Krystyna Kabzińska „Krzna”

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Kabzińska, „Krzna”. W czasie Powstania [działałam] w Elektrowni Warszawskiej w Zgrupowaniu „Krybar”.

  • W jakim okresie?

Od 1 sierpnia do 6 września. Później w Śródmieściu w Batalionie „Iwo–Ostoja”, do końca Powstania.

  • Bardzo proszę o małą retrospektywę, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

1 września zapamiętałam doskonale, dlatego że razem z siostrą o dwa lata starszą szykowałyśmy się do szkoły. Dla niej to miał być dzień wyjątkowy, ponieważ w czerwcu ukończyła szkołę podstawową i miał to być pierwszy dzień w nowym gimnazjum, do którego już zdała egzamin i czekała tylko na rozpoczęcie. W rodzinie był jeszcze brat, który urodził się w 1938 roku, czyli duża różnica wieku między nami. Pamiętam moment, jak weszłam rano 1 września do sypialni rodziców. Ojca nie było, była tylko mama, tuliła brata do siebie i mówiła: „To jest wojna”. Było bardzo wcześnie rano, może nie o piątej, ale w którymś momencie wiadomość dotarła, mam ten moment w oczach.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

To jest ważne dla dalszego opowiadania o Powstaniu. Na ulicy Czerwonego Krzyża 4, czyli dzisiaj to jest ulica równoległa do mostu Poniatowskiego, Średnicowego. Natomiast wówczas zaczynała się na rogu alei 3 Maja, tuż przy moście Poniatowskiego i załamywała się w momencie, tak jak teraz dalsza część. Teraz w ogóle nie ma fragmentu miejsca, przy którym mieszkaliśmy, przechodzi tamtędy ulica Kruczkowskiego. Dokładnie. Tak że jak czasem mówię, że mieszkałam na rogu ulicy Czerwonego Krzyża i 3 Maja to ludzie mi mówią: „Nie ma takiego rogu”, więc nie ma, ale był.
Wrócę do tego później przy omawianiu Powstania, dlatego że to były cztery domy między dwoma mostami – Poniatowskiego i Średnicowego. To był [punkt] strategiczny dla Niemców.

  • Tam gdzie szpital solski jest teraz?

Tak, tylko na tyłach szpitala, dokładnie. Szpital był w rękach Niemców, był to duży niemiecki wojskowy szpital, więc myśmy w momencie wybuchu Powstania byli ze wszystkich stron otoczeni Niemcami i wydostanie się stamtąd było trudne. Tak że pierwszy dzień września zapamiętałam doskonale.

  • Czy były inne symptomy oprócz faktu, że mama powiedziała, że to jest wojna? Czy były naloty? Czy były szkody?

Chyba niedługo rozległy się sygnały alarmowe, które – ponieważ było wiadomo, że wojna może nadejść – znałam z prób. W każdym razie nie było... Nalotu nie pamiętam, znaczy natychmiastowego w pierwszych dniach, natomiast alarmy [były].
Moja mama pracowała, była magistrem farmacji, pracowała w aptece. Wychodziła do pracy, a my zostawaliśmy ze służącą, z nianią.
6 września ojciec dostał wezwanie, był u pułkownika Umiastowskiego, opuścił Warszawę. Zostaliśmy bez pełnej opieki. Ojciec był oficerem rezerwy i miał wielki żal do życia, że nie został powołany do wojska i że nie wyszedł z wojskiem, tylko z ludnością cywilną. W tej sytuacji niedługo później, kiedy naloty były coraz silniejsze, ojca nie było, mamy obowiązkiem, bo to była jednak służba zdrowia, było być w pracy i w razie potrzeby służyć pomocą. Wobec tego mama przeniosła nas wszystkich, całą trójkę ze służącą do [schronu Ambasady Brytyjskiej, zlokalizowanej obok apteki, w której mama pracowała], bo pracowała w aptece na rogu Smolnej i Nowego Światu. Apteka ocalała, istnieje do dzisiaj, ma piękny wystrój. Na podwóreczku, które przylega do apteki w Pałacyku Zamoyskich mieściła się Ambasada Angielska przed wojną. Ambasada się ewakuowała, tak że cały personel wyjechał, pałacyk stał pusty i miał znakomite schrony. Mama nas umieściła w schronach pod opieką służącej. Tam było gotowane jedzenie, a sama była tuż przy nas, [bo obok] pracowała.

  • Jednym słowem opuściliście swoje mieszkanie?

Opuściliśmy nasze mieszkanie właśnie z tego względu, że mama, musząc pracować, nie miała z nami kontaktu, nie było wiadomo, co się może stać w którejś chwili. Nie wolno nam było wychodzić ze schronu. Oczywiście wymykałyśmy się z siostrą na podwórko. Ale [przebywałyśmy głównie] w dużym, betonowym schronie budowanym specjalnie...

  • Czy tam było więcej osób?

Więcej, ale nie pamiętam już dokładnie, jak to było. Nie było bardzo dużo, nie było natłoku ludzi, ale były osobne pomieszczenia. Myśmy zajmowali jedno pomieszczenie i w innych też byli ludzie, ale dokładnie nie pamiętam.

  • Jak długo to trwało?

Gdzieś po dziesiątym, może koło piętnastego [września] mama nas przeniosła i do końca, do kapitulacji Warszawy byliśmy w schronie. Z tym że tak jak mówię, były chwile ciszy, bombardowań... różnie. Potem bombardowania się coraz bardziej nasilały. Wychodziłyśmy oczywiście, ale pod opieką dorosłych.
Pamiętam niedzielę, to musiało być w drugiej połowie, po 15 września. Kuzynki mamy mieszkały na Krakowskim Przedmieściu blisko Placu Zamkowego. Mama ze mną postanowiła kuzynki odwiedzić. Szłyśmy Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem i na Krakowskim Przedmieściu doskonale pamiętam gdzie, bo mniej więcej naprzeciwko kościoła wizytek, troszeczkę dalej, rozpoczął się alarm. Wszyscy musieli się schować do bramy. W bramie było bardzo [dużo] ludzi, rozpoczęła się dyskusja polityczna, głównie czy da się utrzymać Warszawę, czy skapituluje, kiedy skapituluje... Ponieważ byłam przemądrzałym dzieckiem, to się odezwałam: „Moja mama mówi, że Niemcy niedługo wejdą”. Na to zostałam kopnięta w kostkę przez mamę i tego nie zapomnę, bo na ogół nie byłam karcona. Tutaj się zorientowałam, że widocznie nie w porę się odezwałam. Byłam bardzo patriotycznie nastawiona i uznałam, że niewłaściwe jest podejście mamy tak mówić i nie omieszkałam się podzielić z przypadkowymi ludźmi w bramie. Nie było tak, że zupełnie żeśmy ze schronu nie wychodziły, ale w zasadzie życie w większości upływało w schronie i największe bombardowanie dało się zauważyć w schronie.

  • Bombardowanie w jakiej okolicy?

To była cała Warszawa, 25 albo 26 września. Bombardowanie Warszawy było dosłownie jak później utarło się mówić, dywanowe. Nawet schron się trząsł, z tym że akurat bomby nie uszkodziły ani pałacyku, ani okolicy.

  • Potem była okupacja. Jak było zorganizowane życie? Poszła pani gdzieś do szkoły?

Uczyłam się i bardzo często mówię, kiedy tylko mam okazję, to mój ulubiony temat i dotyczy późniejszego państwa polskiego, państwa podziemnego i doskonałej organizacji życia cywilnego, a między innymi szkolnictwa. Akurat moja szkoła podstawowa nazywała się powszechna. Budynek został zniszczony we wrześniu, więc nie od razu można było zorganizować naukę w samej szkole. W pierwszym roku 1939/1940 [przez] pół roku byłam w innej szkole, pół roku w innej. W następnym roku zorganizowała się szkoła, do której poprzednio uczęszczałam i do końca Powstania nie miałam ani jednego dnia przerwy w szkole, bo Niemcy oczywiście nakazali zamknięcie wszystkich szkół średnich. Można było [prowadzić] tylko szkoły powszechne i zawodowe jak były później, wobec czego trzeba było kamuflować naukę na poziomie gimnazjalnym czy licealnym. Tak samo moja siostra. Dosłownie od początku roku – w czerwcu skończyła szkołę podstawową.

  • Siostra miała na imię Barbara?

Barbara. Przeniosła się do Gimnazjum imienia Słowackiego, a więc we wrześniu rozpoczynałaby naukę w zupełnie nowej szkole. Mimo to już w szkole nauka została zorganizowana natychmiast w październiku, już uczennice Słowackiego w zależności od klasy, od poziomu miały zorganizowaną naukę, ponieważ tamten gmach zajęli Niemcy. W każdym bądź razie były pewne trudności. Uczennice nowe z pierwszej gimnazjalnej zostały rozmieszczone w innych szkołach, które funkcjonowały też pod przykrywką i ona trafiła do szkoły Roszkowskiej-Popielewskiej na krótko. W każdym razie ani ona, ani ja, nie miałyśmy żadnej przerwy w nauce. To była Warszawa.
Jeżeli chodzi o mnie, o szkołę, to było tak zorganizowane, że przed wojną szkoła powszechna była sześcioletnia i tylko na wsiach istniała siódma klasa, jeżeli ktoś kończył na tym edukację. Natomiast tutaj automatycznie wprowadzono do szkół powszechnych klasę siódmą, która była traktowana jako pierwsza gimnazjalna. Tak że pierwszą gimnazjalną [zaliczyłam] normalnie [w szkole] powszechnej. Tylko historia, łacina były dodatkowo na kompletach i to nawet u mnie w domu się odbywało, tak że tak jak mówię – jakby nie było wojny jeśli chodzi o szkolenie, o wychowanie. Moja siostra zginęła w czasie Powstania i przed Powstaniem była w pierwszej licealnej, tak że jeszcze rok miałaby do matury.
Jeżeli chodzi o organizację szkolnictwa i w ogóle pomocy społecznej to tu życie, tak jak pamiętam, było zorganizowane. Oczywiście już na to przedtem zwracałam [uwagę], mówiłam o tym, że jeżeli chodzi o mnie czy o rodzeństwo, życie było zorganizowane przez rodziców. Ojciec wrócił z wędrówki dużo wcześniej, tylko że po drodze rozchorował się ciężko na żołądek i wędrówka piesza gdzieś w nieznane była bezsensowna, więc po prostu po jakimś czasie wrócił piechotą do Warszawy. Od początku miałam komfortową sytuację, bo miałam dwoje rodziców, podczas gdy ojcowie moich koleżanek byli przeważnie gdzieś w niewoli, albo za granicą z wojskiem. Traktowałam to jako sytuację korzystną losowo.

  • Nastał rok 1944 i już się zaczęło Niemcom coraz gorzej powodzić. Pani wtedy się włączyła do konspiracji?

Nie, wcześniej. Właśnie chciałam mówić jeszcze czym [ponadto zajmowały się] szkoły. W warszawskich szkołach zorganizowanych odtworzono od pierwszych dni września czy października 1939 roku harcerstwo, które w nich istniało przed wojną, dobrze funkcjonowało. Moja siostra już od października była w harcerstwie, wciągnięta początkowo powoli, potem się to rozkręcało i niestety bardzo jej zazdrościłam, ale ze względu na wiek [nie mogłam] jeszcze [należeć do drużyny]. Dopiero od 1942 roku, czyli dosyć wcześnie, też wstąpiłam do harcerstwa.
  • Jak wyglądały wasze zajęcia?

To było ciekawe, chętnie o tym mówię, dlatego że nie były to „Szare Szeregi”, tylko Harcerstwo Polskie, które istniało w bardzo małym wymiarze w związku z tym było dosyć elitarne. Istniało też poza Warszawą. Na przykład we Lwowie było silnie rozwinięte, ale w sumie liczono nas na około trzech tysięcy w skali krajowej, tak właśnie się złożyło.
Na początku zaczęło się od nas dwóch z dziewczyną z harcerstwa, potem coraz [więcej] przybywało [panien], a potem bardzo szybko zostałam zastępową. Miałam swój zastęp, który całkowicie [składał się] z koleżanek z mojej klasy gimnazjalnej.

  • Nie było trudności ze spotykaniem się, ze zbiórkami?

Nie. Uważam, że z niczym nie było trudności właśnie tak jak mówię, dzięki [dobrej organizacji. Warszawa] to duże miasto, wobec tego dosyć łatwo było się poruszać, bo co innego w małej miejscowości, jak każdy patrzy, wszystko widzi, ale tutaj... Poza tym było to bardzo powszechne. Spośród moich znajomych koleżanek, kolegów, rodziny najbliższej wszyscy byli w konspiracji.

  • Ale mowy nie było na przykład o mundurkach?

No nie, to już w ogóle nie. Znaczy to ciągle nie było gimnazjum, tylko chodziłam do szkoły bieliźniarskiej. Pod przykrywką bieliźniarskiej szkoły toczyły się normalne lekcje w budynku szkolnym. Tak samo moja siostra, chodziła też do Słowackiego, ale [to była oficjalnie szkoła czapnicza]. Były różne formy.

  • Czy uczono was czegoś przydatnego?

Zawodu? Tak. Ponieważ szkoła była zarejestrowana oficjalnie, więc miałyśmy przymusowe praktyki letnie w firmie niemieckiej Tebensa i w jednym roku szyłyśmy koszule flanelowe. Nigdy bym dla siebie takiej szkoły nie wybrała, bo miałam antytalent do szycia, tak że spełniałam najgorsze posługi, znaczy coś co już chyba nie wymagało żadnego talentu. Bo to [praca] taśmowa, więc znakomite koleżanki wszywały kołnierzyki, bo to było bardzo trudne. W drugim roku szyłyśmy już spodnie wojskowe i to w ogóle przekraczało moje umiejętności, naprawdę. Nawet nie mówię, że sabotowałam, ale niczego nie uszyłam, bo nie umiałam się z maszyną uporać.

  • Czego was uczono w harcerstwie?

W harcerstwie jak w harcerstwie. Jeśli chodzi o Harcerstwo Polskie, to powstało z grupy harcerzy o orientacji katolicko-narodowej. Rzeczywiście zadaniem tego harcerstwa było wychowanie, więc głównie zbiórki miały na celu prawo harcerskie, nastawienie wychowawcze, ale nie tylko, bo jeszcze gry, zabawy żeśmy organizowały i umiejętności rozwijające. Ale niczym się nie różniło.

  • Ale czegoś się pani nauczyła, co się pani później przydało?

Jestem harcerką do dzisiaj, znaczy w sensie, że nigdy się nie spóźniam, naprawdę. [...] I rzetelność. Od nas po prostu... To nie to, że nas tego uczono. Uczono nas, że powinnyśmy od siebie wymagać i mnie to zostało. Jak napisałam w biogramie siostry, że była harcerką z ducha, to recenzent nie [będąc] harcerzem i napisał mi: „Co to znaczy?”, oburzył mnie. Jak można nie rozumieć? Harcerstwo było i jest formacją wychowawczą.
Jeżeli chodzi o Harcerstwo Polskie to był duży nacisk, żeby młodzież nie była angażowana w sprawy wojskowe. Powyżej osiemnastu lat tak, ale do osiemnastu lat, tak żeby karabin dać dziecku w rękę, to uważano za zbrodnię. Tym bardziej że po pewnym czasie, po pięciu latach okupacji było wyraźne, że wojna wpływa na młodzież demoralizująco, więc chodziło o to, żeby [temu] zapobiegać. To samo było zresztą w ZHP, tylko tam więcej było może starszyzny, ale tendencja i dyskusja była ta sama: czy harcerz to żołnierz, czy nie? Ale ponieważ moja siostra też była harcerką, to pierwsza [została] łączniczką...

  • Jeszcze w czasie okupacji?

Jeszcze w czasie okupacji [była] łączniczką Anny... nie przypomnę sobie [nazwiska], bo zawsze się mówiło „Hanka”. Nawet nie wiem, czy znałam nazwisko. „Hanka” była najpierw hufcową hufca Mokotów, potem była pełnomocnikiem WSK w okręgu Warszawa, pełnomocnikiem do spraw harcerstwa. Moja siostra była jej łączniczką, potem awansowała. Przeszła do kontrwywiadu i odstąpiła to miejsce mnie. Tak że bardzo wcześnie...

  • Od kiedy pełniła pani funkcję łączniczki?

Od 1943 roku, od jesieni także 1943 i 1944 [rok], do Powstania. Rzecz polegała na tym, że „Hanka” mieszkała też na Czerwonego Krzyża naprzeciwko i po prostu u nas była jej skrzynka. Wieczorem chodziło się odnieść pocztę, która [przychodziła] do niej właściwie, tylko na nasz adres, [a w drodze powrotnej] zabierało się od niej pocztę do rozniesienia.

  • Daleko to było?

Nie, to było naprzeciwko. Mieszkałam na Czerwonego Krzyża 4, a to było Czerwonego Krzyża 5. To był maleńki, kolejarski domek zaraz przy moście, przyklejony prawie do mostu Średnicowego. Trzeba było przejść na drugą stronę i właśnie było z tym wygodnie, że w ostatniej chwili przed godziną policyjną jeszcze można było sprawy załatwić. Jako łączniczka „Hanki” jeździłam po całej Warszawie. Były stałe punkty, ale to była cała Warszawa, wszystkie dzielnice, bo ona się [miała szerokie kontakty]. Woziłam przesyłki, nie wiem, co było w środku, ale pamiętam doskonale, że jej pseudonim był na wierzchu. Mam dosłownie w oczach zapis jej pseudonimu „Hanka” w cudzysłowie.
Raz byłam kurierką do Ostrowca Świętokrzyskiego. To było dla mnie duże przeżycie, oczywiście w domu było źle widziane przez rodziców, bo moja... nie nasze zaangażowanie [wiązało się z większym zagrożeniem]. Tak to wyglądało.
Były już różne poważne szkolenia... nawet kurs samochodowy skończyłam, znaczy część teoretyczną. Nie mogę sobie przypomnieć co to była za szkoła, już dawno się męczyłam... zawodowa szkoła męska, mechaniczna. Tam się odbywały nawet ćwiczenia, coś nitowaliśmy, coś się polerowało. Po zakończeniu kursu było nawet ognisko, [umownie] nazywało się „ognisko”. Znaczy były kawałki drewna, latarka na czerwono przysłonięta i dużo nas było. Jak pamiętam, w salce szkolnej było nas chyba ze dwadzieścia osób. Czyli konspiracja była lekko, ledwo przykryta. Ale nie było żadnych wpadek, bo to jednak była bardzo młoda młodzież, co jeszcze nie zwracała uwagi ani podejrzeń. Co innego chłopak osiemnasto-, dziewiętnastoletni to pewnie zwraca uwagę. No i tak dotarłam do Powstania.

  • Jak zapamiętała pani godzinę „W”?

Zapamiętałam do końca życia i przez długi czas byłam tak pełna goryczy, [miałam pretensje], głównie do swojej zwierzchniczki, dlatego że... A, jeszcze w lipcu byłam na obozie harcerskim w Izabelinie. Nie pamiętam, chyba dwa tygodnie, tuż przed pierwszym, w ostatnich dniach lipca wróciliśmy z obozu. Tam konspiracji żadnej nie było. Natomiast było wiadomo, że Powstanie [wybuchnie w ciągu najbliższych dni]. Oczekiwało się na przydział, na miejsce, na zawiadomienie.
Otóż tak wyglądała sytuacja w domu na Czerwonego Krzyża 4: moja siostra razem z przyjaciółką 1 sierpnia w godzinach przedpołudniowych rozwoziły paczki rikszą. Było zimno i lał deszcz. Były zmoknięte, zziębnięte. Przyszły do domu, też oczekując, że lada chwila ktoś je chyba zawezwie. Byłam w domu [razem z moim bratem ciotecznym], który mieszkał piętro niżej, wtedy już [był studentem] Szkoły Głównej Handlowej, [działał] w konspiracji. Został zmobilizowany chyba na pięć dni przed Powstaniem na ulicy Tarczyńskiej. Mieli zdobywać koszary esesowskie, po czym alarm powstańczy został odwołany i zwolnili ich do domu. Wrócił i oczekiwał na ponowne wezwanie. Właśnie rozpoczęło się Powstanie o piątej godzinie. Dozorca zamknął bramę i tak jak mówiliśmy: jeden most, drugi most, szpital niemiecki na tyłach domu broniony, bo przed szpitalem cały czas w czasie wojny stały posterunki. [Szpital] był otoczony kozłami, zasiekami z drutu. Nie było mowy, żeby drgnąć, żeby wyjść. Ojciec był z nami, a mama, [która też była z nami] – może ważna informacja – [martwiła się o brata], który miał już może pięć lat z kawałkiem [i] był na wakacjach [poza Warszawą, uznała], że jak ma być Powstanie, to rodzina powinna być razem. Pojechała po brata, żeby go przywieźć do Warszawy, ale [wybrała się za późno], że już nie zdążyła [wrócić na godzinę „W”, tak że [wybuch Powstania zastał mnie i siostrę] tylko z ojcem. Chodziliśmy od okna do okna, bo były na dwie strony balkony i nadsłuchiwaliśmy, co się dzieje. W pewnym momencie zobaczyliśmy przez okno polską flagę wywieszoną na budynku bliżej Wisły, ale dokładnie nie wiedzieliśmy, co to mogło być. Polska flaga już 2 sierpnia, a my zamknięci. Wtedy znienawidziłam wszystkie kobiety, które po drodze w konspiracji były przywódczyniami, za tę sytuację, bo nie było wiadomo, co będzie dalej. 3 sierpnia o czwartej rano obudził nas ojciec. Była z nami jeszcze przyjaciółka mojej siostry. Obudził nas i prosił, żebyśmy położyli się przy drzwiach balkonu od Czerwonego Krzyża tak, żeby nie być widocznymi i patrzyli, co się dzieje na ulicy. Otóż załoga niemiecka z karabinami pod przeciwległą ścianą po przeciwnej stronie ulicy opuszczała szpital, odchodziła ze szpitala. Przeszli gdzieś szurając butami. Wtedy nie wiem, kto już otworzył bramę, [a potem] otworzyły się wszystkie bramy – w naszym domu, w sąsiednich dwóch domach, naprzeciwko i zewsząd wysypała się młodzież. Nawet spod trójki [wyszedł] cały sznur młodzieży. Widocznie mieli tam miejsce zbiórki i ich zastało Powstanie.

  • Co pani zrobiła?

Wszyscy, to znaczy moja siostra, jej przyjaciółka, ja i brat [cioteczny] wybiegliśmy razem, już nawet nie patrząc, i okazało się, że szpital jest zupełnie pusty. Ponieważ to była już linia frontu, Niemcy jak się zaczęło Powstanie wyewakuowali rannych i chorych ze szpitala i go opuścili. Zrobiła się ziemia niczyja. Wtedy pędem pobiegłyśmy w kierunku flagi, bo logika wskazywała, że tam musi być [teren zdobyty przez Powstańców]. Flaga była na Elektrowni, więc wszystkie znalazłyśmy się w Elektrowni. To był piękny moment, bo najstarszą z nas była przyjaciółka mojej siostry. Wpadłyśmy do budynku administracyjnego, który jest na Tamce. Tam był oficer i Halka, przyjaciółka mojej siostry... stanęłyśmy we trzy w szeregu na baczność i ona nas zameldowała: trzy łączniczki zgłaszające się do służby. Ponieważ Elektrownia została zdobyta już pierwszego dnia wieczorem, to było wielkie osiągnięcie powstańcze, ale nie mieli służb, [pomocy sanitarnej], tak że natychmiast nas przyjęli.

  • Przydałyście się bardzo?

Tak. [Oficer] odesłał siostrę moją i [jej przyjaciółkę „Halkę”] do dowódcy Elektrowni, [który] je zaraz przyjął na swoje łączniczki, a mnie zostawił przy plutonie, bo to był jedyny pluton w budynku administracyjnym. Wszystkie inne plutony znajdowały się na terenie zakładu Elektrowni, więc trochę oddalone. [Mnie przydzielono łączność] z dowódcą plutonu i tak zostałam z nimi do końca.
  • Jak wyglądała sytuacja w Elektrowni?

W Elektrowni sytuacja była szczególna i warto o tym mówić, ale to jest może nawet powszechnie znane. Elektrownia w tej chwili nie działa już, ale budynki istnieją. Ona jest na Wisłostradzie, czyli dotykała do Wybrzeża Kościuszkowskiego. Kiedy została zdobyta 1 sierpnia i bardzo bohatersko, ale [według zaplanowanego scenariusza – było to] jedno z największych zdobyczy Powstania, które przebiegały dokładnie tak, jak były w konspiracji zaplanowane. Każdy wiedział, co ma zdobywać, bo tu się od środka [organizowało]. W Oddziale Elektrowni [stacjonowali jej] pracownicy, którzy już dawno wiedzieli, gdzie stanąć, znali teren i Elektrownię przejęli. To był bastion, bastion na Powiślu, który chronił właściwie całą [dzielnice] od strony Wisły, to znaczy Tamka, Solec, Dobra... ulice u podnóża Uniwersytetu Warszawskiego były wszystkie we władaniu powstańców załogi Elektrowni. Natomiast tu, gdzie był Szpital na Solcu, to była matka ziemia niczyja. Mosty były bronione przez Niemców, tak że przejście pod mostem Średnicowym czy Poniatowskiego było niemożliwe. Ale do mostu można było dojść, z tym że nie było ani wojska niemieckiego, ani nie bronili też powstańcy. To, że myśmy się stamtąd wyrwali, cała młodzież się wyrwała na początku sierpnia, to się skończyło dla nas szczęśliwie, bo mniej więcej w połowie sierpnia Niemcy wkroczyli, znaczy już tam przychodzili przedtem, dom był już częściowo zniszczony...
W połowie sierpnia przyszli – nie wiem dokładnie którego dnia – i wygarnęli całą ludność, która tam mieszkała i ludność, która nie przeniosła się nigdzie, tylko tam została z dziećmi małymi. uwięzili w Muzeum Wojska w alei 3 Maja. Wtedy się nazywało aleja 3 Maja, teraz to Aleje Jerozolimskie, w każdym razie w budynkach i to było bardzo tragiczne. Stamtąd wywieźli do obozów. Część ludności stamtąd, w ogóle z Powiśla była wykorzystywana jako osłona przed czołgami.

  • Żywe tarcze?

Tak, to było tragiczne. Ci którzy to przeżyli to... przeżyli strasznie. Właściwie gdyby nie szczęśliwy moment, że Niemcy stamtąd odeszli i opuścili szpital, to prawdopodobnie bym w Powstaniu, ani nikt z nas nie brał udziału i nie wiadomo, jakby się dalej potoczyło.

  • Powracając do Elektrowni, czy pamięta pani akcje, których była świadkiem?

[…] W akcjach, które miały miejsce w sierpniu – dwukrotnie był zaplanowany i [następnie przeprowadzony], atak Zgrupowania „Krybar” […] na Uniwersytet Warszawski. Ponieważ Uniwersytet Warszawski był w rękach Niemców, [którzy] paraliżowali ruch na Powiślu, mając go w polu ostrzału – akcje […] nie dały rezultatów, ale nie brałam w nich udziału, bo nasz pluton [w nich nie uczestniczył], brały udział inne plutony. Natomiast Elektrownia i część Powiśla była nieustannie ostrzeliwana ze wszystkich możliwych stron: [od strony] Wisły, z mostu kolejowego, z działa kolejowego, ze wszystkich mostów, z Kierbedzia... Naprawdę, [zakład] z każdej strony był trzymany pod ostrzałem. Ale właściwie to był obszar pełnej wolności. To co było niezapomniane i wszyscy o tym mówią, to był wybuch poczucia wolności i swobody. Wszędzie wisiały flagi, życie było wspaniale zorganizowane od początku. [...]

  • Dzięki komu?

Dzięki władzom wojskowym i cywilnym. Wojskowym, czyli [dowództwu zgrupowania] „Krybara”, i cywilnym. [Władze cywilne powstały spośród ludności napływającej z innych dzielnic Warszawy, którzy przybyli w poszukiwaniu] miejsca, mieszkania, [i środków do życia]. Naprawdę natychmiast, nie wiem, skąd to było brane, ale każdy miał możliwość dostania posiłku, dzieci były otoczone szczególną opieką, [otrzymywały] odżywki, mleko w proszku... Dokładnie nie wiem, ale wiem, że tak naprawdę to wyglądało i w miarę postępów niemieckich w zdobywaniu kolejnych dzielnic, to oczywiście coraz więcej ludności napływało na obszar Powiśla.

  • Jakie było pani zadanie jako łączniczki? W jakim rejonie pani służyła, tylko Powiśla?

Bardzo nudne, to znaczy na przykład moja siostra... One były łączniczkami „Cubryny”, czyli komendanta, i miały duże i rozległe obowiązki. Natomiast łączność [mojego] plutonu z [innymi była] właściwie żadna i [uczestniczyliśmy w] niewielu akcjach, wyjścia poza budynek. Na Smulikowskiego był warsztat produkujący broń, głównie filipinki, granaty. [Było nawet monotonnie]. Chodziło się gdzieś po granaty, coś się przynosiło, ale wszystko odbywało się w miarę w spokojnej atmosferze. Na przykład na 15 sierpnia byliśmy w kościele Świętej Teresy. Szeregami [poszliśmy z Elektrowni na mszę świętą. Walki powstańcze toczyły się poza naszym rejonem].

  • Na Tamce?

Na Tamce. Szłam obok dowódcy cała dumna. Pamiętam też doskonale moment, kiedy szłam gdzieś po coś wysłana Tamką, dosłownie górą, [chodnikiem], bo były też przejścia powybijane [wśród gruzów]. Ale były obszary, kiedy liczne ostrzały nie wychodziły, można było normalnie iść ulicą Tamką. Kolega mnie zatrzymał i powiedział: „Popatrz”. Kazał mi podnieść głowę do góry. Był gdzieś koniec sierpnia, pewnie ostatnie dni sierpnia po dwudziestym, kiedy Niemcy wykańczali Stare Miasto. Myśmy stali na Tamce i patrzyli, jak samoloty niemieckie zrzucają bomby na Stare Miasto, jeden samolot za drugim. Przecież nie było żadnej obrony przeciwlotniczej. [Samoloty leciały tuż nad domami Powiśla, by zrzucić bomby na Starówkę. Czuliśmy grozę, ale nie byliśmy w rejonie bombardowań]. Myśmy stali normalnie na ulicy z zadartymi głowami. Potem jak Niemcy zdobyli Stare Miasto podjęli nagły i gwałtowny szturm na Powiśle, to w zasadzie Powiśle padło w dwa dni. Wycofaliśmy się z Powiśla.

  • Jak wyglądało wycofanie się?

Wyglądało tragicznie, dlatego że nie wiem w ogóle kto wydawał rozkazy, bo w ostatnim dniu na Powiślu z niewielką grupką z naszego oddziału byłam wysłana na ulicę Dobrą. Co myśmy mieli na ulicy Dobrej zrobić, nie wiem, bo byłam z dowódcą grupki, zastępcą dowódcy plutonu, więc jakie miał rozkazy, trudno powiedzieć. W każdym bądź razie jak poszliśmy na Dobrą, to już szliśmy przejściami przez domy i domy były absolutnie puste. Naprawdę dobrze nie wiem, kto wydał rozkaz, ale musiał być rozkaz ewakuacji dla ludności cywilnej, bo szliśmy piwnicami, poprzebijanymi dziurami i nie było nikogo. Było absolutnie pusto i trwało wtedy bardzo silne bombardowanie. Nie wiem nawet w którym momencie i na skutek czego [wydano rozkaz ewakuacji], później to już można było powiązać. Nigdzie nie jest dobrze napisane, czy podjęcie decyzji o wycofywaniu się wojska z terenu Powiśla zapadło przed zbombardowaniem Elektrowni, czy na skutek bombardowania. W każdym razie w momencie silnego bombardowania, było dosłownie tak jak wtedy, [gdy] oglądaliśmy samoloty, to tak samo było, [tyle, że tym razem bombardowano Powiśle]. Myśmy stali w bramach, to były stare domy bardzo silnie zbudowane, tylko wszystko się sypało naokoło, ale nie zasypywał nas gruz. Po bardzo silnym bombardowaniu dowódca grupki wysłał mnie do Elektrowni, żeby się zorientować, co się dzieje. Ponieważ wszystko nagle ucichło, nic nie było bombardowane, nikt nigdzie nie strzelał, to na Tamce wyprostowałam plecy i po prostu szłam w kierunku Elektrowni. Przed kościołem Świętej Teresy, czyli nie dochodząc do Elektrowni – a była cisza ogromna, [dłuższy czas nie spotkałam żadnego człowieka, aż zobaczyłam] kolegę. Miał obłęd w oczach. Szedł sam jeden i mnie zatrzymał, znaczy wziął mnie za rękę i coś do mnie mówił, ale dziwnie bełkotał. Okazało się, że nie słyszy, bo był kontuzjowany, więc nie mogłam się z nim w ogóle dogadać, co się stało, skąd on się tu wziął sam jeden? [Poszliśmy razem trzymając się za ręce]. Wróciliśmy do mojego oddziałku [na ulice Dobrą], on tam zdawał relację zastępcy dowódcy mojego plutonu i okazało się, że już Elektrownia jest zbombardowana.

  • On był świadkiem, widział to?

Był świadkiem. Był nawet tam zasypany i jakoś się wydostał. [Został sam], już nie było wojska. [Takie było jego odczucie, bo wkrótce okazało się, że] całe dowództwo jednak przeżyło. Czyli po zasypaniu, po bombardowaniu opuszczono Elektrownię i cały fragment Powiśla. Wtedy myśmy wyszli, on chyba powiedział, gdzie jest miejsce koncentracji.
Moja siostra zginęła właśnie w momencie bombardowania Elektrowni, ponieważ komenda mieściła się w dużym schronie pod kotłownią. Schron został zasypany, [a uwięzieni próbowali się wydostać], znam to już z relacji. Ona widocznie [nie mogła się wydostać o własnych siłach]. Czy tak była zasypana, że nie mogła się łatwo uwolnić. W każdym bądź razie jako jedna z ostatnich wyszła stamtąd, spod gruzów i wtedy została postrzelona przez żołnierza niemieckiego już z bardzo bliska w głowę. Doszła jeszcze do budynku administracyjnego, tam był punkt sanitarny, [jednak] już nikogo nie [zastała]. Później ją znalazł mój ojciec ranną, nieprzytomną i przeniósł ją do szpitala na Foksal. Była jeszcze wykonana trepanacja czaszki, a potem szpital spłonął. To ostatni ślad po mojej siostrze.
[Mój oddział przeszedł] na górę, to znaczy dokładnie do Konserwatorium, gdzie był punkt zborny, było mnóstwo żołnierzy kłębiących się nie wiadomo właściwie z jakich oddziałów. Ze wszystkich.

  • Na ulicę Chopina?

To jest Okrąg.

  • Okrąg.

Tak. Dokładnie w tym samym miejscu było Konserwatorium przed wojną i budynek jeszcze stał. Potem mnie wysłano z meldunkiem. [Do szpitala] na Konopczyńskiego. Jak wróciłam, to budynek już był zawalony, ale gdzieś czekali na mnie, więc odnalazłam swój oddział. Zostałam tak jak stałam, […] dosłownie w jednej zmianie bielizny, w jednym ubraniu, które miałam na sobie, i nic więcej, bo wszystko [co miałam w niewielkim plecaczku] zaginęło pod gruzami Konserwatorium. [Najbardziej mi było szkoda dzienniczka z Powstania], bo naprawdę zapisywałam dzień po dniu, [ale niestety też zginął]. Nie byłam przepracowana w I plutonie i bardzo długo [mogłam pozwolić sobie na pisanie relacji]. Potem na przykład odnaleziono pod gruzami dziennik Anny Frank i marzyło mi się, że może kiedyś ktoś [odnajdzie mój skarb. Powstańczy dzienniczek najmłodszej łączniczki w Elektrowni].

  • ...odnajdzie pani dziennik?

Ale nie odnalazł się, nikt się nie zgłosił.

  • Co zastaliście w Śródmieściu?

Myśmy jeszcze nawet jedną noc spędzili na Powiślu, to było traumatyczne, chociaż wojska już opuszczały Powiśle. Na Powiślu, bo ktoś tym niewątpliwie kierował, byliśmy wysłani niewielką grupką i dotarliśmy zupełnie spokojnie do Smulikowskiego. W wysokim budynku na ostatnim piętrze coś mieliśmy obserwować, patrzyć, co się dzieje. Ale na pewno nic się nie działo, nikt nie strzelał, była ogromna cisza i rano wróciliśmy z powrotem. Jeszcze resztki żołnierzy się plątały po Ordynackiej i Foksal [z różnych plutonów]. Była dramatyczna rozmowa: co dalej, był cały mój I pluton. Mało się wtedy orientowałam, ale wyłoniły się dwie koncepcje w plutonie: czy przechodzić [do] Śródmieście, czy przechodzić [w rejon] Czerniakowa, ponieważ już w tym czasie „Monter” wydał rozkaz, żeby raczej grupować się na Czerniakowie i ewentualnie nawet przepływać Wisłę i łączyć się tam z Armią Berlinga. To był wybór polityczny. Połowa oddziału postanowiła pójść na Czerniaków. [...] Chyba ośmioro z nas zostało z dowódcą i zastępcą dowódcy przeszliśmy [do] Śródmieścia. Nigdy nikogo nie spotkałam z tych, którzy [przedzierali się w rejon Czerniakowa]. Albo tam zginęli, albo inaczej się ich losy potoczyły, nie wiem. Tak było, że nigdy nikogo mi się nie udało [spotkać]. Poszczególne osoby spotykałam z plutonu, ale to byli ci wszyscy, [z którymi przechodziłam do Śródmieścia]. Były dwa dni bardzo rozpaczliwe.

  • Gdzie było wasze miejsce postoju?

[Panowała ogólna dezorientacja]. Myśmy chodzili z lewa na prawo, z jednego miejsca na drugie po tej stronie Alej. Nocowaliśmy, znaczy nocowaliśmy to trudno powiedzieć, czy to była noc, czy dzień, bo nie mieliśmy w ogóle miejsca. W budynku braci Jabłkowskich – budynek był pusty i spaliśmy na podłodze. […] Chłopcy wyszabrowali coś w sklepie Pakulskich na rogu Chmielnej. Na pewno było słabe wino, ale do jedzenia już nic nie było. Nikt nas nie chciał, dlatego że to był nieduży oddziałek, słabo uzbrojony.
W Śródmieściu były już trudności z wyżywieniem, utrzymaniem, wodą dla tych, którzy byli w oddziałach [tej dzielnicy]. Przyjęcie ludzi [z innych rejonów nie było mile widziane. Do Śródmieścia spłynęły oddziały z innych dzielnic, między innymi ci ze Starówki i Powiśla, którzy nie poszli na Czerniaków].
  • Nie mieliście swojego dowództwa?

[Dowódca plutonu próbował gdzieś nas wcielić]. Gdzieś chodził, załatwiał, myśmy się snuli z miejsca na miejsce. Po dwóch dniach załatwiania i przyjęto nas do Batalionu... według mnie, w mojej pamięci był to Batalion „Iwo”. Naprawdę z książki się dowiedziałam, że to nie był „Iwo” tylko „Iwo-Ostoja”, bo „Ostoja” jakby wyrósł obok „Iwo”. Ale to nie miało znaczenia, bo byli mniej więcej na tym samym terenie i przydzielili nam punkt obrony w narożniku Nowogrodzka, Marszałkowska, Aleje Jerozolimskie. Właściwie punkt obrony na którymś piętrze był na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, ale do miejsca postoju wchodziło się od Nowogrodzkiej po gruzach, nigdy nie wiedziałam, który to był numer Nowogrodzkiej. Tam spędziliśmy czas do końca [Powstania].
Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej byli Niemcy i cekaem mieli umieszczony na domu naprzeciwko nas, więc od czasu do czasu dostawaliśmy broń przeciwpancerną i wtedy strzelaliśmy do cekaemu, nie robiąc żadnej szkody. Zresztą nie było już żadnych ataków Niemców wtedy na ten odcinek.

  • Do kiedy tam przetrwaliście?

Do końca, czyli do kapitulacji. Jako łączniczka nie bardzo miałam co robić, bo nic się nie działo. Znaczy gdzieś od czasu do czasu chodziłam Kruczą przekopami, coś zanosiłam, coś przynosiłam, coś załatwiałam, ale w rezultacie to nie było trudne. Przeważnie siedzieliśmy nie w schronie tylko na parterze. Opuszczone mieszkanie z jednym tapczanem dla całego oddziału i wszyscy walczyli, żeby spać na tapczanie chociaż trochę, bo pozostawała tylko podłoga. [Były coraz większe trudności aprowizacyjne i coraz gorsze nastroje].

  • Czy wiedzieliście, co się w ogóle dzieje w innych miejscach?

Dosłownie wiedzieliśmy tyle, że się nic nie dzieje, bo się już kończyło. Gdzieś może [trwały walki], na pewno [walczyły] inne dzielnice, na przykład Mokotów, Żoliborz. Dochodził Czerniaków, walczył jeszcze, ale tutaj akurat w tym obrębie [panowała cisza]. Tu były bardzo duże zniszczenia wywołane bombardowaniami i „krowami”, które akurat na Kruczą, na Mokotowską były [skierowane]. Było dużo ofiar, później rannych, zabitych. Ogromne zniszczenia domów, ale walk bezpośrednich akurat tutaj nie było. [W Śródmieściu] jeszcze walczyła Politechnika, a tu, w moim rejonie] już raczej nie, było coraz głodniej, [owało] wody, [słowem było] okropnie.

  • Jak wyglądało zakończenie Powstania?

Pamiętam to [dokładnie] dlatego, że kiedy ogłoszono kapitulację, to w pewnym momencie nastała cisza, walki zostały przerwane i trwały rozmowy kapitulacyjne. Siedzieliśmy i czekaliśmy co dalej z nadzieją, że to nie koniec Powstania. Naprawdę, jeszcze była ogromna nadzieja, że jeszcze [Powstanie się dźwignie], bo już zaczęły się zrzuty rosyjskie, że może z tamtej strony [pomogą]. Do końca mieliśmy nadzieję. W pewnym momencie, kiedy akt kapitulacji został dokonany, wtedy dowódca kompanii w Batalionie „Bończa”, którego przedtem w ogóle nie widziałam, zwołał całą swoją kompanię na jedno podwórko. Staliśmy wszyscy w szeregu. Ujawnił swoje imię i nazwisko, zdekonspirował się. Zawiadomił nas oficjalnie o akcie kapitulacji i powiedział, że mamy wolny wybór. Możemy iść do niewoli, albo możemy wyjść z ludnością cywilną. Zaczęły się rozmowy: kto, jak, z kim. To trwało pewnie ze dwa dni.
W Alejach Jerozolimskich był bardzo duży skład porcelany Łapińskich. Były talerze w takiej ilości, że myśmy w ogóle nie zmywali, bo nie było wody, więc każdy z nas miał czysty talerz na następny dzień brany z bardzo dobrze zaopatrzonej piwnicy. Jak zapadła decyzja o kapitulacji, to postanowiono nie oddawać Niemcom przynajmniej amunicji. Różnie ludzie na to patrzą, ale cała przyjemność polegała na tym, żeby do donic, doniczek ze składu wystrzelać amunicję, móc się popisywać jeszcze celnością strzału. Był to fajerwerk, który urządziliśmy na koniec Powstania. Potem wydaje mi się, że większość [postanowiła iść do niewoli] w końcu nas było sześcioro, czy ośmioro z Elektrowni z plutonu I, [byliśmy Powstańcami, a nie cywilami].

  • Jaki to miało związek ze składem porcelany?

Że wystrzelaliśmy, znaczy zniszczyliśmy [amunicję, strzelając do porcelany].

  • Zniszczyliście.

Wyglądało to na wandalizm, ale tak naprawdę najważniejsze było, żeby nie oddać amunicji Niemcom. Poza tym fantazja, żeby postrzelać! Mówię, że mogło wyglądać na wandalizm, ale nie wiedzieliśmy, że Warszawa będzie zniszczona i to wszystko potem i tak na pewno przepadło, spaliło się, czy zawaliło tak, że może Pan Bóg nas rozgrzeszył. Ale to nie był piękny moment, [to była desperacja i odwet, bezsilność, w związku z którą ucierpiały talerze i doniczki].

  • Potem było wyjście.

Potem wyszliśmy. Zadecydowałam o wyjściu do niewoli i wyszłam razem [z oddziałem].

  • Jak wyglądał transport?

Na piechotę do Ożarowa przez Ochotę, Dworzec Zachodni. Broń zdawaliśmy na rogu Koszykowej i Nowowiejskiej. Nazywało się wtedy 6 Sierpnia i do dzisiaj [zachowało nazwę, jeśli] się [nie] mylę. Duże wojskowe bloki, które [wówczas] były zajęte przez Niemców i tam się broń zdawało. Później [trasa wiodła] przez Ochotę, Dworzec Zachodni na piechotę do Ożarowa... Jak dochodziliśmy to po drodze na działkach były pomidory, które fatalnie mi zaszkodziły, ale trudno było się oprzeć, jak w ogóle nie było dwa miesiące świeżych jarzyn.
Dotarliśmy. Docieraliśmy zwartą kolumną z Niemcami, którzy nas pilnowali. Ale jak oddaliliśmy się po pomidory, to specjalnie nie robili wrzasku z tego powodu. Jak przyszliśmy, to już zapadał zmrok. Ludność cywilna stała wzdłuż drogi przed bramami do Fabryki Kabli w Ożarowie (która ostatnio stała się słynna). Wchodziliśmy wzdłuż drogi, [podchodzili miejscowi chłopi] i podawali coś, chleb, jedzenie. Mam w uszach, jak kolega mówi: „»Krzna«, zmykamy”. Dlatego że było już ciemnawo. Ludność [miejscowa] stała [przy drodze] było tak, że przejść, zrobić krok [by wmieszać się], naprawdę nie było trudu. On zniknął. Odmówiłam, bo uważałam, że jak żołnierz to żołnierz – nie ucieka. Prawdopodobnie nie poszedł do niewoli i przeżył. A myśmy spędzili chyba jedną noc w koszmarnych warunkach i później już...

  • Pociągiem do Sandbostel?

Tak. Jeżeli chodzi o mnie, to cały czas miałam szczęście. Trafiłam do obozu z grupą oddziału śródmiejskiego, byli też żołnierze z Mokotowa z Powstania... Sandbostel to był bardzo duży wojskowy obóz jeniecki, bardzo dobrze zorganizowany. To był jedyny obóz tak zwany główny, przejściowy, w którym długo byłam. Podczas gdy inne koleżanki i z innych formacji wychodziły do niewoli, były przerzucane z jednego do drugiego obozu, kilkakrotnie zmieniały [miejsca pobytu], a ja cały czas do lutego byłam w obozie Sandbostel, właściwie w nienajgorszych warunkach. Dlatego że to był duży obóz jeniecki, jeńcy różnych narodowości zaopatrywani przez Polski Czerwony Krzyż w paczki. W ogóle jak nas zobaczyli, to byłyśmy za królewny, bo pierwszy raz kobiety były w niewoli i oni zrzekali się [swoich racji]. Oczywiście kontakty były utrudnione i tylko oficjalne, ale aura koło nas była taka, że uchodziłyśmy za bohaterki, za królewny i co kto mógł, to dla nas robił. Nawet niekoniecznie z Polaków, bo oczywiście byli Polacy z [Kampanii Wrześniowej]. Wszystkie chodziłyśmy [po placyku] przed barakiem i ktoś mnie zza drutów zawołał, to był Belg. Kiedyś się uczyłam francuskiego, więc coś żeśmy wymienili. Potem mi każdego rana przysyłał w menażce, przez kogoś zupę na mleku w obozie, [dzięki temu miałam dodatkowe racje]. Przypominałam mu córkę, [bo miałam piętnaście lat]. Była bardzo duża serdeczność [między nami].

  • To źle pani nie wspomina okresu pobytu w obozie?

Nie. Okres niewoli wspominam pod jednym względem bardzo dobrze, zresztą napisałam z koleżanką książkę „Dziewczęta ze stalagu VI C Oberlangen”. Później z Sandbostel Niemcy zorganizowali obóz kobiecy, bo było zastrzeżone w umowie kapitulacyjnej, że kobiety będą wzięte do niewoli i będą dla nich stworzone osobne obozy. Osobno obóz dla żołnierzy i osobno dla kobiet – oficerów. Niemcy to zrealizowali. Dla mnie to jest naprawdę pełne podziwu, że im się chciało. Początkowo nie mieli obozów i dlatego nas skierowali do takich, jakie mieli, wydzielając baraki. Później rzeczywiście, najpierw odłączyli oficerów, stworzyli dla kobiet osobny obóz, a później obóz Oberlangen stalag VI C dla kobiet żołnierzy. To był następny powód do dumy z polskości.
Mówię nieustannie o tym, że cechą Polaków jest niesłychana umiejętność organizacyjna. Tak jak szkoły, życie cywilne było zorganizowane momentalnie w czasie okupacji, w czasie Powstania na Powiślu. W każdej dzielnicy działał delegat z delegatury rządu na dzielnicę i załatwiał wszystkie sprawy, pogrzebów, dostarczania [dokumentów]. To samo było z naszymi kobietami w obozie, bo byłyśmy już tylko w grupach [wyłącznie] kobiecych. Część kobiet poszła do stalagu, dlatego że już przed wyjściem do niewoli kobiety-oficerowie były wyznaczone do opieki nad kobietami-żołnierzami. Wobec tego musiały zdjąć dystynkcje oficerskie i podać się wszystkie za starszych sierżantów. One od początku w każdym obozie [dbały o dyscyplinę i sprawną organizację życia]. Było pięć różnych obozów, do których byłyśmy początkowo w grupach razem ze swoimi oddziałami wojskowymi męskimi wysyłane. W każdym obozie natychmiast od początku powstawała organizacja życia kobiecego – podzielone na kompanie, na drużyny z komendantką. W jednym szło lepiej, w drugim [gorzej]. Później w obozie zbiorczym w Oberlangen właściwie był duży obóz harcerski, dosłownie. Tak był zorganizowany. Kompanie, komendantka kompanii, drużyny. Było wiadomo, kto będzie rozdawał żywność, kto będzie w kuchni, kto będzie wychodził na komenderówki i tak dalej. Zaczynało się apelem narzuconym przez Niemców, bo liczyli [nas] codziennie rano. [Dzień] zaczynał się od modlitwy przed apelem, od głośnego śpiewu, [a kończył] modlitwą na wieczornym apelu. Było życie kulturalne [oraz oświatowe] zorganizowane wspaniale, ponieważ było dużo nauczycielek, harcerek, harcmistrzyń i kobiet z WSK powołanych do organizacji wojska.
W obozie jak w obozie. Pod koniec już był głód potworny, dlatego że to był obóz prawie na granicy holendersko-niemieckiej i front tamtędy ciągnął. Oczywiście skończyły się dostawy dla obozu. Było tak jak wszędzie.

  • Jak zapamiętała pani kwietniowy dzień wyzwolenia obozu?

Właśnie, trudno nie zapamiętać. Wszystkie mamy w oczach, bo to było zdarzenie historyczne. Jedno wojsko z zachodu spotkało po raz pierwszy wojsko w postaci kobiet, tak że to cud. Momentalnie roztoczono opiekę [nas nami i obozem. Powszechnie dziwiono się dyscyplinie i wzorowej organizacji].

  • Kto był pierwszy? Motocyklista czy czołg?

W ogóle nie było czołgu. To była nasza fantazja, że zrobiłyśmy z samochodu pancernego czołg, czołgu nie było. [Atakował] maleńki oddziałek i nie wiem, bo akurat byłam w baraku, [gdy] rozległy się strzały i był rozkaz [żeby nie opuszczać] baraku, bo nie było wiadomo [kto naciera]. Dopiero zobaczyłam tłum, [a wśród nich] Polaków prawie zakrytych w tłumie, tak że trudno było powiedzieć co, jak to się stało, ale euforia była ogromna!
Po strasznym głodzie zaczęli nas dożywiać, momentalnie też chorowałyśmy z przejedzenia. Ale później było wspaniale. Przecież w trzy miesiące po wyzwoleniu już nie byłyśmy w obozie. Wszystkim albo znaleziono pracę, głównie w obozach cywilnych, bo na terenie było ich dużo, albo w YMCA, albo w samej dywizji powoli utworzył się baon kobiecy. No i momentalnie zorganizowano szkoły. Część dziewcząt od nas pojechała do II Korpusu, część, na przykład moje koleżanki z trzydziestego roku, młodsze jeszcze ode mnie zostały wysłane do nazaretanek, a później były w szkole młodszych ochotniczek w Ziemi Świętej.
  • Jakie były pani losy?

Trafiłam do szkoły w Maczkowie. Chodziłam do szkoły. Mieszkałyśmy w kobiecym internacie w Maczkowie. To też osobny, zupełnie nietypowy rozdział w życiu. Wszystko, i szkoła, to był gmach dużego gimnazjum. Nie wiem, małe miasteczko, a gimnazjum było duże, przeznaczone od razu na szkołę polską dla cywilów oczywiście, którzy tam się [znaleźli]. Dla nas i dla młodych ludzi w dywizji. Musieli być i byli przeważnie w wieku szkolnym. To przeważnie ci, którzy byli w Wehrmachcie i potem dostali się do niewoli, sami chcieli do niewoli. Mieli wtedy jeszcze nawet pozmieniane nazwiska.

  • Jak długo pani tam pozostała?

Wróciłam w 1946 roku na jesieni.

  • Do Warszawy?

... tak, [chciałam wrócić i kontynuować naukę, uważałam, że w kraju jest tyle do zrobienia].

  • Co pani zastała?

Co zastałam?

  • Rodzina przeżyła?

Nie przeżyła siostra. Rodzina przeżyła... Nie powinnam mówić, bo mój brat się za to obraża, ale naprawdę odczułam, że mieli do mnie pretensje, że wróciłam, bo miałam nie wrócić. Miałam robić maturę, później zdawać na studia. Ale druga licealna się przeciągnęła, bo była powódź i matura miała być dopiero w listopadzie. W listopadzie było za późno na studia, również w Polsce jak i tam, i postanowiłam wrócić. Świadomie zresztą, bo temat naczelny był: wracać, nie wracać do Polski. Postanowiłam, że miejsce Polaka jest w ojczyźnie i postanowiłam wrócić, ale... miałam maturę skończyć, a potem nagle zmieniłam zdanie. Moi rodzice nie mieli oczywiście mieszkania, bo dom na Czerwonego Krzyża nawet nie był cały zniszczony, tylko nie pozwolili go odbudować, ponieważ wytyczona była nowa trasa. Miała tamtędy przechodzić Kruczkowskiego i nie wolno było odbudować. Rodzice mieszkali tu w potwornych warunkach, których na szczęście nie przeżyłam. Mieli za własne pieniądze odbudować sobie mieszkanie dwupokojowe, była wtedy [taka] możliwość. W domach częściowo zniszczonych, po prostu byli jeszcze właściciele prywatni i jeżeli nie było bardzo zniszczone, to na własny koszt można było [odbudować]. Zrezygnowali z mieszkania dwupokojowego, ponieważ nie liczyli na mój powrót, a bali się strasznie, żeby im kogoś nie dokwaterowali. W rezultacie w taki sam sposób prywatnie odbudowali sobie pokój z kuchnią, koszmarne mieszkanie w oficynie na Koszykowej tak ciasnej, że jak ojciec zobaczył, że jestem, to w ogóle [się nie ucieszył]. Pytali się [o powód powrotu], nie byli zachwyceni, bo już im tam było ciasno i spadłam im nagle na głowę z nieba. Tak to było, naprawdę, od tego zaczęliśmy rozmowę. Ciasnota, pokój z kuchnią węglową nawet bez łazienki. Coś koszmarnego. Mieszkała mama, ojciec, brat. Ojciec jeszcze prowadził sklep, mieszkała ekspedientka, potem sprowadziła jeszcze psa, tak że jak myśmy tam żyli... Ściana zaczęła pękać, bo to byle jak odbudowane, w piecu się nie chciało palić, dym wchodził... Jeden koszmar.

  • Ale długo to nie trwało, mam nadzieję?

Nie, bo wyszłam za mąż bardzo szybko, więc przestałam tam mieszkać, a rodzice długo mieszkali, naprawdę coraz gorzej się męczyli. Dom był dokładnie naprzeciwko [Wydziału] Architektury [Politechniki Warszawskiej, nie mieścił się w koncepcji modernizacji ulic i kamienic tego rejonu Śródmieścia, więc go rozebrano].

  • Czy miała pani problemy z z tym, że brała pani udział w Powstaniu?

Miałam, bo jak skończyłam studia [miałam problem z podjęciem pracy].

  • Jakie?

Chemię. Wydział Chemii na Uniwersytecie Warszawskim. Był 1952 rok i obowiązywał nakaz pracy. Mieszkałam w Warszawie, byłam zameldowana w Warszawie i z nakazu nie mogłam w Warszawie dostać pracy. Nie było możliwości, więc proponowano mi wyjazdy na przykład do Jeleniej Góry, a byłam już mężatką i miałam dwoje dzieci. Postanowiłam obejść nakaz pracy i załatwić sobie prywatnie, przez znajomości. Znajomości były nawet dosyć wysokie. Co złożyłam podanie, to przyjmowano mi je w kadrach. Odpowiedź brzmiała: za dzień czy za dwa. Przyjmowano bardzo chętnie. Jak przychodziłam, to okazało się, że nie ma miejsca pracy, zatrudnienie jest niemożliwe. W najrozmaitszych miejscach.

  • W życiorysie pani podała uczestnictwo w Powstaniu?

Tak, bo wracałam w dodatku zza granicy. Dosyć późno się rejestrowałam w PCK, był numer jeniecki i wszystko. Nawet nie próbowałam ukrywać, nie wiedziałam nawet, że to będzie miało [znaczenie]. W końcu nakaz pracy dostałam do Grodziska Mazowieckiego do Zakładów Farmaceutycznych. Wtedy mieszkałam już na Grochowie i jeździłam z Grochowa cztery lata pociągami na siódmą rano do [Grodziska], bo nie było miejsca w Warszawie. To była metoda.

  • Oj, tak.

Bardzo elegancka. Bo nie ma pracy, a nakaz musi być.

  • Jak pani widzi Powstanie z dzisiejszego punktu widzenia?

Bardzo pozytywnie. Nie zapomnę entuzjazmu. Najpierw rozpacz, że zaczęło się Powstanie, a nas nie ma, bo nie można [się niczego dowiedzieć. Straciliśmy nasze wcześniejsze przydziały]. To było straszne. Myśmy nie wiedzieli, co za chwilę będzie, ale fakt, że gdzieś strzelają, wywieszają flagę polską, a my nie bierzemy w tym udziału, był druzgocący. Później się udało. Mimo to, że zginęło miasto, zginęła moja siostra, [wiele osób mi bliskich i całkiem nieznanych]. To, co przeżyliśmy na Powiślu przez miesiąc, oddech wolności... Niektórzy mówią, że były niekorzystne nastroje. Muszę powiedzieć, że nie. Jak żeśmy opuszczali Powiśle, z Konserwatorium się przedostawałam gdzieś na Konopczyńskiego, to już Niemcy wchodzili od strony Krakowskiego. Przechodziłam przez domy, piwnice, gdzie było pełno ludzi, ludności cywilnej. Miałam na głowie hełm, zdobyłam go już pierwszego dnia w szpitalu. Pani mnie pogłaskała po twarzy, powiedziała: „Mój aniołku”. No, to nie były złe nastroje ludności, naprawdę. Być może ludzie byli umęczeni, szczególnie z małymi dziećmi czy ze starszymi, czy z chorymi ludźmi, ale osobiście tego nie zauważyłam nigdzie. Ludność, wtedy jak dochodziliśmy do obozu przejściowego w Ożarowie, była serdeczna, służąca pomocą. Na pewno jak bym się między nimi [znalazła, to otoczyliby mnie opieką], a mogłam to łatwo zrobić, bo miałam bardzo blisko rodzinę pod Warszawą.

  • Kto wie, czy nie lepiej, że właśnie taką drogą pani poszła? Polski żołnierz – kobieta.

Właśnie. Nie było przymusu, można było wybierać. Wielokrotnie opowiadałam, musielibyśmy wrócić do września 1939 roku. Mój wujek walczył na Czerniakowie w obronie Warszawy, normalnie z mobilizacji. Był podporucznikiem. Bywał u nas w Ambasadzie, w schronie czasem jak wychodził, [chyba z raportem, odwiedzał nas]. Byłam strasznie dumna – wujek, mamy brat walczy w obronie Warszawy! Byłam cała w niego wpatrzona i szczęśliwa, że mam takiego wujka. Jak Warszawa skapitulowała przyszedł do nas i żegnał się, bo wychodzi do niewoli. Mama z ciotką, jego siostrą błagały go, żeby do niewoli nie poszedł. Przebierze się tu, cywilne ubranie... tym bardziej że babci, [ich mama], była sama. A on nie, bo jest oficerem, walczył razem z żołnierzami i razem z żołnierzami pójdzie do niewoli. Wszystko odbywało się na moich oczach, więc uznałam, że to postawa obywatelska.

  • Miała pani już wzorzec?

Tak, [wierzyłam], że tak trzeba.

  • W każdym razie pierwszorzędne były wyniki ówczesnej edukacji, jeśli wyrosło pokolenie ludzi, którzy w bardzo młodym wieku podejmowali dojrzałe decyzje dla ojczyzny.

Widzę to, bo już teraz w kółko się o tym mówi. To było bardzo proste, dlatego że były głębokie korzenie, ale naprawdę myśmy się sami edukowali. Szkoła, kościół, dom mówiły jednym głosem. Niedawno żartowałam, że to było społeczeństwo zmanipulowane. Teraz tak by się nazywało. Po prostu taki był nastrój w całej Polsce, bo jeszcze było oszołomienie niepodległością. Znaczy pokolenie, które nas chowało, żyło w niewoli, potem był wybuch niepodległości, wszyscy niepodległością żyli. Potem mogli psioczyć na rząd, mieli takie, inne poglądy, ale niepodległość była niepodważalna.



Warszawa, 25 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Krystyna Kabzińska Pseudonim: „Krzna” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Krybar”, batalion „Iwo–Ostoja” Dzielnica: Powiśle, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter