnicy?

Na Pięknej. Teraz młodzież sześćdziesięcioletnia odzyskała ten dom. To, że wróciliśmy, to jest wina najstarszej siostry, bo były cztery córki i trzeba było się starymi rodzicami zająć, a moja żona była najmłodsza i wpakowali nas tutaj do teściów. Musieliśmy się opiekować teściami, a tak byśmy byli [za granicą], ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki żonie, którą szalenie kochałem, była piękną kobietą, mam średnie wykształcenie. Miałem zamiar pójść na politechnikę, ale syn się urodził. To były najpiękniejsze pięćdziesiąt cztery lata z moją żoną. To był kumpel, to był przyjaciel. Wspaniała, piękna kobieta.

  • Czy często wraca pan wspomnieniami do dni Powstania? Czy ma pan okazję dzielić się wspomnieniami z najbliższymi?

Z racjonalnego punktu widzenia to była straszna rzecz. To były ambicje – przepraszam, że to mówię – ludzi rządzących w Powstaniu. To była rzeź.

  • Czyli gdyby pan miał okazję przeżyć te lata jeszcze raz, to nie chciałby pan?

Nie, poszedłbym jak w dym, bo byłem patriotą. To, co Niemcy, ten okres okupacji… Byłem ryzykant, bez przerwy, stale uciekałem. Myślałem, że zginę, bo mnie posądził ten w Augustowie (bo byłem zdecydowany brunet), że jestem Żydem, a w tym czasie była likwidacja getta w Augustowie. Jak on przysyłał mnie z powrotem do obozu, to myślałem, że idę na rozwałkę, a gdybym nie dostał się do szpitala, to bym wrócił na Pawiak i albo byłbym rozstrzelany, albo byłbym w Oświęcimiu. Takie miałem stale szczęście. Uciekałem śmierci…

  • Miał pan niezwykłe szczęście, ale niektórzy mówią – Opatrzność Boża czuwała nad panem.

Z tą Opatrznością jestem ostrożny.

  • Powiedział pan, że poszedłby pan jak w dym.

Jakbym miał tyle lat i był w takiej sytuacji, w jakiej Polska była w tym czasie, poszedłbym jak w dym. Mowy nie było. Reasumując, powstania rzadko się udawały, a to była kara śmierci na Warszawę. Zresztą myśmy byli bez broni. Pamiętam, jak myśmy wyjechali rikszą ze Złotej 65, ja jechałem rikszę na Sosnową (teraz tam stoi Pałac Kultury) i jechaliśmy z bronią, z dworca nas Niemcy ostrzeliwali, a ja byłem lekki, puściłem rikszę, to wszystko się wywaliło, Niemcy nas ostrzeliwali. Riksza została, my do bramy i dopiero wieczorem ściągaliśmy rikszę, bo nie mieliśmy broni, a tam było parę pistoletów.

  • Był entuzjazm i była chęć walki.

Tak.




Warszawa, 19 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Tadeusz Roszkowski Pseudonim: „Komik” Stopień: strzelec Formacja: IV Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter