Stefania Hoch

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę w kilku słowach opowiedzieć o swojej rodzinie.

Wychowywałam się w bardzo szczęśliwej rodzinie. Miałam oczywiście rodziców, dwóch braci – jeden pięć lat ode mnie starszy, drugi o siedem lat, tak że czułam się taką młodszą siostrzyczką, którą się opiekowali. [Do okupacji] mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Wiejskiej, […] [skąd] nas Niemcy wyrzucili z ulicy Wiejskiej i dali możliwość mieszkania na ulicy Elektoralnej. Jeżeli chodzi o pobyt wcześniejszy, wtedy kiedy byłam dzieckiem, chodziłam do szkoły na ulicy Wiejskiej, do wspaniałej szkoły, którą wspominam do dnia dzisiejszego. Dała mi nie tylko wykształcenie, ale dała mi pewien stosunek do ludzi, nauczyła mnie współżyć z koleżankami. Już wtedy w szkole wyrabiano w nas zachowanie się społeczne, żeby nie myśleć tylko o sobie, ale o innych. Już wtedy były kontakty z Polesiem, ze Śląskiem. Organizowano wycieczki, na których poznawałam kraj: i Lwów, i Kraków, i inne strony Polski. Do dnia dzisiejszego mam kontakty z koleżankami ze szkoły, niestety z mojej klasy zostało nas już tylko pięć, ale do dnia dzisiejszego jesteśmy w kontakcie. Moja matka niestety umarła wcześnie, miałam wtedy jedenaście lat. Zajmował się nami ojciec. Starszy brat [Stanisław Dobosz] poszedł do korpusu kadetów, potem do podchorążówki. Potem jako podporucznik był saperem, został skierowany do Korpusu Ochrony Pogranicza, do Czortkowa. Zaczął tam pracować w 1939 roku, w lecie, a… w lutym, marcu 1940 roku po agresji ZSRR na Polskę został uwięziony tak jak inni oficerowie i zgładzony w Starobielsku. Drugi brat [Zygmunt Dobosz], który kończył gimnazjum Zamojskiego (oczywiście jak wybuchła wojna, był w konspiracji) w czasie Powstania Warszawskiego zginął na placu Trzech Krzyży w gimnazjum królowej Jadwigi. Tak straciłam obu braci. Ojciec był wywieziony do obozu, do Niemiec, a ja w dniu wybuchu Powstania poszłam na dyżur do pacjenta, którym się opiekowałam. To już jest historia z okresu Powstania, ale chciałbym jeszcze wrócić do wcześniejszych chwil.
Mianowicie, kiedy w maju 1940 roku zdałam maturę wszystkie uczelnie zostały przez Niemców zamknięte. Wyłoniła się możliwość uczęszczania do szkoły pielęgniarskiej. Z koleżanką, z którą byłam zaprzyjaźniona, poszłyśmy do tej szkoły pielęgniarskiej, zostałyśmy przyjęte i dzięki temu uzyskałam nieoceniony dla mnie zawód pielęgniarki. Tak że dyplom uzyskałam w 1942 roku, we wrześniu.

  • Wróćmy do wybuchu wojny. Jak pani zapamiętała ten moment?

1 września 1939 roku wybrałam się oczywiście do szkoły. Szkoła była bardzo blisko, tak samo na ulicy Wiejskiej, na której mieszkałam. Już w tej chwili nie pamiętam, wiem tylko, że już następne dni we wrześniu do szkoły nie chodziłam. Pozytywne nastawienie, zarówno w domu [jak i w szkole], życzliwość dla ludzi jak i przyjaźń była nam przekazywana przez rodziców i w tej wspaniałej szkole na Wiejskiej, którą prowadziła Jadwiga Kowalczykówna i [Jadwiga] Jawurkówna. Wpłynęło to na to, że właśnie w pierwszych dniach września, kiedy znajomi, koleżanki z klasy i jednocześnie [ich] rodzice znaleźli się w pewnym momencie bezdomni (bo musieli wyjść ze swego domu, tam gdzie mieszkali) mój ojciec oczywiście zaprosił ich do nas do domu i tam spędzili resztę czasu, kiedy toczyła się akcja obronna w Warszawie. Dlaczego o tym mówię? Bo właśnie z tą koleżanką przyjaźnię się do dnia dzisiejszego i zawsze jesteśmy sobie bliskie i wiemy, co się z nami dzieje, bo oczywiście jej rodzice (tak samo jak i moi) nie żyją. Pamiętam, że nie miałyśmy jeszcze osiemnastu lat, ale właściwie prawie że osiemnaście. Nie uczestniczyłyśmy w żadnej akcji, powiedzmy, wojskowej, ale pamiętam jeden [moment], jak Francja i Anglia zadeklarowały przystąpienie do wojny i sojusz z Polską. Wtedy, tak jak inni tym przejęci, pobiegłam do ambasady francuskiej, którą wtedy budowano w parku Frascati i właściwie pamiętam ten entuzjazm, to zadowolenie, że mamy sojusznika w postaci tych dwóch krajów.
Z okresu walk o Warszawę chciałabym dodać, jakie znaczenie dla nas, warszawiaków miało wystąpienie Starzyńskiego. Właściwie prezydent Warszawy występował codziennie w radio i po prostu widać było, jaki jest zaangażowany, jaką ma już chrypę, a jednocześnie dawał wskazówki, jak się zachowywać, gdzie są potrzebne ręce, żeby pomagać, żeby istniało, funkcjonowało życie w Warszawie. Tak że to było wzruszające i po prostu wszyscy żeśmy czekali na te codzienne komunikaty radiowe.
Oczywiście strasznym przeżyciem była kapitulacja. Pamiętam, jak właśnie na placu Trzech Krzyży i Wiejskiej zobaczyłam Niemców. Po prostu do dnia dzisiejszego to przeżywam, jak wrócę do tych obrazów. Potem jeszcze kontynuowałam naukę, bo byłam w ostatniej klasie liceum. Maturę miałyśmy już w konspiracji, w maju. Uzyskałam świadectwo dojrzałości i wtedy żeśmy się zastanawiały, co robić dalej. Wyższe uczelnie, jak przedtem wspomniałam, wszystkie zostały zamknięte przez Niemców, ale nadal miała funkcjonować szkoła pielęgniarska. Z koleżanką, z którą byłam bardzo zaprzyjaźniona, Krystyną Budzyńską, postanowiłyśmy iść do tej szkoły pielęgniarskiej. Mieściła się na Koszykowej 78 i zostałyśmy przyjęte. Teraz rozpoczynają się dwa lata bardzo intensywnej dla nas pracy do ukończenia szkoły. Niestety ona, pracując na którymś oddziale, zaraziła się szkarlatyną i nie mogłyśmy iść dalej. Była opóźniona, już nie szła z naszą klasą, ale wróciła po bardzo ciężkiej chorobie i komplikacjach do szkoły i też otrzymała dyplom. To już był rok 1944. Tak że ona w lutym 1944 roku otrzymała dyplom, a ja już miałam dyplom w 1942 roku.
Było takie zdarzenie, [kiedy] jeszcze uczyłam się do dyplomu, będąc u mojej cioci na wsi pod Mińskiem Mazowieckim – ciocia mnie zawołała, żebym mogła udzielić pomocy kobiecie, która rodzi. Oczywiście byłam nieprzygotowana do tego, ale zachowałam się tak, jak uważałam, że to jest właściwe. Oczywiście pobiegłam tam i to, czego się uczyłam w teorii i co widziałam, będąc na praktyce na położnictwie (wtedy myśmy tylko pielęgnowały matki po porodach i noworodki, ale żeśmy zaglądały na salę porodową), to, co zobaczyłam kiedyś tam na oddziale położniczym przydało mi się ogromnie. Mianowicie stanęłam wobec faktu, że musiałam udzielić pomocy tej kobiecie przy porodzie. Wszystko poszło dobrze, mimo że poród był nieprawidłowy, ale dziecko się urodziło. Na szczęście mąż tej pacjentki poszedł po położną. Wtedy to nie było tak łatwo, dlatego że to była okupacja, godzina policyjna i nie można było swobodnie chodzić po ulicach miasta w nocy. Ale ta położna przyszła i udzieliła dalszej pomocy, kiedy już rodziło się łożysko. W każdym razie […] [uświadomiłam sobie], że ciężko mi było postępować przy porodzie, nie mając przygotowania. Wtedy od razu postanowiłam pójść do szkoły położnych, ażeby… być przygotowaną do takiej sytuacji, jaka może mnie spotkać, [jako] pielęgniarką. Po otrzymaniu dyplomu w szkole pielęgniarskiej od razu poszłam do szkoły położnych. Tak że rzeczywiście bardzo mi się ta umiejętność i moje uprawnienia w mojej dalszej praktyce i moim życiu przydała. Tak się złożyło, że po skończeniu szkoły położnych (to był ostatni kurs, na który Niemcy pozwolili, byliśmy ostatnim zespołem), szkoła położnych została zamknięta.

  • Czy Niemcy wiązali jakieś korzyści z istnieniem tej szkoły? Czy położne były wysyłane do niemieckich domów?

Nie, zupełnie nie. To była szkoła tylko na potrzeby Polski, głównie Warszawy, ale i terenu poza Warszawą. Wtedy w ogóle było tylko pięć szkół w Polsce. Tak że Niemcy z tego zupełnie nie korzystali. Miałyśmy tylko jeden jedyny raz kontakt bezpośrednio z Niemcami – to był doktor Hagen, który przyjechał na egzamin dyplomowy. Personel, instruktorki to wszystko były Polki, myśmy nie miały żadnych kontaktów z Niemcami. Natomiast oczywiście to była chęć ograniczenia kształcenia młodzieży w tym kierunku, dlatego już więcej nie wolno było przyjmować.

  • Jak wyglądał staż? Czy odbywał się w szpitalach?

Oczywiście, w kilku wyznaczonych szpitalach. Przede wszystkim na Karowej, na Żelaznej, ale potem tam było już getto, tak że to było ograniczenie. Szkoła pielęgniarska miała bardzo dobrze zorganizowane oddziały, gdzie praktykowały uczennice rozrzucone na terenie całej Warszawy. [Dobrze] wspominam tę szkołę i dlatego tak bardzo [ją] cenię, bo uczennicami, które były na praktyce zajmowały się instruktorki zaangażowane przez szkołę i ich zadaniem było nie tylko pielęgnowanie chorych, ale właśnie nadzór nad uczennicami przebywającymi na praktykach. To było coś bardzo ważnego, bo nie tylko obserwowało się i wykonywało zabiegi pielęgniarskie, ale przede wszystkim także zwracana była uwaga na to, jaki jest stosunek do chorych. Po prostu troskliwość, staranność, bardzo ściśle kontrolowana była precyzja wykonywania każdego zabiegu i ta życzliwość w stosunku do chorego. Tak że to było pracą instruktorek. Nie chciałabym krytykować szkoły położnych, ale to była inna szkoła, gdzie właśnie nie było instruktorek, tylko był raczej nadzór nad fachowym wykonaniem opieki nad rodzącymi, kobietami po porodzie i noworodkami, ale ta praktyka już miała zupełnie inny charakter. Nie chciałabym teraz o tym mówić, ponieważ po prostu dzisiaj oceniam, że powinien być bardziej staranny nadzór nad uczennicami. Tak wygląda porównanie jednych i drugich.

  • Wspomniała pani o bracie, który udzielał się w konspiracji – czy rodzina o tym wiedziała?

On już się wtedy ożenił, tak że wyprowadził się z domu. Nie był długo żonaty, bo niestety zginął w trzecim roku życia małżeńskiego. Myśmy wiedzieli o tym, że jest w konspiracji. Tak że oczywiście zachowane to było w wielkiej tajemnicy, ale wiedzieliśmy o tych przygotowaniach.

  • Czy miała pani inny kontakt z konspiracją?

Nie. Właściwie jeżeli chodzi o Armię Krajową, to wiedziałam, że istnieje, ale sama nie należałam do konspiracji.
Miałam w życiu jeden krótki fragment [konspiracyjny], właśnie będąc w szkole położnych. Jedna z instruktorek miała do nas, tych już starszych osób, zaufanie. Wiem tylko właśnie o sobie i o niej, nie wiem, z kim jeszcze współpracowała. Zaproponowała mi, czy chciałabym za pośrednictwem harcerstwa (do którego nigdy nie należałam, będąc w szkole ogólnokształcącej) w perspektywie końca wojny pójść do pracy jako pielęgniarka na terenie Prus Wschodnich. Oczywiście byłam chętna i po złożeniu przysięgi oczywiście w konspiracji… zostałyśmy zorientowane, na czym ma polegać nasza praca. Nawet była mowa o miejscowościach, gdzie jesteśmy przeznaczone, żeby po wojnie tam podjąć pracę jako pielęgniarki i tam organizować opiekę pielęgniarską w szpitalach czy w ośrodkach zdrowia dla tamtejszej ludności. Po skończeniu szkoły położnych już więcej nie miałam kontaktu z tą organizacją, tak że nic nie umiem powiedzieć, jak dalej toczyły się przygotowania tych osób. Tak że to jest bardzo wąski, drobny fragment mojej współpracy z konspiracją.

  • Jakie było źródło utrzymania rodziców w okresie okupacyjnym?

Mój ojciec był pracownikiem warszawskiej elektrowni, co sobie bardzo cenił. Był monterem sieci wysokiego napięcia. Po ukończeniu jakiejś szkoły zawodowej podjął tę pracę i do Powstania tam pracował. Nie wiem, w którym roku przystąpił do tej pracy. To była właściwie dobrze wynagradzana praca, pozwalała na to, żeby nas skierować do dobrych szkół, ale pamiętam, że pięćdziesiąt procent kosztów związanych z kształceniem dziecka w szkole było pokrywanych przez elektrownię. W ogóle były różne ułatwienia socjalne. O ile pamiętam, był jakiś sklep, jakaś spółdzielnia, tak że bardzo cenił tę pracę. Także kierownictwo tej elektrowni dawało socjalne dowody troski o pracownika.
  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Jak wspomniałam, mieszkałam wtedy z ojcem na Elektoralnej [5/7]. Chodził do pracy, a ja po skończeniu szkoły położnych proszona byłam o spełnianie pracy pielęgniarskiej w domach. Wtedy pracowałam u [pana], który był obłożnie chory, był inwalidą bez nogi. Musiał mieć robione zabiegi, z którymi rodzina nie mogła sobie dać rady, bo to były bardziej skomplikowane rzeczy. W każdym razie nastrój, jeżeli chodzi o przygotowanie do Powstania, [wyraźnie] odczuwałam – wiedziałam właśnie przez brata czy przez inne osoby, z którymi byłam w bliskim kontakcie. Pracowałam wtedy, jak to się mówiło, na praktykach domowych, po prostu pielęgnacja domowa. W dniu Powstania zjadłam obiad razem z ojcem i pożegnaliśmy się. Nie pamiętam, czy ojciec miał popołudniową zmianę, ale ranną nie, bo obiad żeśmy zjedli razem. W każdym razie to był ostatni moment, kiedy się z nim widziałam. Poszłam na dyżur do tego pacjenta, który mieszkał na placu Napoleona. Jak zwykle spełniałam te czynności, które trzeba było. Chodziłam tam tylko na szereg godzin, powiedzmy, że na ranny dyżur albo na popołudniowy. Wtedy miałam dyżur wieczorny.
O godzinie piątej zaczęła się strzelanina. Pamiętam, już był taki niepokój, ale poszłam na balkon. Oczywiście nie stanęłam, tylko tak się mocno przechyliłam, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wtedy zobaczyłam, że już były ofiary. Tak że jednego człowieka widziałam, który upadł.
Z jednej strony zrobiło się pusto, jeszcze jakieś osoby przebiegały przez plac Napoleona. Dom, w którym [przebywałam], był naprzeciw poczty. Po jakimś czasie wywiesili tam flagę, ale nie pamiętam dokładnie, w jakim to było momencie. W każdym razie powstańcy zdobyli teren poczty. Nie wiedziałam oczywiście, co tam się dzieje, dopiero przeczytałam o tym po Powstaniu w jakimś [tekście]. W każdym razie wtedy obserwowałam, że najpierw byli Niemcy, potem byli nasi. Zostałam już u tego pacjenta. Rodzina nie mogła sobie dać z nim rady. Mogłabym starać się wrócić do siebie do domu, ale poczucie obowiązku zmusiło mnie do tego, żeby zostać i w jakiś sposób pomagać choremu. Nie chciałabym mówić o szczegółach, ale były tego rodzaju zabiegi, że rodzina nie mogła sobie sama dać rady. Tak że już tam nocowałam.
Oprócz tego, że zajmowałam się ściśle mówiąc pielęgniarskimi… zabiegami, to w chwilach, kiedy tylko byłam wolna, uczestniczyłam czy to w gaszeniu pożarów, czy to w udzielaniu pomocy, jeżeli ktoś z ludności potrzebował. Byłam nawet wezwana do porodu, ale jak przyszłam, to już to dziecko się urodziło. W każdym razie prowadzili mnie gdzieś przez jakieś ulice do jakiejś piwnicy. Normalnym zjawiskiem w tym okresie było to, że trzeba było ulokować nie tylko rannych czy chorych, ale całą ludność w piwnicach, kto mógł, to się po prostu chował. Przy pomocy domowników zniosłam tego pacjenta, który był bardzo wysoki, ale miał amputowaną nogę, tak że właściwie miał jedną nogę, nie ruszał się i był ciężko chory. Tak że znieśliśmy go do piwnicy i tam stworzyli jako takie warunki, żeby mógł leżeć. Tak właściwie opiekowałam się nim do końca jego życia, do końca sierpnia. Oczywiście tak samo brałam udział, jak wspomniałam, czy w gaszeniu pożarów, czy w noszeniu wody, czy w udzielaniu pomocy tym, którzy [potrzebowali]. Przypominam sobie, że miałam jeszcze jeden poród w strasznej ciasnocie. Nie można było w piwnicznych korytarzach się poruszać. Ktoś wołał: „Czy nie ma kogoś, kto może udzielić pomocy kobiecie rodzącej?!”. Wtedy oczywiście zgłosiłam się i nie było miejsca, żeby ją położyć. Ponieważ winda nie chodziła, bo nie było elektryczności, położyło się ją w tym pomieszczeniu, gdzie winda chodzi, na samym dole. Tak że to było półtora metra albo jeszcze mniej miejsca i ona tam urodziła. Dlatego o tym mówię, że w miarę swoich możliwości udzielałam się, tak jak [potrafiłam], niosłam pomoc. Po śmierci [pacjenta] dowiedziałam się, że dom, w którym mieszkał mój ojciec i ja, już jest całkowicie [wyludniony, gdyż] Niemcy wszystkich wyrzucili. Po prostu nie ma po co wracać, bo nikogo tam nie ma.
Postanowiłam iść do znajomych na ulicę Hożą. Trzeba było stać w ogromnym ogonie, ażeby przelecieć przez Aleje Jerozolimskie, dlatego że był ostrzał z BGK. […] Małymi grupkami, kolejno gęsiego przelatywało się przez tą ulicę. Doczekałam się i przeszłam do nich. Tam byli moi znajomi, oczywiście nie było sprawy, żeby tam się nie zatrzymać, chociaż nawet już nie było gdzie spać. Pierwsza moja myśl była [taka], żeby się rozejrzeć, gdzie tu jest jakiś szpital, żeby po prostu móc pracować, żeby być pożyteczną. To nie było takie trudne. Na sąsiedniej, równoległej ulicy (na Wspólnej 27A) spotkałam swoje koleżanki, które pracowały – jedna na sali operacyjnej, druga na opatrunkowej. W każdym razie pielęgnowała chorych. To było na pierwszym piętrze. Ale od razu tego samego dnia ten budynek został zbombardowany. Oczywiście jeszcze można było znieść chorych do piwnic i do garaży, i znosiliśmy. Tak że sala operacyjna, która była na pierwszym i na drugim piętrze, znalazła się na parterze i w podziemiach. Tam rozpoczęłam pracę, którą pełniłam nocami.
U tych znajomych, gdzie się zatrzymałam [na ulicy Hożej], już nie było miejsca, żeby spać w nocy, natomiast mogłam spać w dzień. Dali mi taką kliteczkę, nie wiem, co tam kiedyś było. W każdym razie jakiś kącik i w tym kąciku spałam w ciągu dnia. Po trzech, czterech dniach pracy na Wspólnej zdecydowanie przyszłam i powiedziałam: „Ja dzisiaj idę do piwnicy spać”. Zdziwili się, bo nigdy nie okazywałam takiego zainteresowania, żeby spać w piwnicy, ale poszłam. […] Dzień tam przespałam. Jak wstałam i poszłam na górę, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że pocisk uderzył właśnie w tę ścianę koło klitki i ogromny [kawał muru] wpadły akurat na tapczan, gdzie spałam. Tak że po prostu jakaś opatrzność nade mną czuwała. To był jeden jedyny dzień, kiedy nie chciałam tam spać.

  • Dlaczego nie chciała pani spać w piwnicy?

Jeżeli mogłam spać w mieszkaniu, to wolałam spać w mieszkaniu niż w piwnicy. Tak że po prostu w ten sposób ocalałam. Cały czas do końca Powstania pracowałam w szpitalu improwizowanym na parterze i w garażu. Oczywiście przychodzili tam lekarze, ranni ciągle byli. Jak byłam tam w nocy, to jednak przynosili naszych żołnierzy z różnych akcji. Poza tym tam już leżeli ranni, tak że trzeba się było nimi zajmować. Tak było do końca Powstania. Już było po Powstaniu, kiedy musiałam wykonywać nową pracę. Mianowicie była już ewakuacja mieszkańców i trzeba było różnych staruszków i staruszki wyciągać z piwnic i transportować na samochody. Trzeba ich było namawiać do tego, żeby wychodzili po zakończeniu działań, już po kapitulacji. Byli tacy zrezygnowani, że woleli tam [zostać]. „A już my wolimy tam umrzeć”. Zrozumiałe, że nikt na to się nie chciał zgodzić, żeby zostawali w piwnicach i szykowali się na śmierć. Tak że trzeba ich było wyciągać piwnic, prowadzić do samochodów, które stały na placu Trzech Krzyży, przez te straszne rumowiska przechodzić i ich prowadzić. Zwykle mieli przy sobie jakiś węzełek czy walizeczkę, ale nie mieli nawet siły tego nosić. W każdym bądź razie trzeba ich było [doprowadzić] do samochodów. To był transport do kolei, którą potem dalej ich się przewoziło.

  • Czy to były samochody niemieckie?

Tego już [nie pamiętam], na pewno obsługa była polska.

  • Jak wyglądało zaopatrywanie się w żywność, w wodę?

Funkcjonowały wodociągi, były punkty. To nie cały czas, potem były już tylko jakieś studnie. Tak samo było na Wspólnej. Nie umiem powiedzieć, jakiego rodzaju to były studnie. Czy były wykopane, czy były [inne]. W każdym razie trzeba było stać, a to leciała woda z kranu. Trzeba było z wiadrem stać, aż się napełni i wracać. Niestety było szereg osób, które były po prostu ostrzeliwane, były nawet wypadki śmierci. [Strzelali] gołębiarze, Niemcy, których było bardzo trudno złapać na tej robocie. To byli często mieszkańcy Warszawy, ale Niemcy, którzy walczyli z Polakami. Właśnie przy takich ogonkach, przy oczekiwaniu na wodę były ofiary. Niestety tak było, nie wiadomo, kto strzela, z którego okna, z jakiego domu, a ciągle jednak były ofiary. To było dosyć często.

  • Widziała pani taką sytuację, czekając na wodę?

Nie, nie przeżyłam takiej.

  • Mówiono o tym?

To nie zawsze [działo się] w nocy, to było czasem w dzień. Słyszałam, że właśnie w dzień tak się zdarzyło, że stała ta, z którą pracowałam, i już jej nie ma, zginęła. Nie byłam świadkiem takiego faktu. Byłam [w szpitalu] tylko w nocy, głównie to była albo opieka nad tymi, którzy już leżeli, albo przyjmowanie rannych żołnierzy, którzy byli przyprowadzani z akcji. W czasie nocy trzeba było [wykonywać] opatrunki, akcje chirurgiczne. To tak było.

  • Jakie nastroje panowały w piwnicach?

Różne. Przede wszystkim lęk, strach, ale też i rozpacz Widziałam tę beznadziejność, gdy się nosiło wodę do pożaru. To co [ludzie] mieli, tracili w ciągu pożaru. To był niejednokrotnie dobytek całego ich życia. Oczywiście, że zdawaliśmy sobie sprawę, że to jest walka o niepodległość, ale z drugiej strony ta strata. Przecież ludzie byli ranni, ginęli, przede wszystkim młodzież. Utrata wszystkiego, co mieli – wczoraj mieli wszystko, a dzisiaj po prostu nie mają nic. Tak że [nastroje były] bardzo różne. Poza tym ludzie się wypowiadali. Byli tacy, którzy zaskakiwali mnie pesymizmem. Czy to rzeczywiście da ten rezultat, na który się czekało? Zwłaszcza że nie było efektów. Nawet samoloty, które nadlatywały, które się słyszało, to potem się okazywało, że to, co przywieźli, wpadło nie tam, gdzie powinno, [tylko] w ręce Niemców. To przecież duży procent zrzutów trafił nie tam, gdzie był przeznaczony. Odczuwałam wśród ludności więcej rozgoryczenia, pesymizmu. Oczywiście młodzież inaczej na to patrzyła. Walczący żołnierze inaczej na to patrzyli, ale starsi krytycznie, aczkolwiek przypominam sobie jednego młodego człowieka, który bardzo pesymistycznie patrzył właśnie na to, co się potem stało. Właściwie nie było tej radości z efektu. Tak że tak bym na to patrzyła.

  • Czy docierały jakieś informacje, gazetki?

Tak i też [odbierano] radio. Gdzieniegdzie słyszało się przecież przekazywane wiadomości. Nawet był żal, że pieśni wysyłane z Londynu z jednej strony były… uspakajające i dodające otuchy, ale konkretnej pomocy nie odczuwało się. Zrzuty – przecież to był tak wielki wysiłek tych ludzi, którzy przylatywali samolotami, nie mogli wylądować na terenie, gdzie stali Rosjanie. To było też przygnębiające, że nie wolno [wylądować], w ogóle nie były otwarte lotniska, żeby móc się tam [zatrzymać]. Z powrotem lecieli do bazy, skąd wylatywali. Tak że o tym się wiedziało i to też nie napawało radością, tylko przygnębieniem, rozczarowaniem, że to mogłoby być inaczej.

  • Czy dochodziły jakieś informacje o zwycięstwach powstańców?

Oczywiście, bo były i gazetki rozdawane, i wiadomości, skąd ci żołnierze przychodzili. Tak że i rodziny przekazywały. Wiadomości były przekazywane, zdecydowanie wiedzieliśmy, co się dzieje.

  • Czy ranni żołnierze chętnie opowiadali o tym, co się działo na froncie?

Tak, oczywiście. Miałam już do czynienia z rannymi, tak że cierpienie nieraz brało górę nad tym entuzjazmem. W każdym razie po prostu mówili o tym, że coś im się udało, że jakieś punkty zdobyli, które do tej pory były w rękach Niemców, czy zdobyli jakąś broń, czy nawet jakieś rzeczy potrzebne powstańcom. Nie mówię już o jedzeniu, bo było i tak. Mówiło się o Haberbuschu, o jakichś trunkach, a to zboże się mełło, żeby był chleb, bo przecież trzeba było żywić tę armię. Tak że to były sukcesy. Trzeba było zdawać sobie sprawę, że ranni przechodzili różne stadia cierpienia, świadomości, co właściwie [im się stało], czy nie będą kalekami – tak że to różnie [było]. Byli szczęśliwi, jeżeli ktoś z domu przyszedł – czy matka, czy siostra, czy żona mogła jeszcze udzielać pomocy. Warunki [jakie] były w piwnicy, [to] można sobie wyobrazić. To nie to co szpital dzisiaj, tylko jedno koło drugiego, albo prawie że na podłodze. Tak że to trudno sobie wyobrazić.

  • Czy w szpitalu korzystali państwo z usług poczty polowej, żeby informować rodziny rannych, że są w szpitalu?

Nie byłam tego świadkiem, bo jak przychodziłam na noc, to tego się nie robiło.

  • Skąd mogła się rodzina dowiedzieć o tym, że bliski jest w szpitalu?

Tylko przez kolegów. [Proszono], jak tam który odwiedzi, żeby zawiadomił. Ale to było tak, że jeżeli dom był zbombardowany, to ci ludzie się rozpraszali, nie wracali, nie wiadomo było, gdzie przebywają. Powiem przykładowo, jak mój brat zginął 2 września, to nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie on jest. Przecież byłam tak blisko, że na Wspólnej mogłabym skontaktować się placem Trzech Krzyży, ale nie wiedziałam o tym, gdzie on jest.

  • Czy kontaktowała się pani z ojcem?

Nie, ojciec został w pierwszych dniach sierpnia ze wszystkimi mieszkańcami ulicy Elektoralnej wypędzony. Ojciec był chory, miał sprawę nowotworową, tak że się leczył, ale do końca pracował. Naszykował walizeczkę skórzaną, ale oddał kuzynce, powiedział: „Ja nie mogę tego nieść”. Krewni byli w sąsiednim domu. Też byli wysiedleni przez Niemców z Wiejskiej i właśnie mieszkali w sąsiednim domu. Wiem, że wypędzeni szli ulicą Wolską, spędzili noc w jakimś kościele (oczywiście jakaś cząstka), potem do pociągu i mój ojciec został wywieziony do obozu [w Burgweide] – we Wrocławiu. Po śmierci otrzymałam jego portfel, ale nie z Niemiec. Widocznie była jakaś szansa, że ciężko chorzy, którzy się nie nadawali do pracy, mogli być zabrani przez rodziny. [Ojciec] był zaprzyjaźniony z dwiema siostrami (ale nie umiem powiedzieć, bo nigdy się z tymi kobietami nie spotkałam), z których jedna była nauczycielką na Kielecczyźnie. Dowiedziała się, że może mojego chorego ojca wyciągnąć, tylko musi zapewnić mu mieszkanie. Rzeczywiście go zwolnili na podstawie deklaracji nauczycielki, że może go wziąć pod swoją opiekę.
Przyjechał ciężko chory pewnie pociągiem spod Wrocławia do Krakowa, z Krakowa pojechał do tej wsi, gdzie była ta nauczycielka. [Jechał] jakimś wozem; miał jeszcze pierścionek, obrączkę czy coś, w każdym razie zawieźli go. Wkrótce zmarł. 4 stycznia 1945 roku zmarł, tylko tyle że nie umarł w Burgweide – tak nazywał się obóz we Wrocławiu. Umarł właśnie u tych nauczycielek. Nigdy już nie mogłam się z nimi [spotkać] mimo wysiłków – jeździłam, dowiadywałam się, bo w tym czasie byłam w obozie. Portfel zawierał… dla mnie ważne jakieś notateczki świadczące o kontaktach. Mój ojciec był bardzo towarzyski, nie był odludkiem, tylko chętnie nawiązywał rozmowę, był kontaktowy. Dowiedziałam się o tym. Mam ten portfel i fotografię włożoną przez te nauczycielki, jak leży w trumnie. Pochowany jest we wsi [Szaniec] pod Kielcami.
  • Kiedy pani otrzymała ten portfel?

Po wojnie. Ojciec nie wiedział, ani co się dzieje z jego młodszym synem [Zygmuntem] (który zginął w czasie Powstania), ani ze mną, bo myśmy już nie mieli żadnych kontaktów. Najstarszy brat [Stanisław] został rozstrzelany w Starobielsku na Ukrainie przez Rosjan. Jak czytam karty na kościele na Powązkach, to chyba był najmłodszym oficerem, miał dwadzieścia cztery lata, kiedy został rozstrzelany. Pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza w Czortkowie.

  • Wrócimy do pracy w szpitalu – czy powstańcy w jakiś sposób pomagali, zaopatrywali szpital w jedzenie?

Jedzenie było przygotowywane przez grupę ludzi dobrowolnych, ochotników. A co dawali jeść? Po prostu to, co było. Powiedzmy, że przede wszystkim pochodziło z tego, co ludzie dali. Nie korzystałam z żadnego posiłku [szpitalnego], ale w każdym razie co dawali, to się gotowało i oni to jedli. Przygotowywane było przez zadeklarowaną ekipę chętnych ludzi.

  • Jak został odebrany koniec Powstania?

Kiedy nastąpiło… zakończenie Powstania, było powiedziane, że wszyscy musieli opuścić Warszawę. Dobrze jest znany fakt, jak żołnierze składali broń i wychodzili w oddziałach. Ja się zetknęłam z ludnością i ewakuacją rannych. Trzeba było każdego przygotować. Jeżeli miał rany większe czy mniejsze, dać mu opatrunki i… ubrania, żeby miał chociaż na kilka dni. Często było po prostu tak, że mieszkał gdzie indziej i znalazł się [w takiej sytuacji], że miał [na sobie] tylko coś postrzępione. Ale o to nie było trudno. Właściwie ludzie opuszczali swoje mieszkania, tak że uzyskanie ubrań dla rannych nie było żadnym problemem. Mogli dostać i koce, i ubranie, to co potrzebowali. Ważne było to, żeby byli zaopatrzeni, bo nie było wiadomo, ani gdzie, ani na ile czasu będą jechali. Potem transport. Najpierw samochodami, a potem do pociągu, który stał na Dworcu Zachodnim. Oczywiście myśmy trafili do wagonów bydlęcych, bez żadnych toalet, tylko zasuwane drzwi, bez okien, tylko tyle, co uchylone drzwi. Opiekowało się rannymi, których wnieśli, każdy coś miał ze sobą.
Jechaliśmy i zatrzymaliśmy się w Radogoszczy. Było niebezpieczeństwo, że nas od razu [skierują] do miejsca, gdzie Niemcy bardzo chętnie wykańczali szczególnie Żydów i nas też tam skierowali. Było dwóch szefów, którzy odegrali największą rolę. Mianowicie to był pułkownik Leon Strehl i drugi Tadeusz Bętkowski. Strehl miał najwięcej do powiedzenia, rozmawiał z Niemcami, że nas nie skierowali do Radogoszczy, tylko do Niemiec. Pojechaliśmy w kierunku Drezna. To nas właściwie uratowało przed obozem pod Łodzią. Po tygodniu podróży tam wylądowaliśmy. Jak tylko pociąg się gdzieś zatrzymywał, to [ludzie] jednak co mogli, [to dawali], dosłownie suchy chleb podawali po drodze, a to mleka troszeczkę. Oczywiście Niemcy nie dawali nic. Jakby się umarło, to wyrzucą chorego czy zdrowego, ale w każdym razie już nieżyjącego.

  • Ile dni trwała podróż?

Mniej więcej tydzień. Z tym że co najmniej dobę, jeśli nie dwie staliśmy w Radogoszczy pod Łodzią. Nie wiadomo było, [co dalej], był taki handel, [żeby] wywalczyć to, żeby nas pchnęli dalej i tak się stało. Pojechaliśmy do [obozu jenieckiego] Zeithain. Inaczej oczywiście nazywa się stacja - [Jakobsthal], gdzie żeśmy wysiedli. Dla ciężko chorych, nie chodzących były jakieś podwody. Już nie pamiętam, czy to były jakieś wozy. W każdym razie można było ich przełożyć na te wozy. Znaleźliśmy się na terenie baraków jeszcze z I wojny, tak że to stare budynki. Dwupiętrowe prycze wyłożone trochę słomą, trochę papierami, jakimiś ścinkami. Pierwsza noc, to trzeba było tylko chorych położyć. Utworzony został jeden barak pielęgniarek, [barak numer] 19. Był taki apel, która [pielęgniarka] by mogła pójść na dyżury, żeby gdzieś położyć chorych. Bez żadnej segregacji, po prostu żeby tylko ich umieścić. Rzeczywiście spędziłam pierwszą noc na sali z chorymi, nie wiedząc zupełnie co komu jest, gdzie jest woda, skąd można ją wziąć, czym podać – to była w ogóle noc niespodzianek. Okazało się, że te koce, które przywieźli, [były pełne] jakiegoś robactwa, wszy, strasznych nieczystości. Trzeba było po prostu chorych dotrzymać do rana. To było koszmarne dla pacjentów, dla nas pielęgniarek, [bo] zupełnie nie było wiadomo, w jaki sposób można [im] ulżyć.
W każdym razie bardzo sprawnie potoczyły się dalsze dni. Zostały utworzone w dwudziestu czterech barakach oddziały szpitalne. A to chirurgia kobieca, męska, potem interna, okulistyka, laryngologia. Nawet w następnych tygodniach (bo to nie od razu, nie od samego początku) okazało się, że są kobiety w ciąży. Oprócz tego, że pracowałam na oddziale chirurgii kobiecej, to jeszcze miałam tę przyjemność, że właściwie utworzony został w połowie baraku niewielki teren dla kobiet w ciąży. Już nie musiały wdrapywać się na górne prycze, tylko [przebywały] na dole. Stopniowo w miarę pobytu urodziło się szesnaścioro dzieci. Tak że to jest dla mnie bardzo dobre wspomnienie. Ze wszystkimi właściwie żeśmy się zaprzyjaźniły, można było rozmawiać, odpowiadać na ich wszystkie wątpliwości, życzenia, oczywiście w miarę naszych możliwości. Wiadomo, to był obóz. Ale wśród nich były bardzo różne kobiety. Takie, które sobie dawały świetnie radę. Inne były takie, które się trochę załamywały. Były trzy żony lekarzy. Akurat tak się składało, że dwie z nich znałam wcześniej. W każdym razie wszystkie mieszkały razem w tym wydzielonym dla nich pomieszczeniu. Była jeszcze jedna położna z tej samej szkoły co ja, Jadzia Mrozowska. Pełniłyśmy dyżury i opiekowałyśmy się, ale oczywiście niezależnie od tego zajmowałyśmy się kobietami na chirurgii kobiecej. Potem wszystko właściwie toczyło się pomyślnie, jeśli chodzi o położnictwo. Wszystkie dzieci urodziły się zdrowe, normalne i wróciły do Polski.
Jak się układało w polskim szpitalu? Trzeba powiedzieć, że właściwie bardzo sprawnie i wszystko było kierowane przez tych dwóch lekarzy, o których mówiłam. Była cała gromadka lekarzy różnych specjalności: i laryngolog, i okulista, i neurolog, i przede wszystkim chirurdzy, ale i interniści. Tak że w każdym razie chorzy mieli w miarę możliwości dobrą opiekę. Nie mieliśmy żadnej dostawy środków opatrunkowych od Niemców, [mieliśmy] tylko to, co się przywiozło. Tutaj właśnie ogromną zasługę ma moja koleżanka, która pracowała na sali operacyjnej w szpitalu na Wspólnej 27 – Joanna Siczkówna. Wiedząc o tym, że mamy być ewakuowani, zrobiła wszystko, ażeby jak najwięcej narzędzi, środków opatrunkowych (inni jeszcze z apteki [coś brali]) [zabrać] – zajmowała się głównie salą operacyjną, zorganizowała na Wspólnej, a potem zorganizowała w Niemczech. Rzeczywiście dzięki niej była ogromna dyscyplina. Sala operacyjna to był przecież barak ze szparami, śnieg prawie przez okna, przez szpary w oknach leciał, a ona zrobiła właśnie wszystko, nie było żadnych infekcji pooperacyjnych. Były oczywiście zakażenia, ale wynikały stąd, że pociski, odłamki, które raniły chłopców i dziewczyny mogły wnosić infekcję. Sala operacyjna była tak utrzymana, że naprawdę godna podziwu. Koleżanka wymagała jednakowo od lekarzy, jak i od pielęgniarek, od sprzątaczek, żeby było tak, ażeby zapewnić operowanym jak najlepsze warunki higieniczne.
Jeżeli chodzi o pobyt w obozie, to utworzyłyśmy taki kącik, siedem nas było i żeśmy się bardzo przyjaźniły. Była dobra współpraca. Każda z nas pracowała na innym oddziale, ale żeśmy [żyły] w wielkiej zgodzie. Sprawa podziału tych minimalnych dawek jedzenia, jakie żeśmy otrzymywały – nigdy nie było żadnych sporów, żadnego wykorzystywania, to było po prostu wspaniałe. Koleżanka, która była na sali operacyjnej, miała talent do szycia. Jak żeśmy dostały kiedyś paczki (wszystkie dostałyśmy szaliki wojskowe zielonego koloru), to można było uszyć sobie z tego czy to spódniczkę, czy [co innego]. Ona była bardzo praktyczna. Jak później były paczki Czerwonego Krzyża, to wielką w obozie dla nas przyjemnością było, jak z cukru i mleka robiła nam krówki. Jako jedyna najlepiej wykorzystywała to, co żeśmy dostały.

  • Jak wyglądała struktura tego obozu? Jak wiele baraków liczył obóz?

Było mniej więcej 1500 osób. Sześćdziesiąt pielęgniarek i drugie tyle lekarzy. […] Okazało się, że w miarę jak zdrowieli żołnierze, to byli wysyłani do innych miejscowości. Nie było kontaktu i dopiero po wojnie dowiedziałam się, gdzie byli wysyłani. Muszę powiedzieć, że w obozie był mój późniejszy mąż [Władysław Hoch] i mój późniejszy szwagier [Stefan Hoch]. Zupełnie przypadkowo żeśmy [się spotkali]. Byli wśród rannych, a ja byłam wśród dających opiekę sanitarną. Szwagier po dojściu do zdrowia był wysłany do innego obozu. Tak że nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie został wysłany.

  • W obozie były i kobiety, i mężczyźni?

Tak, oczywiście. Były przecież kobiety żołnierze, a poza tym była też i ranna przypadkowa ludność.

  • Ale wszyscy z Warszawy.

Zasadniczo tak, oczywiście. Ten transport był tylko z Warszawy. Ale mogło się tak zdarzyć, że ktoś przyjechał przypadkowo albo byli wyrzuceni z Poznania. Miałam taką koleżankę, która była najpierw wyrzucona przez Niemców z Poznania do Warszawy, a w Warszawie była ranna i pojechała do tego obozu.

  • Jak wyglądało dla pani wyzwolenie obozu?

Do samego końca byłam bardzo zajęta. Dlaczego? Jak wkroczyli Rosjanie, to myśmy zaczęli dostawać nawet [ich] ranne kobiety. Nawet na salce porodowej miałam jedną czy dwie Rosjanki. Jedna urodziła. To była zmiana, oczywiście. Przede wszystkim przychodziły wiadomości o bombardowaniach. Myśmy nie bardzo wiedzieli, czy przyjdą wcześniej Rosjanie, czy żołnierze z Zachodu. Przyszli Rosjanie. Różnie bywało. Bywało tak, że trzeba było chronić kobiety, dlatego że jednak pozwalali sobie na różne… zachowania, nawet jak już mogliśmy wyjść z obozu. W pewnym momencie Niemcy przestali być w tych… budkach [strażniczych], punktach obserwacyjnych, skąd jak kiedyś strzelili, to zabili młodą dziewczynę. Była jakaś szpara [w zaciemnieniu okna] i zabili młodą dziewczynę. Byłam w sąsiednim baraku, tak że byłam tego świadkiem. Nie było wiadomo, co się stało, tylko wiadomo było, że padł strzał. Dziewczyna zginęła na miejscu.

  • Czy ona próbowała uciec?

Nie, siedziała na górnej pryczy w baraku. Nazywała się Krystyna Nogajówna. Siedziała na górnej pryczy i cieszyła się, że jutro są jej imieniny. Była jakaś drobna niezasłonięta szpara w oknie Niemiec właśnie z budki, które otaczały obóz strzelił od razu i akurat w nią trafił.

  • Strzelił przypadkiem czy celował w nią?

Nie wiadomo, bo on strzelił z powodu szpary w oknie, było widać, bo to była noc, ciemno. Widział z budki, że jest święcąca szpara, więc strzelił w tamtą stronę i akurat [trafił] ją prosto w klatkę piersiową, tak że momentalnie umarła. Tak że zastrzelił ją po prostu. Pamiętam ten dzień, bo akurat byłam na sąsiedniej sali na dyżurze.

  • W pewnym momencie Niemcy opuścili obóz…

Tak, opuścili obóz i przyszli Rosjanie. To było po prostu tak, że jedni uciekli, [a drudzy weszli]. Widzieliśmy jeszcze zza drutów kilka dni wcześniej, jak Niemcy szli, pchając wózki, nie samochody, ale różne wozy. Szli na zachód, jakby uciekając od nadchodzącej Armii Czerwonej.

  • Czy to była ludność cywilna, czy żołnierze?

Ludność. To już nam sygnalizowało, że jest coś dziwnego, bo ta droga przebiegała niedaleko obozu. Potem, jak już [nastąpił] koniec wojny, to w sąsiadujących lasach porzucali [na przykład] wózki. Było nawet tak, że kilka wózków dla naszych polskich dzieci przynieśli [wyzwoleni polscy jeńcy]. Proszę sobie wyobrazić, jak serdecznie ci żołnierze (mężczyźni i kobiety) odnosili się do tych dzieci, które się rodziły. Cieszyli się z samego faktu, że one przyszły tam na świat. Przynosili im różne rzeczy, które mogły się przydać małym dzieciakom. Tam przecież nic nie było w tym obozie.

  • Jak były karmione małe dzieci?

Tylko mogły matki karmić. Nie wiem dokładnie, jak to się stało, skąd pochodziło mleko, ale jednak te matki po urodzeniu dziecka dostawały porcyjkę mleka. Tak że to było dla nich bardzo ważne. Nie wiem, nie umiem określić, skąd się to mleko brało, w każdym razie dostawały z kuchni.

  • Dostawały lepsze jedzenie?

Jedzenie ogólnie nie, wszystko dostawały to samo co i my. Jedzenie było bardzo skromne: kartofle jakieś, czasem jakaś zupa. W każdym razie w zupie czasem znajdowała się kasze, czasem dwa [ziemniaki]. Pamiętam, ale jednak zaciera się w pamięci, że jeden i pół kartofla, a jak małe, to się dostawało dwa na cały dzień. Kawałek chleba dostawałyśmy na siedem osób. Często mnie koleżanki powierzały funkcję, żeby podzielić, to ta ostatnia kromeczka, która zostawała, to jeszcze musiała być starannie, skrupulatnie podzielona na siedem części, ten ostatni kawałek jeszcze na siedem. Tak że dosłownie to było… bardzo sprawiedliwie i serdecznie dzielone między nami. Był okres już po Bożym Narodzeniu, kiedy dostawałyśmy paczki Czerwonego Krzyża. To rzeczywiście było bardzo ważne. Te pudełeczka były malutkie, ale jednak taka może dwu, trzykilowa paczka miała znaczenie. Taka paczka była przydzielana na dwie osoby.

  • Co się znajdowało w takiej paczce?

To było w ogóle w pudełeczkach. Było troszkę tłuszczu, troszkę mięsa, takiego pasztetu, papierosy (dla palaczy to było bardzo cenne), czekolada w tabliczkach i suchary. W każdym razie dobre.

  • Co pani robiła z papierosami?

Dawałam swojemu późniejszemu mężowi i on jakoś zagospodarowywał między kolegami. Tak że nie byłam zainteresowana, bo w naszej grupie nikt nie palił, ale każdy robił z papierosami co chciał. To były jakieś dwie czy trzy paczki.

  • Jak wyglądały kontakty między panią a przyszłym mężem?

To było śmieszne. Miał czapkę kolejarską i jak przychodził na dyżur do baraku, gdzie pracowałam, to mówiły: „Siostro Steniu, siostro Steniu! Kolejarz przyszedł! Kolejarz przyszedł!”. Wtedy żeśmy rozmawiali. Zawsze był serdeczny. Wtedy się jeszcze nie mówiło o małżeństwie, tylko tyle, żeśmy się znali od dzieci. Tak że to był po prostu dobry znajomy. Myśmy wyjeżdżali na wakacje w te same miejsca. Poza tym jego ojciec i mój ojciec pracowali w elektrowni, aczkolwiek gdzie indziej. W ogóle znali się jako pracownicy elektrowni. Specjalnie nasi rodzice nie utrzymali kontaktów jeszcze w tych dawnych czasach, ale brat mojej matki i ojciec mojego męża byli bardzo zaprzyjaźnieni. Tak że to była znajomość z dawien dawna, jeszcze mnie ani jego na świecie nie było, a oni już się po prostu znali i utrzymywali ze sobą kontakty.

  • Wiedziała pani, że jedzie w tym transporcie do obozu?

Nie. Po przyjeździe na drugi dzień był apel. To, o czym się słyszy, że w… Auschwitz były stale urządzane takie apele. U nas nie. To był wojskowy obóz-szpital. W Zeithainie nie było apeli. Ale był zrobiony jeden apel, jak żeśmy tylko przyjechali. Patrzę się, że wśród rannych stoi mój przyszły mąż i jego brat, tak że wtedy dopiero się dowiedziałam, że oni trafili do tego samego obozu co i ja.
  • Czy przyszły mąż był ciężko ranny?

Obaj chodzili, ale w każdym razie byli zakwalifikowani jako ranni nadający się do szpitala wojskowego na chirurgię.

  • Czy przyszły mąż brał udział w Powstaniu?

Bardzo. […]

  • Jaka to była dzielnica?

Śródmieście. Mam z obozu tylko jedną fotografię, na której jest właśnie doktór Bartenbach, był internistą. Na tej fotografii jest mój przyszły mąż i jedna z naszej siódemki, studentka, która potem skończyła medycynę. Druga, jak już wracam pociągiem sanitarnym do Polski, gdzie wieziemy do Torunia resztę rannych i w tym pociągu jestem po prostu między personelem. To są tylko te dwie fotografie, które mam.

  • Wracając do wyzwolenia: wspomniała pani o chronieniu kobiet, jak przyszli Rosjanie. Czy można było zamknąć obóz, nie wpuszczać?

Był taki moment, że trzeba się było do władz Rosjan zwrócić z prośbą, żeby nie była za duża interwencja. Po prostu chcieli wtargnąć i interesowały ich szczególnie kobiety. Trzeba było zwrócić się do władz rosyjskich (i to musiało [robić] szefostwo naszego szpitala) i jak najbardziej poszli nam na rękę. Po prostu jakby teren był dla nich zamknięty. Natomiast na tym terenie Zeithain był kiedyś obóz Rosjan i Rosjanie traktowali swoich jeńców bardzo źle, bo uważali, że oni nie powinni żyć, tylko powinni zginąć w walce z wrogiem. Tak że to była sytuacja nieprzychylna dla chorych, którzy tam byli. Zetknęłam się już tylko z nowym, na nowo zorganizowanym szpitalem dla Rosjan, którym pomagali nasi lekarze. Tak że to była taka bardzo sojusznicza, powiedziałabym, współpraca. Wymagający chorzy, Rosjanie korzystali z pomocy polskich lekarzy. Tak było. Pamiętam, że to zarówno dotyczyło sali operacyjnej, jak i oddziału, gdzie już oni leżeli. Tak że widziałam to, byłam świadkiem tego.

  • Czy te rosyjskie kobiety, o których pani wspomniała, to byli żołnierze?

Tak. Były w Armii Czerwonej. Tylko że niestety nietrudno sobie wyobrazić, że one też były w kłopotliwych sytuacjach. Sprawa ciąży, chorób, tak że ich los niestety był nie do pozazdroszczenia.

  • Czy to były ochotniczki?

Nie, wcielone.

  • Jak się potoczyło pani życie po wyzwoleniu?

Powiem jeszcze, jak żeśmy wrócili. Już od maja ludzie wracali na własną rękę i właśnie mój przyszły mąż tak zrobił. Jego brat poszedł wcześniej na zachód, został przetransportowany jeszcze przez Niemców, a on do Warszawy. Proponował mi, czy ja bym nie chciała jechać. Powiedziałam, że nie, bo po prostu jeszcze tyle było osób, którymi się trzeba było zajmować, że odmówiłam mu.

  • Zaproponował listownie?

Nie, zaproponował, że mógłby mnie zabrać. Był do końca w obozie. Jeden wyjechał na zachód wysłany przez Niemców, a drugi (mój późniejszy mąż) do końca był w obozie. Zorganizował sobie ze swoimi kumplami jakiś pojazd, zorganizowali wóz i konia, i pojechali. Oczywiście przy pierwszej okazji im tego konia zabrali, tak że musieli znów jechać dalej na rowerach. Znów im te rowery zabrali. W każdym razie jeszcze do końca maja wędrował, aż wrócił do Warszawy.

  • Kiedy pani dojechała do Warszawy?

Dopiero w połowie sierpnia, bo myśmy czekali na jakiś pociąg, żeby tych rannych (bo jeszcze było dużo) zabrać. Początkowo żeśmy wrócili do Bydgoszczy. W Bydgoszczy nie ma miejsca, to do Torunia. W Toruniu żeśmy dostali miejsce w pałacu jakiegoś biskupa i tam żeśmy mogli upchnąć chorych. Ale było tak dużo rannych, których widziałam w Toruniu, że łóżka z chorymi stały na ulicach. Nie było już miejsca dla nich na terenie szpitala. Znów mi się tam urodziło kilkoro dzieci i znów ta koleżanka z sali operacyjnej zorganizowała następną salę operacyjną. W miarę możliwości, jak już było coraz mniej rannych, to żeśmy się rozjechały. Wróciłam do Warszawy. Tutaj dowiedziałam się, że już młodszego brata nie mam, tego który zginął w gimnazjum królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, i że ojciec już nie żył.

  • Gdzie pani zamieszkała?

W Warszawie na 11 Listopada przyjęły mnie moje dwie ciocie, które były wywiezione właśnie w tym samym czasie co mój ojciec, ale wróciły. Córka moich bardzo bliskich krewnych wyszła za mąż i tak się jakoś złożyło, że zatrzymały się w mieszkaniu rodziny tego męża. Oczywiście jeszcze mnie przyjęli, tak że było bardzo ciasno, ale nie było mowy o tym, żeby kogoś z bliskiej rodziny nie przyjąć. Wróciłam w październiku. Od razu, niemalże na drugi dzień po powrocie do Warszawy zgłosiłam się do pracy do szpitala zorganizowanego w szkole podstawowej na Pradze. Tak że nie było nauki, tylko był szpital i tam pracowałam. Była akcja, żeby pojechać na teren Ziem Odzyskanych. Zaangażowali mnie, że mogę jako położna jechać do Wrocławia i pojechałam. Tam pracowałam pół roku. W Krakowie akurat organizowano szkołę pielęgniarsko-położniczą. Koleżanka wiedziała o tym, że mam te dwa kierunki i szkoła w Krakowie zaproponowała mi, żebym pojechała do nich. Od września 1946 roku pracowałam już jako instruktorka na sali porodowej w klinice położniczej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rektor podpisywał angaż i pięć lat tam byłam instruktorką, dopóki była szkoła pielęgniarsko-położnicza. Nastąpiła zmiana decyzji, że te szkoły są zbyt kosztowne, tak że już nie byłam potrzebna na sali porodowej i zostałam zaangażowana do Ministerstwa Zdrowia. Osiem lat pracowałam w Ministerstwie Zdrowia jako inspektor szkół położniczych.

  • Mieszkała pani w Krakowie czy w Warszawie?

W Warszawie w Ministerstwie Zdrowia na Miodowej. Potem, [kiedy] pracowałam w Ministerstwie Zdrowia złożyło się, że znów szukali pielęgniarki i położnej do pracy w Afryce. Tutaj znów zostałam zaangażowana i pojechałam na osiem lat do Afryki.

  • Sama czy już z przyszłym mężem?

Początkowo bez męża i bez córeczki, bo trzeba było tam dobrze poznać warunki i dopiero po roku przyjechali. Tak że potem już byliśmy razem.

  • Czy miała pani problemy związane z uczestnictwem w Powstaniu Warszawskim?

Nigdy. Nigdy nigdzie nie ukrywałam, że byłam uczestniczką.

  • Czy ma pani najprzyjemniejsze wspomnienie z Powstania?

[Najprzyjemniejszym] momentem mojego życia było urodzenie mojej córki. Jeżeli chodzi o Powstanie… właściwie to uczestniczyłam w tym, co się działo, ale nie można powiedzieć, że to było coś miłego. To były bardzo ciężkie przeżycia, bardzo. Po prostu ruina miasta, straszne cierpienia ludzkie. Oczywiście w perspektywie można było oczekiwać rezultatów, ale jeszcze nie było tego widać. Nie było tego widać i właściwie tylko młodzież, która brała udział może patrzyła na to innymi oczami. Wtedy też należałam raczej do młodych ludzi, ale przez to, że nie byłam w armii, to jednak żołnierze inaczej na to wszystko patrzyli. Zresztą tak samo koleżanki, które należały do Armii Krajowej też inaczej na to patrzyły. Ja właściwie parzyłam na to tragicznie ze względu na ludzi, którzy giną, ludzi, którzy cierpią, i ze względu na straszną ruinę miasta.



Warszawa, 3 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska
Stefania Hoch Stopień: pielęgniarka, położna Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter