Krystyna Jastrzębska „Kalina”

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmowa przeprowadzona 27 marca 2009 we Wrocławiu, w mieszkaniu pani Krystyny Jastrzębskiej, która podczas Powstania była jeszcze panną Ostrowską…

Pseudonim „Kalina”.

  • W formacji „Sławbora” Śródmieście Południe.

Warszawa – Śródmieście Południe, tak to się nazywało.

  • Jakimi drogami doszła pani do konspiracji i do formacji „Sławbora”? Jakie losy panią tam doprowadziły?

Przez protekcję. Zaczęłam bardzo wcześnie, chyba w 1940 roku, jak nie było jeszcze AK tylko ZWZ. Zaczęłam w kolportażu. Nie pamiętam, przez kogo ([chyba] przez koleżankę) dostałam się do kolportażu i latałam do drukarni, roznosiłam [materiały]. Istniał Wydział Artylerii Komendy Głównej, nazywał się „Knieja”, miał chyba numer V (nie pamiętam, chociaż ich szyfrowałam). Mieli łączniczkę, kiepską zresztą. Warunkiem przyjęcia było pisanie na maszynie, a ja akurat pisałam na maszynie. Ojciec mój był jednym z dyrektorów „Społem”, w domu była maszyna do pisania i uczyłam się, przepisywałam. Tamta łączniczka odeszła od nich (nie wiem, w jakich okolicznościach). Szukali osoby zaufanej, w miarę niegłupiej, umiejącej pisać na maszynie. Nie było tak łatwo wszystko razem. A przede wszystkim [szukali osoby] godnej zaufania i takiej, która już była w konspiracji. Nie, że wezmą z ulicy, tylko taką, która już się sprawdziła, jest po przysiędze.

  • A była pani już po przysiędze?

Już byłam po przysiędze, ale na wszelki wypadek zaprzysięgli mnie jeszcze raz. W Komendzie Głównej zupełnym przypadkiem był mój daleki krewny – krewny rodziny mojej matki (jego żona była cioteczną siostrą mojej matki i jej sióstr). Znał mnie od dziecka. Jak mu powiedzieli [że szukają], to [powiedział]: „O! ja mam dla was łączniczkę. Tylko trzeba sprawdzić, czy ona w ogóle chce”. Przyszedł do mnie, porozmawiał. Był wojskowym zawodowym z Torunia. Świetnie mówił po niemiecku, dlatego uciekł z niewoli i dlatego był w Warszawie. Zarekomendował mnie, że mogę być, bo – raz, że się nie boję, po drugie, że mam w głowie poukładane, piszę na maszynie, jestem zdyscyplinowana. Więcej niż to, czego oczekiwali. W „Kniei” byłam od 1942 roku do samego końca – do pierwszego dnia Powstania, które nas zastało na ulicy… Byliśmy w lokalu na ulicy Żurawiej i jak to się stało, że mój szef przegapił Powstanie, to nie mam pojęcia.

  • Czyli nie dotarła do niego łączniczka z tą informacją?

Mówiło się… Do mnie też nie [dotarła], chociaż szyfrowałam wszystko i przeze mnie szła poczta. Nie przyszła informacja. Ponieważ już raz był alarm i chłopcy siedzieli [przygotowani], więc jak zaczęły wyć syreny o dwunastej, to wszystkie łączniczki mówią: „No, o! To jest to!”. Ale nie mój szef!

  • Wyły syreny?

O dwunastej godzinie były syreny – krótko, bo krótko, ale trzeba było mieć ucho na to. Były. Dlatego teraz o dwunastej w południe są syreny. Mieliśmy akurat zebranie. Ponieważ to była konspiracja, więc codziennie trzeba było mieć zebrania. Tego dnia mieliśmy zebranie na Żurawiej. Kończyło się o piątej. O piątej wyszliśmy – „Sławbor”, mój [przyszły] mąż, który był szefem kancelarii…

  • Czyli „Miłosz”.

„Miłosz”, „Olek”, nasz łącznik. Był wstawiony do policji – granatowy policjant, ale należał do nas i był członkiem Komendy Głównej Wydziału Artylerii. [Był jeszcze] „Krzesław”, który był adiutantem „Sławbora” i ja. Było nas pięcioro. Wyszliśmy z Żurawiej, stanęliśmy na placu Trzech Krzyży i gapiliśmy się, co się dzieje. Wtedy ktoś strzelił do „Sławbora” i ranił go. Snajper. A mówiłam: „Panie pułkowniku, to jest Powstanie”. – „Ale co pani opowiada – Powstanie! To ja bym wiedział, proszę pani”. Wiedziałby, ale poczta mogła przepaść. Nikt tego nie powie, bo nikt się nie przyzna, że my nie wiedzieliśmy, że [wybuchło] Powstanie.

  • Tego jeszcze nie słyszałam.



  • Co trzeba było robić? Trzeba było natychmiast podjąć decyzję.

Powziął natychmiast: „Wysłać »Kalinę« do »Bora« Komorowskiego”.

  • Czy „Kalina” była chętna?

Byłam łączniczką, nie miałam głosu: chcę – nie chcę. „Tak jest, panie pułkowniku!”. Wróciliśmy na Żurawią. Zawołał mnie: „»Kalina«, pójdzie pani…” – podał mi adres. To było na Woli, nie pamiętam ulicy. Mówi: „Pójdzie pani do »Bora«, powie pani, że tu jestem z wami i jakie są rozkazy dotyczące mnie”. Już wychodziłam, jak mnie zawołał i mówi: „Pójdzie z panią »Olek«”. Mówię: „Ja sobie dam radę!”. – „No tak, ale jakby pani zginęła, to żeby ktoś wrócił”. Pocieszył mnie. Poszliśmy z „Olkiem”.

  • Jaka była droga?

Koszmarna. Od bramy do bramy. Gdzie już było zajęte, to nasi… My już mieliśmy opaski (mundurów nie). Hasła jeszcze nie było, więc tak szliśmy od bramy do bramy. Mówią: Tam są Niemcy, tu są Niemcy…”. Jakoś szliśmy, tak że na Wolę przeszliśmy… Długo to było – tu trzeba było się kryć, tu przechodzić naokoło, bo już Niemcy zajęli, a jeszcze nie było przekopów, piwnic – nic, bo to była dopiero pierwsza noc. Byłam u „Bora” dobrze po dwunastej w nocy. Zameldowałam się u „Bora” – nie pamiętam dokładnie adresu. Było mnóstwo oficerów, którzy pytali się, o co mi chodzi. Nie rozmawiałam z samym „Borem” w cztery oczy, tylko z jego adiutantem – nie pamiętam, kto to był. Wyszedł do mnie, dał mi karteczkę i powiedział: „Ustnie pani powtórzę, bo gdyby pani tę karteczkę zgubiła…”.

  • Ale porozumiał się z „Borem”?

„Sławbor”? Nie. Nie było jak się porozumieć.

  • Nie, ten adiutant.

Tak. Wyszedł od „Bora” do mnie z informacją. Tam było pełno ludzi, pełno oficerów, był młyn! Tak to bym do rana czekała w kolejce, bo co tam – łączniczka przyszła. [Adiutant] wyszedł i powiedział: „Tu ma pani kartkę. Gdyby pani zgubiła, to »Bór« przekazuje »Sławborowi«, żeby znalazł jakiś oddział i ruszył do boju – dołączył do jakiegokolwiek oddziału, objął dowództwo i walczył. Gdzie jesteście?”. Mówię: „Plac Trzech Krzyży, Ujazdowskie – stoimy w tej chwili pod gołym niebem”. – „To proszę tam walczyć”. Wracaliśmy z „Olkiem”. Przeszliśmy bardzo ładnie do Alej Jerozolimskich. To już był dzień (koło południa) i okazało się, że przez Aleje Jerozolimskie nie da się przeskoczyć! Z BGK Niemcy byli tak wstrzelani, że… Przepuszczali kobiety. Wobec tego wściekłego „Olka” zostawiłam w bramie, a ja przeskoczyłam przez Aleje – jakoś mi się udało. Dotarłam do „Sławbora”, powiedziałam wszystko.

  • Czy od razu udało się znaleźć jakiś oddział w pobliżu?

Tak. Z tym, że „Sławbor” kazał mi czekać na razie na Żurawiej. Poszli gdzieś. Na drugi czy trzeci dzień – dokładnie nie pamiętam – przyszedł Władek „Krzesław”, odnalazł mnie i powiedział: „»Sławbor« wzywa cię z powrotem”. Bo „Sławbor” kazał mi czekać […] – co będzie dalej, żebym się nie pałętała.

  • Czy pani wiedziała, co ma ze sobą zrobić?

Czekać na to, co mi każe „Sławbor”.

  • Pod gołym niebem? Na placu Trzech Krzyży?

Nie, na Żurawiej był lokal. Poza tym jak ktoś był z Warszawy, to zawsze gdzieś znalazł kogoś (ja miałam wprawdzie [rodzinę ale] dopiero na Polnej). Przeczekałam na Żurawiej – to były chyba dwie noce – [a właściwie] dołączyłam do oddziału, który już walczył na placu Trzech Krzyży (to była kompania, potem się rozleciała). Okazało się, że „Bradl”, Kazik, zdobył Vernichtungskommando – z grupą żołnierzy, których zebrał. To były [Aleje] Ujazdowskie, zaraz za placem Trzech Krzyży, [numer] 32/34 (teraz są inne numery).

  • Pierwszorzędne zaopatrzenie w broń.

My?

  • On ją tam zdobył.

On – tak. Zdobył te dwie kamienice. „Sławbor” dotarł do niego i byli razem. Powoli, powoli przychodzili mężczyźni, gromadziły się [grupy] i utworzono najpierw trzy pułki a potem bataliony. Tak właśnie powstał batalion „Miłosz”, batalion „Bogumił”. „Bogumił” stał na Wilczej, my staliśmy w Ujazdowskich („Miłosz”) – na miejscu, tam gdzie „Sławbor” („Sławbor” to była jedna kamienica a my – druga). „Bogumił” był chyba na Wilczej (ale nie wiem czy nie kłamię), a „Kryska” był na Okrąg 5 – to do końca życia będę pamiętała, bo do niego chodziłam przez Książęcą, przez wąwóz. To były trzy bataliony. Nie było kompanii dowodzenia, jak powinno być w pułku, ale i tak było dobrze. Stamtąd walczyło się. Pomału zdobyliśmy [Instytut] Głuchoniemych, gimnazjum Królowej Jadwigi…

  • Czy było już bombardowane, czy dopiero potem?

Potem. W gimnazjum Królowej Jadwigi zginął pluton „Leszka”. Dobrych parę dni potem – jak nie tygodni. Z tym, że gimnazjum w czasie okupacji nie było na placu Trzech Krzyży. Było przeniesione na Polną jako Miejska Szkoła Krawiecka (nie wolno było [prowadzić] liceów). Co było w tym budynku w czasie okupacji – nie wiem.

  • Ale nasi, niestety, byli tam w czasie bombardowania.

To już było Powstanie. Niemcy zbombardowali z samolotu. Akurat pluton „Leszka” zajął [gimnazjum] Królowej Jadwigi i był w środku. Były łączniczki, cały pluton i „Leszek”. Jednego dnia miałam z nimi odprawę, a na drugi dzień już nie miałam żadnej łączniczki. Wszystkie zginęły (chyba tylko dwie wyszły). Niemcy rzucili bombę. Trafili w gimnazjum Królowej Jadwigi.

  • Jaki był rozwój wydarzeń? Czy ciągle miała pani kursy?

Oczywiście, co dzień chodziłam Książęcą.

  • Proszę przypomnieć o szczególnym przypadku na Książęcej.

Książęca to był wąwóz, którym się strasznie ciężko szło, dlatego że miał ostrzał z dwóch stron: ze szpitala św. Łazarza, z góry (mieli świetny wgląd w wąwóz, w otchłań Książęcej) a z drugiej strony YMCA, która nas strasznie trzymała w szachu. Tak że przejść Książęcą to naprawdę była sztuka. Ale nocą jakoś się przechodziło. W każdym razie nie byłam tam ani razu ranna (w ogóle nie byłam ranna).

  • A tych przejść było wiele?

Prawie co dzień. Tam stał Batalion „Kryska”. Niby zakładało się telefon, ale Niemcy natychmiast telefon rąbali, bo albo kładło się [kabel] na ulicy, albo można było prowadzić po drzewach, ale nie na Książęcej! Więc musiały chodzić łączniczki – chciały, czy nie chciały. Miałam dwadzieścia czy trzydzieści łączniczek, bo od „Doktor Maliny” Jadwigi Beaupre dostałam harcerki, a poza tym zgłaszały się dziewczyny. Na koniec opowiem o Mirku, bo to też jest gwiazda.

  • Kim był Mirek?

Dziesięcioletni chłopiec, który przyszedł do wojska.

  • Czy była pani świadkiem akcji bojowych kolegów?

Oczywiście, bardzo wielu, bo my chodziłyśmy na akcje. Z tym, że nie szłyśmy w pierwszej linii, tylko trzymałyśmy się z tyłu. Wracając do Książęcej – bardzo długo tam się chodziło, bo nie można było inaczej nawiązać łączności z „Kryską”, tylko trzeba było tupu-tupu na piechotę. A [były] stale sprawy do załatwienia, bo szef do swojego podkomendnego wiecznie miał polecenia. Zwłaszcza jak zdobyli wytwórnię bielizny damskiej, to ja miałam polecenia, żeby dali trochę dla moich łączniczek, które chodziły boso i nago, łącznie ze mną. Powstanie wybuchło, to każda poszła w letniej sukience i drewnianych pantofelkach. Przecież nie miałyśmy wtedy mundurów, a [wszystko] szybko podarło się. Wody nie było. Z miejsc, które były zdobywane – był pałacyk po prawej stronie (idąc od placu Trzech Krzyży) Alej Ujazdowskich. Nie pamiętam, jak się nazywał. Z łączniczkami byłyśmy w tej akcji.
  • Czy tam wtedy też były ambasady – tak jak są teraz w tamtym rejonie?

Chyba tak. Był ładny pałacyk, po prawej stronie. Potem dom, w którym miały kawiarnię aktorki, w Alejach Ujazdowskich (też był zdobywany). Na Sejm chodzili parę razy, ale nie udało się. Na [gmach] YMCA – Boże! Jak się na tym [miejscu] ludzie wykrwawili. W końcu YMCA została zdobyta we wrześniu – w ten sposób, że nam pomogli [ją] zdobyć Niemcy. Bombardowali nas. We wrześniu już uznali, że trzeba stłumić Powstanie, bo jak to wygląda? Jak mówili: kilkudziesięciu cywili rzuca się na wojsko. Strasznie ich to denerwowało. Nie traktowali nas jak wojsko, uważali że to była banda. Oficjalnie to była banda rozbójników, którzy chcą się napchać. Niemcy zrobili bombardowanie i kierowali na nas, ponieważ Aleje Ujazdowskie były blisko a wiedzieli, że tam jest dowództwo. Chcieli koniecznie zniszczyć dwa domy, w których stało dowództwo i dowództwo batalionu. Trafili w [gmach] YMCA. Jak trafili, to najbliżej był batalion kapitana „Redy”. Widział to. Zadzwonił wtedy do „Miłosza” (byłam przy tym, bo już były telefony wewnętrzne): „Panie majorze, Niemcy zrobili dziurę w [budynku] YMCA, ja skaczę”. Mąż jeszcze powiedział: „Chwileczkę, dam odwód”. Ale [„Reda”] już nie czekał na odwód, tylko skoczył ze swoją kompanią. Następny, za nim, skoczył „Ziuk”. Weszli i zdobyli [budynek] YMCA. Wtedy była straszna radość, bo YMCA – raz, że była rozstrzelana na wszystkie strony świata, bo byli na wzgórzu, mieli doskonały wgląd; po drugie byli napaleni, po trzecie byli świetnie zaopatrzeni! Mieli żywe konie, żywności mieli pod dostatkiem! To już było pod koniec Powstania, kiedy był straszny głód. Jak się coś zdobyło, to przychodził główny kwatermistrz, odbierał to, co się zdobyło i dzielił. Tak samo było z YMCA. Byli świetnie zaopatrzeni, mieli pełne spiżarnie wszystkiego. Kawę mieli!

  • To zostało po Niemcach?

Tak. Niemcy mieli tam świetnie zaopatrzone magazyny. Żeby ta bomba w nich nie trafiła, to się mogli bić sto lat, do dnia dzisiejszego – tak byli zaopatrzeni. Jak to się skończyło, to drugiego dnia wieczorem przyszedł główny kwatermistrz do „Miłosza”, że chce dojść do [budynku] YMCA. [„Miłosz”] zawołał mnie: „Proszę dać łączniczkę panu kwatermistrzowi. Pan kwatermistrz idzie do YMCA podzielić żywność”. Zawołałam swoją najinteligentniejszą łączniczkę: „»Monika«, chodź tutaj. Prowadź [tam] faceta przez Żoliborz, a ja polecę wierzchem i powiem, kto idzie”. Łączniczka była bardzo inteligentna. Jak zaczęła prowadzić piwnicami, to chłop się zupełnie zgubił! Były już przejścia przez piwnice, więc – w jedną stronę, w drugą… [Kwatermistrz] mówi: „My daleko idziemy…”. – „Bo YMCA jest daleko, panie kapitanie!”. A ja – wierzchem, przez ogród – do YMCA, do „Redy” i mówię: „Panie kapitanie, naczelny kwatermistrz do was idzie”. – „»Kalina«! Złoto moje! Do końca życia ci tego nie zapomnę!”. – „Ja na to liczę, panie kapitanie”. – „Masz plecak?”. – „Mam plecak”. Dał mi dwie butelki koniaku czy jakiegoś alkoholu, wróciłam. [„Miłosz” mówi]: „Pani bardzo długo była. Dlaczego pani tak długo była?”. – „Jak to długo? Musiałam porozmawiać w YMCA”. W „Redzie” miałam przyjaciela do końca wojny. Jakby [kwatermistrz] wszedł, to od razu [byłoby] – proszę mnie zaprowadzić, pokazać wszystko co macie i podzieliłby równo i sprawiedliwie. Było to postępowanie aspołeczne, zdaję sobie z tego sprawę, ale byłam wtedy młoda.

  • Jak wyglądały kontakty z innymi oddziałami? Mówiła pani na samym początku o znajomości z „Bradlem” czyli Kazimierzem Leskim.

Były normalne, przyjacielskie.

  • Czy widywaliście się?

Zwłaszcza ja widywałam się, bo miałam u niego łączniczki. Rozmawiałam z tymi łączniczkami, robiłam z nimi odprawy. Doglądałam ich. To były młode dziewczyny. Powinny mieć szesnaście lat. Jedna – głowę bym dała, że miała piętnaście, ale mówiła, że ma szesnaście. Przecież nie sprawdzę – nie ma żadnej legitymacji, nie ma nic. A miały góra osiemnaście czy dziewiętnaście. Tak że trzeba było mieć z nimi kontakt, biedne były.

  • Dowódcy byli dojrzałymi ludźmi. Jak traktowali takie dziewczątka jak wy?

Bardzo przyjemnie. Bardzo poważnie, przyjacielsko, nie było żadnych fiku-miku – z całą powagą.

  • Uznawali was za partnerów?

Oczywiście. Przecież to była współpraca. I to ciężka współpraca, bo nie tylko ja chodziłam niebezpieczną Książęcą, ale inne łączniczki też tak biegały. Były ranne. Trafiały się ranne. Przejście na drugą stronę Alej Ujazdowskich mogło skończyć życie. Niemcy mieli ostrzał, byli wstrzelani w Ujazdowskie. A my – po jednej stronie stał „Miłosz”, kompanie, a po drugiej stał „Bogumił”, na Wilczej. Żeby porozumieć się z drugim batalionem, który też był w grupie „Sławbora”, trzeba było przeskoczyć przez Aleje Ujazdowskie.

  • To wy, dziewczyny, częstokroć dużo częściej byłyście w akcji niż…

Tak. Poza tym jak dowódca kompanii czy batalionu gdzieś szedł, to zawsze szedł z łączniczką. Jak chciał dowiedzieć się – rozkaz, informacja – od kogoś innego, to miał łączniczkę, nie musiał sam lecieć.

  • Tuż obok był zakład głuchoniemych, gdzie też powstał oddziałek, który przyłączył się.

Nie byli stale przyłączeni. Mieli swoje miejsce zamieszkania, ale był sformowany oddział, z dowództwem. To był pluton głuchoniemych (podobno teraz pisali o nich).

  • Na czym polegał ich fenomen?

Na tym, że nie słyszeli, ale chodzili do akcji. Byli bardzo zdyscyplinowani. Nasi chłopcy nie byli zawodowymi żołnierzami (albo takich było bardzo mało). Zawsze, jak się szło do akcji, była dyskusja – a może źle idzie, a może to… A głuchoniemi – nie. Szli i już.

  • Czy miała pani powtarzający się rejon, czy pani trasy były różne?

Nie, to było jedno miejsce – Warszawa Śródmieście Południe i gdzie indziej nie wychodziło się. [Chociaż] przeprawiałam się na drugą stronę Jerozolimskich. Jak wracałam od „Bora”, to bardzo ciężko było przeskoczyć przez Jerozolimskie, bo był ostrzał z BGK.

  • To było na samym początku Powstania?

Tak. Jak wracałam, to już był drugi dzień Powstania. Aleje Jerozolimskie są bardzo szerokie. Jak wracałam, to pośrodku było coś przewrócone i leżał trup. Na drugi dzień Powstania, jak już wiedziałam, że będę komendantką łączniczek, ktoś mi powiedział, gdzie jest pani „Doktor Malina” (doktor Jadwiga Beaupre), żebym do niej poszła, to da mi łączniczki, harcerki. Tak zrobiłam. Poszłam do niej, [a ona] mówi: „»Kalina«, dam ci najlepsze jakie mam”. Zresztą w czasie pracy konspiracyjnej zaprzyjaźniłam się z jej córką, która też latała jako łączniczka (pseudonim Klara), więc mnie znała. „Dam ci łączniczki, ale słuchaj, mam do ciebie prośbę. Tu jest delegatura rządu. Są państwo z delegatury rządu i trzeba by ich przerzucić na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Ty, podobno, już skakałaś przez Aleje”. – „Skakałam przez Jerozolimskie. Ależ skakałam pani »Malino«. Skakałam”. – „No trudno. Przeprowadź ich, to dam ci najlepsze łączniczki, jakie mam”. Umówiłam się z nimi. To byli starsi państwo – pan, pani i młody człowiek (cywile, nie wiem w jakim stopniu). Umówiłam się z nimi, przyszłam za godzinę czy dwie, zabrałam. Wyprowadziłam na wyjście, a tu pali się wszystko dookoła. Postawiłam pod pożarem, mówię: „Proszę uważać”. To już było niedaleko przejścia. [Byli] bardzo mili, bardzo grzeczni, bardzo kulturalni, wpatrzeni we mnie, że ja taka cudowna, przeprowadzę ich, żeby im się nic nie stało. Myślę sobie: rany boskie, dwoje starszych ludzi… młodzieniec to przeskoczy, ale tych dwoje… Nie byli w moim [obecnym] wieku, ale jak miałam wtedy dwadzieścia pięć lat, to wydawali mi się staruszkami. Mówię: „Proszę państwa. Nie wiem, kto pierwszy skoczy, ale razem nie możecie pójść. Pojedynczo trzeba przeskoczyć. Tam leży trup. Z tej strony są mniej wstrzelani, więc tu można biec bez wielkich obaw. Koło trupa już trzeba mocno i z całą siłą na drugą stronę Alej, wskoczyć w czarną bramę, tam już każdy jest bezpieczny. Kto z państwa pierwszy?”. – „To niech pani wyznaczy”. – „Dobrze”. [„No to może pani pierwsza”]. Stoją. Mówię: „No?”. – „To proszę powiedzieć hop”. – „Dobrze”. Wyczekałam aż [ucichnie] ostrzał na słuch, że może zmienia taśmę i mówię: „Hop!”. Ślicznie pobiegła! Rzeczywiście biegła do trupa, obok trupa jak dała nogę, to ja bym tak nie pobiegła! Pan wziął oddech, mówi: „To teraz ja”. Doleciał, poleciał. Mówię do młodego: „Pan”. – „Dobrze”. Poleciał, przy trupie pada. Myślę sobie – choroba, co ja teraz zrobię? Padł! Ranny albo zabity. Ale nie mogę tak faceta zostawić. Może nie jest zabity, tylko ranny. Przecież nie mogę zostawić rannego na środku Alej, bo się wykrwawi! Leży koło tego trupa jak drugi trup! Więc Panie Boże, w Imię Ojca i Syna i lecę do trupa! Kładę się koło niego, a on się zrywa, wstaje i ucieka! On, po prostu, położył się, poleżał, poleżał i jak zobaczył, że ja się kładę koło niego, to się poderwał, bo się zawstydził. I poleciał do bramy, a ja jak ta głupia leżę na środku Alej, pod ostrzałem. Ale odczekałam i wróciłam, jakoś mnie nie trafili. Poszłam do „Maliny” i powiedziałam: „Żadnej delegatury! Nie ma! Teraz łączniczki mi dawaj”. I to ten młody, bo ci starsi naprawdę pięknie przebiegli. Tak że w Powstanie też były czasem wesołe momenty.

  • Jak pani poznała męża?

Pracowałam w „Kniei” czyli w Wydziale Artylerii. Najpierw moim szefem był „Tomir” – major Tadeusz Perdzyński (już nieżyjący). Bardzo fajny, bardzo przyjemny. Szef kancelarii – to znaczy robię wszystko, co mi szef każe. Nie tylko były kontakty między innymi komórkami, [by wiedzieć] co się dzieje w kraju, ale poza tym prowadzili część [edukacyjną]. Jak wiadomo, nie było żadnych podręczników dla wojska. Powstały, zorganizowały się podchorążówki i dla nich nie było podręczników, nie było z czego ich uczyć. Wobec czego nie tylko pisali (bo mieli w głowie odtworzone podręczniki), ale jeszcze tłumaczyli z rosyjskiego, z niemieckiego. Gdybyśmy zdobyli działa, to żeby wiedzieli jak to obsługiwać – głównie chodziło o działa, armaty. I kto to robił? „Kalinka”. Oni pisali podręczniki, tłumaczyli z rosyjskiego, z niemieckiego, a ja to brałam. Miałam dwie powielarnie, jedną w Radości a drugą w Jeziornie. Brałam to na maszynę – na matrycę. Jak się pisze na matrycy to jest cholernie trudno, bo to musi być leciutko napisane, żeby litera nie wylatywała. Powielacz był mniej więcej z XVIII wieku (tak przypuszczam) – wielki wał, który smarowało się smarowidłem i kręciło się. Nie tylko, że musiałam to wszystko zrobić, napisać, złożyć, to jeszcze musiałam oprawić w książkę. Dostawałam preszpan, materiał na grzbiety i robiłam to. W Radości miałam do pomocy chłopaka, syna „Bogumiła”. Bardzo przyjemny, bardzo mi pomagał – szesnastoletni chłopak. W Jeziornie nie miałam nikogo – sama musiałam to robić. Jak po wojnie „Krzesław” pokazał mi jeden podręcznik, który zachował (a powinien był wysłać), to nie chciałam uwierzyć, że tak ładnie potrafiłam to robić w takich warunkach. „Tomira” przenieśli do „trójki” – to jest Wydział Operacyjny – i wtedy dowiedziałam się, że moim szefem jest „Miłosz”. „Tomir” był czasem ostry (trochę był bałaganiarz, niezależnie od tego), ale dało się z nim pracować, wiedział, że mogą mnie złapać. A „Miłosz” był wymagający. Napisałam stronę, najpierw na maszynie, przyniosłam, pokazałam mu: „O, proszę pani. Tu odstęp za mały. Trzeba to będzie przepisać. Tu też…”. Myślę: Jezus Maria, przecież ja z tym chłopem nie wytrzymam! No ile razy… Pisałam w nocy na maszynie, która stała na kocu, żeby nie było słychać! A w nocy dźwięk roznosi się. Poza tym czasem trzeba spać. I to [pisałam] przy karbidówce, bo światła w ogóle Niemcy w nocy nie dawali. Ale trudno. Potem sobie myślę: jak go nie poderwę, to przecież ja tu nie przeżyję z tym chłopem. I tak się zaczęło.

  • Od którego momentu on zaczął być zależny od pani?

Tego nie zauważyłam, ale potem okazało się, że jestem bardzo dobra w swoim fachu.

  • Najlepsza – nie ukrywajmy.

Starałam się. Robiłam, co mogłam.

  • Teraz miała być historia o Mirku.

Piątego dnia Powstania (może wcześniej) przychodzi do mnie łączniczka i ciągnie dziecko za rękę – obszarpanego chłopaczka. Mówi: „»Kalina«, on chce do wojska” – i śmieje się. Patrzę, że chłopaczek wcale się temu nie dziwi. Mówię: „Jak to – chce do wojska”. Mały mówi: „No, przyszedłem do wojska, bo ja chcę być w Powstaniu!”. Mówię: „Czekaj, czekaj. A jak ty się nazywasz?”. – „Mirek Jajko”. – „A ile masz lat?”. – „Dwanaście skończyłem!”. Myślę sobie – ee… „Na moje oko to ty masz dziesięć. Góra! No, dobrze. I co ty chcesz w tym Powstaniu robić?”. – „Walczyć”. – „Aha. A gdzie twoi rodzice?”. – „Nie ma. Bomba zabiła”. – „Gdzie zabiła?”. – „Tu, na Wilczej”. Rzeczywiście dwie bomby poszły w domy na Wilczej i były zgony, zabiło ludzi (to było pierwszego dnia Powstania, oczywiście bomby niemieckie). „Zginęli na Wilczej”. – „A rodzeństwo masz?”. – „Nie, byłem jedynakiem”. Myślę sobie: powiem mu „wynoś się”, to będzie łaził po ulicy aż go zabiją. Trzeba go wziąć, to dziecko, samo chodzi. Mówię: „Dobrze. Będziesz u mnie łącznikiem”. – „Ja chcę walczyć”. – „Na razie będziesz łącznikiem. Potem zobaczymy, co jesteś wart”. Już wtedy były przekopy piwnicami, więc od kompanii do kompanii można było przejść piwnicami. Jak trzeba było [zanieść] meldunek czy rozkaz, to [mówiłam]: Mirek, tu pójdziesz do »Redy«, tu pójdziesz do »Ziuka«, tu pójdziesz do »Bradla«… Chodził trzy dni. Po trzech dniach poszedł i nie ma go. Ja za telefon – do jednej kompanii: „Był u was Mirek?”. – „Nie”. Do drugiej – [nic]. Do trzeciej, do „Ziuka”: „Był i jest”. Rozmawiam z „Ziukiem”, z kapitanem (byłam z nimi po imieniu, bo jeszcze przed wojną ich znałam, dwóch Romanów): „Co znaczy – jest?”. – „No, jest i nie chce do ciebie iść”. – „Jak to nie chce?”. – „Powiedział, że on przyszedł walczyć, a nie łazić po piwnicach”. Mówię: „»Ziuk«, na litość boską! No i co ty chcesz z nim robić?”. – „Będzie chodził z nami do akcji”. – „»Ziuk«! Przecież go zabiją!”. – „Co? A u ciebie go nie zabiją? On nie będzie u ciebie siedział. Ja go dopilnuję, nie bój się”. Myślę sobie – „Ziuk” sam ma syna, chyba mu krzywdy nie zrobi. Mówię: „No, ale żebyście uważali, bo to jest dziecko!”. – „Ty mnie nie ucz”. Mirek został u nich i okazało się, że chodził do każdej akcji. Któregoś dnia była akcja (chyba w Alejach Ujazdowskich): my po jednej stronie, [a Niemcy] naprzeciwko nas, po drugiej, dwie kamienice. Praliśmy się stale, bo Niemcy chcieli nas wykurzyć, a my Niemców. Bicie się trwało nieraz godzinę, nieraz dwie – aż do znudzenia albo do wyczerpania amunicji. Była stukanina – pewnie prali się dla wprawy. Skończyli. Na środku jezdni leżał zabity Niemiec. Miał pepeszę (pistolet maszynowy). My nie mieliśmy broni, więc nasi chłopcy [gdy zobaczyli] pistolet, zaczęli skakać do tego pistoletu. Co który skoczył, to dostawał, bo Niemcy przecież [byli] blisko i nie ma cudów. „Ziuk” krzyczał, że nie wolno skakać po tę cholerną pepeszę. Wyszłam, patrzę, że akcja się już kończy i [widzę]: Mirek na ziemi, na brzuchu, lezie do tego trupa! Ani go ściągnąć, ani krzyknąć, bo dziecko się zlęknie, więc czekamy wszyscy. „Ziuk” dygocze, mówię: „A obiecywałeś, że go będziesz pilnował!”. – „No nie widziałem! Nie widziałem!”. Ściągnął pepeszę. Wrócił. Nic mu się nie stało. Chłopcy skoczyli zabrać pepeszę. [A on] mówi: „Ja to zdobyłem! To jest moje!”. Nie chciał oddać. „Ziuk” mówi: „Co zrobić?”. Mówię: „Teraz niech się chwilkę pobawi, tylko żeby się nie zabił. Dajcie mu jakąś »piąteczkę«, mały pistolet i pokażcie, jak się strzela. Wytłumaczcie, że to jest za ciężkie dla niego, że z tego nie wystrzeli”. Tak zrobili. Dali mu „piąteczkę” i chodził z „piąteczką”.

  • Czy orientuje się pani, czy przeżył Powstanie?

Tak. Przeżył, do końca nic mu się nie stało. Skończyło się Powstanie, podpisano kapitulację, siedzieliśmy i czekaliśmy aż pójdziemy do niewoli – dwa dni. Przychodzi łączniczka i mówi: „Słuchaj » Kalina«, tu jakaś dziewczyna szuka brata”. – „To dajcie tę dziewczynę”. Przychodzi dziewczyna, bardzo miła, mówi: „Proszę pani, szukam brata”. – „A jak nazywa się brat?”. – „Mirek Jajko”. Mówię: „Słucham cię?!”. – „No, Mirek Jajko”. – „A ile ma lat?”. – „Dziesięć, taki mały”. – „Dlaczego tu go szukasz?”. – „No, bo mówią, że takie dziecko gdzieś tu było”. – „Było i jest. Ale słuchaj, kochanie, a ty gdzie byłaś?” – widzę, że w mundurze i z opaską. „Po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, a teraz nas przepuścili – tam oddziały padły pierwsze. – Przyszłam do domu i ludzie mówią, że Mirek w wojsku jest”.

  • Nagle wzbogacił się o siostrę.

Wzbogacił się o siostrę. Mówię: „No, dobrze, ale rodzice zginęli…”. – „Jak to zginęli? Wczoraj z nimi rozmawiałam! Do Pruszkowa poszli”. – „On mówił, że nie ma rodzeństwa”. – „Jak to nie ma rodzeństwa! Brata jeszcze mieliśmy, ale brat wyjechał – nie wiemy gdzie. A on jest najmłodszy”. Mówię: „A co ty ze sobą zrobisz? Pójdziesz do Pruszkowa?”. – „Nie. Rodzice chcieli, żebym poszła – ludność cywilna szła do Pruszkowa – ja idę do niewoli”. – „To co z Mirkiem?”. – „Wezmę go ze sobą”. Wzięła go ze sobą do niewoli. Była w stalagu. Straciłam z nimi kontakt. Po wojnie łączniczka, która też była w tym samym stalagu, powiedziała, że [w dziewczynie] zakochał się oficer amerykański (Amerykanie uwolnili ich obóz) i namówił ich, żeby z nim pojechali po wojnie do Stanów. Podobno pojechali.

  • Mam nadzieję, że zrobił tam karierę. Zasłużył.

Przypuszczam. Był bardzo zdolny. A biedni rodzice zostali tutaj (jeżeli przeżyli). Mirek Jajko – to do końca życia [będę] pamiętać. Ale patrzył mi w oczy tak szczerze, że myślę sobie: biedne dziecko. Rodziców stracił, sam, jeden – gdzież go wypuszczę? Pójdzie, to go zabiją.
  • Każdy by tak postąpił.

Sama wprawdzie dzieci jeszcze nie miałam, ale w końcu człowiek ma jakieś odczucia. […]

  • Proszę opowiedzieć o zakończeniu Powstania, o tym, co było pani udziałem. Jak wyglądało zakończenie Powstania dla waszego oddziału. Czy wychodziliście szpalerem?

Wszyscy deklarowali się, czy chcą iść do niewoli, czy idą do cywila. Wszystkie moje łączniczki – do niewoli. Ja oczywiście też – gdzie miałam pójść? Szłam do niewoli. A jeszcze [jedno], to jest kuriozum: przez całe Powstanie miałam psa. [Pewna] aktorka podobno była kolaborantką (nie wiem, nie znałam jej). [Była] na Mokotowie, nasi chłopcy ją dopadli (jeszcze wtedy można było przejść na Mokotów). Nie wiem, co z nią zrobili – na pewno nie zabili.

  • Ogolili?

W czasie Powstania już się tak nie bawili. Miała sukę, czarną jamniczkę, która miała szczeniaki. Te głupie chłopaki przyniosły to do pułku. Widocznie [aktorkę] zaaresztowali, została suka i żal im się jej zrobiło. A w czasie Powstania wszystkie psy zostały zjedzone (psy, koty – wszystko, co się ruszało). Przynieśli to. To był sam początek Powstania, jeszcze zdążyłam rozdać szczeniaki, a [suka] została – „Żaba”. Chodziła cały czas przy mnie. Sama nie jadłam, ale jej zawsze coś dałam – co miałam. Była bardzo dobra, dlatego że jak był ostrzał, to ona szybciej słyszała niż ja. Jak kładła się na ziemię i wyciągała łapy, to wiedziałam, że w tym kierunku lecą strzały. Nigdy nie gwizdnęłam na nią, nie zawołałam, nawet nie patrzyłam – ten pies wiecznie szedł koło mnie. Jak [szliśmy] do niewoli, to co z nią zrobić? Stałam w szeregu jak głupia, z psem na ręku. Podszedł do mnie oficer i spytał się mnie, czy może wziąć tego psa. Oczywiście oddałam, myślę sobie – idź do swoich. Wziął ją. Ale powiem szczerze, że przywiązałam się do niej.

  • Pies przetrwał…

I nikt go nie zjadł. Ale bali się chłopcy ode mnie wziąć. Miałam z nimi dobre układy, to się bali. Ale wiem, że psy jedli.

  • Do jakiego obozu została pani wysłana?

Najpierw wszyscy mężczyźni i kobiety byliśmy w Sandbostel (to jest, podobno, niedaleko granicy holenderskiej, ale nie wiem). To był olbrzymi obóz, stalag, czyli dla podoficerów i żołnierzy. Zaprowadzili nas wszystkich, zatrzymali w hali – widocznie kiedyś była tam fabryka. W Sandbostel w tym czasie było nas chyba z tysiąc osób. [Zaprowadzili] nas do hali, leżałyśmy tam na betonie. Segregowali – oddzielali oficerów od żołnierzy. W Sandbostel byliśmy około tygodnia. Byli tam też polscy podchorążacy. Wyrobili sobie prawo wstępu do nas. Przychodzili do nas, pomagali nam, przenosili coś. Byli bardzo dobrzy, bo udzielali nam porad. Na przykład dla mnie [było] bardzo ważne, co powiedzieli: „Słuchajcie. Będzie można korespondować między obozami. Dostaniecie specjalny papier, na którym będziecie pisać – były arkusze, na których można było pisać – ale jeżeli chodzi o obozy, to musi być to samo nazwisko. Oni was tu będą zapisywać. Nie pokazujcie swoich dokumentów, nie będą pytać [o nie]. Będą tylko pytać się, jak się nazywasz. Podawajcie nazwisko człowieka, z którym chcecie korespondować, bo inaczej nie dostaniecie tego papieru, a jak napiszecie na innym, to nie dostanie. Musi być blankiet firmowy”. Wobec czego – jeszcze nie byłam wtedy żoną, ale podałam nazwisko Jastrzębska, nie podałam swego prawdziwego nazwiska. Zapisujący mało mnie nie zabił. „Nazwisko!”. – „Jastrzębska”. – „Jak?!”. Mówię: „Jastrzębska”. – Was?! „Gdzie się urodziła?”. Mówię: „W Czorsztynie”. Koleżanki zaczęły mnie trącać… Głupia byłam przecież, urodziłam się w Warszawie, nie w Czorsztynie. Was?! „W Czorsztynie”. „Imię!”. Chciałam powiedzieć Marzena, ale już nie powiedziałam, tylko [podałam] prawdziwe. Myślę: powiem Marzena, to strzeli i nie będę korespondowała. Ale nie cackali się tam. Była z nami lekarka – Barbara (nie wiem jak się nazywała), bardzo przyjemna dziewczyna. Miała narzeczonego, majora Ratusz (miał też pseudonim „Ratusz”). Szli koło nas do kąpieli, prowadzili ich do łaźni. Wszystkie wyleciałyśmy patrzeć gdzie, który swój. Wisiałyśmy na płocie (podobno nie wolno było wisieć na płocie, ale wisiałyśmy). Patrzyłyśmy, Basia była z nami. Szedł „Ratusz”, rzuciła do niego list. Napisała coś na kartce, jak przechodził, rzuciła. Wystąpił dwa kroki z szeregu, żeby podnieść kartkę. Niemiec do niego strzelił i zabił go. Na moich oczach. To nie jest żadna nowela, to jest prawda. Każdy, kto był w Sandbostel, na pewno to potwierdzi. Boże! Myślałam, że ta dziewczyna umrze. Bo to przez nią. Gdyby nie rzuciła tej kartki, to by żył. W ten sposób traktowano jeńców wojennych. Przecież byliśmy oficerami. Byliśmy jeńcami wojennymi. Nie byliśmy hołotą skądś przywiezioną.

  • Nie przestrzegali w ogóle konwencji.

Absolutnie. Absolutnie nie. Byliśmy tam nie dłużej niż dwa tygodnie. Oddzielili oficerów od reszty i wywieźli nas do Molsdorf bei Erfurt (Molsdorf to była wieś pod taką nazwą) – dziesięć kilometrów od Erfurtu (podobno, nie wiem). Było nas pięćset oficerów – kobiet. Była pewna ilość baraków – nieduża. Baraki były świetne, bo między deskami można było wsadzić rękę. Ogrzewania nie było żadnego, ale w każdym baraku stał piec. Według konwencji genewskiej musiało być ogrzewanie, więc były duże żelazne piece. Nie było opału do pieców, ale piec był. Tak że było zimno jak cholera. Głodno było też. W każdym baraku było nas chyba po trzydzieści w jednej sztubie, w jednej sali. Były dwa rzędy prycz, po trzy prycze piętrowe, parter, jedno i drugie piętro. Stało dziesięć prycz, więc trzydzieści dziewczyn leżało na pryczach. Jakoś dawałyśmy sobie radę. Z tym, że zawsze zastanawiałyśmy się, co było gorsze: głód czy zimno, bo głód też był. Do pomocy Niemcom byli Włosi. Nie wiem, czy to byli jeńcy (bo dosyć ostro [Niemcy] traktowali Włochów), czy to byli sprzymierzeńcy. Bardzo weseli i przyjemni chłopcy, nieraz rzucali nam papierosy. Nasz barak miał wyjątkową pozycję u Włochów. Jedna z koleżanek była Żydówką – z tak niearyjskim wyglądem, że pojęcia nie mam jak dostała się [do obozu] i w ogóle jak przeszła wojnę, okupację i obóz. To była słynna śpiewaczka, z pięknym mezzosopranem. Nazywała się Jadwiga Hennert. Miała koncerty poza granicami kraju i podobno była bardzo popularna. Wieczorami śpiewała nam, więc Włosi wisieli na [ogrodzeniu]…

  • Czy też była żołnierzem AK?

Tak. Nie mam pojęcia, kto ją przechował. W każdym razie zupełnie nie bała się, że ktoś z nas może… I słusznie zresztą. Wieczorami śpiewała nam i to było słychać w całym obozie. Włosi przychodzili, dosłownie wisieli na drutach i słuchali, bo śpiewała też po włosku. Pięknie śpiewała po włosku. Więc miałyśmy chody u Włochów. Jak tylko mogli coś załatwić, to nam załatwiali, bo przecież śpiewaczka była u nas.

  • Mówiła pani, że był straszny głód. Co dostawałyście do jedzenia?

Rano dostawałyśmy… nie wiem jak to nazwać, to był płyn nie wiadomo z czego. Mówili, że to jest kawa, ale do kawy było bardzo daleko. To dostawałyśmy na śniadanie – przeważnie myłyśmy w tym nogi, do picia to się zupełnie nie nadawało. Potem dostawałyśmy obiad. Na obiad była zupa z brukwi albo z jarmużu. Na pięćsetlitrowy kocioł pływały może trzy główki brukwi – gotowały się w tym i ten wywar dostawałyśmy. Albo liście jarmużu – to już zupełnie, bo jarmuż źle smakuje. Gotowany jarmuż nie jest dobry.

  • Wykreśliła go pani ze swojej kuchni?

Tak. Nie było ani posolone, ani tłuszczu – nic, woda. Woda pachnąca śmierdząco-zgniłą brukwią. Dostawałyśmy chleb razowy – jeden bochenek na siedem osób, [więc] wychodziła garstka, na dobę. Dostawałyśmy po pięć ziemniaków na pysk. Pięć ziemniaków w skórkach.

  • Surowych?

Nie, gotowanych. Przynosili kocioł z odliczoną ilością ziemniaków i nasze dyżurne wyliczały, wybierały ziemniaki (często popękane) i układały na kupki – tyle, ile nas było, tyle było kupek. Z tym, że starałyśmy się być bardzo sprawiedliwe – jak jedna miała większy, to i druga musiała mieć większy, a jak ktoś miał mniejszy, to druga też. Jak jednego dnia jedna miała większy, to drugiego dnia miała mniejszy. I to było wszystko.

  • Czy miałyście do wykonywania jakieś zadania?

Oficerowie nie. Oficerowi nie wolno było ani pracować, ani zlecać żadnych prac.

  • Jak długo to trwało?

Pół roku.

  • Czy to było wasze ostatnie miejsce pobytu?

Tak. Pierwsze i ostatnie. Już po uwolnieniu same przeniosłyśmy się do innego obozu (po Hitlerjugend, ale to już inna historia). Byłyśmy [w obozie] od 5 października. Jeszcze po drodze przeżyłyśmy strach – jak jechałyśmy do obozu do Sandbostel. Wywieźli nas do Zgorzelca (Gorlitz) pociągami towarowymi, zapakowanymi. W Gorlitz stanęli, to już było wieczorem, wysadzili nas i gdzieś nas prowadzą na piechotę. Nie wiemy gdzie. Potem – budynki, stanęłyśmy. Zaczynają rozdawać papierowe ręczniki i kawałki mydła. Myślimy: a, do gazu. Bo tak do gazu się prowadziło. Wszystkie wiedziałyśmy, że w Oświęcimiu właśnie udawali, że [prowadzą] do łaźni, a prowadzili do gazu. Pożegnałyśmy się między sobą i z Panem Bogiem. Kazali rozebrać się do naga a potem nas wpuścili do wielkiej hali, gdzie stali nasi chłopcy – też rozebrani do naga. Tylko chłopcy byli bardzo przyzwoici, od razu poodwracali się tyłem, jak wprowadzili kobiety. Zaprowadzili nas naprawdę pod prysznice. Puścili zimną wodę i takie mokre, zziębnięte wyprowadzili. Czekaliśmy aż [oddadzą] nasze ubrania z dezynfekcji. Oddali mokre i zaprowadzili z powrotem do pociągu. Po prostu nas zdezynfekowali w Gorlitz. Gorlitz będę pamiętała, bo to nie było przyjemne i strach, że do gazu.

  • Kto wyzwolił obóz?

Kanadyjska Dywizja generała Pattona. Z tym, że na mój gust, było więcej Amerykanów niż Kanadyjczyków, chociaż nie znam języka. I Patton był. Był u nas w obozie i bardzo mu się podobało. Nie przeszli przez żaden obóz koncentracyjny, więc jak zobaczyli obóz kobiecy, dziewczyny dosyć wynędzniałe, bose (w większości byłyśmy już bose, bo kapcie podarły się), w letnich sukienkach… Ja jeszcze byłam w dobrej sytuacji, bo miałam mundur (i dziewczyny od nas), ale też mundury to była cienizna i zimne. Byłyśmy ewakuowane z obozu Molsdorf, szłyśmy parę kilometrów. Po drodze znalazłyśmy obóz, z którego uciekli [członkowie] Hitlerjugend. To był świetny obóz! Miejscowość nazywała się Blankenheim. W dole było miasteczko Blankenheim (nie wiem, jaki to był [land], czy to była Turyngia). Jak [trafiłyśmy] na ten obóz, to ogłupiałyśmy z radości. Było tam wszystko – piękne baraki, murowane, ciepłe. Prycze z pościelą – pościel czyściutka! Magazyn – pełno puszek jedzenia! Nasze jak się rzuciły! [Nasze lekarki krzyczały:] – „Nie wolno! Będziemy wszystko wydzielać!”. Przecież byśmy się pozabijały, jak byśmy wszystkie rzuciły się na jedzenie. I co było najlepsze – pięć krów w obozie.

  • Żywych?

Żywych. Z tym że nikt, w całym obozie, nie umiał wydoić krowy. Namęczyłyśmy się z tymi krowami! Ale w końcu któraś wydoiła krowę. Ale też lekarki nam dawały po łyżeczce mleka. Miałam szczęście, że w moim baraku trafiłam na aktorki z teatru Reduta. Trzymały nas przy życiu. Była Jadwiga Kuryluk-Cebrzyńska (grała w serialu z Kaczorem, „Jan Serce”, grała jego mamę). Maryna Buchwaldowa (jej mąż chyba też pracuje w filmach). Była z nami Basia Fijewska, w naszej sali. Kiedyś któraś przebrała się za mężczyznę, Basię ustroiłyśmy na dziecko, zawiązałyśmy jej kokardę (blondynka, miała długie włosy) i wypuściły na obóz. Idzie „mężczyzna”, cywilnie ubrany i prowadzi za rękę dziecko. Był komendant – służbowy obozu, Walterek, kapral – leci do niej: Was ist das?! Was ist das?! (Co to jest?). Basia mówi: „Desant!”. Ale to już było pod koniec.

  • Już można sobie było pozwolić.

Już można sobie było pozwolić, już miałyśmy humor.

  • Jak aktorki dotarły do obozu?

Z Powstania.

  • Też były w Powstaniu?

Oczywiście! Walczyły w Powstaniu! I Basia Fijewska, i Maryna Buchwaldowa, i Kuryluk-Cebrzyńska. Nawet Jadwiga Hennertowa brała udział w Powstaniu. Były w Powstaniu (parę jeszcze było). Jak urządziły nam „Wesele”, to w życiu nie widziałam tak zagranego „Wesela” jak one wyreżyserowały – z dziewczyn nie-aktorek. Pięknie to zrobiły! Oczywiście był nastrój, ale naprawdę świetnie to zagrały. Uczyły nas deklamować, opowiadały. W ogóle aktorki trzymały nas przy życiu.

  • To był ważny moment w waszym życiu – sposób podtrzymywania na duchu.

Tak. Poza tym myśmy się tam zupełnie nieźle trzymały, jeżeli chodzi o psychikę. Na przykład były wykłady. Można było chodzić na język – na angielski. Na niemiecki – słabo.

  • Mało było chętnych?

Mało chętnych. Chodziłam na wykłady z psychologii (zawsze mnie to interesowało), z historii. Jeszcze była bardzo ciekawa osoba, która miała fotograficzną pamięć. Pracowała w bibliotece i [recytowała] książki tak jak książka była napisana, potem po wojnie sprawdziłam – dosłownie strona po stronie. Mówiła nam o [książce] „Człowiek, który był czwartkiem” Chesterton’a. Zaraz po wyjściu z niewoli sprawdziłam – strona po stronie mówiła. Parę książek znała naprawdę na pamięć i te książki nam mówiła. Bo książek nie było żadnych, nikt jakoś do niewoli nie przyniósł książki, tak że był głód tego. Tak że nawet żeby nie wiem jaką chałę mówiła, to byśmy słuchały. Jednak coś trzeba było robić.

  • Rozumiem, że pani wspomnienia z okresu obozu nie są właściwie najgorsze. Niezwykle wiele się działo.

To już nie był taki najgorszy obóz, poza tym, że było nam bardzo zimno, marzłyśmy i było głodno. Ale to już było…

  • Czy dalsze losy były związane z Anglią, Włochami czy już nie, czy już wracałyście tu?

Było różnie.

  • A w pani wypadku?

Na końcu dostaliśmy się do Anglii. Mój mąż był w Murnau. Jak skończyła się wojna, to odnalazł mnie w obozie. Odnalazł mojego wujka i oświadczył się o mnie. Gdyby nie to, że wujek był w obozie, to bym nie była mężatką. Mój mąż był z dobrego domu i dobrze wychowany. Wujek się zgodził. [Mąż] dostał samochód i przyjechał z drugim oficerem (który też chciał dziewczynę od nas), znalazł mój obóz. Chociaż z tego obozu [w Molsdorf] byłyśmy ewakuowane i właśnie przeszły do Blankenheim. Potem jeszcze z Blankenheim Patton przewiózł nas do innego miasta, Burg. [Mąż] znalazł nas w Burgu i zabrał mnie do Murnau, ponieważ najpierw oświadczył się o mnie wujkowi a potem poszedł do księdza. [Pyta] co ma zrobić, bo chce dziewczynę… „To przywieź! Przywieź, ja wam dam ślub. Tylko przywieź. Przecież ślubu nie dam na odległość”. Więc mąż mnie przywiózł. Byłam tam dwa dni. Wynajęli mi z wujkiem pokój u Niemki – przecież nie mogę mieszkać w Murnau, w obozie, gdzie jest pięć tysięcy oficerów po niewoli, żeby mnie nie wiem jak pilnował. Wynajęli pokój u Niemki, a żeby nie było podejrzeń, że może on przychodzi wieczorem, to drugi pokój wynajęli wujkowi. Tak że byłam pod dobrą opieką, z wujkiem. Któregoś dnia przychodzi mąż, spłoszony, mówię: „Co się stało?”. – „Nie będzie ślubu”. – „Dlaczego?”. – „Ksiądz umarł”. Trzeba mojego pecha. Przeżyć to wszystko a tu, jak już się kończy, to ksiądz umiera. Mówię: „Dlaczego umarł?”. – „No, nikt nie wie. Nagle umarł. W czasie mszy. Skończył mszę, wziął i umarł”. – „Nie ma innego?”. – „Nie ma innego”. [Mąż] mówi: „Może do niemieckiego?”. – „Nie chcę, żeby mi szwab dawał ślub, obejdzie się”. Byliśmy tam jeszcze jakiś czas. Przyjechał biskup Gawlina. Mąż zameldował się do niego – ślub. „Ja wam to załatwię”. I załatwił. Jeszcze chodziło o to, że mąż był wdowcem. Był wdowcem, ale nie miał żadnego dowodu na to, że żona [nie żyje]. Tamten kapłan powiedział mu: „To może są jacyś świadkowie?”. Akurat nie było żadnego świadka. Ale Gawlina, jak się dowiedział, [mówi]: „Nie martw się. Przysięgniesz?”. – „Przysięgnę”. – „Może jakiś kolega…”. – „Dobrze, kolega też przysięgnie”. – „Ja wam to załatwię”. Mąż przychodzi, mówi: „Gawlina umrze”. – „Dlaczego?”. – „Powiedział, że to załatwi”. Ale nie umarł i załatwił.

  • Biskup Gawlina obiecał wam, że udzieli ślubu?

W końcu braliśmy ślub w Loretto we Włoszech.

  • Który to był dzień?

25 sierpnia1945 roku Do Murnau przyjechał brat Władysława Andersa z listą stu oficerów, których Anders chciał ściągnąć do swojego korpusu, bo byli specjalistami od czegoś. Mój mąż miał szczęście być specjalistą od najcięższych armat. [Jego] pułk stał w [Górze Kalwarii]. Był to jedyny w Polsce Pułk Artylerii Najcięższej. [Mąż] był od tego specjalistą, skończył szkołę wojenną. Był kadetem [w Modlinie], potem był w szkole wojskowej i potem w Wyższej Szkole Wojennej [w Toruniu] (to tak jak wyższe wykształcenie). Specjalista od armat, wobec czego Anders go potrzebował, ponieważ – powiedzmy sobie szczerze – oczekiwano jeszcze jednej wojny. Myślano, że jednak będzie, więc chciał sobie uzupełnić korpus. Na liście stu osób był mój mąż. Ja jeszcze nie byłam żoną, więc nie wiadomo było jak… Ale jego koledzy zdecydowali, że pojadę razem. Przywiózł dwie czy trzy platformy – samochody ciężarowe, na których miało wracać stu oficerów. Jak oficerowie poszli się żegnać, to przyjaciele [męża] umieścili mnie [w ciężarówce], przywalili walizkami i wyjechałam razem z nimi – bez niczego. [Jadąc] przez Bremę bałam się wysadzić głowę, bo była tam granica, a potem już wylazłam na wierzch. Pierwsza stacja po drugiej stronie, już we Włoszech, gdzie było pięknie! Jak wysiadałam z samochodu, to okazało się, że wcale nie jestem taka biedna jedynaczka, bo jest nas trzydzieści. Trzydzieści w ten sposób przejechało ze swoimi mężczyznami – narzeczonymi, braćmi.
  • Poukrywane?

Tak! Widać, że Anders nas się spodziewał, bo trzy panie, w mundurach, oczekiwały. Jedna specjalistka od driverek – kierowców samochodów ciężarowych, jedna od łączności, jedna od [służb sanitarnych]. Jestem z zawodu pielęgniarką, więc poszłam do sanitariatu. Nie żałowałam, bardzo dobrze mi tam było. Z tym, że skończyłam dodatkowy kurs, ponieważ pielęgniarki angielskie są mądrzejsze od polskich. I do tej pory tak jest. Nie że mądrzejsze intelektualnie, tylko że mają większą wiedzę, większy zasób wiadomości i więcej rzeczy muszą umieć zrobić. W Polsce pomagam lekarzowi, a tam trzeba samodzielnie. Jeżeli jest punkcja lędźwiowa, to muszę wyznaczyć punkt, w który lekarz ma się wkłuć. Oczywiście sprawdzi, ale niech źle wyznaczę, to sobie posłucham. A u nas – nie. Tam się mierzy ciśnienie, tutaj mierzy lekarz. Jak przyjechałam tutaj, to zdębiałam, bo okazało się, że nie mogę zrobić zastrzyku dożylnego – bo tylko lekarz potrafi zrobić zastrzyk dożylny. A ja tu przyjechałam mądra, więc od razu dostałam oddziałostwo, [jak poszłam do pracy w szpitalu].
[We Włoszech] Męża wzięli od razu do pułku (po pewnym czasie był zastępcą dowódcy pułku), a ja poszłam pracować do szpitala [w Ankonie]. Było nam bardzo dobrze. Ale wojna skończyła się i Anglicy postanowili ewakuować wojsko do Anglii. Z tym, że w pierwszym rzędzie szła linia, czyli mój mąż, a ja byłam w szpitalu – bazie, czyli na samym końcu. Tak że rozstawałam się z nim na co najmniej pół roku. Przez pewien czas pracowałam na psychiatrii (co tu jest ważne). Rozstaliśmy się, mąż wyjechał. Tęskniłam, a po pewnym czasie stwierdziłam, że tęskni nas dwoje. Zaczęłam się strasznie martwić, dlatego że kobiety w ciąży wysyłano do Palestyny. Więc jak nie zdążę pojechać do [męża], to będę w Palestynie czekać do końca życia – albo przyjedzie, albo nie. Wobec czego poszłam do siostry przełożonej, mówię [co i jak]: „Siostro przełożona. Muszę jechać do Anglii, bo tam jest mój mąż”. Mówi: „Kochanie, ty jesteś trzydziesta, która do mnie przychodzi. Ale jak będzie jakiś transport, to pomyślę”. Rzeczywiście – za parę dni woła mnie: „Idzie transport. Ale, jak powiedziałam, jest was trzydzieści. Przyjdźcie do mnie wszystkie, zrobię losy. Kto wyciągnie los to jedzie”. W życiu nigdy nie wygrałam na żadnej loterii. Teraz wyciągnęłam. Ja i druga koleżanka, która miała tą samą sytuację.

  • Tylko dwie mogły?

Dwie. Były tylko dwa miejsca dla pielęgniarki.

  • Czy wszystkie były w tym samym stanie błogosławionym?

Nie, wszystkie nie, ale ta miała narzeczonego, ta miała męża. Każda miała jakiś powód, wszystko można powiedzieć. Akurat wtedy pracowałam na psychiatrii. Anglicy są bardzo kulturalni, bardzo mądrzy ludzie, ale powiedzieli, [że] biorą cały korpus. Tylko: nie biorą żon-Włoszek. Absolutnie. Nie biorą chorych wenerycznie i psychicznie. Co z tymi ludźmi zrobić – nikt nie powiedział, to ich nie obchodzi, niech się korpus martwi. Żony-Włoszki zostały natychmiast wcielone do wojska i były już żonami-Polkami. Syfilitycy zostali natychmiast wyleczeni, byli zdrowi i mogli już jechać. Z psychicznymi – nie wiadomo. Wobec czego postanowiono kilkudziesięciu psychicznie chorych posłać na próbę i zobaczyć, co powiedzą Anglicy. Jak ich odeślą z powrotem, to znaczy – nie. Wybrali lżej [chorych], których można było wysłać. Lekarz prowadzący bardzo ucieszył się, że ma pielęgniarkę od nich – da sobie radę. Rzeczywiście byłam zaopatrzona w pantopon ze skopolaminą. To jest taki zastrzyk, że jak się zrobi choremu, to jeszcze się nie wyciągnie [igły], a [chory] już jest słaby. Trzech sanitariuszy, miałam pełny zakres leków. Zamknęli mnie w wagonie. Transport prowadził doktor Pirszak, specjalista chorób skórnych. Przyszedł do mnie: „Pani z nimi jedzie?”. – „Ja z nimi jadę, tak”. – „Proszę pani. Cokolwiek by się u pani działo, proszę mnie nie wołać. Ja się panicznie boję wariatów. Nie przyjdę”. – „Doktorze. To są łagodnie chorzy, oni nic nie zrobią”. – „Dobrze, dobrze. Ale proszę mnie nie wołać. Do widzenia”. Poszedł. Jechali chorzy, którzy już byli właściwie nie do wyleczenia, kaleki, transport biedaków.

  • Czy to był transport kolejowy?

Niestety koleją. Z Ankony do Neapolu. Z Oceanu Indyjskiego przypłynął okręt – szpital, który stamtąd zabierał żołnierzy angielskich. Naszych mógł zabrać stu. Przybijał do portu i myśmy ładowali swoich. Transport samochodowy to szybko, lotniczy jeszcze szybciej, a pociąg – tuż po wojnie – to tak szedł jak szedł. Jak nie było przejazdu, to stał i myśmy tak stali pół dnia, więcej. Nieszczęścia trzeba, że moim chorym zało papierosów. Chodziłam już po całym pociągu i żebrałam dla nich o papierosy, ale oni denerwowali się. Nie byli przyzwyczajeni ani do stania w pociągu, ani… W końcu przychodzą sanitariusze, mówią: „Siostro, oni się pozabijają”. Od tamtej pory przestałam wierzyć w bakterie. Nie ma bakterii. Nieprawda. Ani wirusów, ani bakterii. Nie ma, nie istnieją. Jak powiedziałam, miałam pantopon ze skopolaminą. Moi chorzy zdenerwowali się, powiedzieli, że wysiadają. Mimo że przyniosłam już parę papierosów – nie jadą dalej, mają dosyć. Pociąg strasznie wolno szedł, cały dzień. Gorąco, lato, upał – byli zmęczeni i zbuntowali się. Mówię: „Dawać po kolei, każdego”. Jak jeden się buntuje, to drugi też i od razu wybucha panika. Dlatego przestałam wierzyć w bakterie. Pierwszym pięciu dezynfekowałam, podciągałam [rękaw], a następnym to już waliłam [zastrzyk] przez piżamę, bo się buntowali. Sanitariusze łapali, podprowadzali, ja – [szybko]. Jak skończyłam, obejrzałam się, to już wszyscy byli poukładani, grzeczniutko spali. Akurat jak się obudzili, to już można było jechać do portu. Tak że przyprowadziłam ich do portu troszkę stumanionych. Pirszak przyszedł, popatrzył i mówi: „A nic nie zrobią?”. – „Nic nie zrobią, tylko żeby jakoś przeszli”. – „Tak głupio wyglądają…”. – „A pan by mądrze wyglądał w ich sytuacji? Oni są po skopolaminie. Jeszcze dobrze, że stoją na nogach, że nie trzeba ich na rękach nieść”. Stał lekarz okrętu, obsługa. Jeden jak przechodził, to im pokazał język, ale nie zauważyli. Na drugi i trzeci dzień chodziłam ich oglądać czy nie mają nacieku (na [statku] była już obsługa szpitalna, już ich zdałam). [Nawet] zaczerwienienia nie mieli. Nic – żadnego śladu nie mieli. Przestałam wierzyć w jakiekolwiek bakterie.

  • I potem była Anglia?

Potem była Anglia.

  • Kiedy postanowiliście państwo wrócić do Polski?

[…] Wróciliśmy w 1947.

  • Najgorzej jak można.

Zdecydowaliśmy wcześniej, ale ponieważ byłam w ciąży, więc trzeba było poczekać aż urodzę. Dopiero jak urodziłam Kasię, starszą córkę, to przyjechaliśmy. Zdecydowaliśmy się, dlatego że oboje byliśmy za starzy, żeby szukać czegoś nowego. Nie było pracy w Anglii, nie znaliśmy języka. Mogliśmy jechać gdzieś do kolonii, ale z malutkim dzieckiem? Nie było możliwości. Rodzina stąd pisała, że nie jest tak źle jak mówią (to była nieprawda, ale…). Jednak wróciliśmy. Tam nie widzieliśmy dla siebie przyszłości. Nie znaliśmy języka. Mogliśmy się oczywiście nauczyć, ale jakoś… Poza tym jest taka rzecz jak nostalgia i jest to prawda. Nigdy nie wierzyłam w to, ale jest to prawda.

  • Co tutaj zastaliście? Gdzie najpierw wróciliście?

Wróciliśmy najpierw do portu w Gdyni. Potem do Warszawy, bo jeszcze żyła moja ciotka. [Mieszkała] na ulicy Polnej 40 (tam, gdzie mieszkała [Maria] Dąbrowska) – to była kamienica, która należała do mojej ciotki. Mąż miał brata, który był dyrektorem Instytutu Surowic i Szczepionek w Drwalewie pod Warszawą. Za ruskich też był, ponieważ nie było takich specjalistów. [Nazywał] się Tadeusz Jastrzębski, był tam do [lat pięćdziesiątych].

  • Czy znaleźliście się tam jakoś? Urządziliście się?

Tak. Z tym, że bardzo chciałam zostać w Warszawie. I pewnie bym dostała miejsce u ciotki na Polnej, bo miała kamienicę na Polnej i na pewno jakieś mieszkanie by nam wyskrobała. Chociaż jak przyjechaliśmy, to w ogóle nie było Warszawy, przecież były tylko gruzy. Ale akurat Polna 40 ocalała (w ogóle tych kamienic [na Polnej] – nic nie ruszyło). Nawet mężowi proponowano pracę (jego przyjaciel proponował mu pracę). Ale [mąż] miał we Wrocławiu brata starszego o dziesięć lat, który mu „szalik zawiązywał na szyi jak on był dzieckiem”. A Antoś pisał: „Przyjedź do Wrocławia”. No więc przyjechaliśmy do Wrocławia i tak tu zostaliśmy. Mąż tu pracował w [przedsiębiorstwie] Paged ([potem zmienił nazwę na ]Ośrodek Transportu Leśnego).

  • Nnie dotknęły was żadne represje?

O dziwo – nie. Sama byłam zdziwiona.

  • W Warszawie pewnie by się nie udało.

Na pewno nie. Okazało się, że „Tomir” (mój poprzedni szef, którego przeniesiono do „trójki” – Perdzyński) przyjechał kiedyś do nas. Ich wszystkich aresztowano – „Tomira”, „Bradla”, „Krzesława” czyli Władka. Wszyscy siedzieli. Dziesięć lat siedzieli. I tłukli ich strasznie. Strasznie ich bili. Jak tylko ich wzięli, to pytali ich o nas – czy mieli z nami kontakt? Wszyscy nie porozumiewając się między sobą powiedzieli, że nie wiedzą gdzie my jesteśmy. Wyjechaliśmy i nie ma nas. A myśmy się z nimi wszystkimi widzieli, bo pierwsza rzecz witaliśmy się z nimi. Przecież to najbliżsi przyjaciele. Przeszliśmy z nimi Powstanie i piekło, to szukaliśmy ich. Oni zresztą wiedzieli, że wracamy i przywitali nas. Tak że widzieliśmy się z „Bradlem”, z „Tomirem”, ze „Sławborem” – ze wszystkimi. Każdy powiedział: „Nie. Nie wiemy gdzie są. W Anglii gdzieś siedzą”. I temu pewnie zawdzięczamy, że męża nie zamknęli, bo całe dowództwo…

  • Ale nie zmienialiście nazwiska?

Nie. Cały wydział artylerii siedział, oprócz mojego męża i mnie. A my zaraz wyjechaliśmy do Wrocławia i tym się jakoś zmyliło… Już nas nie szukali. Z tym, że oczywiście mąż nie mógł przez długie lata dostać żadnego kierowniczego stanowiska, broń Boże, ale jakoś to przeszło.

  • Niezwykle barwna była pani opowieść i myślę, że te dwa miesiące w Warszawie i kilka lat za granicą – to zaważyło na reszcie pani życia, miało znaczenie dla pani.

Wszystko ma znaczenie. Za granicą nie byłam tak długo, bo od 1944 do 1947, wróciliśmy dosyć wcześnie.

  • Jednym słowem – udało się znaleźć spokojną przystań.

Tak. W pewnym sensie tak. Teraz mam dwie córki, dwóch wspaniałych wnuków – już na stanowiskach, urządzonych. Mam prawnuki.

  • Czy wnukowie znają całą historię Powstania? Interesują się?

Tak. Starszy – Grzegorz – wszystkie moje pamiątki są już u niego. Nie chciał wprost powiedzieć, że jak babcia umrze, to wszystko się tu rozniesie. Ale sama powiedziałam: „Grzesiu, jak cię to interesuje, to weź to wszystko, przechowaj. Kiedyś to może mieć znaczenie dla historii”.

  • I będzie miało, bo młodzi ludzie są ciekawi…

A on odnosi się z szacunkiem do Powstania, do wszystkich wspomnień.

  • Doceniają to, co pani zrobiła.

Pożyczył mi książkę z dedykacją [autora Kazimierza Leskiego] dla mnie, [którą mu sama podarowałam]. Był uprzejmy mi pożyczyć. „Ale babcia mi to odda?”. – „Oddam ci wszystko”. – „Ale żeby nie zniszczyć legitymacji, babciu, bo to jest unikalna rzecz taka legitymacja!”. – „Co ty powiesz?”.

  • To wszystko jest unikalne. Dziękuję pani serdecznie.
Warszawa, 27 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Krystyna Jastrzębska Pseudonim: „Kalina” Stopień: komendantka łączniczek, st. sierżant, podporucznik Formacja: Zgrupowanie „Sławbor”, Batalion „Miłosz” Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter