Krystyna Felińska
Nazywam się Krystyna Felińska, urodzona 23 października 1919 roku w Warszawie. Walczyłam w oddziale Batalion Golski, byłam jako łączniczka dowódcy. Ja jestem urodzona w Warszawie a rodzice we Lwowie. Mój ojciec był architektem i okazuje się, że bardzo ważnym architektem, w tej chwili ukaże się książka o nim, bo był architektem urbanistą, nazywał się Roman Feliński. […] Działalność mojego ojca dzieli się na trzy etapy, bo był we Lwowie, na studia wyjechał do Monachium i tam skończył. We Lwowie projektował, potem został zawezwany do Warszawy i był w Warszawie. Miał prywatną pracownię architektoniczno-urbanistyczną. Potem został delegowany na Dolny Śląsk jako kierownik grupy operacyjnej do odbudowy wolnego Śląska. Jak przyjechał do Wrocławia, był wysłany gdzieś w marcu 1945 roku, Wrocław jeszcze się bronił, on zorganizował dużą grupę i oni czekali w Trzebnicy. Weszli do Wrocławia chyba razem z pierwszymi władzami polskimi, chyba 6 maja. Mama była nauczycielką ale później już nie pracowała, bo się zajmowała domem. Mama lubiła bardzo języki [obce] i to po niej odziedziczyłam i znam. Brat – Leszek – skończył gimnazjum [imienia] Batorego, był harcmistrzem w XXIII drużynie harcerskiej. Oni mieli ośrodek szkoleniowy nad Wigrami i dlatego jego batalion nazywał się „Wigry”. Oni zaczęli od Woli.
- Proszę powiedzieć, mówiła pani, że studiował architekturę.
Brat w 1938 roku skończył architekturę, został tytuł inżynierem, dawniej się nie mówiło magister inżynier, tylko inżynier architekt, skończył w 1938 roku bardzo dobrze, prymusowo, bo miał przygotowanie domowe, nawet ojciec się go pytał czy nie jest zafascynowany tym, że ojciec jest architektem. Myśmy mieli domek zbudowany według projektu taty i pracownia tam była architektoniczna, do której nawet ja chodziłam i sobie rysowałam. On powiedział, że nie, że z powołania, w 1938 roku skończył i poszedł do wojska.
Był w Radomiu, w lotnictwie, był obserwatorem lotniczym zdaje się, w każdym razie to było w Radomiu, bo jeszcze jest Dęblin, ale to było w Radomiu. Wojna wybuchła i oni wobec tego zdecydowali, że idą na Rumunię, ale po drodze mój brat z kolegą się urwali i wrócił do Warszawy.
- Proszę teraz powiedzieć, co pani robiła przed wojną, gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły, do liceum francuskiego [niezrozumiałe – franc.], to była szkoła pod protektoratem ambasady francuskiej, gdzie językiem wykładowym był francuski. Teraz już są [takie szkoły], ale [wtedy] to była jedyna w Polsce i moi rodzice, jak miałam 6 lat i się idzie do przedszkola, zdecydowali że mnie na te dwa lata poślą do przedszkola francuskiego, ale okazało się że dobrze szło, ja mam maturę francuską.
- Gdzie ta szkoła była, na jakiej ulicy?
Na Polnej, Polna 46a. Tam było też gimnazjum Lontalera rano, a myśmy mieli popołudniu. Ambasada budowała gmach na liceum i tak przez wiele lat, które ja studiowałam, osiem czy dziewięć, to nie wybudowała. To była płatna szkoła, prywatna i ja ją skończyłam też w 1938 roku, zdałam maturę. Pojechałam do Francji na wakacje to dziwili się że w ogóle mam maturę, bo dziewczęta wtedy to raczej nie miały matury, we Francji. Mogłam pójść we Francji na każdą uczelnię, a musiałam tylko nostryfikować maturę w kuratorium, bo nie była ważna w Polsce. Zdążyłam ją nostryfikować tuż przed wojną, potem jeszcze chodziłam, taka była
British School pod protektoratem Cambridge, to też skończyłam i wojna wybuchła. Miałam dosyć dużo studiów i miałam jechać do Francji na rok.
- Proszę powiedzieć czy w tej szkole, uczennice to były Polki czy to były cudzoziemki, dużo było uczennic, duża była ta szkoła?
Wszystkie klasy były przedszkolne, matura we Francji wtedy składała się z dwóch części, po ósmej klasie zdawało się pierwszą część matury, a jeszcze się chodziło rok i tu już ukierunkowany, albo matematyka i nauki ścisłe, albo literatura i filozofia. Ja kończyłam filozofię, humanistyczna, ale u nich to się nazywało klasy filozofii. A tak to było dwudziestu paru [osób] w klasie.
Nauczyciele to byli Francuzi wszyscy, a dzieci, to była koedukacyjna szkoła, to też było...
- W tamtych czasach nie było tak.
Nie było. Uważam, że to jest bardzo dobra rzecz, bo ja kolegowałam się z kolegami i żadnych nie było jakiś... było trochę Polek [...] też były i dzieci dyplomatów zagranicznych, był i Grek u nas i Czech był, Amerykanin, no bo do francuskiej szkoły to chodzili, a do polskiej nie wiadomo czy by im się przydało, było pół na pół, były Polki, były w mojej klasie dwie czy trzy Rosjanki, „białe” jak to się mówi, była koleżanka z Persji nawet, Adansad Mahal, tak się nazywała dziwnie...
- I lubiła pani swoją szkołę?
Bardzo, ja nie mogę zrozumieć, jak wakacje się kończyły to już się cieszyłam, że wracam do szkoły, bo miałam też koleżanki, jak mówię, dziwne z pochodzenia. Poza tym to była demokratyczna szkoła, tam dyrektor nie był ważny okropnie, można było z nim rozmawiać, z nauczycielami. Były na przykład dwie Rosjanki, to jedna była córka oficera, druga szofera, nikogo to nie obchodziło skąd pochodzą. Jedna była córka ambasadora, to kiedyś nas zaprosiła na imieniny, miałyśmy przeżycie, a to była właśnie Persjanka i takie dziwne rzeczy się jadło. Bardzo demokratyczna szkoła muszę powiedzieć.
- Ale pochodziła pani pewnie z dość zamożnej rodziny skoro stać było na szkołę?
Tak, znaczy ze średnio zamożnej. Mój ojciec miał biuro architektoniczne i projektował [...]. Ojciec najpierw pracował w ministerstwie, a później przeszedł na prywatnego. Miał dość dużo [zajęć] i pisał książki naukowe [...].
- Jakie miała pani plany? Chciała pani wyjechać do Francji, tak?
Na roczny wyjazd do Francji. Zdążyłam się zapisać na historię sztuki jeszcze tuż przed wojną, miałam rok jeszcze tu studiować a potem [wyjechać] do Francji na rok, jeszcze język [podszkolić], chociaż właściwie dla mnie nie było różnicy czy czytałam książkę polską czy francuską, ponieważ koleżanki, dwie polki, a reszta była różna, to myśmy między koleżankami też po francusku rozmawiały.
- To był u was taki popularny język?
Tak.
- Proszę powiedzieć czy należała pani do jakichś organizacji typu harcerstwo?
Harcerstwo tak, ale stosunkowo mniej mieliśmy do czynienia, bo ta szkoła była popołudniu, bo gmachu nie było, ale należałam, to właściwie brat mnie trochę kierował, jako starszy harcerz. Zapisałam się na Uniwersytet, to się zapisałam do „bratniej pomocy”, to była taka organizacja, do której wypadało należeć, jak ktoś należał i stwierdzili, że ma złe warunki materialne to dostawał zapomogę czy darmowe obiady. Miałam maturę francuską, więc jeszcze miałam się rozejrzeć we Francji jakbym pojechała, może jeszcze jakąś uczelnię, bo miałam prawo na każdą uczelnię iść, jeszcze chciałam ewentualnie nauczyć się angielskiego…
Bogate.
- Proszę powiedzieć czy w pani rodzinie były tradycje patriotyczne, oprócz udziału brata w harcerstwie?
Zygmunt Szczęsny-Feliński, arcybiskup warszawski, metropolita, którego dwa lata temu papież beatyfikował Mój pra-pra-przodek. [...]. Był zesłany na 20 lat na Syberię, bo się nie spodobał, a potem już go zwolnili, ale nie wolno mu było wrócić do Warszawy. Był w miejscowości skromnej, a poza tym miał jedną dla mnie wielką zaletę, był przyjacielem Słowackiego i Słowacki umarł na jego rękach. Był jeszcze wcześniej Alojzy Feliński, który był pisarzem, nienadzwyczajnym według mnie, ale napisał słowa do hymnu „Boże coś Polskę”.
- To jest jeden z pani pradziadów, tak?
Tak. [...] Przed wojną wisiał w naszym salonie jadalnym wielki obraz olejny arcybiskupa, ale myśmy się trochę śmieli, „idziemy do arcybiskupa coś zjeść. [...]On był 20 lat zesłany na Syberii, a jego matka też była w jakimś momencie zesłana, ona też trochę pisała, ciekawe nawet pamiętniki, tylko że ja ich nie mam, bo się spaliły. Była na Syberii, potem wróciła, w każdym razie też wycierpiał 20 lat, a potem nie było mu wolno wrócić do Warszawy.
- Ciekawych ma pani przodków.
Ciekawych. Ja się śmiałam z tego imienia Alojzy, ale podobno wtedy to było modne imię, a mój dziadek, to były te czasy ciężkie, nie miał wykształcenia prawie, mieszkał pod Lwowem, ja zresztą lwowską rodzinę mniej znałam. […]
- Proszę teraz powiedzieć gdzie pani była, jak pani pamięta wrzesień 1939?
Wrzesień 1939 [roku] bardzo pamiętam. To było moje pierwsze zetknięcie się. Najpierw byliśmy świtem w naszym domu.
- Gdzie pani mieszkała, na jakiej ulicy?
To była [ulica] Wawelska 6. Wawelska teraz jest od Pola Mokotowskiego do końca. Nasz dom stał już... w strefie nad Polem Mokotowskim. Dokładny adres to jest róg Armii Ludowej i Lekarskiej, jest taka mała ulica, to są okolice kolonii Staszica [...].
- Proszę powiedzieć gdzie pani chodziła, w obrębie jakich ulic, nosić meldunki.
[...] Za Alejami Jerozolimskimi nie mieliśmy kontaktu, właśnie Plac Zbawiciela, Mała Pasta przecież była zdobywana, ja nie brałam specjalnie udziału, ale była zdobywana, tośmy się cieszyli, popijali od czasu do czasu. Piło się alkohol pod kostkę cukru, ale nie żeby było pijaństwo. Ja tam chodziłam, Krucza, te wszystkie ulice, a to trochę była mi znana dzielnica, no bo daleko nie mieszkałam, bo na przykład Pragi nie znałam zupełnie, ale już tam za Alejami, Plac Bankowy... a tu to i szkoła niedaleko, znajomi, tak że ja umiałam chodzić.
- Proszę powiedzieć jak pani pamięta stosunek ludności cywilnej do powstańców. Jak to się zmieniało?
Stosunkowo mało miałam do czynienia, ale na początku, to ludzie mnie znali, uśmiechali się do mnie, bo chodziłam jedną piwnicą, rano z meldunkiem. Potem to chyba ten stosunek, ale ja się tak nie zetknęłam, był już mniej pozytywny, zmęczony, przerażony, ja stosunkowo nie miałam, bo jak nosiłam [niezrozumiałe], to nosiłam też do Akowców.
- Przechodziła pani tymi piwnicami, najpierw witana była pani entuzjastycznie, później widziała pani zmęczenie ludzi?
Tak, potem to już ludzie byli zmęczeni. Nie mogę powiedzieć żeby, przynajmniej do mnie, źle się odnosili. Mówili: „Po coście zrobili to Powstanie?” To ja się z tym nie zetknęłam, bo piwnice przeważnie też były nie wszystkie zaludnione, ja chodziłam takimi piwnicami, gdzie nikt nie siedział, stosunkowo mało miałam do czynienia z nimi.
- Czy często byli państwo bombardowani?
Myśmy byli mniej [bombardowani] niż tamte dzielnice. To nie było jak na starym Mieście, ale pod koniec to było więcej, były przede wszystkim „krowy”, które skrzypiały i człowiek czekał.
- To było główne zagrożenie?
Chyba tak, bo samoloty nad nami... oni walczyli tam gdzie były skupiska, u nas nie było dowództwa głównego, to tam to był samolot na samolocie [...].Przeżyłam już oblężenie Warszawy to z takimi właśnie bombami lecącymi na głowę to byłam oswojona, to mnie aż tak nie dziwiło. Na Placu Teatralnym to było bomba za bombami.
- Była pani na barykadach? Jak pani koledzy byli uzbrojeni?
Nienadzwyczajnie, ale trochę [broni] mieli.
- Pewnie ciągle owało broni, tak?
Jednak tak.
- Proszę powiedzieć coś o swoich najbliższych koleżankach, kolegach z oddziału. Kto to był? Może pani imiennie wymienić swoich najbliższych przyjaciół?
Jedna, bo jeszcze miałam zdjęcia z nią, to była Wanda, ale nazwisk to myśmy prawie nie znały, bo nie były ważne, ale wiem, że ona była Wanda, była Zosia. Było tak, że myśmy mieli kilka kwater, byłam na tej, a nagle przyszła instrukcja, że mam przejść na dwa dni do tamtej kwatery i tam rozdawać jedzenie. Jak wróciłam do mojej to [mówili]: „A gdzie ty byłaś? A to mniej nam dali tego chleba, jak ty byłaś, to było więcej”. Tą jedną koleżankę moją najserdeczniejszą, z którą mam zdjęcia, z nią się potem widywałam, ona poszła do obozu, z tym że w czasie Powstania nie była w konspiracji, to latała z ulotkami, z gazetkami.
- A pani koledzy, koleżanki z „Golskiego”? Z kim się pani na co dzień stykała?
[...] To się raczej rozpadło z tymi, raz tu jedna przyjechała do Wrocławia i mnie odszukała. [...] Tę koleżankę o której mówię, znałam ją przed Powstaniem [...]. Jedna do mnie napisała, że wyszła za mąż, bo do Wrocławia prawie nikt nie przyjeżdża.
- Dużo ludzi zginęło z pani oddziału?
Nie tak strasznie dużo. Jak słyszałam w tym piekle, to tam nie było aż tak najgorzej, z tym że rannych było dużo.
- Jak wyglądała sytuacja rannych, tam był szpital dla ciężko rannych, gdzieś ich odstawiano, tak?
Tak.
- A była pani w szpitalu w ogóle?
Nie. Kiedyś szłam, to na Śniadeckich, na podwórku z koleżanką i trzymałyśmy się za ręce, tam gdzieś usłyszałyśmy tę „krowę” i ja mówię: „No wiesz, jakoś się udało”. Mówię: „Co ty wyrabiasz?”. Patrzę, a krew jej leci, dostała odłamkami, całe podwórze było posiane odłamkami. Wiem, że słyszałyśmy „krowę” i nie zorientowałyśmy się, ja ją trzymałam za rękę a mnie nic nie było. Były punkty opatrunkowe, to zaraz ja zaprowadziłam, ale to nie było nic strasznego, tylko miała podziurawioną rękę. Pożary były, teraz to się już tak nie pamięta, po Powstaniu, to nie mogłam znosić zapachu dymu, absolutnie. Pamiętam do dziś, jak Nowy Świat w 1939 roku, mieliśmy go przejść i myślałam, że nigdy nie przejdziemy, tak samo potem, bo tych pożarów i tych łun to było masę. Tak, że byłam uczulona na ten dym i ogień strasznie. […]
- Czy Niemcy często atakowali te wasze barykady?
Nie. Tej głównej, która wychodziła na Plac Politechniki to nie. Strzelali, ona się tak właśnie uchowała, że była nietknięta. Ten domek na Śniadeckich, to oni długostrzelni byli, ale samych barykad chyba nie, ja się nie bałam chodzić na barykady. Miało się czasem w ciągu dnia dyżur na barykadzie, jak coś się dzieje, to się meldowało, w nocy miało się dyżur, to się gadało, to wtedy mówili, ktoś dostał wiadomość radiową czy pocztą, co gdzie się dzieje.
- Proszę powiedzieć jak pani pamięta moment kapitulacji?
To było straszne dla nas, myśmy byli pełni rozpaczy, było wychodzenie z Warszawy, jedno to jeszcze przed kapitalną kapitulacją.
Tak. To było właśnie przez Śniadeckich i przez Koszykową zdaje się, stałam, patrzyłam, to się tego nie zapomina, z jakimś tobołkiem, a ten z laską, starzy ludzie. Kapitulację samą to myśmy nie widzieli, wiedzieliśmy, że coś się dzieje na Placu Politechniki, ale na drugi dzień już miało być ogłoszone wyjście żołnierzy z Powstania. Jak szli, to ja pół dnia stałam, całe Śniadeckich było w górach, dołach i szli żołnierze. To było straszne.
- Oglądała pani jak wychodzili powstańcy, tak?
Tak, cały czas.
- Oni zostawiali broń w okolicach?
Tak.
- Jak zachowywali się Niemcy?
Tu nie było Niemców w Warszawie, przechodzili przez barykadę na Śniadeckich i dalej szli, a nam tam nie było wolno… Niemców [tam nie było, więc] nie wiem jak się zachowywali. W ogóle nie miałam doczynienia z Niemcami.
- Jakie były pani odczucia, gdy widziała pani to wyjście powstańców?
To trudno opisać. To kompletnie [jakby] świat się zawalił. A jeszcze wiedziałam, że mój brat nie żyje, że narzeczony nie żyje.
- A co się stało z narzeczonym?
W Kampinosie szli na odsiecz [niezrozumiałe].
Nie wiem, tego się nie wiedziało.
Andrzej Raczyński. Miał pseudonim „Jędrek”.
- Proszę powiedzieć jak pani wychodziła do niewoli, co pani zrobiła później?
Ja nie poszłam do niewoli. Moja koleżanka dzień przed kapitulacją, spotkałyśmy się i ona mówi: „Słuchaj, no to jutro idziemy do obozu.” Ja mówię: „No tak, idziemy.” Myśmy się umówiły, że jutro o tej godzinie, bo to było podane, to się spotkamy. Ja wracam i nasz dowódca nas zawołał i mówi: „Słuchajcie, kto normalny to nie pcha się do obozu. My musimy, młodzi mężczyźni muszą, ale wy po co? Byłem w szpitalu PCK cywilnych niby i załatwiłem, że mogą was przyjąć jako sanitariuszki, pomyślcie nad tym.” Poszłam, spotkałam kolegę brata i mówię mu, to on mówi: „Słuchaj, moja mama mieszka pod Warszawą, to jak wyjdziesz to zaraz się możesz do niej zgłosić, jak powiesz że jesteś siostrą Leszka, to nie będzie się bała że...” ja jego prawie nie znałam, 6 lat różnicy, to dużo było, ale ona Leszka zna. Poza tym [niezrozumiałe] nie wiem co zrobić, muszę odnaleźć rodziców, bo jeżeli oni nie wiedzą, że Leszek nie żyje a ja pójdę do obozu oni zostaną sami oboje, więcej dzieci nie było, także to był jeden powód, że on pewnie i słusznie po co się pchać do obozu? Drugie, ja ze względu na rodziców, ja pójdę i oni zostaną sami. Wobec tego poszłam jako cywilna sanitariuszka do szpitala PCK. On był na Jaworzyńskiej, to było tak, że połowa to były takie babcie, dziadki same zostawione, czy rodziny musiały wyjść a już nie mogły ich zabrać, brało się takich staruszków, a połowa zakamuflowani powstańcy.Około 23 października wyjechałam z Warszawy do Krakowa.
- Proszę powiedzieć, co się działo w październiku w Warszawie?
W październiku się działo. Myśmy miały za zadanie chodzić po domach i… bo ta część właściwie nie była zniszczona. Chodziłyśmy po domach po Marszałkowskiej, były domy otwarte, zresztą to też było straszne, bo to garnek z czymś napoczęty i tak dalej, prześcieradła, koce, poduszki myśmy targały na noszach, a Niemcy stali tak przy tych domach i on się pyta: „Gdzie wy idziecie?”, a myśmy nie miały opaski czerwonego krzyża [...] on mówi:
Schnell!, schnell!, bo zaraz będziemy wypalać domy. Oni chodzili od domu do domu, albo wysadzali albo podpalali. Byłam świadkiem tego i byłam przecież 3 tygodnie po Powstaniu, całą Marszałkowską podpalali. [...]
- Czy rabowali w tych domach?
Tego nie widziałam, bo oni stali na dole, to może przedtem, bo gdyśmy przychodzili to właściwie był pusty dom jak on miał rozkaz do wysadzenia, podpalenia, to znaczy że dom już był obszabrowany chyba, tego nie widziałam. Tam chodziłyśmy, bo były apteki, okazało się że ktoś w aptece, aptekarz trzymał całą furę strzykawek, narzędzi chirurgicznych, których owało w czasie Powstania, ale to był skarb. To było strasznie ciężkie, myśmy na noszach to nosiły i tu właśnie dwóch Niemców, ale szłyśmy krokiem takim, coś do nas zagadywali, my nic, a ten mówi AK [niezrozumiałe - niem.]. Raz czy dwa to nas marchewkami częstowali surowymi, w każdym razie tu zachowywali się zupełnie normalnie, to było takie z ironią to AK, ale jednak takie, że im to imponowało. […] Zagadywali, bo to dziewczyny chodziły przeważnie, ale nie jakoś tak nachalnie: „A co wy tak idziecie? Nie zmęczycie się?” Myśmy wychodzili z domu i zaraz bum, bum i dom albo podpalony albo wysadzony. Myśmy w tym szpitalu [...] trochę się baseny podawało, myło okna, podłogi, nosiło kotły z jedzeniem, potem oni stwierdzili, że będę chyba mądrzejszą pracę robiła niż mycie okien i zostałam przeniesiona jako laborantka, tam nauczyłam się mikroskop [obsługiwać], tam byli prawdziwi lekarze, tam trochę babć: „Jak to, siostra okna myć? Siostra Krysia ma myć okna?” Bardzo były oburzone. Myśmy głodowały tam, jedzenie jakieś miały, a potem byłam w tym szpitalu i nie mogłam się ruszyć, bo cała Warszawa wyszła. Do kościoła to można było pójść, ponieważ kościół Zbawiciela to jest mój kościół gdzie byłam chrzczona, więc go znałam, miałam do niego sentyment, chodziłyśmy tam sobie pomyśleć i popłakać. W jakimś momencie przyszła wiadomość, że nas ewakuują do Krakowa, bo nie mogłyśmy zostać w Warszawie, nie było już wtedy ani wody. Podjechały ciężarówki z siedzeniami, to tam chorych, a my piechotą, pognali nas na dworzec towarowy. Od rana długo szli na ten dworzec, bo to szpitale, punkty PCK, które podlegały, pod Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Tam myśmy noc spędzili na podłodze, bo koce to się chorym dało. Nie wiem czy myśmy jeszcze dzień tam były, bo się już nic tam nie jadło i nie piło, podjechały potem wagony specjalne i dowiedziałyśmy się, że do Krakowa jedziemy. To nie były normalne pociągi, one nie miały dachu, jak było dwóch chorych to jedna przy nich... tam było parę prawdziwych pielęgniarek, z czarnym paskiem, wtedy się nauczyłam że one są ważne.Jechaliśmy do tego Krakowa i dlatego wiem datę, że przyjechaliśmy 23 października, a tak tośmy nie wiedzieli, jaka to data. Nagle mówię: „Słuchajcie, to są moje urodziny!” Dlatego zapamiętałam, bo ktoś powiedział: „To będziemy pamiętać, że 23 października dojechaliśmy.”
Tak. Jeszcze wtedy paliłam, nawet chorzy, którzy mieli to nas papierosami częstowali, Junak - okropne niemieckie paliłam. Dlatego pamiętam to, jak myśmy poszły z koleżanką, to Kraków ciemny, to było już późno… Nam wypłacili żołd przed wyjściem, nie pamiętam ile, były złotówki i parę dolarów też. Tośmy poszły w miasto, nie było jeszcze godziny policyjnej, ale Kraków jest miastem bardzo spokojnym, poszłyśmy kupić kiełbasę i ser. Trafiłyśmy do takiej knajpy, bo była otwarta, bo sklepy [już były] zamknięte, weszłyśmy i prosimy, a tam siedzą ludzie i głośno gadają przy stoliku [...] Oni się pytają: „A wy skąd?” a my: „Z Warszawy”. Natychmiast siedziałyśmy przy stoliku tych panów, to byli dorożkarze. Bułeczki z szynką różową, trochę alkoholu, musiałyśmy pogadać. Teraz tam w szpitalu się denerwują, że nas nie ma. Odwieźli nas dorożkami pod szpital. Takie miałam urodziny [...] Jeszcze nam dali paczkę: bułki, kiełbasę, szynkę.
- Była pani w Krakowie do wyzwolenia Krakowa?
Nie, byłam dłużej. Byłam do czasu, kiedy z Krakowa pojechałam na dolny Śląsk. Byłam do maja – czerwca w tym szpitalu gdzie zostałam.
- Tam gdzie pani pracowała?
Tak. Nie miałam gdzie iść. Z jedzeniem było okropnie, ale było trochę obiadów dawanych przez dobrych krakauerów, myśmy roznosiły i oni tylko się patrzyli czy my przypadkiem nie uszczkniemy tym chorym. Jak poszłam do pani z RGO, bo nie miałam butów, to znaczy miałam z podeszwą osobno i resztą osobno, ona powiedziała: „No ja też nie mam butów.” Poszłam do szewca, powiedziałam, czy ma jakieś buty, które naprawił, a nikt nie odebrał, to on mi dał. [...]Potem dowiedziałam się, czy przez ludzi, czy tez gazety już zaczęły wychodzić, to było wyzwolenie Krakowa, stałam i patrzyłam na to wojsko, które wchodziło strasznie ubrane. Zaraz pijany Rosjanin wleciał do szpitala i machał strzelbą i coś chciał, ale na szczęście była matka jeden z [sanitariuszek], starsza pani, ona umiała po rosyjsku, to na niego „wsiadła” żeby się wynosił, to on się wyniósł. Po rusku nakrzyczała na niego. […]
Wrocław, 24 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek