Krystyna Zborowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Zborowska. Jestem córką Mariana Kubasiewicza i Zofii z Domańskich Kubasiewiczowej, którzy wraz ze mną mieszkali w okresie okupacji niemieckiej, zresztą i przed wojną, na ulicy Oboźnej 9 w Warszawie. Urodziłam się w trzydziestym ósmym roku w Warszawie, natomiast krótki okres od daty urodzenia do wybuchu wojny w trzydziestym dziewiątym roku przebywałam w majątku moich dziadków w Piekartach w [powiecie] grójeckim. Następnie przenieśliśmy się wszyscy do Warszawy. Zostali tylko dziadkowie, ponieważ majątek był już przejęty przez Niemców, był pod Liegenschaftem. Mieli wydzieloną tylko część. Dlatego ja wraz z rodzicami mieszkałam już od tej pory, praktycznie biorąc, w Warszawie. Z okresu okupacji właściwie…

  • Przepraszam, czy jeszcze mogłaby nam pani powiedzieć, bo wspomniała pani, że słyszała opowieści na temat wybuchu wojny?

Na temat wybuchu wojny słyszałam opowieści o obronie Warszawy, bohaterskiej obronie Warszawy.

  • Mogłaby nam pani przybliżyć te fakty, które pani zostały przekazane?

Przekazane zostały mi… Ojciec mój był w obronie Warszawy. Ponieważ był ułanem 11. pułku szwoleżerów (zresztą brał udział w wojnie dwudziestego roku, jest portret taty, otrzymał „Orlęta” za Lwów), więc tak jak większość oficerów polskich był w obronie Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku. Z takich opowiadań pamiętam tylko, że [po] pierwsze, zmobilizowano wszystkie samochody prywatne tuż przed wybuchem. Następnie, pamiętam, ze łzami w oczach przekazywany przez mamę mi apel prezydenta miasta Starzyńskiego do umierającej właściwie wtedy Warszawie, bo chodził już w progi Warszawy okupant. To były chyba tragiczne strasznie wspomnienia moich rodziców. Myśmy przez długi czas, ponieważ mama była razem ze mną w majątku dziadków, nie wiedzieliśmy, co jest z tatą, czy żyje, i dopiero przez radio znajomy, jeden z najstarszych spikerów radia (mam problem z nazwiskiem w tej chwili) przekazał wiadomość, którą wysłuchaliśmy właśnie poza Warszawą, że Marian Kubasiewicz przekazuje wiadomość, w ten sposób informowały się rodziny, że jest w Warszawie, żyje. To była wiadomość od ojca. Następnie nie pamiętam samego momentu, jak tata nas przeprowadzał, ale najprawdopodobniej tak jak zawsze, końmi czy kolejką grójecką, przejechaliśmy do domu. Dom powoli zaczynał się zmieniać. Pamiętam świetnie rozkład mieszkania na trzecim piętrze, na Oboźnej 9.

  • Jaki był numer mieszkania?

Chyba sześć. Bo to były po dwa mieszkania, wejście frontowe i kuchenne, i z balkonem wychodzącym na ulicę Oboźną, a od salonu okno wychodziło na czynszowe podwóreczko, ponieważ to była typowo czynszowa kamienica składająca się z czterech [niezrozumiale 04:39]. I właśnie tak jak tutaj już wcześniej opowiadałam, później układ tego mieszkania stworzył taką tragiczno-komiczną sytuację z okresu konspiracji i okupacji, ale o tym wspomnę za chwilę. Zmieniało się mieszkanie w zależności od możliwości i konieczności pełnienia…
Moja mama i ojciec byli zaangażowani w konspiracji, w związku z tym mieszkanie się zmieniło, zostało częściowo przemeblowane. Wiem, że moje łóżeczko wylądowało w salonie, zamiast, powiedzmy, w pokoju dziecinnym. Pokój dziecinny zostały przeznaczone na zupełnie co innego. Pojawiły się kotary odgradzające część kuchenną od… Mój tata przed wojną prowadził taki warsztat, punkt naprawy maszyn do pisania. Więc na polecenie…

  • W mieszkaniu czy gdzieś na mieście?

Prowadził w mieszkaniu, chyba na Marszałkowskiej wcześniej miał taki punkt. Potem, jak już po ślubie z mamą się przeprowadzili na Oboźną, to w piwnicach budynku były warsztaty i to funkcjonowało. Z tym że przeprowadzał konserwację dla magistratu (mówię o czasach przed wybuchem wojny), w związku z tym decyzją organizacji wznowił tą działalność. To pozwoliło mu na zatrudnianie, co było wtedy bardzo istotne, w sensie możliwości wydawania dokumentów, które umożliwiały poruszanie się. I w ten sposób jednocześnie miał prawo do posługiwania się motorem, bo jeździł na te konserwacje. Z tym że nie wiem, czy państwo wiecie, że charakterystyczną cechą Polaków, którzy mogli się posługiwać motocyklami, to było takie przyćmione światło, zamykane światła, tylko taka linijka do oświetlenia. Tylko Niemcy jeździli z odsłoniętymi pełnymi reflektorami. Dlaczego o tym mówię? Że tenże sam motor służył tacie do wywożenia meldunków poza granice miasta. Miał taką... To też zapamiętałam z dzieciństwa, bo kiedyś gosposia gdzieś sprzątając czy czyszcząc, wyniosła skórę gestapowską, którą tata miał skwapliwie schowaną w domu. Bo wyruszał z reguły w nocy, zakładał tą skórę, pilotkę, siadał na motor, wyjeżdżając za granicę miasta, podnosił reflektory już i w charakterze prawie że esesmana wydostawał się z miasta i jechał. Na tej zasadzie mieli wypadek z mamą, właśnie tam, w okolicach Grójeckiego, też jednak widocznie Niemcy zaczęli ich gonić. Ale to takie epizodyczne sytuacje były.
Ja czasami jeździłam do dziadków, ale większy czas przebywam w Warszawie. Chodziłam do przedszkola sióstr, które były na Tamce. I tak jak pamiętam rozkład miasta, tak pamiętam ciszę, pamiętam godzinę policyjną, pamiętam czarne zasłony w oknach, pamiętam, jak miasto miało zamierać, a wtedy jak mówili moi rodzice, zamierało światłem, ale zaczynało żyć duchem. Bo wtedy dopiero zaczynały się wszystkie spotkania. U nas nawet były przez pewien krótki okres czasu tajne komplety nauczania. Moja mama uczyła francuskiego w tym czasie i to dla dziecka tworzyło jakąś taką atmosferę wiecznej tajemniczości, czyli to się utrwalało jak na taśmie filmowej. Pamiętam to, wspominałam, że między innymi wszystkie spotkania, które były, czy konspiracyjne, czy zebrania, odbywały się w pokoju jadalnym. To był taki duży pokój jadalny, który później został potwornie ostrzelany przez Niemców, ponieważ były z kości słoniowej takie medaliony Męki Pańskiej czy Drogi Krzyżowej na ścianach, które później w świetle reflektorów Niemcy odbierali jako reflektory czy coś, bo strzelali w czasie Powstania w to, kompletnie rozbili. Ale to w okresie Powstania.
Natomiast w tymże pokoju czasami zbierało się bardzo dużo osób, w większości panów. Ja wtedy zostawałam wypraszana do niani czy do drugiego pokoju, no ale jak to dziecko w wieku właśnie pięciu, sześciu lat, byłam bardzo ciekawa i patrzyłam. Zresztą u sąsiadów, którzy też brali w tym udział, a okna były właśnie w kącie, w styku tych dwóch części kamieniczki czynszowej... O tyle charakterystyczne, że okna położone na jednej ze ścian były od mieszkania, które miało wejście do innej klatki schodowej, wewnętrznej, na podwórku, i ta klatka schodowa i piwnice tej klatki, ściany tych piwnic były od strony Teatru Polskiego, bo to był dom tuż przy Teatrze Polskim. Natomiast u nas było wejście z bramy, frontowe wejście, prosto na trzecie piętro. Ponieważ były u nas te zebrania, to w pewnym momencie rodzice wpadli na pomysł, żeby w momencie jakiegokolwiek sygnału czy alarmu już nie wychodzić na Oboźną, tylko przerzucana była taka deska jak do prasowania, na poziomie trzeciego piętra, minimalnie, bo to tak styk był tych okien, i ludzie sobie elegancko przechodzili, tam schodzili na dół do piwnicy i w piwnicy już był zrobiony otwór, który funkcjonował później w okresie okupacji, w okresie Powstania i też od niego była przekopana droga. I tamtym otworem wychodzili już na teatr, ogródek Teatru Polskiego i w kierunku Tamki, tak że na Powiśle [można było iść] zupełnie spokojnie, nie musząc się cofać w kierunku Śródmieścia. No, dzieci są pomysłowe. Ponieważ sąsiad, [syn] właścicieli tego drugiego okna, był już znacznie starszy, bo miał prawie dziesięć lat, więc cztery lata różnicy to jest bardzo dużo, podpatrzył to i zaproponował mi… A ja jeszcze przy tym oknie miałam taki kącik później z zabawkami, piękny dom dla lalek, taki podświetlony też, więc żeśmy często się bawili razem. I wpadł na pomysł, żeby jednak deskę od prasowania przełożyć też przez te okna, i w pewnym momencie krzyk był potworny na dole, bo się okazało, że dzieci spacerują po desce na wysokości trzeciego piętra z jednego okna do drugiego. Tak że takie pomysły i takie ciekawostki z tego okresu też pamiętam.
Pamiętam jedno z najgorszych przeżyć. To była rewizja. Tragicznie skończyła się dla mojej mamy. Zostaliśmy tak jak zawsze… Ponieważ ojciec poza tym zatrudnianiem jeszcze w warsztacie robił wszystkie powielacze dla AK, więc akurat wtedy tam ktoś przywiózł... Wtedy już oficjalnie to działalność była tylko na górze, w takim jednym małym pokoiku i tam te maszyny, natomiast całość była w piwnicach, gdzie dawniej były warsztaty. I tam przywożono powielacze między innymi do [naprawy] czy jakieś używane, czy coś, które później były robione dla drukarni podziemnej. Mama dostała sygnał, że będzie u nas rewizja. Musiało być późno. Pamiętam tylko, że najpierw mama stała, zapaliła światło, uspokoiła mnie, więc to już później sobie przypomniałam, bo najbardziej zakodowałam następne sceny, i wyszła. Wróciła stosunkowo szybko. Zaczęło się walenie w drzwi. I od tej pory chyba do śmierci zapamiętam mundury SS, charakterystyczne czapki. Jak wpadli, postawili... Ja stałam w łóżeczku przerażona, mamie kazali otwierać. Byli chyba poinformowani. Później się okazało, że jeden z tych pracowników, których się ratowało, okazał się chyba wtyczką. W każdym bądź razie otwierali wszystko po kolei, zrywali dywany, deski w podłodze, zaczęli bić mamę. I ten obraz zapamiętałam ze szczegółami jako najbardziej przerażający, oczywiście do czasu wybuchu Powstania, bo później w okresie Powstania było ich znacznie więcej. Ale to był taki najbardziej tragiczny obraz z okresu okupacji.
A drugi, również tragiczny... To była chyba niedziela... albo majowe... Nie, to było przed południem, więc musiała być niedziela. Naszą parafią był kościół Trzech Krzyży na Krakowskim Przedmieściu. Tam zresztą byłam chrzczona, tam moi rodzice brali ślub. I wychodziliśmy z kościoła jak pod… Tu jest to miejsce straceń na Nowym Świecie, zaraz z brzegu, jest do dzisiejszego dnia. Jak ksiądz wyszedł przed nami z krzyżem, jak są te schodki kościelne, mama mi zasłoniła wtedy oczy i cofnęła się do tyłu. Ale później wiedziałam, o co chodziło. Podjechały budy niemieckie z ludźmi z zawiązanymi oczami. Słyszałam tylko krzyk, potworny krzyk, modlitwę i zapamiętałam jedno, tego stojącego księdza z krzyżem, który błogosławił ze schodków kościoła tych rozstrzeliwanych przez Niemców ludzi. Do tej pory jest przecież to miejsce straceń. To były dwa takie najbardziej koszmarne obrazy z okresu okupacji. No, poza tym było masę pięknych, cudownych…

  • Przepraszam, a jak zakończyła się ta rewizja?

Ta rewizja się skończyła w ten sposób, że właściwie nic nie znaleźli na szczęście, dlatego że moja mama właśnie wtedy jak wyszła, to zbiegła do piwnicy i te części, które były rozpoznawalne jako części powielacza, wsadziła do jakiego worka (tam zresztą były stale przygotowane jakieś takie [worki], żeby w razie czego móc spakować) i po godzinie policyjnej Tamką w dół zbiegła do punktu kontaktowego, przeniosła to. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży. I jak wróciła, jeszcze jak była bita przecież, to potem pamiętam tylko, że była cisza. Była przy mnie sąsiadka, która mnie uspakajała. Ja chyba jak spłakane dziecko wtedy przysnęłam. I rano przynieśli prawie panowie mamę. Bo zabrali mamę na Kopernika, bo poroniła, był niewczesny poród po tym wszystkim, i przyprowadzili mamę.
No, była ruina mieszkania. Ojca nie było, bo ojciec się już wtedy ukrywał. Konsekwencją tej rewizji jeszcze było to, że trzeba pamiętać, że Niemcy mieli metodę na sprowadzanie poszukiwanych ludzi. To znaczy jedną z tych metod to było zabieranie dzieci. Bardzo często właśnie, jeżeli zabierano dziecko dwu-, trzy-, czteroletnie, matka przychodziła, zgłaszała się, więc jeżeli nie można było znaleźć rodziców, to zabierano dzieci. Moi rodzice o tym wiedzieli i dlatego na pół roku przed „godziną zero” w czasie okupacji wynajęli mieszkanie w Otwocku, gdzie z panią Grębosz, to była niania moja, pod jej nazwiskiem, byłam zameldowana. I tak byłam zameldowana prawie do dwóch dni przed Powstaniem, tam przebywałam te ostatnie parę miesięcy. Mama przychodziła tylko nocy, to pamiętam. Ojca chyba wtedy w ogóle nie pamiętam, żeby przychodził.
Pamiętam natomiast, że na dzień przed Powstaniem przyjechał tata, bo przekonanie wszystkich nas było, że Powstanie będzie zwycięskie, że będzie trwało krótko i że najbezpieczniej to będzie jednak, jak będziemy wszyscy razem. Tata przyjechał ciężarowym, wielkim samochodem, zabrał cześć rzeczy, mnie i jeszcze dodatkowo przywiózł dziadków, którzy chyba mogliby w tym majątku, mimo że był pod Liegenschaftem, spokojnie przetrwać, i wszystkich nas zgromadził na Oboźnej.
Pamiętam, jak dzień po wybuchu Powstania, wiem, że byłam zaziębiona, leżałam w łóżeczku. Mama była bardzo zdenerwowana. Nie wiedziałam, dlaczego. Niestety, ale nie byłam wtajemniczona. Ale mama chodziła od okna do okna, taty nie było. I w pewnym momencie taki warkot motoru i mamy słowa: „No, nareszcie”. Ojciec wpadł na podwórko, wjechał. Za chwilę wpadł na górę. Była taka szuba, którą drzewiej do sań się używało, naszykowana w domu. Wyciągnął, zawinął mnie w to futro i kuchennymi schodami, bo były frontowe, kuchennymi schodami znosił mnie do piwnicy. Byłam zaskoczona, gdzie mnie tata zabiera. Nie wiedziałam, że do piwnicy. Ale jak już zobaczyłam, że schodzimy do piwnicy, to pamiętam wrażenie, jakie na mnie zrobiło. Bardzo mi się podobał początek Powstania, ponieważ jak mnie tylko tata zniósł, to zobaczyłam, że piwnica jest tak elegancka: dywan leżał, moje łóżeczko drugie stało. Wszystko było urządzone prawie tak jak pokoik na górze. No i od tej pory nie wiedziałem tylko, że spędzę tam cały czas, aż do wypędzenia nas dalej.
  • Mam jeszcze takie pytanie, zanim przejdziemy dalej. Wspomniała pani o tym, że tata się ukrywał. Czy pamięta pani, czy była jakaś rewizja, czy przyszli po niego, czy on raptem zniknął, czy było wiadomo?

Nie. Nie, nie. Więc ojca mojego nigdy nie dostali, dlatego że praktycznie biorąc, na rok przed Powstaniem tata nie bywał prawie w domu. Bywał nocami. Ojciec był już wtedy w Kieleckim chyba, w partyzantce. Wcześniej go nikt nie szukał. Dopóki prowadził [warsztat], to normalnie funkcjonował. Szukali również mojej mamy. Z opowiadań mamy znam historię, że jak po coś... Bo też się ukrywała, ale po coś chciała wrócić do domu. Do naszego mieszkania było wejście frontowe i wejście kuchenne, jak w starych domach bywało. I wtedy okazały się te kotary, o której wcześniej pomyślałam, bardzo przydatne. Mama weszła na drugie piętro. Pamiętam... mamy zdjęcie, zresztą przyniosę, może pokażę. W okresie okupacji, ponieważ kolportowała prasę podziemną, więc chodziła ubrana tak na taką prawie że Niemkę (zresztą mówiła bardzo dobrze po niemiecku i po francusku), i przeszła zamyślona strasznie, martwiła się czymś, przeszła, weszła do bramy, weszła na drugie piętro, ale nie weszła drzwiami frontowymi, tylko otworzyła drzwi kluczem, drzwi kuchenne, które były od środka zawieszone kotarą. Tak że jak je odchyliła, to zobaczyła przerażoną twarz gosposi i zorientowała się, że jest coś nie tak. Ona się obwróciła... Bo był korytarz tak mniej więcej jak tu, powiedzmy, tu drzwi wejściowe (podobny układ), tu kuchnia, i w jadalnym był kocioł, siedzieli Niemcy. Matka po cichusieńku się wycofała, zamknęła drzwi, zeszła na dół, minęła hitlerowca na schodach. Wyszła i spokojnym krokiem odeszła. I tą opowieść też pamiętam.
Pamiętam opowieść mamy, jak chorowała. No to było niezbyt rozsądne, w każdym bądź razie miała przewieźć gazetki, oddać gdzieś, bo je kolportowała. Trudno mi to wytłumaczyć. W każdym bądź razie tak się złożyło, że ponieważ nie mogła od razu, jak do niej dotarło, przenieść dalej, więc jej się dwie takie przesyłki zebrały. To już było trochę więcej tego, więc spakowała to razem, to była paczka, i wyszła. Trudno mi powiedzieć o trasie, którą jechała, ale najważniejsze było to, że wyszła na przystanek tramwajowy z tą paczką w papierze, zwykłym sznurkiem obowiązaną, w rączce. Była wtedy młodą kobietą, atrakcyjną, [szła] z tą paczuszką. I podjechało niemieckie „0”. Nie wiem, czy państwo wiecie, co to było „0”? To był Nur für Deutsche, tylko dla Niemców. Pojedyncze wagony kursujące w Warszawie. W pierwszym momencie, myśli sobie, najciemniej pod latarnią, więc wsiadła, bo miała dwa przystanki czy trzy chyba tylko do przyjechania. Ponieważ ta paczka była ciężka, wiec dwóch oficerów niemieckich, widząc młodą, elegancką kobietę, natychmiast jej pomogło, zabrali, próbowali flirtować, więc mama cała szczęśliwa. Oczywiście po niemiecku, płynną niemczyzną rozmawiała. Na drugim przystanku zatrzymał się i z drugiej strony [weszli Niemcy], tylko że w przeciwieństwie do polskich tramwajów, gdzie wchodzili Niemcy z dwóch stron natychmiast, to na szczęście w niemieckich wchodzili jednym wejściem, i sprawdzali dokumenty. I mamy opowieść, jak stała i tak czekała, bo się zbliżał ten tramwaj do przystanku: czy oni zdążą sprawdzić to, czy zdąży się tramwaj zatrzymać. No, akurat jak tramwaj stanął, to Niemiec już był na górze, to znaczy się, bo to był [wagon] z takimi obniżonymi [stopniami], no tak jak normalnie w tramwaju, te przedsionki były niższe, wejścia. I zwrócił się o dokumenty do wszystkich po niemiecku. Matka w tym czasie wzięła tą paczkę, więc ten pan, ten oficer, który bawił ją rozmową natychmiast, prawda, tego. Mama wyszła z tego tramwaju, on jej poddawał tą paczkę, a ten esesman się pyta: „Niemka?”. A ten oficer odpowiada za mamę: Natürlich. „Oczywiście, że tak”. Z tym że jak tramwaj ruszył, to mama opowiadając, mówi, że oparła się o taki słupek tramwajowy i parę minut nie była w stanie się ruszyć, bo właściwie była już bardzo blisko [zatrzymania].
No cóż, z takich „miłych” wspomnień rodzinnych, to jeszcze mogę powiedzieć ciekawostkę już nie z Warszawy, ale z majątku moich dziadków. Siostra mojej mamy hodowała w majątku rasowe kury leghorny. Jak wpadła pierwsza rewizja, ponieważ szukali wtedy mojego wuja, który też był w partyzantce, więc zaczęli rżnąć kury. Ciocia, która była wychowana w takim środowisku bardzo ziemiańskim, wyszła oburzona, uważając, że kobieta, jeżeli mówi, no to przecież panowie posłuchają. Zwróciła się do nich: „Nikt wam nie żałuje drobiu, na litość boską, tylko dlaczego niszczycie hodowlę. Przecież tam jest masa w gospodarczym podwórzu”. Więc oficer powiedział: „Czego ta idiotka chce?”, po niemiecku. Ciocia znała niemiecki i doszła do wniosku, że stwierdzenie „idiotka”... no, spoliczkowała oficera. I szczęście od Boga, że moja mama wybiegła, zaczęła tłumaczyć, znaczy babcia moja, tłumaczyć, że ona jest chora, że ona jest niespełna rozumu, prawda. Niemniej następnego dnia zabrano ją na Pawiak. Tak żeśmy mówili, że to nie było bohaterskie zagranie. Ale oddali już w stanie... wypuścili ją tuż przed śmiercią. Była trzymana w wodzie po pas przez ponad dwa miesiące. Wyszła z gruźlicą. Zginęła jeszcze przed wybuchem Powstania. Także to były takie „ciepłe” rzeczy, wspomnienia okupacji niemieckiej. I teraz wracając do samego Powstania.

  • Do tej piwnicy właśnie.

Do tej piwnicy. Później zapamiętałam jedną rzecz. Do tej samej piwnicy tata przyprowadził babcię. Dziadek nie chciał zejść, zresztą już wtedy miał bardzo silną demencję, były z nim duże kłopoty. Był dużo starszy od mojej babci (wtedy miał chyba już koło osiemdziesięciu lat) i masywne zmiany, chory był, owrzodzenia nóg... Powiedział, że nie będzie schodził do żadnej piwnicy. Ale ponieważ ja tam byłam, więc babcia zeszła do mnie i za chwilę byłam zdziwiona trochę, bo przyszedł ojciec z mamą. Pocałowali babcię w rękę, a babcia taki obrazek miała z sobą zawsze, nie rozstawała się (zresztą jest i u mnie obraz, też z Powstania, ciekawy, przestrzelonej Matki Bożej, ale to już mojej teściowej), i zaczęła ich błogosławić Bozią. To, to pamiętam, to moje zdumienie, że dlaczego babcia nagle obrazkiem świętym im błogosławi. I wyszli. I tak poszli do Powstania oboje. Myśmy zostali z babcią.
Potem do tej piwnicy przyniesiono panią, która była cała w krwi, i babcia, ponieważ tam były dwa łóżka, zabrała mój materacyk, żeby położyć tą panią na tym materacyku. Byłam oburzona, że zabrano mi materacyk, pamiętam to do tej pory. Ta pani jakoś doszła tam do siebie. Widocznie to była chyba tylko jakaś rana postrzałowa. W każdym bądź razie po tygodniu ona czy… Od czasu do czasu z tej piwnicy wychodziło się na górę po jakieś rzeczy, jak nie było obstrzału. Z tym że dla bezpieczeństwa wszystkie okna od strony Oboźnej były zabite dyktą, tylko góra, takie prześwity pozostawiane, ale od dołu… Bo jeżeli ktokolwiek się ruszył, a snajperzy niemieccy zobaczyli ruch na terenie, to natychmiast strzelali, więc żeby nie było widać tych osób schylonych, na terenie mieszkania były pozabijane okna. Ja pobiegłam za kimś starszym i pamiętam, w kuchni to było (na szczęście w tych starych kamienicach nie było takich parapetów jak tu, tylko były takie bardzo wąziusieńkie parapety), weszłam na ten parapet, trzymając się rączką klamki od okna, żeby zobaczyć, co tam jest na ulicy, i zobaczyłam jakąś panią leżącą, krzyczącą strasznie. Za chwilę poszła seria z karabinu maszynowego górą, ale na szczęście mi się te nóżki obsunęły z tego i spadłam na podłogę, ale z krzykiem, że tam ktoś... już wiedziałam, że to jest ranny. Już wtedy wiedziałam, że ranny. Dlaczego? Bo część osób, która próbowała… Nie wszyscy wiedzieli o „Godzinie zero”, cała ludność cywilna nie była przecież informowana formalnie, w związku z tym wiele osób było rozdzielonych z rodzinami, na przykład byli gdzieś w pracy czy byli gdzieś w innej części miasta i już nie zdążyli przejść do tej dzielnicy, w której mieszkali. I potem w trakcie Powstania część osób próbowała się przedostać, kiedy był zmniejszony obstrzał. I wtedy, jeżeli zostawali postrzeleni, to nie było mowy… Bramy wszystkie były pozamykane na głucho. Ale tak jak u nas było, wtedy nie można było wyjść po tego człowieka, bo to było olbrzymie ryzyko. Znaczy czasami trzeba było, ale jeżeli można było tego uniknąć, to były takie bosaki długie, uchylało się bramę tylko i wtedy takim bosakiem tego rannego się ściągało, żeby mu móc udzielić pomocy. Więc pamiętam właśnie tę scenę z tego okresu.
Potem pamiętam, że mama przeprowadziła nas do jakiegoś takiego dużego budynku. Wiem, że to było chyba PZU. I co mnie zdziwiło? Nie było schodów, tylko były takie deski z poprzednimi listwami i to zastępowało schody. Pierwszy raz zobaczyłam, jak na tych schodach leżał chłopiec. Mama się zatrzymała, puściła babcię, bo przeprowadzała mnie i babcię, natomiast pochyliła się z lusterkiem. Wtedy zobaczyłam, jak się patrzy, czy ktoś żyje. Mama mi wtedy tłumaczyła, że jeżeli para byłaby na lusterku, to on... I on żył.
No, później pod PZUW byliśmy, zeszliśmy do garaży. Ale jeszcze o jednej rzeczy przecież [nie powiedziałam]. Pod PZUW przeszliśmy przez Teatr Polski. [Wyszliśmy] właśnie tym otworem, o którym wcześniej wspomniałam, że był zrobiony na tej drugiej klatce do ucieczki, jak były spotkania konspiracyjne. Od tej ściany potem był wykopany okop, którym można było tak jak są okopy, rowy po prostu, [przejść], i przechodziło się na teren ogródka, tam taki malutki ogródek był przy Teatrze Polskim, od strony garderob był taki balkonik i tam żeśmy przeszli. Tam jeszcze ojciec mój z domu przenosił dziadka. Z tym że w momencie jak przechodził przez ten właśnie otwór w ścianie budynku, odłupała się cegła, zwykła cegła, która uderzyła gdzieś tutaj w okolicy oka dziadka. Dziadek był już wtedy bardzo ciężko chory (nastąpił krwotok chyba z łuku brwiowego) i leżał w garderobie w Teatrze Polskim.
Wtedy zostaliśmy poinformowani, że Niemcy szykują nowe bombardowanie na całe Śródmieście i szpital z Tamki był przenoszony, żołnierze Powstania. Część osób było u nas. W związku z tym przyszedł ksiądz i odprawiał mszę i dawał komunię wszystkim i babcia moja doszła do wniosku, że ponieważ ja już byłam przygotowywana do komunii w tym czasie, że powinnam przystąpić do tej komunii. Wiem, że jakąś taką białą sukieneczkę letnią mi znaleziono i babcia odeszła na tę chwilę od dziadka, żeby być przy tej komunii mojej. Taki duży czarny stół był... Nie pamiętam jakoś, tak jak powinnam pamiętać, jako bardzo uroczysty moment. Raczej tak wizualnie to kojarzę. Natomiast pamiętam dlaczego. Bo zaraz po tym jak skończyła się ta msza, to dowiedziałam się, że nie żyje dziadek. Dziadek był już... jak babcia wyszła, to się podniósł, upadł jeszcze raz, chyba to już tak było, bo mama była z babcią w tym momencie. To była sekunda, jak odeszły od niego, w każdym bądź razie wiem, że dowiedziałam się, to było większym przeżyciem dla mnie chyba jak ten moment komunii, ale pierwszą komunię przyjęłam właśnie w czasie Powstania.
Pamiętam pogrzeb dziadka, który był ekshumowany po wojnie właśnie z ogródka Teatru Polskiego. Tata trumnę zrobił z pianina, z części pianina zrobił trumnę i w tej trumnie dziadek był pochowany w ogródku Teatru Polskiego, w tej chwili jest przeniesiony, grób Laryssa-Domańskich jest na Powązkach, łącznie z symbolicznym grobem mojej babci, która też została zamordowana przez Niemców, ale już po Powstaniu.
Dopiero stamtąd przeszliśmy, co wspomniałam wcześniej, pod PZUW. Dlaczego tak pamiętam to przejście. Nastąpiło to bombardowanie, o którym nas uprzedzali, i mnie przeprowadzał jakiś kolega. Wiem, że miałam taką wielką... Cały czas zresztą od wyjścia z domu nie rozstawałam się z taką wielką lalą. To była w stroju krakowskim, Kasia, pamiętam ją do tej pory. Podobno ją stale psułam, bo wtedy lalki miały tylko celuloidowe głowy, a tułów był szmaciany, i tę głowę podobno stale urywałam, babcia przyszywała. Ale kochałam widocznie tą lalę bardzo, bo wędrowała ze mną, była nawet ze mną już w Teatrze Polskim i dopiero jak przeprowadzał... jakimiś takimi schodkami... Nie wiem, bo to było podwórko czarne strasznie i tak jak gdyby balustrada, i ten pan mnie prowadził, bo mamy nie było, babcia poszła z mamą chyba inną drogą, nie wiem, dlaczego, nie chciałabym zmyślać. W każdym bądź razie sytuacja taka była, że rzucił mnie ojcu z wysokości prawie pierwszego piętra. Ojciec krzyknął, bo [ten pan] do taty mnie prowadził, złapał, ale przedtem mi wyrwał tą lalkę, żeby widocznie nie przeszkadzała i stąd też tak zapamiętałam ten moment rozstania się z tą lalką.
Zeszliśmy niżej. Wiem teraz już z opowiadań i rodziców, że te ciemne miejsce to były garaże podziemne pod PZUW, które miały niestety jedną rzecz, miały lufty powietrzne. Myśmy tam zeszli i wiem, że w pewnym momencie Niemcy powiedzieli, że jeżeli (bo ciągle w pobliżu nas było część Powstańców, którzy [trafili] ze szpitala na Tamce) nie wydamy wszystkich rannych Powstańców, to po prostu nas wszystkich tam granatami wytłuką właśnie przez te lufty, które... To było takie okrągłe pomieszczenie z takim zjazdem jak dla samochodów pod górę. Wtedy moja babcia, nie po niemiecku, tylko po francusku zaczęła wołać, że tu są tylko kobiety i dzieci, nie ma nikogo więcej, bo Niemcy reagowali bardzo dobrze zresztą na polską arystokrację i na francuski język. To niemiecki albo francuski bardziej... Niemiecki to w formie rozkazów, jak nasi chłopcy zawsze mówili, natomiast na francuski również reagowali w miarę pozytywnie. I tu zaczęła wołać, pamiętam, że kazali jej wyjść. Panowie jej dali jakiś biały ręcznik i dwóch prowadziło, babcię podprowadzało i babcia cały czas wołała. To znaczy ja obraz babci pamiętam, natomiast tekst i fakt, o co chodziło, to już wiem od rodziców. Cały czas powtarzała, że są tu tylko kobiety i dzieci. „Nie mordujcie kobiet i dzieci” – na zmianę, po niemiecku i po francusku. Wtedy kazali nam wszystkim wychodzić stamtąd z podniesionymi rękami. Jeszcze taką ciekawostką było, że jak wychodziliśmy już z domu, to ojciec mój wyjął taki neseserek czerwony, maleńką walizeczkę i wsypał w nią wszystkie cukierki, jakie były w domu. Powiedział, że to jest mój bagaż i mam to nieść. Dziś sobie zdaję z tego sprawę, jakie to było mądre, bo przez długi okres czasu dla dziecka to nie były już słodycze, to była kwestia życia, a wiadomo było, że tego dziecko nie wyrzuci. I z tymi rękami do góry... No ja nie miałam [podniesionych rąk], bo miałam tą walizeczkę. Wiem, że Niemcy sprawdzali, czy [ubrania] nie mają śladów pasów od mundurów. Ojciec mój jeszcze się śmiał, że pas to chyba mogą znaleźć, bo przez całe życie miał mundur, ale jakoś wyszliśmy wtedy. Pamiętam to wyjście samo, taki wąski korytarz i u samego szczytu stała babcia pod ścianą. Jak wyszliśmy, to tłum taki był, podskoczył jakiś (dla mnie to wszystko byli Niemcy) i wyrwał mi tą walizeczkę (dlatego o nim wspomniałam). Otworzył, a ja zaczęłam płakać, tak jak dziecko. I drugi pan w takim samym mundurze nagle podszedł i go zastrzelił po prostu. To był „ukrainiec”, podszedł esesman, zastrzelił go, zebrał moje cukierki, zapiął walizeczkę i powiedział: Bitte schön. Oddał mi cukierki. Ale ten moment tego strzału i tego upadającego człowieka również był... zakodowałam.

Stamtąd szliśmy już ulicami Warszawy. Wiem, że mi się bardzo podobało, bo jeszcze nigdy nie widziałam foteli na ulicach, pianina, na którym by ktoś grał, powynoszone rzeczy z domu. Zwłaszcza „ukraińcy” byli tacy bardzo muzykalni. Zresztą straszne były te... Najbardziej niebezpieczni byli „ukraińcy” w tym czasie, którzy służyli w wojsku niemieckim. I tą trasą szliśmy do kościoła Świętego Wojciecha ze Śródmieścia. To było pod koniec sierpnia. Wiem, że wszystko, co miałam na sobie, to miałam taki beżowy płaszczyk z pelerynką. Szłam z babcią, ojca nie było. Mama była z nami, mama wróciła do nas, natomiast ojciec już nie wrócił. Nas pędzili od Śródmieścia, prawdopodobnie tędy, obecną Solidarności na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha. Kościół Świętego Wojciecha – była taka budka strażnicza na zewnątrz, tłumy ludzi leżących na podłodze pod filarami. Wiem, że babci strasznie chciało się pić i prosiła za wszelką cenę, żeby ktoś jej dał wody i nie można było jej dać tej wody. Pamiętam jeszcze jedno przerażenie, mama mi próbowała [tłumaczyć], żebym nie szła z boku, ponieważ jak szliśmy ulicą Wolską w kierunku kościoła Świętego Wojciecha, to tak jak w starych bramach, państwo pamiętacie, te wnęki z tymi koziołkami półokrągłymi na dole przy bramach, to wtedy już kazali jeńcom sprzątać trupy. Te trupy były poukładane w tych wnękach tak, że wypełniały całe te wnęki bram. Gdzieś tak na poziomie chyba po wyjściu z kościoła Świętego Wojciecha podjechały podwody, czyli furmanki, bo część starców i malutkich dzieci... To był upał, proszę pamiętać, ten potworny odór jednocześnie... Podjechały furmanki Czerwonego Krzyża i mnie i babcię wsadzono na furmankę, natomiast mama poszła dalej.
Wiem, że jak przywieziono nas do Pruszkowa, do obozu zrobionego ze starej parowozowni, tam stały jakieś pociągi. Na środku był taki duży, żółty plac, po bokach były druty i w środku był pawilon PCK. Nawet stoły tam były, z tym że nie było nic. Wiem, że jakąś butelkę znalazłam, żeby babci przynieść pić. Babcia siedziała w fotelu, a taka pani jak poszłam sama po picie dla babci, to mnie się spytała, jak się nazywam i z kim jestem. Powiedziałam, że jestem z babcią (to była pielęgniarka chyba, w fartuchu była) i że mama szła z nami, ale że jej nie ma. „No to może mama doszła”. I wzięła mnie na ręce, chodziła ze mną i kazała mi krzyczeć, że jestem Krysia Kubasiewicz i szukam mamy. Tak że to zapamiętałam. Mama do nas przyszła. Potem się zaczęło prawo silniejszego. Wiem, że na początku żeśmy z babcią weszły do takiej wozowni, praktycznie biorąc, i tam pod ścianą znalazłyśmy miejsce. Natomiast później nas wypchnięto i stały takie wozy, takie wagony towarowe, pod tym było błoto, i tam nas mama znalazła.
Mama, która jak opowiadała, w pewnym momencie doszła do wniosku, że właściwie już nie ma nikogo. Nie wiedziała, gdzie jest ojciec, nie wiedziała, gdzie jestem ja, wiedziała natomiast, że z pawilonów PCK Niemcy tworzyli... I o mały figiel ja bym miała szczęście się dostać do tego, bo wyprowadzali dzieci w kolumnach na zasadzie zabawek, które ginęły, i nawet z Pruszkowa tak parokrotnie wyszły. Też te pielęgniarki nagromadziły te dzieci, które się pogubiły, więc nie wiadomo... Matkę [mama] straciła, to był szok prawdopodobnie. Była w pawilonie tak zwanym bandyckim dla kobiet, bo były jeszcze pawilon męski w Pruszkowie, bandycki tak zwany, dla Powstańców, bo przecież nie było żadnych oflagów czy nie traktowano Powstańców przecież jak [żołnierzy], tylko jak bandytów. I dla kobiet osobny [pawilon]. I mama zwyczajnie – znowu jej pomógł niemiecki chyba, dlatego żyje – zaczęła iść do wyjścia z tego pawilonu do tych drutów, bo to były takie porozdzielane. Niemiec pilnujący krzyknął, że ją zastrzeli, że gdzie ona idzie. Na co po niemiecku na szczęście, nie po polsku, mama powiedziała: „Boże... Strzelaj. Ja już nie mam nikogo, to pójdę do swoich. Zastrzel mnie”. I on nie strzelił. Mama wyszła i przyszła do tego pawilonu PCK, bo wiedziała, że te podwody to było PCK, i w ten sposób przyszła do nas.
Jak państwo wiecie, Niemcy panicznie bali się tyfusu, zarazy wszelkiej – bardzo czysty naród – w związku z tym w pawilonie męskim zainscenizowali takie sytuacje, powiedzmy, część było rannych w ogóle, a więc tam zażądali pomocy. Nie wiem, czy im udzielali pomocy, ale ich wynosili. I przychodzili (oczywiście z tychże wybrani) do wynoszenia tych noszy gdzieś tam z tymi chorymi. Ojciec mój, nie wiem, czy zobaczył kogoś znajomego, czy kupił tą opaskę, w każdym bądź razie dołączył do tych noszy. Wyszedł, ale w połowie drogi ktoś za nim krzyknął: „Panie Marianie”, ze znajomych z boku. Ci się zorientowali, co nieśli, że jest jeden za dużo przy tych noszach czy coś w tym stylu, no i tata tylko takim jakimś ślizgiem wpadł pod druty kolejnego pawilonu i się uratował i przyszedł do nas.
I nie zapomnę najwspanialszej zupy, jaką kiedykolwiek w życiu jadłam, jak przyszedł tatuś. Ojciec był zabrany... Część Powstańców zabrali do robót, właśnie do układania tych trupów, do okradania w dalszym ciągu sklepów jubilerskich, to znaczy okradania, [czyli] pakowania dla Niemców tych wszystkich rzeczy. Tata był w takiej grupie... Z tym że ten Niemiec wtedy powiedział: „Jak bardzo słabe jest społeczeństwo, w którym jedyną wartością są pieniądze”. Ten okres właśnie to potwierdza. Niemcy powiedzieli wyraźnie, bo wchodzili do sklepów złotniczych, że jeżeli którykolwiek z nich [z jeńców] cokolwiek ukradnie, to kula w łeb. I muszę powiedzieć, z tego co tata mi powiedział, dwóch zastrzelili wtedy, kiedy już właściwie nic nie było ważne, kiedy nie było wiadomo, czy po zakończeniu tych prac nie postawią ich jeszcze pod murem po prostu jako świadków, bo to była przecież cecha Niemców, i zastrzelą ich. Ale jeszcze widok złota był nie do opanowania, chęci zysku. Natomiast tata również wykazał się chęcią zysku, bo również porządkowali jakiś sklep rzeźniczy. I ojciec, był kawałek słoninki czy skórki, a ponieważ był strasznie głodny, nie dostawali nic do jedzenia, więc nawet ci esesmani nie reagowali, jak oni tam kawałek wędliny czy czegoś brali i jedli. A ojciec schował kawałek (dlaczego o tym mówię, to zaraz to wyjaśnię) skórki jakiejś od słoniny. Można było z boku, zresztą część osób wyszło z Pruszkowa tą drogą, były pola naokoło, więc w nocy udało mu się gdzieś zdobyć parę ziemniaków. Miał tą skórkę, czyli ten największy, złoty skarb, i taką bańkę czerwoną, która bardzo długo była w domu, już jako dorosła ją pamiętam, zwykłą bańkę czerwoną, taką jak na mleko, gałązki i w tym z tych czterech chyba kartofli, wody i kawałka tej „skórki złota”, jak on ją określał, ugotował pierwszą kartoflankę. I to były pierwsze kartofelki, które ja pamiętam od początku wybuchu Powstania, bo w czasie Powstania jedliśmy tylko kaszę. Część osób, wstyd się przyznać, ale tych, co mieli małe dzieci, łapali gołębie warszawskie, gotowali rosołki na gołębiach, a tak to głównie jedynym jedzeniem była kasza. Już się suchary nawet kończyły, nie było co jeść.
Tak żeśmy wylądowali wszyscy w Pruszkowie i wtedy zaczął się następny rozdział tragedii. Mianowicie Niemcy dzielili na roboty do Niemiec i na wywóz w głąb kraju. Wiadomo było, że ojciec mój i moja mama kwalifikują się na roboty. Wtedy babcia moja wpadła na genialny pomysł, gdzieś zdobyła... znaczy zaczęło się chyba od skaleczonej ręki mamy. Poszła do Niemców i przyniosła bandaży i dziadka, i ojca obandażowali zupełnie, dali mu laskę, tam coś. Wiem, że tata niósł mnie na ręku i trzymał pod rękę babcię i to miał być dziadek. Ja wiedziałam, że to jest dziadek. Natomiast mama szła przed nami, nie było innego wyjścia i mamę oddzielili od razu Niemcy, ale na szczęście tuż przed, bo gdzieś, nie wiem, w którym miejscu, ale wiem, że w pewnym momencie te wagony zostały rozdzielone. Ruszały razem z Pruszkowa, jakąś trasę jechały razem i w pewnym momencie były rozdzielane wagony i część doczepiano i szła na Niemcy, a część gdzieś tam w głąb kraju. W czasie jak nas [wieziono] w takim bydlęcym wagonie (to już świetnie pamiętam), w rogu tata zdobył miejsce, posadził nas z babcią, a sam do deseczki przykleił kartkę czy coś i przerzucał z wagonu do wagonu, ta kartka poszła. Okazuje się, że na szczęście niedaleko, chyba trzy wagony, że szuka Zofii Kubasiewicz i prosi o kreski, żeby [stawiać] kreski, zresztą to ludzie wiedzieli. I wróciła ta karteczka wieczorem i okazało się, że mama była dwa wagony przed nami. I to wróciło stosunkowo szybko. Myśmy się zatrzymali, jak był [postój], w każdym bądź razie ojciec zostawił mnie z babcią, i potem dwukrotnie się ten pociąg zatrzymywał. I w pewnym momencie tata przyszedł z mamą, przyprowadził mamę. Jak to zrobił, nie wiem, wysiadł. Z Niemcami można było czasami coś załatwić. Zresztą myśmy mogli w ogóle wyjść, uciec podczas tego transportu, był taki moment, tylko że babcia nie nadawała się do tego, żeby iść piechotą.

  • Co było po momencie, kiedy tata przyprowadził mamę do wagonu?

Dojechaliśmy do Starachowic, to pamiętam. Ojciec mój był w ogóle z Radomia, natomiast niedaleko Starachowic, bo trzydzieści kilometrów od Starachowic, był majątek rodowy mojej babci, Urszuli z Czarneckich Domańskiej, Bąkowa Sołecka i część ludzi w Starachowicach... kontakty już były bardziej takie towarzyskie. Wylądowaliśmy w Starachowicach. Pierwszą rzeczą, którą pamiętam, bo przeżyłam strasznie, to było, jak tata mi zgolił włosy do gołej skóry. Niestety po Pruszkowie to była jedyna możliwość. Wsadzono mnie do wanny, wykąpano, ale potem to wszystko przebaczyłam, bo gospodarze domu byli tak uroczy, że odstąpili nam swoją sypialnię i znalazłam się w czystej pościeli, w łóżku po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni. Z jednej strony tata, z drugiej mama – wydawało się, że już jesteśmy w raju prawie, do godziny chyba czwartej rano. I tu była sytuacja, którą z przerażeniem mama wspominała bardzo długo, bo o czwartej... Jeszcze Niemcy przecież byli w Starachowicach, to jeszcze była okupacja niemiecka. Niemcy mieli zwyczaj zabierania mężczyzn, wpadania do domów i wyprowadzenia wszystkich mężczyzn. I akurat jak żeśmy już tam, że tak powiem, znaleźli jakiś ten [spokój], w tym momencie o czwartej nad ranem wpadli Niemcy i wszystkich mężczyzn... Przebiegali po mieszkaniu i (mama mówi, że nie rozumie tego do tej pory, to była sekunda podobno) ja złapałam poduszkę, położyłam na tacie, położyłam się na tacie, i ukrywam się pod ten, zasłoniłam ojca. Niemiec wszedł, stanął w brzegach łóżka, popatrzył się na mnie, wyjął cukierka (Niemcy byli bardzo mili, tylko nie wolno było tych cukierków jeść, trzeba było pamiętać) i wyszedł. Matka ścierpła, bo jeżeli by tego... Tak to by ojca tylko zabrali, a jeżeli by go znalazł w tym łóżku, to by go zastrzelił. Ale mówi, że nawet nie była w stanie zareagować tutaj, bo to była sekunda.

  • Ale czemu był zakaz jedzenia cukierków?

Dlatego, że... Tak samo jak podnoszenia zabawek, jak nas pędzili. Niemcy rzucali długopisy, lalki, w środku z materiałem wybuchowym. Chodziło o to żeby to się rozerwało w ręku dziecka. Takich zabawek na drodze było masę. Tak samo długopisy, zegarki na przykład leżały. Ktoś zgubił, podniosło dziecko czy ktokolwiek podniósł. Więc to pamiętam jako dziecko: zakaz podnoszenia jakichkolwiek tego typu rzeczy czy zabawek, jak nas pędzili czy wypędzali z Warszawy.
Stamtąd żeśmy... Pamiętam, tam byliśmy przez tydzień. Tam już zachorowała ciężko moja babcia, która... Ponieważ to było w obcym domu, lekarz rozpoznał u babci gruźlicę. Prawdopodobnie się zaraziła nią tuż przed Powstaniem od cioci, która była przywieziona, plus te trudy wygnania to zaostrzyły. Pamiętam, że jeszcze zdążyła mnie uczyć pisać. Bardzo ciężko mi było się nauczyć pisać literkę „s”, babcia zawsze mi tłumaczyła, że bardzo lubię serek i nigdy nie napiszę serek, jak nie napiszę „s”. To są ostatnie wspomnienia babci.
Następnie zaczyna się już nowa historia, bo prawie dziedziczka Ziemi Sołeckiej umarła trzydzieści kilometrów od grobu swojej własnej matki. Umarła jeszcze w okresie... To znaczy tam była różnica paru godzin od wejścia naszych wyzwolicieli i mama prosiła o możliwość przewiezienia trzydzieści kilometrów. Chłopi chcieli z Bąkowej przyjechać furmanką po ciało babci, którą bardzo kochali. Zresztą doznałam tego osobiście po latach, jak pojechałam tam. Wspomnienia mojej rodziny rozczuliły mnie. Niestety, ale zgodnie z ukazem Rosjan nie wolno było wieźć zwłok nawet na cmentarz w Wielgim do grobu rodzinnego, który jest do tej pory. Nawet jako pomniczek jest pokazywany w kościele w Wielgim. Jest to pomnik kasztelana Ziemi Sołeckiej z najstarszymi herbami Polski: Skarbków, Czarneckich, Wielogłoskich. I tak została pochowana w jakimś wspólnym grobie w Starachowicach. Próbowaliśmy się dowiedzieć, odnaleźć ten grób. Jest zrobiony symboliczny grób na Powązkach, razem z dziadkiem, który był ekshumowany z ogródka. A ja tylko już w naszej wolnej Polsce obecnie mogłam pojechać, żeby w tym kościele, gdzie była chrzczona moja mama, w Wielgim, zamówić mszę za moją rodzinę.
Myśmy stamtąd już [wracali], ach, cudowną drogą, bo uciekając, że tak powiem, przed nową Polską, jeśli tak można było nazwać, przez to kolejne majątki ziemskie w Grójeckim, gdzie praktycznie biorąc, jak nam się udało zatrzymać na jedną noc, to już następnego dnia chłopi nas ostrzegali, żeby uciekać, bo mogą nas zgarnąć, dotarliśmy... Tata mój był bardziej operatywny. Wiem, że z Bakowej wyprowadził, czyli ukradł, własne konie, cztery. Ruscy mu zdążyli po drodze zabrać dwa, ale dwa przyprowadził. Natomiast za jednego kupił od cyganów wóz. Jak przyjechał tym wozem, to byłyśmy z mamą zachwycone, bo tymże wozem żeśmy wędrowały (chyba gdzieś koło Garbatki wtedy żeśmy wylądowały, w Radomskim) do Warszawy.
Jak podania mówią, nasz dom przetrwał Powstanie. Ale tak było, że tak jak Niemcy z miotaczami chodzili i palili domy, żeby niszczyć Warszawę, to podobnie wojska „przyjaźni” również po splądrowaniu części budynków zacierały ślady. Tak że jak już wróciliśmy, to dom był doszczętnie spalony. Chyba cztery lata temu dopiero coś postawiono na tym miejscu, bo tak cały czas ten plac był pusty. Cztery czy pięć. Teraz widziałam. A myśmy wylądowali na początku w Otwocku. Ja w sierocińcu, u sióstr felicjanek.

  • A czego w sierocińcu?

Ojciec wyjechał chyba wtedy do Wrocławia czy gdzieś, też go gdzieś tam zatrzymali. Mamę pogryzł jakiś wściekły pies i mnie zabrały siostry wtedy, ratowały, felicjanki. A potem rodzice się znaleźli. Potem żeśmy zamieszkali na Pradze. W ogóle mowy nie było, żeby tu wrócić. No i tak już dalej. Ojciec wrócił do zawodu, otworzył warsztat, zaczął tworzyć cech rzemieślniczy. Brat był sędzią w Izbach Rzemieślniczych, tam działał, starał się coś tam zrobić dla rzemiosła. Prowadził warsztat naprawy maszyn biurowych, co pozwoliło mu utrzymać rodzinę. A moja mama, ciekawostka, ze względu na swoje pochodzenie ziemiańskie w dalszym ciągu, tak jak w czasie okupacji niemieckiej i tak kolejnej okupacji, miała napisane: „przy mężu”. Dlatego że jak jej brat cioteczny zgłosił się, żeby odbudowywać Polskę, to został skazany za kradzież worka zboża jako ziemianin na ileś tam lat. Widocznie miał to we krwi, żeby zboże kraść. W związku z tym także tata raczej odradził mamie ujawnienie się, bo moja mama była inżynierem rolnikiem. Również skończyła rolnictwo jako jedna z niewielu kobiet w tym okresie. Matka moja była z dziewięćset ósmego roku, więc była wtedy jedną z trzech pierwszych studentek w Warszawie, ale wyprowadziła się z Warszawy, ponieważ twierdziła, że panowie nie pozwolą jej się uczyć. Bo faktycznie były tylko trzy damy na uczelni, to miały szalone powodzenie. Matka przeniosła się do Poznania i na Sołaczu skończyła Wydział Rolniczy. No niestety, już w swoim zawodzie nie pracowała, była przy mężu. Dorabiała korepetycjami z francuskiego. I aż do śmierci jedynym jej marzeniem to było, żeby kiedyś móc wrócić do własnego domu, tam gdzie się urodziła. Ale to też jej się nie udało, ponieważ do stanu wojennego chyba nie wolno było żadnemu ziemianinowi wjechać na odległość trzydziestu kilometrów od powiatu, w którym wcześniej miał majątek ziemski. To prawo Polski ludowej obowiązywało do końca. Miało swoje śmieszne też aspekty, bo muszę powiedzieć, że mając chyba szesnaście lat, przejeżdżałam, bo Piekarty są na trasie do Radomia, rodzina ojca mieszkała w Radomiu, przejeżdżaliśmy i kiedyś się tata zbuntował, mówi: „E tam, mam w nosie te wszystkie przepisy. Jak chcesz, to zobaczymy, co się w Piekartach teraz dzieje”. To już było naście lat. Wjechaliśmy… Starsza byłam, już wtedy byłam chyba na studiach. Wjechaliśmy, mama wysiadła na chwilę, żeby się rozejrzeć. Podjechaliśmy do dworu, ale szybko żeśmy odjechali i rodzice zatrzymali się koło wsi. Któraś z gospodyń poznała mamę, wybiegła z okrzykiem: „Boże, panienka Ziazia przyjechała”. No i to był wspaniały moment, bo ja już do końca dnia do mamy się zwracałam „panienko”. To była już reakcja nowego pokolenia na dawne czasy: zdumienie.
Są rzeczy, których się nigdy nie zapomina, ale chyba patriotyzm i pamięć nie polega na wykorzystywaniu tragicznych momentów w życiu naszej ojczyzny do własnych celów, tak jak to się dzieje ostatnio. Muszę powiedzieć, że bardzo mnie zabolało posługiwanie się z symbolami Powstania Warszawskiego przy takim drobiazgu jak wybór w tej chwili prezydenta miasta. My już Starzyńskiego nie wybieramy, to nie jest trzydziesty dziewiąty rok. W innych standardach, powiedzmy, to załatwiamy. Nie wolno frymarczyć ludzkim cierpieniem. A to, co przeżyły dzieci warszawskie, stąd ta cudowna melodia „Warszawskie dzieci, pójdziecie w bój”, to nie jest przesada. Mój mąż, Andrzej Jastrzębiec-Zborowski zresztą, hrabia Zborowski, mając dziewięć lat, był w poczcie harcerskiej w Powstaniu na ulicy Pięknej. Jego pierwsza legitymacja była rysowana kredką. Jak siostra go zaprowadziła, miał sześć lat, do „Zawiszy”. Te dzieci kochały naprawdę Polskę i były wychowane w szacunku do ojczyzny. To, co w tej chwili się robi, to jest straszne. To nie ma nic wspólnego z patriotyzmem. To nieważne, kto rządzi, ważne, jakie wartości przekazuje. I o tych wartościach nie trzeba mówić i krzyczeć, tak jak to niektórzy mówią, że: „My tylko się znamy na tych wartościach i to tylko my...”, prawda. Nie, albo to się wynosi z domu, z serca, albo się tego nigdy nie nauczy. Jeżeli się uczy tylko tego, że ważne są pieniądze, a to jest tak strasznie mało... Boże, ile ludzie w czasie tego Powstania potracili. To byli milionerzy, a potem nędzarze. Ale zachowali coś znacznie więcej, zachowali honor.


Warszawa, 13 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Krystyna Zborowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter