Krystyna Grzesikowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Grzesikowska. Urodziłam się 15 kwietnia 1931 roku w Warszawie.

  • Jak wyglądało pani życie przed wybuchem II wojny światowej?

Wyglądało bardzo dobrze. Wychowywał mnie samotnie mój tata, ale pomagały mu w tym siostry. Byłam uwielbiana, siostry nie miał dzieci, więc było bardzo dobrze – wychuchana, wydmuchana jedynaczka.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Sękocińskiej.

  • Czy zapamiętała pani sam dzień wybuchu II wojny światowej?

Tak, zapamiętałam. Mój tata chyba poszedł do wojska. Nie było go. Przywiózł mnie do cioci, która była na tak zwanym letnisku w Miłośnie. Bawiłam się z dziewczynkami. Zobaczyłyśmy samolot (wtedy mówiło się „euro plan”) i z dziewczynkami wybiegłyśmy radosne, że zobaczyłyśmy ten samolot. Wołamy: „O, »europlan«, »europlan«”. Machamy rączkami, a z samolotu wydostała się seria strzałów. No i wtedy nie wiedziałyśmy, co to, jak to. Ciocia wybiegła zdenerwowana. No, na szczęście nic się nie stało. I potem zaraz, już 2 września, ciocia spakowała, co tam miała cenniejszego, i uciekałyśmy w kierunku wschodnim, pamiętam miejscowość, w kierunku Kałuszyna. Widocznie może ktoś tam znajomy mieszkał czy coś. Okazało się, że takich uciekających ludzi jak my to było bardzo, bardzo dużo. Ja, jak mówię, taka byłam wypieszczona jedynaczka, więc nie chciałam iść. Ciocia ten bagaż, który miała, to rzucała po drodze, a brała mnie na ręce, żeby mnie nieść. Szłyśmy tylko nocą, bo w dzień znowu samoloty latały i strzelały nawet do ludzi cywilnych. I tak uciekałyśmy, uciekałyśmy, to chyba było kilka nocy, i ludzie zaczynają mówić, że Rosjanie napadli. Rosjanie napadli. Ja nie bardzo to rozumiałam, tylko [zrozumiałam], że musimy wracać. Musimy wracać. No jak musimy wracać, to z powrotem do swojego domu, do Warszawy. Ale domu już nie było. Domu już nie było, więc ciocia gdzieś tam zamieszkała na ulicy Sosnowej. I my tam jeszcze z ojcem poszłyśmy. A na Sękocińskiej zajęli ten dom Niemcy na komisariat jakiś niemiecki. W każdym razie tam Niemcy zajęli i już nie mieliśmy gdzie mieszkać. Zatrzymaliśmy się u siostry taty, a potem, no to gdzieś trzeba mieszkać. No i zamieszkaliśmy na Mokotowskiej 8. To był rok trzydziesty dziewiąty. Zamieszkaliśmy Mokotowska 8 mieszkania 6.

  • Jak wyglądało pani dalsze życie już w okresie okupacji?

I to wszystko już się potem zmieniło, wszystko się zmieniło. Już przestałam być radosnym dzieckiem. Pochodzę z rodziny patriotycznej. Wojna. Że jest wojna, że jest okupacja, tak nie bardzo sobie zdałam sprawę z tego, bo Niemcy chodzili po ulicach i śpiewali „Heili heilo...”, jakoś tak to brzmiało... Śpiewali, więc... A tu ja nawet mam się nie uśmiechać. A o tym żebym miała jakieś kolorowe wstążki, bo miałam takie warkoczyki, żebym miała wstążki kolorowe, bardzo chciałam, to nie. Nie, bo teraz jest żałoba. Tyle ludzi zginęło i nie wolno żadnych wstążek. Trzeba było się ubierać właśnie na ciemno. I właśnie skończyło się moje dzieciństwo.
Potem w zasadzie tato jakoś tak się bardzo mną nie zajmował już w czasie okupacji. Czy był w jakimś zgrupowaniu, tego nie wiem. Ale czasem przyjeżdżali do niego koledzy, siadali przy stole, taki duży stół był w domu też, i wszy chodziły po tym stole. Bo oni przyjeżdżali gdzieś z lasu. Czyli być może należał do jakiejś organizacji, ale tego nie wiem.
Natomiast ja sama zapisałam się do harcerstwa. Wciągnął mnie taki kolega, nazywał się Zdzisiek [niezrozumiałe]. Też mieszkał w tym domu. Harcerstwo było na ulicy Rakowieckiej. No i czego nas tam uczyli. Wiązać jakieś węzły. No i tego znaku Powstania. Każdy miał kredę w kieszeni i jak gdzie tylko mógł i kiedy mógł, to na każdym skrawku jakiegoś tam murku czy czegoś wszędzie ta „Polska Walcząca”. Ja się też tak nauczyłam. Też wszędzie, nawet jak biegałam z dziećmi, wszędzie pisałam ten znak „Polska Walcząca”.
No i tak cała okupacja upływała. Każdy dzień, każdy tydzień przynosił coś nowego. Potem było zimno. Nie było, czym palić, bo centralnego tam nie było. Żeby węgiel – ludzie się starali o ten węgiel. Wszyscy się musieli o wszystko starać. Ale tak jakoś ludzie się dzielili z sobą. Pamiętam, na ulicy Polnej siadywał taki chłopczyk z czarnymi oczyma, miał takie wielkie oczy. Śpiewał: „Malowany wózek, para siwych koni, pojadę daleko, nikt mnie nie dogoni”. On miał może z pięć lat, a ja wtedy miałam już dziewięć. I my, takie dzieci jak my, pytamy się jego. Okazało się, że on przychodził z getta. Przychodził z getta. Nie wiedziałyśmy, co to jest, jak to jest, a on był po prostu głodny. Pamiętam, pamiętam. I wszystkie dzieci, każdy to, co miał, to każdego dnia mu coś przynosił. Ale przyszedł dzień taki, że on już nie przyszedł. Widocznie nie udało mu się wyjść z getta. No, czyli ja już zaczęłam być doświadczona taką tragedią, taką straszną tragedią. Bo i słyszałam ciągle wystrzały. Co to takiego? Tu rozstrzeliwują, tam strzelają do ludzi. Już zdawałam sobie sprawę, co to jest.
Przyjechała do mojej cioci koleżanka, nazywała się Anna Myciak, ze Lwowa. Opowiadała straszne rzeczy, jakie się tam działy. We Lwowie też było getto. Ponieważ ona była Ukrainką, więc z ciocią jeździły i tam miały przyjaciół. I nazywał się ten człowiek, ten przyjaciel właśnie, Leon Luks. Był też w getcie. I tam jeździły, żeby pomagać. Któregoś razu jeszcze jedna kobieta... Ja mówiłam na nich wszystkich ciociu, bo to mojej rodzonej cioci koleżanki. Jeszcze jedna taka, nazywała się Hermanowicz chyba. Przywiozła dziewczynkę, prześliczną dziewczynkę, i podsłuchałam, że dziewczynka jest ochrzczona, że ma na imię Basia. Okazało się, że to też była mała Żydóweczka. Miała kilka miesięcy, była bardzo piękna. No ale słyszymy… to chyba był jakiś rok czterdziesty trzeci (już byłam duża, już miałam dwanaście lat) albo czterdziesty drugi. I słyszymy, że Niemcy szukają Żydów, gdzieś tam po domach szukają. Dali mi tą dziewczynkę, włożyli do wózka i kazali mi iść na ulicę Jaworzyńską. A tam mieszkało dużo Niemców. Ja byłam taka rudawa blondynka z piegami. No i dali mi tą Basię do wózeczka. Basia nic przecież nie widziała, spała sobie. Nie otworzyła tych ślicznych oczu swoich, bo tak to by może poznali. A ja z wózkiem sobie chodziłam. Potem ta „buda” niemiecka pojechała. Przyszłam do domu. No, okazało się, że to dziecko ocalało. Ona potem mówiła „mamo” na tą panią, która ją wyciągnęła z Lwowa.
Aż przyszedł ten czterdziesty czwarty rok. I znowu. Ja byłam z koleżankami na Polu Mokotowskim. Bawiłam się, bo to przecież lato, upał był też taki, w piłkę grałyśmy, bawiliśmy się. Słyszymy – strzały jakieś takie, pojedyncze strzały. Pojedyncze strzały. No ale już byliśmy przyzwyczajeni, że te strzały często były. Ale te strzały się jakoś spotęgowały, więc zaczęłyśmy się rozglądać, co to, jak to. I każda biegnie do swojego domu. No i rzeczywiście strzałów było coraz więcej, coraz więcej. Ale dobiegam do swojego domu, a tam radość – ogromna, ogromna radość. A jeszcze nie powiedziałam, że na Mokotowskiej 8, w bramie, przez całą okupację, przez cały czas, jak tam mieszkałam, była figurka Matki Bożej i po godzinie policyjnej ludzie schodzili się i modlili. Teraz też jak to Powstanie wybuchło, przy figurce ludzie modlą się. Jedni się modlą, drudzy śpiewają „Jeszcze Polska nie zginęła”. Tu jakiś taki ruch się zrobił, tu jakieś kobiety szyją, mówiąc, że trzeba rozpruwać pierzyny i żeby te wsypy takie czerwone były, i żeby żyć opaski. Żeby opaski, żeby flagi. No i rzeczywiście – wszyscy „Jeszcze Polska nie zginęła”, krzyczą, radują się. Tu na podwórku, bo to był dom taki z oficyną, na podwórku jest szalona radość. Bardzo dużo młodych ludzi, wszyscy się cieszą. Wszyscy się cieszą. To ten pierwszy dzień. I potem cały czas był ciągle taki ruch na tym podwórku. Kobiety gotowały jakąś tam kawę, coś tam, mężczyźni wchodzili na dach, czy się dom nie pali, bo jednak to strzelanie było. I była radość! Ale ogromna radość. Takiej radości ja przez całą okupację nie widziałam, więc nie wiedziałem w ogóle, co się jak dzieje. Od razu zgłaszali się ci młodzi, co tam mieszkali w tym domu, od razu się zgłaszali do takiego widocznie głównego, takiego chłopaka, co tam zapisywał. Zabierał ich i przydzielał im jakieś funkcje. To ja też chciałam mieć jakąś funkcję, też chciałam mieć jakąś funkcję. „No to też będziesz miała jakąś funkcję. Zbieraj bieliznę pościelową i trzeba będzie to drzeć”. I że to będzie na opatrunki. Na opatrunki trzeba będzie to dostarczyć, bo przecież szpital był od razu, tam gdzieś szpital był blisko. No to na te opatrunki. No to ja już byłam zadowolona, że też mam coś do roboty, że też taka jestem potrzebna. I ta radość. I ta euforia. To wszystko było do 5 sierpnia.
A jeszcze powiem, że przedtem to ludzie wychodzili do piwnicy, do suteryny, bo ludzie i w suterynach mieszkali wtedy. Do suteryny, kładli się i przykładali sobie szklanki do uszu. Nie wiem, czy to lepiej było słychać, czy co, ale w każdym razie chyba tak. Kładli się i słuchali, słuchali. „O, już niedługo. Już nasi są. Nasi są za Wisłą, za Wisłą. Nasi już, już...”. I znowu, i znowu. Bo tak trochę potem uciszano się, ale jak słyszeli jakieś strzały, to mówili: „O, już są nasi za Wisłą, nasi za Wisłą”. No ale potem, właśnie piątego te strzały ucichły i – Niemcy. Niemcy weszli. Niemcy weszli piwnicami, bo brama była zamknięta, a z tamtej strony od Mokotowskiej podjechał czołg. Podjechał czołg. Więc tutaj Niemcy weszli piwnicami i ten taki krzyk straszny: Raus, raus. No i rzeczywiście wszystkich wyprowadzili na ulicę Mokotowską, przepraszam, na ulicę Marszałkowską. Tam przy szaletach, szalety były tam. Oddzielili mężczyzn od kobiet i dzieci. No i strzelanina była niesamowita, niesamowita. Trupy leżały naokoło. Mnie chwyciła za rękę ta właśnie koleżanka mojej ciotki. Chwyciła mnie i zabrała na drugą stronę. Zabrała mnie, widocznie legitymację jakąś pokazała Niemcom. Widocznie [pokazała] to, że była Ukrainką. Ja nie wiem, ja tak sobie tłumaczę. Zresztą mówiła po niemiecku. I dzięki temu mnie uratowała już. Bo innych gdzieś tam poprowadzili przed czołg. Tak mi koleżanka mówiła, która mieszkała obok, że ona szła przed czołgiem. Ja nie szłam. Więc ta taka znajoma całej rodziny zabrała mnie. Wtedy Niemcy zaprowadzili nas Litewską. Zaprowadzili nas Litewską i tam już byłam na Litewskiej. I tam byłam cały dzień i całą noc. Pić się chciało, gorąco było. Ja byłam w jakiejś cienkiej sukience, w takich drewniakach na nogach. Płakałam strasznie za tym ojcem swoim. Strasznie płakałam. Niemcy strzelali. Nie wiedziałam, czy mój tata [jest] zabity, czy nie [jest] zabity, czy jak. Nic nie wiedziałam. Ona starała się mnie uspokoić, bo ja po prostu byłam w jakimś szoku. Darłam się. Ona prawdopodobnie bała się, że w końcu jakiś Niemiec się zdenerwuję i mnie też zabije. Ja się darłam. Jak dzisiaj pamiętam, że jak ja się strasznie darłam, bo ojciec był moim wszystkim, moją rodziną – moim wszystkim był ten mój ojciec, który mnie bardzo kochał. No i szóstego przyjechały takie „budy” niemieckie i zabrały nas. Zabrały nas chyba na [dworzec] Zachodni. I potem znowu pociągiem do Pruszkowa. Ja byłam w szoku cały czas [w drodze] do Pruszkowa.
Tam ktoś dał jakiejś zupy w tym Pruszkowie, czegoś bardzo niedobrego. Jakieś były druty kolczaste, pamiętam. No ale pociągi podjechały. I taki pociąg, jak to się nazywa... Boże, widzę, widzę ten pociąg. Widzę. Widzę ten pociąg...
  • Wagony bydlęce może?

Tak, takie jakieś wagony. No i wpakowali tam ludzi. Ja byłam z tą właśnie Hanią. Zaczęłam na nią właśnie mówić „mama”. Zaczęłam na nią umówić „mama”, bo nie miałam nikogo przecież. Od tej chwili zaczęłam jej mówić „mama”, jako że mnie uratowała. W pociągu jechałyśmy. Ja ciągle nic, tylko miałam tą sukienkę. Ona miała jakąś chustkę, przykryła mnie tą chustką, bo w nocy było też chłodno. Pociąg jechał, pociąg jechał. Wreszcie jakiś był moment, że ten pociąg się zatrzymał. Ten pociąg się zatrzymał, a ona mówi… Była dla mnie bardzo, bardzo dobra. Dobra kobieta. Ona mówi: „Wiesz, wysuniemy się. Tutaj jest taka szpara. Wysuniemy się i uciekniemy z tego pociągu, bo nie wiadomo, gdzie nas zawiozą”. No i rzeczywiście uciekłyśmy z tego pociągu.
I ona mnie tam prowadzi przez takie pola. Idziemy, przecież lato jest, idziemy, no i taka chata. Jest chata, ona zagląda przez okno, zagląda, mi kazała zostać z tyłu, i mówi: „Nie. Tutaj nie wejdziemy, bo tu Hitler wisi na ścianie”. Druga chata, znowu Hitler wisi na ścianie. A ja już taka zmęczona jestem, ledwo idę. Ona: „Tutaj też nie wejdziemy, też Hitler wisi na ścianie”. Przez okno zagląda. I tam Hitler, i tam Hitler. Wreszcie mówi: „Tu wejdziemy, tu nie ma Hitlera”. No i weszłyśmy. Okazało się, że to było gdzieś tam w okolicach Czerwińska. I rzeczywiście tam byli Polacy. Wpuścili nas, nakarmili nas. Ona mnie obcięła te moje warkoczyki, bo wszy kapały takie straszne. Takie straszne było. Ludzie dali jej jakieś worki. Ona z tych worków uszyła mi sukienkę. Dali jakieś drewniaki, ale z cholewką, bo ja miałam takie na pasek, to się to rozwaliło i boso byłam, więc dali takie drewniaki. No ale co? Oni sami musieli cicho siedzieć, bo tam naokoło byli Niemcy. To tak zwana Rzesza. No i idziemy dalej. Idziemy dalej, idziemy. Szukamy, idziemy, idziemy. Nie wiem, jak długo szłyśmy, jak doszłyśmy. Szłyśmy i zatrzymywałyśmy się gdzieś tam. Gdzieś tam ktoś nam tam coś dał, jakiegoś mleka. Ale już jakoś niby [byłyśmy] na wolności, tych karabinów nie było nad nami.
I gdzieś tam byłyśmy w okolicach Żyrardowa. No i okazało się, że to już było wrzesień i że Niemcy wywożą ludzi i przydzielają na wsiach różnym sołtysom. No ona mówi: „To my też pójdziemy do tego sołtysa. My z Warszawy jesteśmy, pójdziemy do sołtysa”. No i poszłyśmy do tego sołtysa. A to był… Pamiętam, jak się wieś nazywała. Drzewicz. I ten gospodarz chyba Kusiak się nazywał, a drugi obok sąsiad Kaluch. Pamiętam to wszystko, pamiętam, bo dzieci były też tak jak ja i młodsze. No i ten sąsiad przydzielił nas do tego Kusiaka. Tam na tym Drzewiczu… Może tam oni żyją, bo tam dzieci były też. To było blisko Wiskitek. No i ta moja nowa mama opiekowała się mną. Tam gdzie byłyśmy u tego gospodarza, to była taka niewykończona izba. Na klepisku rzucił słomy, siana i mówi: „Jak chcecie, to tu możecie spać, bo przecież nie mamy też”. Ale dobrze. I tam spałam z tą moją nową „mamą”. No a ci gospodarze to też byli biedni. Na śniadanie był barszcz, taki żur, i na obiad też żur. Na kolację też żur, tylko z chlebem podrobionym. No ona, ta moja „mama” zaczęła myśleć, co tu robić. I tam gdzieś blisko był taki Guzów. Tam [produkowano] cukier czy coś. Ona zaczęła ten cukier przywozić i jakoś handlować tym cukrem, żebyśmy nie były takim ciężarem dla tych gospodarzy. To był wrzesień. Dzieci pasły krowy, to ja z tymi dziećmi tak samo byłam.
Ale potem przyszedł październik, było zimno. Przecież ja nie miałam się w co ubrać. Nie miałam nic. Nic, zupełnie. No to ona się postarała o coś tam, jakieś szmaty pokupować. W ręku poszyła mi. Ale nie miałam ani żadnych rajstop, ani pończoch, ani nic nie miałam. Czyli te nogi miałam tylko takie w tych butach. Zimno było już potem. Potem był listopad, zimno było. Ja miałam nogi we wrzodach. Całe nogi miałam we wrzodach. No ale tak było. Potem okazało się, że tam blisko, blisko z Warszawy… Powstanie się skończyło, tak – sześćdziesiąt trzy dni – w październiku. I mój taki kuzyn, Powstaniec, Sokół. Oni mieszkali na Długiej. On został, bo on był Powstańcem, został. [Żona] nie wiedziała, czy żyje, czy nie żyje. Ona z maleńkim dzieckiem też dostała się tam blisko mnie. No i ja się jakoś tak ucieszyłam, no bo to kuzynka, Ninka Sokół. I tam mieszkała obok. Mieszkała obok z tym dzieckiem, Andrzejkiem. Płakała, no bo była sama, myślała, że mąż może zginął. Ale później okazało się, że wrócił po Powstaniu. No i tak było do stycznia.
Osiemnastego stycznia – łuna nad Warszawą. Widzieliśmy tę łunę, to każdy sobie zdawał sprawę. Skoro taka łuna, to już tam nic nie ma. Ale tutaj być to przecież też ciężar dla tych ludzi. No to co? No to wracamy. No i znowu tą szosą wracamy. Już była ta kuzynka Ninka z dzieckiem, ciocia moja się znalazła. No i jakoś idziemy, idziemy. I same gruzy, wszędzie same gruzy, wszędzie same gruzy... Ale doszłyśmy, bo to same kobiety były, doszłyśmy do Dworca Zachodniego. Swąd taki czuje się. No ale dobrze, idziemy. Gdzie idziemy? No ciocia mówi: „Ja na Sosnową idę, bo ja mieszkałam na Sosnowej”. Hanka, która była ze mną była, mówi: „Nie, my idziemy na Mokotowską. A może twój tata ocalał, może był tylko ranny”. Przyszłyśmy. Okazuje się, że dom jest podminowany. Podminowany. Jak tu wejść? Ale z tamtej strony od podwórka te schody jakoś były, więc [szłyśmy] tamtymi schodami, trochę po drabinie, i tak [znalazłyśmy się] na drugim piętrze. Ja mieszkałam na drugim piętrze. Inni ludzie też wchodzili. Mieszkali tam, nie mieszkali. Bo każdy wchodził tam, gdzie jeszcze można było się jakoś zatrzymać. Mokotowska 11, ten dom był zwalony całkowicie. No i przyszliśmy tam. Tam jakoś zamieszkaliśmy, jakoś zamieszkaliśmy.

  • Czy mogłaby opisać pani warunki, w jakich pani mieszkała na ulicy Mokotowskiej? Jak to wyglądało wszystko?

Po Powstaniu no to… Bo to było mieszkanie duże, sześciopokojowe, ale potem ludzie przychodzili, to nikt nie myślał, że to jest twoje, czy to jest moje. Tylko było wolne, to każdy zostawał tam w tym. I my w takim pokoju, co był mój, my zamieszkałyśmy tam w takim najmniejszym, bo blisko było łazienka. Ale już potem z tej łazienki nie można było korzystać, bo ani gazu nie było, bo to na gaz była woda. Tam w tym małym pokoiku, bo tam było jakoś najcieplej. Chyba dlatego. No i znowu. Najcieplej. Ludzie... Tak dużo ludzi było. Przychodzili, nie patrzyli, twoje, moje – nie patrzyli – spali jeden przy drugim. Spali jeden przy drugim. A co tam jeszcze zostało… Przypuśćmy, jak tam dywan był... No to jeden człowiek przy drugim spali. Gdzieś tam była jakaś poduszka, no to bardzo dobrze. Potem dopiero zaczęli się rozlokowywać.
Na ścianach to [były informacje] min niet, ale poza tym kartki wisiały. „Tu jestem”, takie i takie nazwisko. „Jestem tu – takie i takie nazwisko – jestem tu”. I tak na ścianach te kartki były klejone właśnie, informacja, gdzie kto jest. No i tak jak sobie przypominam, to jedni się cieszyli, a inni mieli jakiś lęk. Mieli jakiś lęk, bo nie wiadomo, co teraz będzie.
Ale ja sobie z tego wszystkiego nie zdawałam sprawy. Byłam z tą swoją nową „mamą”. Poszłam do szkoły (już miałam trzynaście lat), się mną opiekowała. Jakieś takie szyła sukieneczki w ręku, sprzedawała to na bazarze Różyckiego i utrzymywała mnie i siebie z tego. Była piękną kobietą, potem zniszczona. Miała przecież dopiero trzydzieści pięć lat. I ona zachorowała. I na to nie było ratunku, nie było na to ratunku. Biedna. Do końca, do końca ze mną była i mnie pocieszała. Umierała sama na Kasprzaka w szpitalu. No i co. I ja zostałam sama, zostałam sama. Ale była ciotka moja mojego taty. Jak był tata, to ja byłam wychuchana, wylulana, a później to już ciocia mówi: „No, już masz trzynaście, czternaście lat. Jesteś już duża dziewczyna. To tak nie może być, żebyś ty czekała, żeby ktoś ci tylko dawał”. Jak to było? Chodziłam do gimnazjum zawodowego na Górnośląską.

  • Czy udało się pani dowiedzieć, co stało się z pani tatą podczas Powstania?

Nie. Nie. Tylko tam tablica jest, że zabili pięćdziesięciu mężczyzn, czyli i mojego tatę w tym, tego 5 sierpnia. Tylko tyle i już. I wujka też, bo i wujek był tam razem z moim tatą. Wujka też. Nazywał się Wysocki. Tak że wszystkich mężczyzn od razu rozstrzelali. Wszystkich mężczyzn od razu rozstrzelali. Piątego sierpnia. Podobno później już tak nie zabijali. Już nie zabijali. Tylko… Tylko na początku.

  • A czy spotykała pani Powstańców?

Tak. Taki był pan Natraszewski. Ocalał. Potem Powstańcem był ten Marian Sokół, co mówiłam. No i właśnie teraz poszłam, szukałam, bo myślałam, że może ona żyje, ta właśnie jego żona, co mówiłam, że miała małe dziecko. Poszłam tam. Na Katowickiej mieszkanie. Poszłam. Szukałam, bo myślałam sobie, że może tutaj jakoś tak. Chciałam, żeby ona dopowiedziała. Bo ona… Jak ja miałam dwanaście lat, to ona miała dwadzieścia lat, czyli osiem lat starsza ode mnie, ale czasem ludzie żyją długo. I Poszłam. No i wchodzę. Tutaj! Pani zobaczy. Tylko u mnie flaga wisi. Widziała pani?

  • Nie widziałam.

To pani zobaczy. U mnie wisi, wisi flaga, a u nikogo... Ale tam na Saskiej Kępie było bardzo dużo flag, bardzo dużo. No i ja idę, idę. Szukam, szukam. A gdzie tu flagi. A u nich Katowicka 16, a tu nie flagi. Patrzę, a tu jest maszt i flaga na maszcie. U nich, u nich flaga na maszcie. Ale zaczęłam pytać się ludzi. Pytać się, co z nimi, jak tam. „Nie, proszę pani, już nie żyją”. Potem poszłam, drugich znałam, Francuska 1. Bo szukałam, chciałam, to żeby jakoś ktoś jeszcze ze mną. Milczarek Jerzy. Jego siostra też zginęła. Oni byli na Woli. I ja poszłam tam. I znowu chciałam, żeby… Nie żyją. Później mówiłam, że mieszkałam Mokotowska 8 i tam taki chłopak. On był ode mnie o trzy lata starszy, czyli jak ja miałam trzynaście, to on miał szesnaście. I on tam podobno coś tam pomagał Powstańcom. Chciałam się z nim jakoś porozumieć. Taki Zdzisiek Księga się nazywał. Też nie żyje. A ja dzisiaj tak się źle czułam, tak bardzo się źle czułam. Ja już też koniec. No nie ma warszawiaków rdzennych, co się urodzili i żyli, mieszkali cały czas w Warszawie.
Jeszcze powiem, że właśnie po Powstaniu to tak, tu gdzie teraz jest teatr, na Mokotowskiej (zapomniałam, jak się ten teatr teraz nazywa, w każdym razie ten teatr) przedtem była kaplica, po Powstaniu, bo kościół był też podminowany… To przyjechali Szwedzi… Bo sierot było bardzo dużo, ale tych małych to zabierali do domu dziecka, ale ja mam już trzynaście lat, to Szwedzi chcieli mnie zabrać chętnie. Chętnie chcieli mnie zabrać, ale ciotka moja powiedziała: „Nie. Ona nie może, ona jest Powstańcem”. Ciotka tak powiedziała. To pamiętam, że tak powiedziała. „Nie, nie. Ona nie może do Szwecji. Ona musi tu. Co macie, to dajcie”. I pamiętam, dali sukienkę, jakieś tam rzeczy, bo to zima była. O, właśnie Szwedzi. Szwedzi dali. Już miałam się w co ubrać. Taka byłam zadowolona, że mam się w co ubrać. Tak że tak to wszystko [wyglądało], tak to wszystko było.
Trudno jest to wszystko ogarnąć. Przecież zostałam praktycznie sama, jak miałem trzynaście lat, i musiałam sobie radzić, jakoś radzić. Ciocia mnie nie oszczędzała już później. Mówi: „Ty tu nie jesteś księżniczką. Musisz garnki zmywać, musisz robić, musisz tego...”. Ja nie bardzo chciałam, nie bardzo chciałam. No to myślę sobie: „To wyjdę za mąż”. No i młoda wyszłam za mąż. No ale było jak było. Niepotrzebnie tak wyszłam za mąż, niepotrzebnie.

  • Czy na koniec chciałaby pani powiedzieć swoje zdanie na temat Powstania bądź jakieś wspomnienie jeszcze się pani nasunęło?

Takie przykre wspomnienie, że dlatego że mój tata zginął, to moje życie było bardzo smutne, bardzo. Nie miałam się na kim oprzeć. Dużo błędów popełniłam w życiu. Nie widziałam…
Jeszcze powiem, że przesłuchiwali mnie po Powstaniu na Chałubińskiego. Mój Boże, jaka ja byłam naiwna. Był taki porucznik. Taki był mną bardzo zainteresowany, bardzo zainteresowany. Ale nie wiedziałam, a taki ładny chłopak, porucznik. Miałam siedemnaście lat. No i tak było, w czterdziestym ósmym roku. On tak spotykał się ze mną, był bardzo miły. „Skąd ty jesteś” – ja mówię. On mówi „Ja jestem z Syberii, bo kiedyś na Syberię moich przodków wysłali”. – „To chodź. Ja cię nauczę modlitwy”. Maj, pamiętam, był maj. Ja mówię: „Będziemy śpiewać. Umiesz śpiewać do Maryi różne pieśni majowe?”. I zamykałam się i śpiewałam. A ciotka wali: „Co to jest? Z jakimś tam nie wiadomo co, i zamykać się”. A ja śpiewałam, uczyłam go pieśni majowych śpiewać. A okazało się, że po prostu chciał ze mnie wyciągnąć wszystko, co ja wiem, kogo znam, czy jakoś tak tego. I właśnie potem mnie przesłuchiwali. Pamiętam, matko jedyna! Przecież taka młoda dziewczyna. Nie wiedziałam, co się dzieje. A on mnie się pyta, kogo ja znam, kogo ja pamiętam z Powstania. I nazwiska mnie się pyta, i pyta mnie się, i: „Mów. Bo jak nie będziesz mówić, to...” – mówi... To róg Chałubińskiego i Koszykowej. Pamiętam, powinnam tam kiedyś iść i zobaczyć. Nie wiem, co tam jest teraz. On mówi: „Tu jest taki przycisk. Jeżeli ty nie będziesz mi mówić wszystkiego prawdę, to ja naciskam ten przycisk i wpadasz tam, do lochu”. A pan wie, co ja mówię? A ja mówię nazwiska z klasy. I do dzisiaj pamiętam. Bajera, Bednarski, Bielawska, Borsik, Centkowska, Chrzanowska, Chekier. I tak jemu mówię. „Bajera, Bednarski, Bielawska, Borsik, Centkowska, Chrzanowska” – i jemu mówię. I ten zbaraniał, po prostu zbaraniał. Bo on mnie się pyta nazwiska i pyta o nazwiska, nie. No więc jakie? To ja sobie… Jakoś duch święty mnie natchnął i zaczęłam mówić nazwiska z listy tych właśnie dzieci. I tak to, że mnie wypuścił. Ale też ciągle mnie mieli na ostrzale, że tak powiem. Że to nie wiadomo, co to ja, kto to ja, no bo zostałam sama. No więc myśleli, że mój tata nie wiadomo kim tam był i co [robił] No i tak. I dlatego musiałam sobie radzić. Jak sobie radziłam, tak sobie radziłam.

  • Czy z powodu tych represji miała pani jakieś problemy, na przykład ze znalezieniem pracy?

Miałam, miałam. Potem tak, pracowałam w wydawnictwie MON, Ministerstwo Obrony Narodowej. I tam szefem był taki Bromberg. No ale pracowałam przecież… W biurze pracowałam normalnie, nad książkami. Jak wychodzi książka, żeby pilnować, żeby te zakładki były, że to, co, jak, żeby to wszystko było. No i ja za mąż wychodzę. Za mąż. Ale wie pani… Ale to taka dygresja. Więc przeważnie dziewczyny pracowały w moim wieku i jedna mówi tak: „Wiesz, ja wychodzę za mąż już niedługo”. Ja mówię: „Tak?”. A u mnie ślub był już naznaczony, ślub kościelny. A ona mówi, że ona wychodzi za mąż i podaje tę samą datę, co ja miałam. W taki sposób chciała mnie podpytać, wie pani. A ja nic nie mówiłam. Nie mówiłam, że wychodzę za mąż, że mam ślub kościelny. I w końcu wzięliśmy ślub kościelny, to było 28 listopada. Mój mąż Zdzisław. I tak chcieliśmy połączyć. I 1 grudnia dostałem wymówienie z pracy. Od razu, odd razu. Bo wziąłem ślub kościelny. Jak bym była sprytna, to bym wzięła gdzie indziej ślub kościelny, w innym mieście, przypuśćmy, czy coś. Może bym tego. Bo ja chciałam tam pracować tam z uwagi, że tam dobrze płacili. Jakoś tak. Potem miałam problem ze znalezieniem pracy. No, bo rzeczywiście to tak było. Ale jak pytam się... Bo mam tutaj taką koleżankę, która jest młodsza. I jej mąż wojskowy, też tam pracował gdzie ja. Ja mówię: „No ale jak wyście wzięli kościelny ślub?”. Ona mówi: „A – mówi – on zwolnił się wtedy z pracy. Zwolnił się”. Tak że przestrzegali jakoś tego, żeby ludzie nie brali ślubu kościelnego. No ja nie wiem, taka była jakaś obawa.
A powiem pani teraz, teraz, jak już żyję tyle lat, bo mam osiemdziesiąt dwa lata, powiem pani, że bez Boga to nic człowiek nie będzie miał. Przede wszystkim nie będzie miał pokoju w sercu, nie będzie miał pokoju, bo zawsze jakieś takie coś. I to jest najważniejsze. A to chcieli zabrać, chcieli zabrać. [...]

  • Czy na koniec chciałaby pani jeszcze coś dodać à propos Powstania?

A co ja bym mogła powiedzieć à propos Powstania? Warszawa jest inną Warszawą. Ludzie są inni. Miasto jest inne i ludzie są inni. No i tak to jest...


Warszawa, 8 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadzi Kamila Cichocka
Krystyna Grzesikowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter