Krystyna Marcinkiewicz „Hedi”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się 22 stycznia 1927 roku. Nazywam się Krystyna Marcinkiewicz, moje nazwisko panieńskie Olszewska. Przez całe siedemnaście lat do chwili Powstania byłam przy rodzicach, mieszkałam na Solcu, Solec [115], róg Tamki. […]

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o rodzicach. Kim byli, czym się zajmowali?


Miałam siostrę, jedną, jedyną siostrę. No, przed wojną to [jeszcze] był mały chłopiec, brat, ale zmarł, siedem lat miał. A siostra żyła. Irena moja siostra była. Razem właśnie tutaj mieszkaliśmy na Powiślu, na Solcu.

  • Siostra młodsza czy starsza?


Młodsza ode mnie, urodzona w październiku 1929 roku.

  • Czym zajmowali się rodzice?


Mama nie pracowała. Mama moja, niestety, z przykrością trzeba powiedzieć, ale nie czytała, nie pisała. Ale we wszystkim doskonale się orientowała. Przed wojną to były takie czasy, że ciężko było. Tata mój pracował… Właściwie to cała nasza rodzina, że tak powiem… Niewielka to była rodzina, bo był brat taty, Bolesław, który pracował w piekarni, i tata mój też pracował w piekarni. Z tym że stryj pracował jako piekarz, a tata jako furgonista, który rozwoził po Warszawie wyroby wypiekane w tej piekarni. Tak że muszę powiedzieć, że chleba nigdy przed wojną nie pragnęłam. A na święta Bożego Narodzenia czy Wielkanocy to jeszcze tata od tych, do których woził pieczywo, dostawał jeszcze trochę owoców, jakichś słodyczy. Tak że przed wojną, nie mogę powiedzieć, nie było nam najgorzej. Mama ciężko pracowała, bo brała prania. Warunki były straszne, mieszkaliśmy na facjacie. Latem to żeśmy się gotowali, piekli, bo to był dach blaszany, a to facjata bardzo ścięta, tak że właściwie łóżko to było prawie pod sufitem. Ciężko tam było. Tam mieszkaliśmy do samego Powstania.

  • Gdzie mieściła się piekarnia, w której pracował tata?


Piekarnia? Solec 77. I to się nazywało, ta piekarnia, Siódemka, dwie siódemki. Tam pracował całe życie. Właściwie nie całe życie, ale do Powstania tam właśnie pracował od któregoś tam roku, nie pamiętam.

  • Gdzie chodziła pani do szkoły?


Do szkoły chodziłam na ulicę Drewnianą. Tam ukończyłam szkołę podstawową w 1941 roku.

  • Czy na tym się zakończyła edukacja w czasie okupacji?


Na tym, niestety, zakończyła się moja edukacja, no bo się zaczęło właśnie już w 1939 roku. W 1939 roku wszyscy byliśmy w domu. Tata mój był komendantem na naszym osiedlu. To znaczy nasze podwórze było bardzo wielkie i na tym podwórzu były budynki, stajnie, dorożkarze (tam dużo dorożkarzy było). Na podwórku był duży, okrągły trawnik, a dom był taki przejściowy. Z Solca 115 można przejść było na Tamkę 17. Tak że to w czasie okupacji bardzo się przydało. Bo bardzo dużo ludzi, którzy byli więzieni, uciekało… Na jakieś badania do lekarzy, tam na Powiślu, to uciekali właśnie tędy, wpadali w Solec 115, a uciekali Tamka 17. Było się gdzie skryć, w każdym razie. I tam mieszkaliśmy, ja do siedemnastego roku życia, tak jak i rodzice, do Powstania.

  • Jak pani wspomina wybuch wojny, pierwszy dzień września 1939 roku?


Byłam przerażona, bo jeszcze nie widziałam tej wojny, ale słyszałam, wszystko słyszałam, te bomby, gdzie tam spadały. I poza tym radyjko było takie, właściwie taki głośnik i ciągle się słuchało tego. To że a tu tyle… Tu bomby spadły, tu tyle osób zabitych i tak dalej. I jak zaczęli bombardować między innymi Powiśle, to z rodzicami żeśmy wyemigrowali do jakiejś kuzynki na Mokotów. Ale tam niedługo byliśmy, wróciliśmy z powrotem, tak że żeśmy mieszkali tutaj całą okupację. W okupację tata nie pracował, ale przywoził pieczywo. Tak jak trochę tam jeszcze produkowali te pieczywo, to tata przywoził i żeśmy po prostu handlowali, że tak powiem, tym pieczywem, wśród wszystkich znajomych. Koszyki takie były i ja z siostrą moją żeśmy stały na ulicy, sprzedawały to pieczywo i w ten sposób się jakoś zarabiało. No tu już było bardziej ciężko, już trochę i głodu było, bo nie zawsze można było zjeść tego chleba, bo to było wszystko do sprzedania, bo po prostu było ciężko.

  • Czy tata nie pracował już jako rozwożący pieczywo?


Nie, już nie pracował. Już tam nie pracował, bo tam już w ogóle nikt nie pracował. To było tak po cichu, po cichu trochę wypiekali tego pieczywa, tak że kiedy poszedł, to mógł przynieść tego… Ale tam dwóch czy trzech piekarzy było, [to znaczy] właściciel i dwóch piekarzy. I w ten sposób właśnie żyliśmy.

  • A mama zapewne pracowała tak jak poprzednio, piorąc?


Mama moja nie pracowała. Mama opierała Żydów przed wojną. Na podwórzu był taki duży kran i taka, ja wiem, podstawka, stamtąd ludzie brali wodę, bo w mieszkaniach, w każdym razie u nas [w mieszkaniach], nie było wody. To była taka facjata, że w żadnym mieszkaniu nie było. W tym budynku, w którym ja mieszkałam, nie było wody, to się wodę brało właśnie tam. I mama to pranie robiła, tam właśnie płukała pod tym zlewem, woda leciała zimna. Tam ciężko pracowała. Ręce, palce miała powykręcane na wszystkie strony, okropnie. Ciężko pracowała.

  • Gdzie grzała wodę do tego prania, do gotowania na przykład bielizny pościelowej?


No tak, tak.

  • W mieszkaniu, na górze?


Na górze, tak. Na górze w kotle, tak. Strasznie strome te schody były. Ubikacji też nie było, nic, to się leciało prawie do Tamki, bo tam była publiczna, że tak powiem. Niby dla tego domu, ale tam z ulicy wszyscy przychodzili, bo tam była ta ubikacja i tam się chodziło. No ciężko było.

  • Czyli w czasie okupacji mama nadal świadczyła te usługi pralnicze?


Tak, tak. W ten sposób zarabiała. Najczęściej to jakieś tam dostawała ciuchy, że tak powiem, albo jakąś żywność od tych bogatszych, którzy mogli pozwolić sobie dać pranie, a później w ten sposób płacić.

  • Czy poruszając się po mieście, była pani świadkiem jakichś zdarzeń typu łapanki czy egzekucje publiczne, czy może sama pani była kiedyś w sytuacji zagrożenia?


Tak. Sama byłam w takiej sytuacji. Ciągle chodził, kontrolował policjant. Był bardzo niedobry, tak nas ścigał… Bo tam nie ja jedna handlowałam tym pieczywem, bo tam różni ludzie różnymi rzeczami. A to ziemniakami, a to co tam kto miał, to sprzedawał.

  • To było na jakimś rynku?


<!—okupanci-STARTNa ulicy, po prostu na ulicy, przed bramą. Ja [stałam] przed swoją bramą. A jeździły te budy i kiedyś podjechała ta buda, ja stałam z tym koszykiem i Niemiec dopadł do mnie, złapał mnie za kark i ten koszyk i do samochodu mnie wpędził. A ja zaczęłam płakać. Sąsiad był, który mieszkał na parterze, on był taki człowiek… Nie wiem, jak to nazwać, takiego człowieka, który był… Polak, Polak był, doskonale mówił po niemiecku i jeszcze jakieś inne języki znał. Dobrze go nie znałam. Jego córkę znałam, z jego córką się kolegowałam. I on jak zobaczył, że mnie zabrali, to wyszedł z tego domu – bo przez okno widział – wyszedł i z tymi Niemcami zaczął rozmawiać, i oni… Kopnął mnie, wypędził mnie z tego samochodu i ten koszyk rzucił za mną, to pieczywo się rozsypało i w ten sposób uratował mnie. I ten pan Szczepan się nazywał. <!—okupanci-END

  • Nazwiska pani nie pamięta?


Polniak, Szczepan Polniak. On miał synów… Syna miał czy dwóch synów? I [córkę] Krysię też, koleżankę moją. Ale niedobry był. I żonę… Żona, ta mała, maltretowana była przez niego – on wielki, dorosły chłop, potężny, ona taka malutka. Niedobry człowiek był.

  • Czym się zajmował?


Nie mam pojęcia, czym się zajmował. Nie wiem, mnie to nie interesowało, w tym wieku to ja tam… To było to wszystko na samym początku 1941 chyba, 1942 roku.

  • Czy to jedno zdarzenie było, czy jeszcze miała pani podobne sytuacje, czy widziała pani na ulicach Warszawy?


No widziałam te łapanki, widziałam, widziałam. Najczęściej to właśnie jak złapali tych ludzi, którzy uciekali. Ich wozili na prześwietlenia klatki piersiowej. Tam był ośrodek zdrowia, przy elektrowni, bo to przy elektrowni było. I oni… Ludzie uciekali, mężczyźni szczególnie. No to widziałam, jak pobity taki chłopak młody, pobity był strasznie, bo uciekł. Ale nie udało mu się, bo on wyleciał z Solca i do Tamki. Oni już się zorientowali, że tamtędy się ucieka, już tam też stali Niemcy, pilnowali. Bardzo zbili tego chłopca. A później w 1943 roku, to było tak gdzieś… Luty chyba. Miałam koleżankę na Tamka 14, jej mama była Wiedenką, w Wiedniu. Też perfekt mówiła po niemiecku. I ja się z nią kolegowałam. To był dom, który… Dom, w którym był portier, nie wszyscy tam mogli wchodzić, ale jej mama miała taką… To cukiernia się nazywała. W każdym razie… Herbaciarnia. Herbaciarnia, bo kawy wtedy nie było chyba. Może i była, ale ja nie znałam jeszcze kawy. I ja tam do niej chodziłam. Czasem z telefonu się korzystało, bo u niej był telefon. Czasem takie różne, jak to młodzi, psikusy takie różne żeśmy robili. I ja z nią się tak zaprzyjaźniłam. [Nazywała się Barbara Kurek].

  • A to była koleżanka ze szkoły czy tak z podwórka?


[Basia była w klasie B, ja w klasie A. Basia była lepiej sytuowana, miała rower i inne dobra. To powodowało, że stroniliśmy od niej. Potem jednak się zaprzyjaźniłyśmy]. Na tym Powiślu to najwięcej to ze szkoły się znaliśmy. I te moje koleżanki, żadna z nich nie żyje, z tych moich imienniczek, z których przyjęłam to moje…

  • Pseudonim.


Tak. Ciężko było.

  • Wspomniała pani o pani wiedence, która prowadziła herbaciarnię. Chyba coś jeszcze pani chciała powiedzieć.


Tak. To była taka nasza [jak] matka, bo nawet do matki mojej to bym tego nie powiedziała, co do niej. Ona była taka, no ja wiem, tolerancyjna, może bardziej rozumiała młodzież. Mama moja była zapracowana, ciężko pracowała. Tutaj może lepiej było… W każdym razie może wykształcona, może… Inna kobieta, że tak powiem. Tam żeśmy się garnęli do niej, żeśmy przychodzili do tej herbaciarni. Ona tam jakieś ciasto upiekła, to tam przychodzili ludzie, żeby pogadać po prostu. Tam były dwa czy trzy stoliki.

  • To było w domu, w którym mieszkała?


W tym domu, tak. To był dom właścicieli [o nazwisku Wolańscy]. Oni mieli loterię. Jak to się nazywa, przypomnę sobie… Oni mieli dom, to był czteropiętrowy dom. Tam był portier i jak się chciało gdzieś wchodzić, no to najpierw do portiera, on tam zawiadamiał, czy może wpuścić i tak dalej, tak że nam to też imponowało. Ale myśmy nie wchodzili, my tylko do bramy albo od razu żeśmy wchodzili do tej cukierni, do tej herbaciarni. A oni mieszkali na dole, w piwnicy. Tylko ta piwnica to była tak urządzona, że to jak mieszkanko – pięknie wykończone, glazura wszędzie, bardzo elegancko to było, dlatego że to właśnie był dom prywatny. Nie wiem, jak ona tam mieszkała, dlaczego mieszkała. Po prostu nie interesowało mnie to nigdy.

  • Mówiła pani, że ona była wiedenką, ale mówiła po polsku.


Tak.

  • Czy to wynikało z pochodzenia przodków?


To znaczy ja nie wiem na pewno, że ona była wiedenka. W każdym razie tak i ona mówiła, i jej córka, że ona jest z Wiednia, ona w Wiedniu urodzona … Nawet nie pamiętam, jak miała na imię, ale… I ciągle żeśmy tam przebywali w tej herbaciarni. Ona rozwiedziona była z mężem, mąż mieszkał na Tamce, a one we dwie mieszkały właśnie w tej piwnicy, że tak powiem. Tam nie było okna, ale pięknie urządzone to wszystko było i one… No więc cały dzień to spędzali w herbaciarni, tam na górze, albo na rowerach żeśmy jeździli. Jak to młodzież. I kiedyś Basia – jej córka właśnie była Basia, ta moja koleżanka – ona mi powiedziała, czy pojechałabym z nią, bo ona tam komuś ma coś zawieźć. Ja mówię, że dobrze. A ona też perfekt mówiła po niemiecku, matka ją nauczyła.

  • Czy pani pamięta nazwisko Basi?


Tak, Kurek, Barbara Kurek. Pojechałam z nią, ale ona nie poszła… Pojechałyśmy… Nie pamiętam, gdzieś w Aleje Jerozolimskie, tylko nie pamiętam ani adresu, ani tych ludzi. Ona zapukała do jakiegoś mieszkania, mnie kazała poczekać i sama tam weszła, i za jakiś czas wyszła, i wszystko w porządku. I tak z nią przez kilka razy chodziłam. I później okazało się, że ona już była w organizacji, właśnie w PAL-u.

  • Który to był rok?


To był początek 1943 roku. I kiedyś… Nie wiem, czy ona się wygadała, czy coś, nie pamiętam, jak to było, w każdym razie, że ona mnie wciągnęła tam. Opowiedziała mi, mówi: „Będziemy walczyć z Niemcami. Ja rozwożę, tutaj dostaję różne […] pisma i rozwożę pod wskazane adresy” i tak dalej. I ja z nią zaczęłam jeździć. Tak było do Powstania.

  • Czy odbyło się jakiegoś rodzaju zaprzysiężenie pani?


Zaprzysiężenie to ja miałam dopiero w Powstaniu, już jak byłam na Boduena.

  • Czyli pani po prostu towarzyszyła koleżance jako zaufana osoba.


Tak, tak.

  • Czy czasami pani zaglądała…


Z tym że rozmawiali ze mną ci dowódcy, że tak powiem, z organizacji, że to jest organizacja wojskowa, że walczą z Niemcami i tak dalej, że to, co my robimy, to jest bardzo ważne. No, byłam dumna, że mogę coś takiego robić i tak dalej. A dopiero byłam zaprzysiężona, już jak byłam skoszarowana na Boduena.

  • Dobrze, jeszcze do tego dojdziemy. Czy pani czasami zaglądała do tych gazetek, które koleżanka przy pani, w pani towarzystwie rozwoziła?


Tak, żeśmy nieraz przeczytały, bo nieraz ja i spałam tam u niej. No u nas to było strasznie ciasno pod tym sufitem, to czasem spałam u niej. To czytałyśmy takie różne gazetki, ale ja nie pamiętam też…

  • Tytułów.


Tytułów nie pamiętam. Boże, to już tyle [lat].

  • Czy pamięta pani, o czym pisano w tych gazetach?


No czytałam o tym, że w Warszawie jest organizacja, że w ogóle w Polsce zawiązało się dużo różnych organizacji, i wojskowych, i innych, które walczą z Niemcami. Nawoływali, żeby jak najwięcej brać udział właśnie w takich różnych akcjach, ale adresów nie podawali, gdzie się zgłosić, tylko że jeżeli się natrafi, to po prostu rozmawiać z ludźmi i nawoływać, żeby Niemcom psocić, co tylko się da.

  • Czy słyszała pani może o akcjach w czasie okupacji, różnego rodzaju zbrojnych czy wojskowych, jakie ta organizacja przeprowadzała?


Nie.

  • Czy z tych gazetek miała pani orientację o charakterze organizacji, że to była taka lewicowa?


No to była organizacja, tak… Ale ja wiedziałam, że to jest wojsko, że to jest organizacja wojskowa. Jakoś, nie wiem, może za głupia byłam na to jeszcze, nie orientowałam się. Po prostu cieszyłam się, że jestem, bo tak słyszałam, że jest AK, że różne inne organizacje, ale nikogo z nich nie znałam. To się cieszyłam, że tutaj właśnie trafiłam, że tu mogę coś robić.

  • Mówi pani, że zaprzysiężenie nastąpiło już w czasie Powstania czy przed Powstaniem. Ale wcześniej w jaki sposób była pani wprowadzona oficjalnie, żeby było wiadomo, że jest pani osobą zaufaną i członkiem organizacji?


Oni wiedzieli, tak, oni wiedzieli. Bo przyszło takich… Zawołała mnie Basia i mówi, że przyszli z organizacji, bo chcą ze mną porozmawiać. No i oni właśnie rozmawiali ze mną. Powiedzieli, że oni wiedzą, że ja od pewnego czasu pomagam Basi – ona „Rena” miała pseudonim – i że dobrze, że tak jest, i czy ja wiem, czym to grozi. „No wiem, czym to grozi”, bo wszyscy bali się przecież. Każdy wiedział, że to grozi albo wywozem do obozu, albo śmiercią, prawda. Powiedzieli, żebym na razie dalej z nią pracowała, ale że jestem pod kontrolą, że oni mnie będą obserwowali, że nie wolno nikomu nic powiedzieć. No moi rodzice to do Powstania, dopóki nie odeszłam, to nie wiedzieli też, nic nie wiedzieli, że jestem w jakiejś organizacji.

  • Kiedy obrała pani pseudonim „Hedi”?


Przybrałam właśnie wtedy, jak już byłam na Boduena. Więc tak: rodzice moi w dniu Powstania, to znaczy pierwszego…

  • Sierpnia.


Sierpnia, tak. Pojechali na Dworzec Wschodni, bo tam przywozili ze wsi różne [rzeczy], ziemniaków trochę, warzywa trochę, mięsa trochę. I rodzice pojechali tam, a ja zostałam z siostrą. Siostra moja bardzo koty lubiła, ciągle z tym kotem pamiętam ją, ciągle z tym kotem siedziała. I nie pamiętam, która to była godzina, ale to chyba popołudniowe godziny były, przyszedł łącznik, chłopiec taki. Od razu mnie poznał, wiedział, o kogo chodzi, i mówi, że mam się zgłosić na Boduena 4/6 – tam takie budynki, to duże budynki były – bo będzie walka, bo będzie Powstanie i tak dalej. To mi powiedział, że mam się tam zgłosić, że przed godziną siedemnastą żebym tam była. No i tak się stało. Zostawiłam to wszystko, tą siostrę zostawiłam. Tak jak stałam, tak poszłam.

  • Czy siostrze pani chociaż powiedziała cokolwiek, żeby wytłumaczyła rodzicom pani nieobecność?


Ja powiedziałam siostrze tak… Ja myślę, że tata to się trochę domyślał, że coś tam… Nie pytał mnie nigdy. Ale ja powiedziałam siostrze: „Powiedz tatusiowi, że idę do Powstania”. I wtedy właśnie poszłam.

  • I wyszła pani z domu tak ubrana jak w letni dzień się wychodzi na ulicę? Czy zabrała pani coś ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było gdzieś zanocować, gdyby było zimno?


Nie, nic nie zabrałam. No nie pamiętam, jakiś tam plecaczek, coś miałam, ale nie pamiętam też. Nie pamiętam, co ja tam miałam. Nie wiem. Nie umiem powiedzieć teraz. Ale na pewno coś tam musiałam… Jeżeli wiedziałam, że idę, więc wiedziałam, że to…

  • Poszła pani sama czy z Basią?


Nie, z Basią chyba. Tak, chyba z Basią i jeszcze jedna koleżanka była. To trzy takie [koleżanki]. Zosia, ona nie żyje też. […] Ale wtedy to poszłam z Basią i zgłosiłyśmy się tam. Było już tam kilka dziewcząt i była taka starsza już trochę od nas – no dużo starsza chyba, ja wiem, z dziesięć, z pięć lat może starsza – taka trochę skośnooka, taka jakaś… Chore oczy pewno miała. Powiedziała, że ona będzie naszą opiekunką, że ma pseudonim „Ciotka” i że mamy się jej pilnować i mamy się jej słuchać, i tak dalej, i tak dalej. No i ja zostałam. Dopiero po trzech dniach przyleciałam na Powiśle do rodziców. Mama i tata wiedzieli już, że [poszłam do Powstania]. No i wtedy właśnie później było takie zebranie z tymi dziewczętami wszystkimi. Większość z nas to właśnie była na łączniczki. I każdej z nas przydzielili właśnie to zadanie, że ponieważ my byłyśmy we trzy z Powiśla, no to Powiśle nam dali, innym dziewczynom znowu inne tam jakieś odcinki. I tam żeśmy biegały właśnie na te nasze Powiśle.

  • Czy odbyło się coś w rodzaju jakiegoś przeszkolenia, jak się zachowywać w mieście ogarniętym walką?


Nie. [Nie trzeba nam było przeszkolenia, żyłyśmy tym na co dzień, widząc i słysząc różne historie od innych].

  • W jaki sposób przemykać pomiędzy domami czy ulicami?


Nie. No, wytyczone były takie drogi. Ja pamiętam, któregoś dnia żeśmy biegły we dwie… We dwie chyba żeśmy biegły i na Tamce, tam gdzie Złota Kaczka, mur taki, tam gdzie jest ta Złota Kaczka, tam wypisane było: „Uwaga, gołębiarz!”. I myśmy wiedziały, kto to „gołębiarz”, że siedzi tam gdzieś na dachu Niemiec i celuje w nas. Ale dla nas jakoś, ja nie wiem, chyba tak trochę jeszcze byłyśmy głupie, że tak powiem, dziecinne takie jeszcze. „No to przemkniemy, no to liczymy, raz, dwa, trzy, to która biegnie?” – „No to biegnij ty”. Baśka przeleciała. No to znowu ja celuję, celuję. No, przeleciałam ja. I ha ha, śmiejemy się.

  • Strzelał w tym czasie ten „gołębiarz”?


Nie, nie strzelał. Złapali go później. Później zabili jakiegoś chłopca, też przebiegał, może nie przestrzegał. No bo właściwie to nie wiadomo było, kiedy tam można przelecieć, a on celował. I później go zlikwidowali. On tam przy kominie siedział i to mieszkanie z właśnie tego domu. Folksdojcz, tak się chciał popisywać i tak chciał sobie zaskarbić. No i tak żeśmy to Powstanie… Ja biegałam właśnie często na Powiśle, ale i w inne dzielnice też – na Mokotów chodziłam.

  • Czy przenosiła pani meldunki?


Tak, meldunki do dowódców.

  • Ale takie na karteczkach, czy musiała się pani czegoś nauczyć na pamięć?


Nie nauczyć się, ja miałam na piśmie to wszystko, napisane na piśmie. Wiedziałam, do kogo mam iść, ale nie czytałam tego.

  • Do kogo pani chodziła? Czy zawsze do tych samych osób?


Nie, nie.

  • Czy za każdym razem do kogo innego?


Nie. No nie zawsze. Nieraz do tych samych dwa, trzy razy chodziłam, ale nie zawsze do tych samych, bo po tym całym [obszarze]. Do elektrowni [między innymi] chodziłam.

  • Czy to byli dowódcy oddziałów walczących tam w danym miejscu? Czy pani właściwie komuś przekazywała i nie wiedziała, komu?


Nie, zawsze przekazywałam dowódcy albo zastępcy dowódcy. Znałam, znałam. Z Powiśla to ja ich wszystkich znałam. Myśmy zawsze sobie takie jakieś urządzali wieczorki, jakieś śpiewające i śpiewaliśmy, potańczyliśmy. No, młodzi byliśmy.

  • Ale to jeszcze w czasie okupacji, tak?


W domu, tak, tak, tak. Tu na całym Powiślu żeśmy się znali wszyscy. Tak że ja na Tamka 14 znałam też, tam właśnie Basia mieszkała i też wszystkich znała. I tam był „Krybar” i też koleżanka moja, z mojego domu, córka dozorcy. Później się dowiedziałam, że tam jest AK, że ona jest w AK.

  • Czy pamięta pani nazwisko tej koleżanki?


Leokadia… Ona zginęła. [Nazywała się Wyderko, Leokadia Wyderko].

  • Proszę jeszcze powiedzieć o swoim pseudonimie. Pani przybrała pseudonim „Hedi” i to już było na Boduena, tak?


To żeśmy taką zabawę sobie urządzali, jeszcze nie było mowy o jakiejś organizacji, że będę należała gdzieś czy coś, nie. Tylko tak na wszelki wypadek, jakby tak ktoś nas zaczepiał albo nas złapali albo coś, to żebyśmy wiedziały. I tak właśnie było nas pięć, właśnie ta była Danusia, Irka, Ewa. Każda przyjęła też litery z naszych pierwszych imion.

  • Czyli u pani była „Hedi”, czyli pewnie Halina albo Hania, tak, pierwsze?


Tak, Hanka była.

  • Czy pani pamięta nazwiska tych dziewczyn? Nie.


To ze szkoły jeszcze były, nie pamiętam.

  • Czyli była Hanka, Ewa, Danusia i Irena?


Tak.

  • A, każda dostała…


I „k” jeszcze, Krystyna. Tylko że one już moje przyjęły. Ja tylko od tych czterech przyjęłam, a one znowu swoje imiona. Nawet czasem to żeśmy dla śmiechu wołały się nie po imionach własnych, tylko po pseudonimach.

  • Czyli to jeszcze było w czasie okupacji, tak?


Tak, tak, tak. Tak, to już było w czasie… 1941, 1942 rok. Nie, raczej 1942.

  • Proszę powiedzieć o pani zaprzysiężeniu oficjalnym?


Zaprzysiężenie to nas było… No sporo nas było, nie tylko dziewcząt, ale i chłopców. To na placu.

  • A czy to na początku Powstania było zaraz, tak? W pierwszych dniach sierpnia?


Nie, to nie było chyba… Po dwóch czy po trzech dniach było Powstanie. Tam nawet Fogg przyszedł, śpiewał nam. Nie pamiętam, jaki to dzień był. Boże, powinno się to wszystko notować, pisać.

  • Czyli było to na podwórku i było dużo osób?


To było na ulicy, szeroka ulica, to na jezdni było. Myśmy się w szeregach ustawili i tam właśnie był ksiądz i wtedy… Ja wiem, kto to był… No z organizacji jakaś szarża. I on właśnie mówił, że złożymy przysięgę, że to już trochę późno, ale niektórzy już są dawno po przysiędze, ale powtórzą jeszcze i tak dalej, i właśnie przysięga tam była na tym placu.

  • Czy pamięta pani może jakieś słowa z tej przysięgi, jakiś fragment?


No przysięgało się na to, że się będzie walczyło z Niemcami, że… No za Polskę. Nie pamiętam.

  • Skoro był ksiądz, to to była przysięga składana na krzyż czy na Pismo Święte?


Ksiądz stał z krzyżem. Z krzyżem stał.

  • Czy później mieli państwo jakieś oznakowania, opaski, legitymacje?


Były, tak, mieliśmy opaski, opaski biało-czerwone, ale właściwie to nikt ich nie nosił. Miałyśmy takie nie mundury, ale takie sukienki szare, no i masa kieszeni różnych. To to miałam i w tym zresztą byłam właśnie ranna później…

  • Gdzie pani była zakwaterowana? Czy właśnie na Boduena, czy nocowała pani może w domu?


Nie, cały czas tam byłam. Przychodziłam, żeby się z rodzicami zobaczyć, ale zawsze wracałam, zawsze musiałam wrócić.

  • Czyli wszystkie dziewczęta, wszystkie te łączniczki tam były?


Nieraz to ja sama biegłam. One mogły w innym kierunku albo do innej dzielnicy. Ja też do innych dzielnic biegałam, też.

  • I wtedy zostawała pani tam na noc?


Nie, nie. A było tak, że ja byłam zasypana gruzami. Zawaliła się część jakiegoś budynku, w którym byłam. Tam było kilka osób, wydostali i mnie tam wyciągnęli. Ja byłam tak przerażona strasznie, że się okropnie bałam. Później zameldowałam do tej mojej „Ciotki”, że ja bardzo proszę, że ja bym chciała tylko w nocy mieć służbę, a w dzień spać. Bo się bałam, że w dzień to mnie prędzej odkopią, a w nocy to wszyscy śpią, to… No takie miałam myśli, że zginę pod gruzami, nikt mnie nie znajdzie. No i rzeczywiście tak było później, że mnie zasypało właśnie w tym domu na Tamce 14.

  • No ale służbę pani chciała mieć w dzień, a nie w nocy chyba, tak? Żeby było bezpieczniej, że ludzie będą? Bo pani powiedziała, że chciała mieć pani służbę w nocy, a spać w dzień.


Nie rozumiem.

  • Powiedziała pani, że zgłosiła pani taką prośbę, żeby mieć służbę w nocy, a spać w dzień.


Tak, tak. W dzień wolałam się przespać, a w nocy chodziłam na służbę, z meldunkami leciałam. [Nie pamiętam dokładnie. Dostałam służbę nocą. Pracowałam jednak chyba tylko dwie noce. Byłam przydzielona do chłopaka, z którym mieliśmy zadanie sprawdzać barykady, czy nie są poprzerywane, czy są w porządku. Bardzo szybko wróciłam do dziennych dyżurów. Służby w dzień były większe niż w nocy].

  • Czyli bała się pani zasypania w miejscu postoju, tak?


Tak. Ale nie bałam się… Bo najczęściej to się szło barykadami, między barykadami. I tak kiedyś szłam i przeszłam, już prawie wychodziłam na ulicę z tej barykady i: „Stój! Kto idzie?”. Wzdrygnęłam się, przestraszyłam się. No okazało się, że to ktoś, kto pilnował tego. No ale oczywiście miałam odzew. Każdy z nas jak wyruszał w nocy, to dostawał odzew na wypadek, gdyby został zatrzymany.

  • Czy przemykała się pani czasami w ogniu walki? To znaczy, jeśli chodziła pani w nocy, no to nie było takich walk otwartych, ale wtedy kiedy chodziła pani jeszcze w dzień, czy było tak, że pod ostrzałem pani musiała się przemykać?


No tak, no było tak, oczywiście. Pamiętam, w Alejach Jerozolimskich byłam po przeciwnej stronie, chciałam na drugą stronę przebiec. No, to tam sporo ludzi było, a z banku…

  • Gospodarstwa Krajowego? Z BGK?


Ostrzeliwali, bardzo ostrzeliwali. I myśmy [przebiegali] na hasło. To już jak powiedział: „Biegniemy!”, no to wszyscy się zrywali i biegli. No niestety, już zostawali na ulicy, nie dobiegli, niestety. Ale to ryzyko było.

  • Czy mówi pani o przejściu przez Aleje Jerozolimskie na wysokości Kruczej?


Tak, tak. I ja też parę razy tamtędy [przechodziłam], ale jakoś szczęśliwie, jakoś szczęśliwie przebiegłam. Kiedyś nie zdążyłam dobiec, no to musiałam rozpłaszczyć się i leżałam, dopóki znowu nie ucichło, żebym mogła wstać i dalej polecieć. No różne takie były… To się nie zważało na to, bo człowiek jakoś inaczej na to patrzył. To tak, ja wiem, no trudno powiedzieć, że to zabawa, nie zabawa – człowiek sobie zdawał sprawę, że w każdej chwili może zginąć, ale nie myślałam wcale, że może mnie coś trafić, że może mogę zginąć. Nie myślałam o tym.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, w jakie miejsca pani chodziła, do jakich dzielnic czy pod jakie adresy.


No zaraz, na Tamce była taka drukarnia Alfa Laval, tam chodziłam, tam jakaś organizacja była, nie pamiętam. Chyba AK, bo to najwięcej było wtedy wówczas AK. Tam nosiłam jakieś meldunki. Czasem dostawałam jakieś odzewy, że musiałam doręczyć znowu do nas. No to taka moja praca była w tym Powstaniu.

  • Czy po Śródmieściu też pani się poruszała w okolicy swojego miejsca stacjonowania?


Nie, nie, oczywiście, tak. Tak, często na Mokotów gdzieś chodziłam, dzisiaj nie pamiętam, nie wiem.

  • Ale na Mokotów to jaką drogą?


Też chyba barykady były, ale nie pamiętam.

  • Nie kanałami?


Nie, nie pamiętam. Zaciera się wszystko w pamięci. Zaciera się, niestety.

  • Gdzie pani te meldunki chowała, gdzie pani je nosiła, żeby były bezpieczne?


No właśnie w kieszeniach je miałam, bo kieszeń… To był taki mundurek szary, rozpinana cała sukienka i wszędzie dużo kieszeni. Od góry do dołu kieszenie.

  • Zawsze pani je dostawała od tej „Ciotki”? I też jej oddawała te rzeczy?


Ja od niej nie dostawałam meldunków, tylko od tego generała… Boże, mam dokumenty. Generał brygady.

  • Julian Skokowski był dowódcą w czasie Powstania?


Skokowski, Skokowski.

  • Tak?


Tak. Od niego dostawałam. To on wezwał, powiedział, o co chodzi, że mam doręczyć to, że nie wolno tam zaglądać. Zresztą, to było tak zapieczętowane, przypieczętowane, tak że nie miałam potrzeby nawet.

  • Jak wyglądało takie życie poza służbą, na kwaterze? Ile tam dziewcząt było zakwaterowanych? To było mieszkanie w tym domu czy gdzieś opustoszałe?


Nie, nie, tego to nie pamiętam, żebym chodziła gdzie indziej. Poza tym ja nawet nie pamiętam, gdzie myśmy jedli, co myśmy jedli. Nie pamiętam tego.

  • A gdzie spali?


Spaliśmy tam właśnie… Nie wiem, czy tam było jakieś krawiectwo, w każdym razie była masa szpulek nici, najróżniejszych nici. Ja nawet wzięłam tych nici w jakąś siatkę, mamie zaniosłam. O Jezus kochany, to nawet na tym myśmy spali.

  • Ale to było w czyimś mieszkaniu czy w warsztacie?


Nie, to były warsztaty, warsztaty. Ja nie pamiętam tylko, czy ja byłam 6 czy 4, ale chyba 6, Boduena 6 chyba. Nigdy już tam nie wróciłam.

  • Tam było dowództwo?


Tak, tak.

  • Ile osób mniej więcej z tego oddziału tam stacjonowało?


Nie mam pojęcia, nie pamiętam. Chłopców było chyba około trzydziestu, a nas było… No dziewczyny były nie tylko łączniczki. Przy dowództwie było sporo tych dziewczyn. Nie wiem, nie umiem powiedzieć tego.

  • Czy ci chłopcy wychodzili na akcje bojowe?


Tak, chłopcy chodzili na akcje za chłopcami. Tak się umawiali i razem chodzili. Kiedyś, pamiętam, umówili się, że… Zaczęło brakować jedzenia. Na początku to ludzie dzielili się z nami, wszystko, a później to klęli nas: „Po co wyście to zaczęli? Jesteście okropni”. Czasem to aż się człowiek bał przechodzić tymi piwnicami. Bo domy były tak połączone, że przechodziło się przez piwnice. Nie wchodziło się na górę, tylko piwnicami. No i tam zawsze dużo ludzi, dzieci. Tam porobili sobie takie legowiska i tam po prostu [spędzali] cały czas. Bo to bombardowanie, ci Niemcy, to się ludzie bali i tam w tych piwnicach byli. A myśmy musieli się przedostać, gdzie nie było barykady, bo nie wszędzie było przecież. Przecież otwarty teren był też. Żeśmy musieli przez te piwnice przechodzić. Przykro było.

  • A czy duże były straty zabitych i rannych z pani brygady?


Z mojej brygady… Dwie moje koleżanki. Jedna Żydówka była, ona zginęła, ale gdzie…

  • Czy pamięta pani może nazwisko?


Nazwiska nie pamiętam. Nawet pseudonimu jej nie pamiętam. Nie byłam z nią tak blisko. Ja najbliżej to byłam właśnie z Basią.

  • Basi nie ma w tym pseudonimie, jej literki.


Nie, nie, bo ona wybrała sobie „Rena” i miała „Rena” pseudonim. Też już nie żyje. W ogóle ja zostałam chyba sama z tych wszystkich, z którymi byłam.

  • A czy chłopców dużo zginęło, żołnierzy?


Nie wiem. Chyba że w akcjach, ja nie chodziłam na akcje.

  • Czyli po prostu nie słyszała pani, nie mówiło się, że ten nie wrócił, tamten nie wrócił?


Nie, mówili – że zginął, to mówili … Niewielu ich znałam, chłopców.

  • Czy w tym czasie miała pani wgląd czy dostęp do prasy, która była wydawana w czasie Powstania, pani organizacji?


Prasa?

  • Tak.


Nie.

  • Gazety jakieś.


Nie. Ja nie miałam.

  • Czy jakieś nasłuchy radiowe może?


Nie.

  • Czy jakieś życie religijne się toczyło? Czy były organizowane jakieś msze święte?


Były jakieś gazetki, były, które nawet ja roznosiłam, dostarczałam te gazetki. Ale czy ja je czytałam? Pewnie tak. Nie pamiętam.

  • Czy msze święte były może organizowane? Czy później były jakieś msze polowe?


Tak, były takie koncerty. Między innymi Fogg przychodził tam, śpiewał.

  • Czy pamięta pani, gdzie Fogg koncertował? Tam gdzie pani uczestniczyła w tym koncercie, to gdzie to było?


Na Boduena.

  • Na Boduena właśnie, tak?


Na Boduena, tak. A msze to odbywały się w jakimś pomieszczeniu. Albo też jak była taka zbiorowa msza, duża, no to też na tym… Przed tym domem była jezdnia, taka szeroka i tam urządzili tak jak plac. I tam właśnie różne takie uroczystości się odbywały.

  • Mówiła pani, że nie pamięta, jak było z jedzeniem?


Nie pamiętam właśnie, nie pamiętam, nie mogę sobie w ogóle… Sama nieraz się zastanawiałam, jak myśmy jedli, przecież musieliśmy jeść. Gdzie myśmy jedli?

  • Czy pamięta pani może, czy tego jedzenia było tak w miarę wystarczająco, czy był głód?


Nie no, ciągle głodni byliśmy, ciągle. Na początku to był przesyt, bo wszyscy nam znosili, wszyscy nam dawali i tak dalej. No ale z biegiem czasu to się wszystko wykończyło, cała żywność tych ludzi. Oni sami już głodni byli, bo skąd mieli [wziąć]. Przecież nie było ani sklepu, ani kupić co, tak że bardzo przykro było. A my kiedyś żeśmy się wybrali – też nocą – do zakładu, gdzie produkowali… To chyba, zaraz… Masło, mleko gdzie było?

  • Mleczarnia. Do takiej mleczarni?


Tak, ale nie pamiętam, gdzie to było. To żeśmy wtedy rzeczywiście dużo przynieśli, dużo. Tu w pobliżu, gdzie tych ludzi [było dużo], to z dziećmi szczególnie żeśmy się podzielili. No to wtedy był bal, to wtedy można było się najeść, że tak powiem. Bo tam i masła żeśmy przynieśli, jakieś tam… Też jakieś tam mleko, w puszkach coś też żeśmy [mieli]. To chłopcy poszli, a nas było chyba dwie czy trzy, poszłyśmy tam też, no i przytargałyśmy to wszystko.

  • Wspomniała pani, że w miarę upływu dni nastroje wśród ludności były coraz gorsze i mniej przychylne Powstaniu. A jak było w oddziale? Jakie były nastroje w oddziale czy w pani brygadzie?


No to wszyscy, wszyscy garnęli się, wszyscy chcieli walczyć. Ja też byłam trochę zła, że niektórzy mają pistolety i idą, bronią i strzelają, a ja tylko latam z tymi meldunkami. No ale tak, zdobywało się… Zdobywali broń, to mieli. Ci, którzy w czasie okupacji zdobywali broń, to mieli broń. Zresztą tej broni było w stosunku do potrzebujących o wiele mniej, jak potrzeba było.

  • Czy miała pani może bliższy czy bezpośredni kontakt z Niemcami?


Nie, przyprowadzili kiedyś, tak jak… Nie pamiętam, co to było… Jakiś budynek, tam Niemców w jakimś budynku złapali i przyprowadzili trzech takich Niemców. No ale co oni z nimi zrobili, nie wiem, bo tutaj nam zakazano, żeby… Nie wolno ani rozmawiać z nimi, nie wolno ich bić, nie wolno ich lekceważyć, nie wolno ich tam [źle traktować], pluć na nich i tak dalej, nie wolno. To są żołnierze i oni będą osądzeni. No i później ich zabrano. Ale skąd oni byli, nie pamiętam też. Mało pamiętam.

  • Gdy chodziła pani odwiedzić rodziców, to jak oni żyli w tym czasie? Czy w piwnicy gdzieś spędzali czas?


Oni też siedzieli, tak, też siedzieli w jakiejś piwnic. Bo myśmy mieli piwnicę, to w tej piwnicy oni byli. Mama to była taka zapobiegliwa, to zawsze tam tych ziemniaków było. No, chodzili właśnie, jeździli. Najczęściej to jeździli na Dworzec Wschodni, bo tam ciągle przywozili. No, drożyzna była niesamowita.

  • Ale ja miałam na myśli czas Powstania.


A, w czasie Powstania, nie wiem. Nie wiem. No musieli jeść przecież, coś tam musieli mieć. Mama była zapobiegliwa, mama zawsze i konserwy jakieś miała, i coś tam. No ale na ile to mogło starczyć…

  • W każdym razie cały czas Powstania spędzili w tym mieszkaniu, w którym byli, tak?


Tak, tak, tak, do ostatniego dnia. Ja byłam ranna 6 września, a 5 września we dwie, ja i Basia, przybiegłyśmy na Powiśle z meldunkami. A w tym domu Tamka 14, gdzie była ta herbaciarnia, było kilku akowców. I tam były moje dwie koleżanki, jedna właśnie ta Lodzia, córka naszego dozorcy, i druga Danusia. Tam jakiś oddział „Krybara” się mieścił, na piętrze gdzieś. I ja chciałam się właśnie z nimi zobaczyć, ale tam ich dowódca, którego też znałam, Jerzy Michalewicz, on był ich dowódcą, on mówi do mnie: „Poczekaj, one poszły pod uniwerek zanieść chłopakom – mówi – kawę i coś zjeść, ale niedługo przyjdą”. Ja tak czekałam na nich. No i przybiegła ta po jakimś… To znaczy ja nie czekałam, ale wiedziałam, że zaniosłam te swoje [meldunki], rozprowadziłam to, co miałam oddać, i przyleciałam, poszłam jeszcze do rodziców i później przyszłam do tej herbaciarni. Oni mieszkali, tak jak mówiłam, w tej piwnicy, ja zeszłam tam i czekałam. „Chciałabym się zobaczyć z tą Danusią – mówię – i z Lodą”. A ona, matka Basi mówi: „No to wejdź tam na górę – mówi – może one już wróciły”. I ja weszłam, poszłam tam. Weszłam, Danusię zobaczyłam. Oj, ucałowałyśmy się, ucieszyłam się bardzo. Mówię: „A Loda gdzie?”, a ona mówi, że szły obydwie, jedna niosła koszyk z jedzeniem, a druga bańkę i picie, kawę czy herbatę, nie wiem. Mówiła, że kawę. Mówi, że ona przeszła, a Loda szła za nią i pocisk trafił w Lodę. Mówi: „Wiem, że tylko mi frunęła ręka, noga”, a ona żyła. I [Lodzia] mówi: „Leć, Danusia, leć, nie czekaj. Ja zaraz wstanę i pójdę”. No ale jak wracała od chłopaków, to już nie było jej, już ją zabrali gdzieś, pewno pochowali ją tam gdzieś. Strasznie to przeżyłam. Takie różne przykre wspomnienia o tych, co razem się było. [Razem] w szkole, całą okupację później i… marnie się tak pożegnać. Nawet nie można się było pożegnać, nawet zobaczyć.

  • Proszę opowiedzieć, kiedy została pani ranna.


Właśnie wtedy, tego dnia jak myśmy przybiegły. No i „Rena” też tam z matką siedziała, na dole, ja też tam na dole siedziałam. Bo chciałyśmy już wyjść, ale dowódca tych koleżanek moich mówi: „Nigdzie się nie ruszysz, bo już cię nie wypuszczą teraz, bo jest już zablokowane. Poczekajcie do rana, my wycofujemy się do Puszczy Kampinoskiej, to dołączycie do nas i później – mówi – dalej już sobie pójdziecie do siebie”.

  • Ale które miejsce było zablokowane? Gdzie pani nie mogła jakiegoś odcinka pokonać?


Tamka, róg… Na samej górze tam, róg Ordynackiej. Tam było zablokowane i już tam nie było przejścia. Nie przepuszczali osób pojedynczych, tylko zgrupowania. No co miałyśmy robić? I tak żeśmy tam przesiedziały tą noc, to było z 5 na 6 września. A Niemcy mieli taką metodę, że bombardowali i wchodzili na ulice, ulicami tak – bombardowali i ulicami wchodzili. I wtedy właśnie już ktoś mówi: „O, już blisko, już tam na następnej ulicy”. Oni zaraz zaczęli znosić tutaj rannych do tego domu, bo taki był punkt opatrunkowy na Tamce, Tamka 14, tam. Przynosili chorych, przynosili rannych. Przynieśli, matka na ręku miała takie małe dziecko i to dziecko główkę schylone, nie żyło. Ona nie wierzyła, że on nie żyje, tylko: „Trzeba go ratować, trzeba ratować!”. Dopiero jak lekarz zobaczył… W samo serce podobno odłamek jakiegoś pocisku dostał. Nie żył ten dzieciak. Znosili tych rannych, okropnie rannych. Pobiegłam z drugą koleżanką, bo Solec, po przeciwnej stronie, 75, nie pamiętam który, mówią, że tam w bramie jakiś mężczyzna został [ranny] i strasznie jęczy. Pobiegłyśmy tam, a tam już tylko osobno głowa i osobno on. Okropne to było. I przyszłyśmy z powrotem tutaj. Co mogłyśmy, ratowałyśmy tych rannych. Co mogłabym, nosiłam z tą koleżanką, bo punkt opatrunkowy był na dole, też w piwnicy, po przeciwnej stronie. Trudno to nazwać piwnicą, to było tak wybudowane, tam elegancko było, że tam można było naprawdę mieszkać. One tam też mieszkały, zajmowały jedną z piwnic. Ja siedziałam przy takim kranie, a Basia z matką stały gdzieś dalej. Jeszcze rozmawialiśmy i chyba te pierwsze bomby, jakie spadły, to na ten dom, i to na część tego domu, nie na cały dom. A w tej piwnicy, w której one były… To znaczy one były w mieszkaniu, a obok, że tak powiem, za ich drzwiami była duża piwnica i tam było, ja wiem, około czterdziestu osób. Między innymi też jak przechodziłyśmy, to leciałyśmy tam do tych [osób], bo to też znajomi wszyscy byli. Była żona jakiegoś lekarza, w ciąży, miała rodzić. To tak jakoś te bomby spadły, że tamtą piwnicę zawaliło prawie zupełnie, stamtąd nikt nie [wyszedł]. Tylko wyciągnęli… Ponieważ przy jakimś wyjściu była Basi babcia czy ciotka, nie wiem, to [wyciągnęli] – dwie osoby. A w tej piwnicy, w której ja byłam z Basią, to matka jej zginęła. Na Basię upadła jakaś kobieta i wszystkie odłamki, mur i te różne, zabiły tę kobietę, ale Basi poraniły tylko nogi. No i ojciec – on przychodził w Powstanie, jakoś się pogodzili z matką – jak się dowiedział, że Tamka 14 zbombardowana, to przyleciał. No i ona mówi: „Patrz – mówi – matka nie żyje”. A mama jej później, to już dalszy ciąg będzie… Ją wyciągnął, Baśkę, tą kobietę odłożył na bok. Tak mi opowiadali, bo ja nie widziałam, co się dzieje. Nie wiem, czy straciłam przytomność, bo pamiętam niektóre rzeczy. Pamiętam, że jak ona zawołała: „Tatusiu, ratuj Krysię!”, jej ojciec mnie wyciągnął. Ja pamiętam tylko, że tak tu ranna byłam, z głowy mi leciała krew, a pamiętałam, że tu jest kran, i myślałam, że [to leci] woda. Podstawiłam rękę i tak pić mi się chciało. To to pamiętam. I on mnie wyniósł z piwnicy i na plecach zaniósł – na Tamka, 36 chyba, był taki sierociniec w czasie okupacji. Nędza wyjątkowa [niezrozumiałe]. Tam były siostry, te szarytki, w tych białych takich tych.

  • Kornetach takich, tak?


Tak. On mnie tam zaniósł i musiał zostawić, bo Niemcy szli i wszystkich ludzi wypędzali. Już na drugi dzień tu była pusta ulica, już na następnych ulicach ludzi wypędzali. Wszystkich wypędzali w jeden kierunek, do Pruszkowa. Tam wszystkich wywozili z Pruszkowa później. A on mnie zaniósł tam, pamiętam, to jeszcze to [pamiętam] albo [wiem] z opowiadania, bo… On trzymał mnie za tą rękę na plecach, a ta ręka mi wisiała. No i zaniósł mnie właśnie do tego… Słyszałam, że się coś tam mówi, że on nie jest w stanie, bo jestem ciężko ranna, więc nie jest w stanie mnie udzielić jakiejś wielkiej pomocy i tak dalej. Ale[też] mówi, że Niemcy nadchodzą, to mówi: „Ja muszę uciekać”. I zostawił mnie tam.

  • Czyli właśnie w tym sierocińcu, tak?


Tak, tak, u tych [sióstr w takich białych dużych kornetach. One od lat tam mieszkały, mając własny domek parterowy. W Powstaniu przygarniały pogubione dzieci. Był tam też punkt opatrunkowy, którym opiekowali się doktor medycyny Jerzy Rowiński z żoną Marią. Oni zajęli się mną, a potem wyprawili wraz z ewakuowanymi dziećmi z Warszawy].

  • Czy tam był punkt szpitalny?


U nich, tak. I mnie zaraz tam gdzieś zabrali do jakiegoś pokoiku. Pamiętam, że nie wiedziałam, że to doktor… Nożycami ciął, rozebrał mnie z tego mundurka. Rozebrał mnie, ja byłam w samej bieliźnie tylko. No tak, ja wiem, chyba po dwóch dniach to już trochę jakiejś świadomości uzyskałam. [Doktor Jerzy i jego żona byli dla mnie jak zastępczy rodzice. Mieli syna Janusza, już prawie lekarza, zginął w wypadku samochodowym w Łodzi. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, ja ich w Łodzi, oni mnie w Warszawie. Przyjaźń trwała od śmierci doktora, przed nim odeszła jego żona. Piękne to były czasy].

  • Czyli miała pani amputowaną rękę?


Nie, nie… Ręka była, normalnie była. Ta ręka wisiała mi tak, to ją na brzuchu trzymałam, ale nie chodziłam, nie miałam siły wcale. Głowę to mi jakoś zszył, ranę tam oczyścił i zszył. Gdzie takie jakieś tam draśnięcia… Tu miałam czoło wklęśnięte, oko miałam… Oko, całą tę lewą stronę dostałam. I teraz też, cokolwiek się dzieje, wszystko po lewej stronie. [Potem] na nosze mnie położyli i ja tam leżałam. Ten doktor mnie tam doglądał i jego żona, oboje mnie tak doglądali. Byłam najciężej ranna.

  • Nie pamięta pani, jaki pseudonim czy jakie nazwisko miał ten lekarz?


Kochana, on mnie znalazł po dwudziestu jeden latach, ten doktor. Doktor Jerzy Rowiński. On był współzałożycielem szpitala w Łodzi. Do tej pory jest znany, mieszkał w Łodzi później. Po dwudziestu jeden latach mnie odnalazł.

  • Ale przez przypadek to było czy szukał panią?


Przez przypadek. Moja mama leżała w szpitalu i ja chodziłam tam, i pani, która obok mamy leżała, mówi: „Pani Krysiu, niech pani się nie gniewa – mówi – ale pani powie, co się z tą ręką stało?”. I ja jej mówię, że Powstanie, mówię, ratował mnie doktor. Mówię: „Nawet nie pamiętam jego nazwiska”. A ona mówi: „Tak? A to nie był doktor Rowiński?”. A mnie jak błyskawica przeleciało, mówię: „Tak, tak”. I ona mówi: „No to ja panią skontaktuję”. I w ten sposób. Też nie żyje już. Boże kochany, wymierają ludzie, ja nie wiem, mnie chyba pan Bóg daruje jeszcze za grzechy, odpokutować tyle.

  • Proszę jeszcze dalej opowiedzieć, jak było. Bo jeszcze pani rękę miała całą.


Tak, miałam rękę.

  • Tylko bardzo ranioną.


No, ale coraz gorzej było z tą ręką. Rany się pootwierały, coś się tam zaczęło dziać. Palce przestały pracować, coś tam. No i on, doktor, jego żona, ksiądz i jeszcze ktoś, nie pamiętam, wiem, że cztery osoby, na noszach zanieśli mnie do szpitala Świętego Rocha (był taki szpital w Warszawie, Świętego Rocha). Tego szpitala nie ma już. Tam mnie zanieśli do lekarzy, żeby coś orzekli. Bo on, ten mój doktor, to był internista. No i tam obejrzeli, obejrzeli, no co – no w gips mogą włożyć. Rentgena nie ma, bo światła nie ma, to przecież nie mieli co zrobić, no to w gips. Włożyli w gips tak odtąd chyba, całą tą rękę w gips, tylko palce mi tak, parę palców mi zostało. No i znowu mnie przytargali na tych noszach z powrotem i tak leżałam na tym, cały czas byłam na tych noszach.

  • A czy pamięta pani, przy jakiej ulicy był ten sierociniec?


Tamka, na Tamce.

  • Aha, to wszystko było na Tamce?


Tamka, tak, Tamka chyba trzy. Nadal tam jest. Bo ja później pracowałam tam niedaleko, to jest ten budynek i te siostry tam są. I później było coraz gorzej, coraz… Nie mogłam jeść. No, ciężko chora byłam. A ta ręka zaczęła się psuć po prostu. Poprzednio już mogłam poruszać, a później już palcami nie poruszałam. Palce sine, zrobiła się ręka sina. Nie pamiętam, którego września oni mi to zrobili.

  • Bo 6 września pani była ranna.


6 września.

  • Po dwóch dniach pani to włożyli w gips?


Tak. Ale nie pamiętam właśnie, kiedy oni mnie tam zanieśli do tego szpitala, ale niedługo chyba. I później coraz gorzej było, oni widzieli. Niemcy ciągle wpadali tam z pistoletami i wszystkich chcieli wybić, bo to partyzanci. A doktor, ten mój właśnie, to on kończył studia w Austrii, perfekt mówił po niemiecku. Wspaniały, cudowny człowiek. I on zawsze ich tam odpędzał. W dokumentach muzeum jest, bo pani Ania znalazła. Jest, Jerzy Rowiński. On miał pseudonim „Jeleń”. I on oglądał mnie, widział, że niedobrze jest ze mną, że gangrena. Jeść nie chciałam, te siostry zakonne… Po przeciwnej stronie był – też Tamka, tylko po przeciwnej stronie – ogród Świętego Kazimierza i tam były też te zakonnice. One tam uprawiały różne i warzywa, i owoce, wszystko. To te siostry uprosiły, to dostały od tamtych sióstr ziemniaków i ugotowały. Tak rozgotowały te ziemniaki, jak się gotuje czasem jabłka na kompot, jeszcze roztarły. To było tylko dla ciężko chorych, ja taki kubeczek dostałam. Przyszła żona tego doktora, pani Maria, mówi: „Krysia, musisz trochę zjeść, musisz”. I mnie to zasmakowało, dobre było. A tak to była – nienawidzę żadnych kasz oprócz gryczanych – kasza, codziennie kasza, polewana masłem, roztopionym takim masłem. Ja nie mogłam już na to patrzeć. A wypiłam to, jak mi to smakowało bardzo, ale… No ale to było trochę. Poza tym od czasu do czasu te siostry coś tam przyniosły, najczęściej właśnie tych ziemniaków. Ten doktor mój kochany rozmawiał z Niemcami, a do tych sióstr przychodziły dzieci, dzieci pogubione, bez matek. No rodzice zginęli, dziecko zostało, to tam ktoś ich przyprowadził i tam sporo tych dzieci było, taka jak ochronka, tych dzieci tyle było. I rozmawiał ten lekarz z Niemcami, żeby wywieźć gdzieś te dzieci, no bo nie ma tu co jeść i tak dalej, no a to dzieci. No więc Niemcy załatwili, dali podwody takie, dwa wozy. Takie wozy wiejskie.

  • Fury takie, furmanki?


Furmanki, o właśnie, furmanki. I dali, żeby te dzieci wywieźć. No to doktor mówi: „To i Krysię umieścimy jakoś, żeby wywieźć ją, tam będzie inną pomoc jakąś miała. No i ja na tych noszach… A w Powstanie to miałam takie ładne buty, oficerki, z cholewami, no ale ukradli mi te buty, tak że ja byłam rzeczywiście bosa i naga. Byłam w jakiejś takiej koszulinie, w której mogłam się pięć razy owinąć, i tak leżałam, no bo nie było potrzeby… A ten ksiądz mi znalazł jakieś kapcie, takie ranne, mówi: „Jak zaczniesz chodzić, to będziesz miała chociaż te kapcie”. No i tak mnie właśnie na tych noszach… Jeszcze jakąś pierzynkę na te nosze mi położył i zapakowali mnie. Wydali Niemcy te podwody, dzieciaki, wszystko, poleciały na te wozy, tam się posadowili, a mnie na tych noszach usadowili. Jeszcze mnie tak trochę poprzykrywali, żeby nie widać było, bo ranna, no to może Powstaniec. No i wywieźli nas do Ołtarzewa.

  • Czy pamięta pani, jak ta podróż wyglądała? Podróż z Warszawy.


Jaką drogą nie. Normalnie te furmanki jechały, nie było żadnych zatrzymań.

  • Tak przez środek jezdni?


Normalnie jechały, tak, z Warszawy. No wtedy już nie było Warszawy, wszystkich Niemcy wywozili do obozów, do Pruszkowa.

  • Tak, ale czy to już był koniec września?


No to tak, wywieźli mnie 26 września. I tak tymi wozami jedziemy i gdzieś tam zatrzymał się w polu, bo nie wiedziałam, co tam, ale mi obojętne, ja już byłam… Właściwie to już dogorywałam, że tak powiem. No i przyleciała jakaś matka któregoś z tych dzieci i mówi: „Masz tu pomidora, zjedz pomidora, bo przecież ty nic nie jesz, trzy dni nic nie jadłaś”. O Jezu, pomidora, o Boże kochany, skąd ona tego pomidora… A te dzieci opychały się tymi pomidorami, bo polecieli na pole i narwali tych pomidorów, bo to były pola zagospodarowane. Zjadłam tego pomidora, schorowałam się nieludzko. No i dalej. W każdym razie zawieźli nas tam do tej miejscowości, do Ołtarzewa. Nie wiem, gdzie tam ich rozlokowali, ale mnie na noszach wstawili do takiego niewykończonego domu. I tam słoma gdzieś leżała, cegły jakieś. Postawili mnie z tymi noszami, wstawili i tam leżałam. Myszki latały sobie, a ja już mówię: „No tak, to już zostawili mnie tu, to znaczy, że ja już tutaj umrę”. Za jakiś czas przyszły dwie takie dziewczynki, ja wiem, dziewięcioletnie może. „Proszę pani, proszę pani, zjadłaby pani jabłuszko?”. Ja mówię: „Boże, czego one się wyśmiewają ze mnie, skąd one tu jabłuszko wezmą?”. Mnie się wydawało, że one po prostu żartują, nie wiedziałam, skąd jabłko one wezmą. Ale kiwam głową, że tak. No i one na talerzyku to jabłuszko, pokrojone ładnie na ćwiartki. To ja to przyciągnęłam sobie, tą ręką jeszcze przytuliłam, żeby mi nie zabrali. Takie różne było. W każdym razie jakaś tam pani oddała połowę willi swojej dla tych [wywiezionych]. To byłam ja i jeszcze jakiś mężczyzna już tam był, to dwoje nas chyba było takich ciężko rannych. Później jemu coś amputowali i on zmarł. Ja zostałam tam. I na drugi dzień […] czy tego samego dnia, nie pamiętam, w każdym razie przyszła któraś z tych pań. Bo doktor oczywiście, ten mój, nie jechał, on został w Warszawie, a tu był jakiś inny lekarz, od tych sióstr.

  • Czy transport był niemiecki? Czy transport, kto powoził, czyja była ta furmanka?


Tak.

  • Niemcy, tak?


Nie, nie Niemcy, chłopi. Chłopi. Oni dali te podwody, żeby wywieźć te dzieci. Ale to przyjechali chłopi swoimi furmankami i chyba może z tamtej… Nie wiem, w każdym razie tam nas zawieźli, do Ołtarzewa. I przyszli, i nie wiem, nie pamiętam, kto to… Aha, siostra zakonna. Bo część sióstr zakonnych przyjechała tam, bo oni się też ewakuowali do Zakopanego, do Jaszczurówki. Oni tam mają swoją siedzibę i tam mieli właśnie ewakuować wszystkich z Warszawy, te siostry zakonne, i te dzieci właśnie tam wywieźć wszystkie. I nie wiem, nie pamiętam, w każdym razie wiem, że mają mnie zanieść do lekarza, co z tą ręką zrobić. No i siostra zakonna, Szczurkówna, jak ona się nazywała, nie pamiętam (przypomnę sobie), mówi: „Krysia, zaniesiemy ciebie do szpitala, tam lekarz zobaczy. Ale to Niemcy będą, żebyś się zachowywała. No wiesz, jesteś Polką, wiesz, jak trzeba się zachować”. No i na tych noszach zanieśli mnie tam, na ten stół mnie położyli, na golasa. Przyszedł taki Niemiec, lekarz, popatrzył, popatrzył i słyszę, ta siostra – Szczurkówna, Szczurkówna się nazywała – stoi przy mnie i słyszę, jak mówi: Amputin, amputin! Ja mówię: „Siostro, co oni mi będą amputować?”, a ona mówi, że: „Nie, nic, nie denerwuj się, wszystko w porządku”. I tam coś ta siostra zaczęła też z tym Niemcem rozmawiać i on zaczął machać rękami, tam coś gadać, no i ona mówi: „Krysia, bądź spokojna, no niestety, musisz znosić to, co jest. Jeżeli nie pozwolisz, żeby ci zrobili to, co oni uważają, to umrzesz. Chcesz umierać?”. Ja mówię, że nie. No i ten Niemiec wyszedł tam, za chwilę przyszedł w takim fartuchu, jak mamy nasze miały, te gumowe takie do prania jak zakładały, takie te fartuchy. Przyszedł, no, rozciąć. Nożycami takimi rozciął, nawet nie czułam, nie bolało mnie to, jak rozcinał mi ten gips cały, zdjął. Jak spojrzałam – czarne takie farfocle. Po prostu już do niczego było. No i za chwilę przyszedł drugi lekarz, ten coś tam… Ja mówię: „Siostro, ale mnie to będzie bolało. A co oni będą mi robić?”. – „Cicho, cicho, leż spokojnie, leż”. Ten Niemiec przychodzi, popatrzył tak na mnie, do ust mi włożył jakiś proszek. Nie wiem, co to było – cibalgina, nie cibalgina, w każdym razie… Ona mówi: „Panie doktorze, a nie uśpicie jej?”, a ten drugi mówi: „Nasi żołnierze walczą, umierają bez znieczulenia”. No i włączył chłop piłkę. Do tej pory czuję zapach tej kości. Usta to miałam tak pogryzione, że mi krew leciała. Powiedziałam: „Nie będę krzyczała, nie będę, bo jestem Polka”, bo ten ksiądz mówi: „Pamiętaj, pokaż, jak Polka potrafi cierpieć”. No to ja cierpiałam sobie, no, co mi tam było… No i ten lekarz jeszcze mnie tu musiał rozciąć, sączek założyć, ale tak mi zrobił ten lekarz – modlę się za niego też – że ja mam tutaj kość, taki kikut duży mi zostawił, że on mi pomocny całe moje życie. Ja przecież w domu nigdy nie miałam służącej, nigdy nie miałam żadnej pomocy, sama wszystko robiłam, sama. I okna myłam, podłogi myłam, po wodę do Wisły latałam, sprzątałam, wszystko robiłam, gotowałam, ziemniaki obierałam, gotowałam, wszystko robiłam. Zaraz za mąż wyszłam przecież. W każdym razie po tym na tych noszach z powrotem mnie nieśli. Jak mnie nieśli na tych noszach, Boże. Każdy w inną stronę, ja myślałam, że szału dostanę. Nie szli w nogę, tylko każdy jakoś [inaczej]. No ale zanieśli mnie, już łóżko było tam przygotowane, na tym łóżku mnie położyli. Przyszła taka młoda kobieta, dziewczyna i mówi: „Będę się tobą opiekowała. Ty jesteś moim…”, jak ona powiedziała? Jakoś tam mnie nazwała, nie wiem. No i mówi: „Ja się nazywam Zosia, ja będę tu przychodziła i opiekowała się tobą”. No i to tak było. Za tydzień chyba czy za dwa dni przyszedł Niemiec z koszykiem, przyniósł dwie butelki wina, jakieś owoce kandyzowane, jeszcze coś tam, nie wiem. No i doktor wyszedł i mówi: „Krysia, to pan doktor ci przysłał” – ten doktor, który mi amputował rękę. A ja butelkę wzięłam i walnęłam. W tego Niemca chciałam trafić, ale nie trafiłam, to w łóżko. Nie miałam siły, żeby dalej rzucić. A doktor mówi: „Co ty wyprawiasz? – On ci przysłał, żebyś piła, bo amputacja bez transfuzji, wyczerpana jesteś, krwi nie masz wcale! A co ty myślisz, że on z Niemiec to przysłał? To nasze jest wszystko”. I tak zostało. On mi od czasu do czasu właśnie to przysyłał, te wina mi przysyłał. I zawsze coś tam mi przemycił ten doktor. Przychodził do naszego doktora i kontrolował, jak ja się czuję, no i zmieniali mi opatrunki.

  • Tam nie było polskiego szpitala, gdzie pani trafiła, tylko to był niemiecki?


To nie był szpital, nie, to był normalnie wynajęty pokój.

  • Tak, tam gdzie pani była. Ale gdzie ta operacja była przeprowadzona, to był szpital czy nie?


Nie wiem, czy to był szpital. Chyba tak, no bo leżałam na jakimś stole. Nie wiem, podobno to kaplica była, że w kaplicy zrobili taki punkt jakiś. Ale ja nie wiem. Jakoś tak nie wiodło mi się dobrze po wyzwoleniu, po tej całej okupacji, po tym, jak wyzdrowiałam, po tym, żebym…

  • Jak szybko pani wyzdrowiała, jak szybko pani opuściła to miejsce?


No, leżałam tam cały październik. Ale miałam tam dobrze, ludzie się mną opiekowali. Na moim oknie zawsze było dużo jedzenia, słodycze, wszystko mi znosili.

  • Czy wiedzieli, że pani jest z Powstania?


Okazało się, że ta Zosia to była w konspiracji i studiowała medycynę.

  • Czy pamięta pani nazwisko?


Nazwiska jej nie znałam.

  • Czy wiedzieli, że pani była powstańcem, że pani była w Powstaniu?


Oni wiedzieli, oczywiście. I ona wszędzie mówiła: „To jest mój mały żołnierzyk”, nazywała mnie „mój mały żołnierzyk”. No, siedemnaście lat miałam.

  • Czy docierały wiadomości z Warszawy? Wiedziała pani, jaki był los Powstańców i ludności?


Tak, ale ona wiedziała, ona wiedziała. I lekarz wiedział, i te zakonne siostry wiedziały przecież.

  • Czy rodzice wiedzieli, co się z panią dzieje, kiedy pani była wywieziona z Warszawy?


Nie, rodziców wypędzili, zanim mnie tam zaniósł. Nic nie wiedzieli, Rodziców wypędzili z tą siostrą moją, tata wylądował w Dachau.

  • Czyli przeszli przez Pruszków, obóz w Pruszkowie?


Przez Pruszków, tak, przez Pruszków.

  • I tatę wywieźli do Dachau, tak?


Tak.

  • A mama, siostra?


Półtora roku był w Dachau. A mama z siostrą jakoś się wydostały i pojechały na wieś. Tam mieliśmy takich przyjaciół, gdzie na wakacje żeśmy jeździli, i tam byli. Tam ciotki były, tam żeśmy… Tam mama z nią była, z siostrą.

  • Kiedy państwo się wszyscy odnaleźli?


Ta Zosia, ja prosiłam, bo ona się też mnie pytała. Ja mówię, że nie wiem, co z rodzicami, ale mówię: „Mam takie ciotki”, podałam jej [adres]. To ona mówi: „Czekaj, to ja napiszę karteczkę, dam kolejarzowi i on…”. Nie pamiętam, jak się nazywała ta stacja. I mówi: „Dotrze do twojej ciotki ten list”. Ona napisała i rzeczywiście dotarł do mojej mamy. Śnieg wtedy taki kotłował strasznie. Ja leżałam, ale wtedy jeszcze nie chodziłam, w ogóle nie chodziłam, leżałam. Jak to było? Aha, i przyszedł doktor. Przyszedł i mówi: „Krysia, masz gościa”. Ja mówię: „Gościa?”. Nawet nie myślałam – skąd ja [mam mieć] gościa. No i okazało się, że mama. Trzy razy ją wynosili. Co weszła, zobaczyła, spojrzała na mnie… Bo ja łysa byłam, bo wszy miałam. Ach! Przeżycie okropne, straszne. Ale tak się opiekowała ta Zosia mną bardzo.

  • Ale co, mama mdlała, jak panią zobaczyła?


Mama mdlała. Mamę wynosili. Powiedział doktor: „Proszę pani, niech się pani opamięta, bo ona jest chora, jej się nie wolno denerwować”. Jaki to człowiek, Boże, młode, jakie to głupie. Ja zamiast się zapytać: „Co się dzieje z wami?”, to ja mówię: „Mamo, czy uratowały się jakieś moje sukienki, jakieś moje rzeczy?”. Mama mówi: „Nic się nie uratowało, ani twoje, ani nasze. Zawaliło się wszystko”.

  • Czyli ten dom był zburzony w czasie Powstania, czy później, w ramach niszczenia Warszawy?


Tam nic nie było, nic nie było. Później jak te siostry ewakuowały się do Zakopanego, ta siostra, matka przełożona, chciała mnie zabrać, bo mówi do mamy: „Co pani – mówi – my ją nauczymy zawodu”. Ale gdzie tam, mama moja, tam mowy nie było, zabiera mnie do domu i już. Zabiera mnie tam, gdzie jest. Tam gdzieś jakieś miała, jakieś tam wynajęła u tej ciotki, coś tam miała i mieszkała, mieszkaliśmy tam.

  • Wiedziała pani, że tata jest w Dachau, tak?


Nie, nie wiedziałam, o tacie nic nie wiedziałam. Nic, mama też nie wiedziała. Zabrali, bo w Pruszkowie oddzielili, zaraz oddzielili.

  • Aż do jego powrotu nie było wiadomo, gdzie jest?


Tata?

  • Tak.


Nie. Nie, dopiero jak… To znaczy, nie wiem, kiedy się dowiedzieli, nie mam pojęcia. W każdym razie mama nie wiedziała, gdzie. Ani żadnego listu nie było, ani nic. Dopiero tata wrócił w 1946 roku.

  • Kiedy wrócili państwo do Warszawy?


Ja stanęłam na nogi, to było chyba, ja wiem… W 1944 roku tam mnie jeszcze lekarz leczył. No jeszcze miałam rany, te rany to jeszcze się goiły, to wszystko. A później w lutym chyba 1946 roku… Boże kochany, gdzie, 1945 rok. Na dachu przyjechałyśmy z tą… Baśka mnie znalazła, bo ona przyjeżdżała czasem na wakacje, z nami jeździła, to ona się spodziewała, że może właśnie my tam jesteśmy, i przyjechała tam do nas i znalazła mnie tam. I później żeśmy razem obie przyjechały do Warszawy na dachu, bo już można było się poruszać, ludzie się rozjeżdżali i mama chciała do Warszawy koniecznie wrócić, do Warszawy. Tam rodzina jakaś pomagała. W każdym razie myśmy obie przyjechały, a mama z wozem jakimś tam miała przyjechać, tam trochę żywności [przywieźć]. Na Czerwonego Krzyża, tam byli Niemcy. I [jak] tam już odeszli Niemcy, to mama tam znalazła sobie jakieś mieszkanko, tam na Czerwonego Krzyża, na wprost szpitala na Solcu, który jest. A myśmy poszły tam, żeby zajrzeć, zobaczyć, gdzie nas tam trafiło. I żeśmy weszły od innej strony tam do tej piwnicy, gdzie nas zawaliło. Bo to część piwnicy zawaliło, ale wejściem można było i z drugiej strony wejść, bo tam przecież wydostawali jeszcze tych ludzi. Wszystko było na miejscu, tak jak było. Wszyscy ci ludzie, którzy tam zginęli, wszyscy tam leżeli, bo to zima była przecież. Wszyscy tam leżeli i my słyszymy, że tam w tym pomieszczeniu, gdzie byłam ranna, są jakieś głosy. I weszłyśmy tam. Mama jej leżała pod ścianą, oparta tak głową o tą ścianę, nie żyła. Ja bym jej nie poznała. To znaczy nie wyglądało to tragicznie, bo wyglądała tylko tak, jakby zmarzła. I na jej piersiach klęczy jakiś tam i ściąga jej pierścionek, chce pierścionek z ręki ściągnąć. Ja zaczęłam krzyczeć, strasznie zaczęłam krzyczeć. On: „Zamknij mordę!” i tam do mnie. I tam wpadli Niemcy, nie Niemcy, tylko Rosjanie, którzy kontrolowali, czy nie jest podminowane, ulicami szli. We dwóch ich wpadło i patrzą, co się dzieje, a ja mówię: „To złodziej!”. Mówię, że on chciał jej palec obciąć, pierścionek chciał jej zabrać. Mówię: „To jej mama”. To on od razu wziął ich obydwu za kark, wyniósł tam gdzieś dalej, wyprowadził ich tam gdzieś dalej, tylko słyszeliśmy strzały i koniec.

  • Ale to byli Polacy, tak?


Polacy, Polacy. Szabrownicy chodzili, wie pani, po piwnicach, ludzi szabrowali, co tam kto zostawił, co człowiek mógł z sobą wziąć, tak. A jej mama miała to, co na sobie – łańcuszek jakiś, pierścionek jakiś tam, coś. A oni przyszli, no, podobno… Nie wiem, kto to mówił, że ci ruscy, to z kieszeni garściami wyciągali złota. Łańcuszki, różne rzeczy złote.

  • Czyli zamieszkały panie już na Czerwonego Krzyża i potem tata wrócił z obozu, tak? I rodzina się połączyła.


Właśnie wtedy już mama zamieszkała tam, została z siostrą, a ja… No ja szukałam pracy, no bo nie było… To, co mama tam przywiozła z tej wsi, to jeszcze było trochę pojeść, no ale szukałam, żeby pracować. No kto mnie miał przyjąć? Jeszcze byłam łysa, ślepa prawie. No nie ślepa, ale to oko tu miałam całe wklęśnięte, okropnie wyglądałam, jak noc listopadowa. Najgorzej. I tak też żeśmy koczowali. I ja spotkałam dziewczynę, która też była w organizacji naszej, i ona mówi: „Słuchaj, w Pruszkowie jest nasze dowództwo”. I ja pojechałam, ona mi dała tam dane wszystkie, pojechałam tam, no i tam rzeczywiście, był ten pułkownik i ta „Ciotka” nasza też była. No i dziewczyny jakieś, dwie czy trzy, nasze koleżanki, tam się kręciły razem, bo tam było co zjeść, oni mieli, zaraz nas nakarmili.

  • Czy pani imię i nazwisko tej „Ciotki” wymieniała wcześniej?


Ja jej nie znałam.

  • Rozumiem, dobrze.


Nie, ja jej nie znałam. Ja się później dopiero dowiedziałam, ale dużo, dużo później, że to była siostra Skokowskiego. To siostra, rodzona siostra była. I później ja miałam takie różne historie, że… Miałam kolegę, jeszcze ze szkoły, on… No kochał się we mnie i koniecznie za mąż za niego miałam wyjść, a ja uciekałam, nie chciałam. A on też w jakimś obozie był, ale wyszedł. Jak się dowiedział, że ja jestem tu na Czerwonego Krzyża, to przyjechał oczywiście, bo on już uruchomił, jego ojciec miał dorożki, był dorożkarzem, więc on już uruchomił dorożkę, już zarabiał, już forsy miał jak lodu i żenić się koniecznie. A ja nie chciałam, ja nie kochałam go po prostu. Jak pojechałam znowu do tego Pruszkowa, to ta „Ciotka” mówi: „Słuchaj, ty i Basia – mówi – jedziemy na ziemie zachodnie, zabezpieczyć mienie poniemieckie”. A to był marzec, 1945 rok. Bo mówi: „Niemcy uciekają, a Polacy szabrują, to trzeba tam zabezpieczyć”. No i ja się ucieszyłam, sobie myślałam: „Dobrze, to ja sobie ucieknę”. I pojechałyśmy we trzy do Gdyni, stamtąd skierowali nas do Gdańska. I w tym Gdańsku pracowałam do 1947 roku w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego jako sprzątaczka, zmywaczka. Co ja mogłam tam robić? Przecież nie wzięli mnie do biura. Ale to było jedyne, co ja mogłam robić i gdzie mogłam żyć. No oczywiście, zaraz ubranie było, jedzenie było. Byłam szczęśliwa, że mam co jeść, mieszkań było do wyboru, do koloru. Z tą Basią żeśmy zamieszkały gdzieś. [Pracę i wszystko inne załatwiała „Ciotka”. Na stołówce pracowały Niemki i ja miałam pieczę nad nimi]. No ale to wszystko trwało do czterdziestego… A w międzyczasie… A mąż był w wojsku i ja na tej stołówce…

  • Jeszcze pani za mąż nie wyszła w tej opowieści!


No właśnie. Zbliżam się.

  • Aha. Przyszły mąż był w wojsku.


Ja między innymi sprzątałam i tam byłam na stołówce, a mąż… Tam była grupa wojskowa, która jeździła… Jeździli na jakieś tam, nie wiem, też tak na ochronę jakąś. I nie wiem, podobałam mu się, ja wiem… Byłam taka piękna, mówię, jak noc listopadowa, podobałam mu się. I zaczęło się. Miłość się zaczęła. Byliśmy oczywiście bez ślubu ile lat? Parę lat. Przyjechaliśmy do Warszawy. To znaczy ja musiałam wrócić, bo płuca mi się zaczęły rozpadać nad morzem, a to był Gdańsk, nie mogłam tam mieszkać. Przyjechaliśmy tutaj. Mąż zaczął pracować na lotnisku, na Gocławiu. Znalazł tutaj to mieszkanie, gdzie obecnie mieszkamy, no i żeśmy mieszkali, on od 1947, ja w 1947 roku zaczęłam pracować w Wedlu. Najpierw pracowałam siedem lat w kadrach, a później poszłam na produkcję, pracowałam jako kierownik działu młodzieżowego, gdzie się produkowało wafle, torciki i wszystkie wyroby torcikowe. I tak żeśmy żyli sobie, nie pamiętam, do którego roku w każdym razie. Oczywiście ślub żeśmy wreszcie wzięli i żeśmy żyli czterdzieści parę lat. Mąż nie żyje już trzydzieści jeden lat, a ja się tułam tak po tym świecie.

  • Wcześniej pani wspomniała, że miała pani stopień sierżanta w Powstaniu. Proszę powiedzieć, jaka to była procedura.


Za coś to było, ja nie pamiętam, co to było… Oni mi to zaliczyli jeszcze za czasy okupacji, coś żeśmy z tą Baśką… Aha, myśmy przewoziły jakieś tam dokumenty i przed Niemcami żeśmy uciekali czy coś, żeśmy uratowali te dokumenty. I wtedy właśnie dostałam ten stopień, wtedy mnie awansowali.

  • Czy wcześniejsze stopnie pani też miała, czy to był jedyny?


Nie, od razu.

  • Od razu.


Wie pani, ta okupacja to tam generałów było…

  • Czyli to było w czasie okupacji?


Tak, w czasie okupacji. A po wyzwoleniu, to znaczy już pracowałam w Związku Inwalidów Wojennych, to awansowana do podporucznika.

  • Wspominała pani, że w domu, w którym rodzina mieszkała właściwie do końca, do wyjścia z Warszawy, mieszkało dużo Żydów, którzy tam mieli dorożki, byli mieszkańcami tego domu, też tam mieszkali. Jaki był ich los? Czy pani była świadoma, czy państwo widzieli, w jaki sposób oni ten dom opuszczają, przenosząc się do getta? Czy ich późniejsze losy były państwu znane?


[W naszym domu nie mieszkali Żydzi, tylko w sąsiednim domu, na Tamki 17. Mieliśmy duże wspólne podwórko. Dorożki nie należały do nich. Przy tym podwórku były stajnie z końmi właścicieli dorożek]. Moja mama żyła bardzo dobrze ze wszystkimi, moją mamę bardzo lubili. I dzieci bardzo lubili, i ci Żydzi przepadali za moją mamą. Bardzo, bardzo ją kochali. Moja mama na wesela tych Żydów chodziła, bo ją zapraszali. A później, w czasie okupacji, no to jeszcze tak zaraz to nie było, że już wszystkich zabierali tam do…

  • Getta.


Tak. I jak oni musieli się pakować… Tam była jedna piękna Żydówka, Irena. Irena miała na imię.

  • Ile tych rodzin było żydowskich w tamtym domu?


Tu to była duża rodzina, ale to nie w naszym domu, tylko po przeciwnej stronie. Tam był Solec chyba, Na wprost naszego domu… Ja mieszkałam Solec 115, a tam 68 chyba, Solec 68. Tam mieli mydlarnię Żydzi i tam duża rodzina [mieszkała]. Poza tym [były] sklepy żydowskie, bardzo dużo było tam rodzin żydowskich, bardzo dużo. I jak już ogłosili, że muszą wynosić się, to przyszła do nas ta starsza i mówi: „Pani Olszewska, jakby pani coś chciała, pani wejdzie do mnie. Co pani by się podobało, niech pani weźmie”. A do mnie mówi: „Krysia, a ty od Ireny możesz futro wziąć”. Mówi: „Irena chętnie ci da to futro”. I ja miałam rzeczywiście w okupację to futro.

  • Czy pamięta pani nazwisko tych sąsiadów?


Nazwiska nie, nie. Dobrze się z nimi żyło, bardzo uczciwi, bardzo dobrzy ludzie byli, bardzo.

  • Czy jakieś kontakty może były z getta?


Nie. Ja kiedyś chciałam pojechać tam. Raz tramwajem przejechałam getto, ale nie wysiadłam, nie wolno było. A poza tym trochę się ich bałam, bo jak popatrzyłam, że na tej ulicy leżą, nie że zabici, ale pokurczeni. I ręce wyciąga – jak tramwaj przejeżdżał, to ręce wyciągali.

  • Czyli już ich dalszy los był państwu nieznany, a wiadomy.


Okropnie to wszystko, Boże jedyny.

  • A w tych mieszkaniach, które opuścili?


To nie były mieszkania, to trudno nazwać, wie pani. No oni ładnie mieszkali, ale tu w tym, w którym ja mieszkałam, to była tylko facjata i parter, nic więcej.

  • Tak, ale miałam na myśli te mieszkania pożydowskie, które zostały przez nich opuszczone.


Pozajmowali zaraz, pozajmowali. Wie pani, byli ludzie tacy, którzy czyhali na to, żeby wypędzić ich, żeby „Niech idą tam!”. Różnie to bywało. Mnie było bardzo żal, bo zżyta byłam i oni dobrzy dla nas byli, bardzo dobrzy. Jakieś tam jeszcze sukienki mi dawała, ale niedobre były na mnie.

  • Czy pani oficjalnie przyznawała się w ankietach personalnych, że pani brała udział w Powstaniu?


Oczywiście, oczywiście, w każdym życiorysie pisałam. Ale nie wiem… No po prostu nie miał mnie kto pokierować. W zakładzie, w którym pracowałam, właśnie w Wedlu, w księgowości był pan Stefan Szymański. On był sekretarzem Związku Inwalidów Wojennych, Praga Południe, w Rogatce był ten oddział. On przyszedł do mnie i mówi: „Pani Krysiu, jest pani…”. Bo ja miałam książkę inwalidy wojennego, uznana byłam za inwalidę, bo miałam dokumenty na to, że w czasie Powstania [byłam ranna]. Ale nigdzie nie miałam napisane, że [walczyłam] w czasie Powstania, tylko wszędzie miałam PAL. On mówi: „Niech pani przyjdzie do nas, my mamy tu Związek Inwalidów Wojennych”. I on mnie ściągnął tam. Pracowałam tam pięćdziesiąt osiem lat.

  • Społecznie, tak?


Tak, oczywiście.

  • Jak pani wspomina dzisiaj tamten czas, swoją młodość, zaangażowanie, udział w Powstaniu?


To zupełnie jest coś innego jak teraz. Nie zawsze akceptuję to, co teraz jest. Może mam trochę inne zasady, jakoś nie rozumiem wielu rzeczy. Poza tym w tej chwili to jestem wyłączona. Jak pracowałam…

  • Ale jak pani dzisiaj patrzy na siebie młodą, na decyzję zaangażowania, pójścia do Powstania, czy dzisiaj też by pani to zrobiła?


A nie, ja nigdy nie żałowałam, nigdy nie żałowałam. I jak ktoś tam mówi – bo są i przeciwnicy, prawda – „A po co ci to było?”, ja mówię: „Dzisiaj gdybym miała te same lata, to poszłabym. Nadal bym poszła”. Mówię: „A ty byś nie poszedł?”. Przecież to ratowało się nasze życie, nasz kraj. Ja zawsze czułam się Polką, patriotką. Mogę się nazwać patriotką, bo zawsze broniłam, broniłam, z kimkolwiek rozmawiałam na temat Polski. Może rząd mi się nie podobać, może człowiek mi się nie podobać, ale to jest kraj, mój kraj. Tu jestem wychowana, tu jestem, tu żyję.

Warszawa, 6 października 2020 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska



* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.  

Krystyna Marcinkiewicz Pseudonim: „Hedi” Stopień: łączniczka Formacja: Polska Armia Ludowa (PAL), III brygada Dzielnica: Warszawa

Zobacz także

Nasz newsletter