Wiesława Brzozowska-Janik „Wiesława”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Wiesława Brzozowska-Janik.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć nam w paru słowach o swojej rodzinie?


Miałam starszego brata o dwa lata i siostrę młodszą o trzy lata.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o rodzinie.


Urodziłam się w Warszawie w rodzinie rzemieślniczej. Matka była nauczycielką, ojciec prowadził salon krawiecki.

  • Gdzie państwo mieszkali?


W pierwszych latach mieszkaliśmy na Powiślu przy wiadukcie Pancera, na dole, przy rynku Mariensztackim.

  • Mówimy jeszcze o czasach przedokupacyjnych.


Tak.

  • I do jakiego czasu tam państwo mieszkali?


Do trzydziestego czwartego roku chyba.

  • A w późniejszym czasie?


Na Żurawiej 30.

  • Czy pamięta pani, co zdecydowało o tej przeprowadzce?


Tak. Po prostu za małe mieszkanie. Było nas troje [dzieci], dwoje rodziców. No i wychowywała się jeszcze kuzynka matki, której w wieku czternastu lat umarli oboje rodzice.

  • Co pani pamięta z czasów przedwojennych?


Pamiętam, że w wieku siedmiu lat mama zaprowadziła mnie do szkoły na Krakowskie Przedmieście. Tam koło Karowej była taka prywatna szkoła, do której chodził mój brat (nie pamiętam w tej chwili nazwy tej szkoły), ale nie przyjęli mnie, ponieważ byłam za młoda, znaczy za młoda do drugiego oddziału, a do pierwszego nie chcieli mnie przyjąć. Umiałam pisać, czytać, rysować. Po prostu nauczyłam się w domu. Bardzo lubiłam czytać od dziecka.

  • I co wobec tego?


I wobec tego mama mnie zaprowadziła do szkoły na Drewnianą. To była szkoła… W drugim oddziale, kiedy chodziłam, to była koedukacyjna, natomiast już w trzecim oddziale została rozdzielona. Od Dobrej chodzili chłopcy, a żeńska szkoła była od strony Drewnianej, od ulicy Drewnianej. Od Dobrej była szkoła męska.

  • Czyli był rozdział.


Rozdział nastąpił, podzielono, tak.

  • Jak liczne były te klasy?


To w ogóle jest wysoki budynek. Istnieje do dzisiejszego dnia, tylko nie wiem, co tam jest w tej chwili.

  • Szkoła.


Szkoła, tak. Klasy były wysokie. Pamiętam, że jak [byłam] w drugim oddziale, to musiałam wejść na ławkę, żeby pisać na tablicy. Taka ławeczka stała pod tablicą. Byłam mała po prostu.

  • Co jeszcze pani zapamiętała z lat dziecinnych, z okresu przedwojennego?


Zapamiętałam Rynek Mariensztacki przede wszystkim, dlatego że tam były ulice, które szły do placu Zamkowego. Mariensztat, potem była ulica Źródłowa, której chyba w tej chwili nie ma, i Grodzka, która szła przy wiadukcie. A ja tam po prostu jeździłam na sankach, ponieważ tam gwar, szum to [był] głównie we wtorki i w piątki, jak jest do dzisiejszego dnia.

  • Proszę powiedzieć, czy należała pani może do harcerstwa?


Tak, ale później, dopiero w gimnazjum.

  • Czyli kształtował panią dom rodzinny.


Tak. Myśmy mieli w Zielonce pod Warszawą jeszcze taki dom letni, można powiedzieć, ale dość duży, i bardzo duży ogród był przy tym domu, tak że na wakacje tam nas wywożono. A w ogóle jak byliśmy małymi dziećmi, to ledwo, można powiedzieć, słońce zajaśniało, to już tam nas wywożono. No i kiedy pierwsze mrozy się pokazały, zaczęliśmy wracać do Warszawy.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny? Wrzesień, 1 września.

 

Wrzesień. We wrześniu pamiętam duży niepokój rodziców. Przywożono wszystko z Zielonki pod Warszawą do Warszawy. Pamiętam, że siostra młodsza została w Zielonce i trzeba było pojechać po nią rowerem. Po prostu na rowerze ją szybko przywieziono. No i pamiętam, kiedy było wezwanie prezydenta Starzyńskiego o wyjście mężczyzn z Warszawy. Wtedy mój ojciec zabrał mojego brata i kuzynów, którzy akurat tam byli w domu (mieszkaliśmy już wtedy na Żurawiej), i poszedł w kierunku wschodnim. Ale zorientował się dość szybko, że to jest tragedia. Widział po prostu te masakry na szosach: porozwalane walizki, ludzie ranni, krzyki. Przenocowali gdzieś w rowie i szybko z powrotem wrócili do Warszawy, zdążyli przed oblężeniem. No, radość była u nas wielka w domu.

  • Jak wyglądały te pierwsze miesiące?


Najgorszy był wrzesień. Wrzesień był bardzo trudny, dlatego że było dużo nalotów i pamiętam te naloty. Pamiętam, jak zrzucano bomby zapalające się i młodzi ludzie, znaczy mieszkający w tym domu, mój brat, koledzy, którzy byli, po prostu zrzucali je na podwórko i gaszono od razu piaskiem. Najgorszy był chyba jeden dzień, kiedy był nalot od rana do nocy z takim okropnym świstem, niemożliwym. To było wręcz trudne do wytrzymania, zwłaszcza dla dzieci. A u nas w domu, ponieważ to było dosyć duże mieszkanie, kręciło się dużo dzieci, ponieważ z ostatniego piętra po prostu na noc schodzili, na dzień, i tam rozkładali, gdzie się dało, posłania i spali wszyscy.

  • Jak pani zapamiętała właśnie tę wspólnotę kamienicy?


Właśnie wtedy się ludzie poznali. Bo normalnie to mniej lub więcej się znali, wtedy się wszyscy poznali.


  • Czy pani chodziła do szkoły, mając czternaście lat? Bo wtedy wybuchła wojna.


Jak wybuchła wojna, to już byłam w gimnazjum Królowej Jadwigi w Warszawie na placu Trzech Krzyży. To była bardzo dobra szkoła przed wojną, no i teraz pewnie też, bo istnieje na Woronicza.

  • Jak wyglądała edukacja w pierwszych miesiącach wojny i okupacji?

 

Edukacji w ogóle nie było w pierwszych miesiącach. Kiedy nasza szkoła… Musieliśmy ją posprzątać, to znaczy dyrektor Marta Frankowska od razu zarządziła sprzątanie po nalotach budynku. Nawet dziewczęta wszystkie pomagały, które, powiedzmy, tam były, blisko mieszkały. Szkoła była przygotowana do nauki. Niestety Niemcy tą szkołę zajęli i zbudowali tam, znaczy urządzili tam dom żołnierza niemieckiego, Soldatenheim.

  • Kiedy zaczęły się tak zwane komplety?


To niezupełnie się zaczęły komplety. Jeden rok uczyłyśmy się w gimnazjum Zyberk-Platerówny i to była wtedy tak zwana ósma klasa, pierwszy rok, to znaczy rok 1940. W następnych latach dopiero była zorganizowana szkoła gospodarcza, bo Niemcy nie pozwalali na razie na nic więcej. I chodziłyśmy najpierw do szkoły... Nie pamiętam, jak się ta szkoła [nazywała], w każdym bądź razie była zawodowa. I wszystkie te same nauczycielki, profesorki, które uczyły nas przed wojną, prowadziły nadal lekcje. Miałyśmy bardzo dobrych profesorów. Matematyki uczyła pani doktor Łempicka, polskiego pani Maria Strońska.

  • A pani Frankowska?


Uczyła biologii. To była doktor Marta Frankowska.

  • Wspomniała pani, że w gimnazjum uczestniczyła pani w harcerstwie.


Tak. Więc zaraz w pierwszej klasie zapisałam się do harcerstwa. Moją zastępową była Halina Glińska, a drużynową Hanka Zawadzka, rodzona siostra Tadeusza Zawadzkiego z „Parasola”, „Zośki”. Ona już kończyła wtedy szkołę średnią... ósmą klasę, bo wtedy chyba nie [było klas licealnych], nie, już były klasy licealne. Kończyła w ogóle szkołę albo już skończyła, tego nie pamiętam.

  • Czy te harcerskie zbiórki, spotkania…


Przed wojną spotkania no to były takie raczej wesołe, przyjemne.

  • Przed Powstaniem?


Przed wojną.

  • Przed wojną.


Przed wojną. Natomiast w pierwszej klasie, powiedzmy... a w wojnę no to już jednak [spotkania] były w konspiracji.

  • Proszę powiedzieć, czy ktoś z pani rodziny był zaangażowany w konspirację?


Tak. Mój brat, który chodził do Reytana. Właściwie to już wtedy kończył, w czterdziestym roku, czwartą klasę, czyli jak mówili, „małą maturę”, ale w czterdziestym roku został pierwszym transportem wywieziony do Auschwitz. To było w połowie sierpnia. Pierwszy transport to w ogóle był tarnowski o ile pamiętam, natomiast to był pierwszy warszawski. Miał numer dwa tysiące, ale nie powiem pani końcówki. Był królikiem doświadczalnym. I wrócił... Bo w pierwszych latach to wracały grupy chłopców. On wrócił przedostatnim transportem, potem już nie wracali. Tak po kilkunastu [wracało]. Miał siedemnaście lat, kiedy go wzięli.

  • Pamięta pani, kiedy wrócił?


Trzynastego marca.

  • Którego roku?


Trzynastego marca czterdziestego drugiego roku. Dokładnie pamiętam, ponieważ mu otworzyłam drzwi i w drzwiach zobaczyłam starca bezzębnego, łysego, a miał bardzo ładne włosy, blond, jasnoblond, w kurtce, którą zresztą… W pierwszych tygodniach można było wysłać jeszcze wtedy do Auschwitz paczkę i wtedy ojciec wysłał mu kurtkę, czapkę i rękawiczki, które trzeba było tak uszyć, ponieważ to był zawód mojego ojca, żeby nie wyglądała, że jest nowa. Więc na wszystko, co było, że najcieplejsze, najlepsze, zostało przerobione trochę, postarzone, że tak się wyrażę. I rękawiczki potem podobno sprzedał za chleb. Natomiast w tej kurtce wrócił. Wyglądał niesamowicie. Ktoś mu dał po drodze zielony kapelusz, bo wracali już pociągiem normalnie do Warszawy. Potem szli na gestapo, tam podpisywali, że nie powiedzą ani słowa, co się działo, kopniaka względnie po twarzy i wracali do domu.

  • Czy brat później, po tych przeżyciach, zaangażował się jeszcze w konspirację?


Tak, tak, tak. Tak, tylko że pół roku się leczył. Już nie bardzo się chciał uczyć. Ale dzięki dyrektorowi gimnazjum Reytana, pan Jaroszewicz chyba albo Jarosiewicz, który przychodził do domu, uczył go, tłumaczył, doszedł po jakimś… I [dzięki] lekarzom, którzy mieszkali na Żurawiej (akurat tak się złożyło, małżeństwo lekarskie), doszedł do siebie. Ale pamiętam też, że jedzenie chował po kątach, w łóżku, pod poduszką, między materacem, pod stołem, gdzie się dało. Jak nie zjadł chleba, schował go; nie zjadł kawałek kotleta czy kawałek mięsa – schował. No i kiedy doszedł do siebie… Na przykład nie wyszedł [sam] na ulicę. Musiałyśmy iść albo obie z siostrą, albo jacyś koledzy, po prostu trzymać za ręce, ponieważ w obozie Auschwitz musiał zdejmować czapkę na widok każdego Niemca, więc stale było: Mützen ab, więc te ręce trzeba było trzymać, dopóki się nie odzwyczaił tego gestu.

  • Jak długo brat był w Auschwitz?


Dziewiętnaście miesięcy. Bardzo chory wrócił. On zeznawał potem przeciwko I.G. Farbenindustrie, ponieważ te gazy czy te lekarstwa tam używano wobec niego.

  • Wspomniała pani o tym, że mama była nauczycielką z wykształcenia.


Tak.

  • Czy mama była zaangażowana?


Mama nie. Mama miała troje dzieci, właściwie czworo było w domu dzieci z kuzynką.

  • Czyli mama prowadziła dom.


Tak, tak.

  • Czy zapamiętała pani jakieś takie charakterystyczne wydarzenia z życia codziennego? Mówię jeszcze o okresie przed Powstaniem. Na przykład takie podwórkowe msze święte czy jakieś drastyczne sceny uliczne.


Tak. Na naprzeciw nas, właściwie nie tyle naprzeciw nas… A, przed Powstaniem, tak?

  • Tak.


Przed wojną w ogóle?

  • Jeszcze przed Powstaniem.


Nie. U nas na Żurawiej nie było modlitw. To była normalna kamienica, drugi dom od Marszałkowskiej, trzy- albo czteropiętrowa, w tej chwili tak nie widzę tego w pamięci, nie mogę sobie przypomnieć. Natomiast tak specjalnie nie pamiętam.

  • Proszę mi powiedzieć, czy harcerstwo przygotowywało panią do Powstania?

 

Na razie nie. Znaczy w pierwszym roku nie, jeszcze zanim się zorganizowało, natomiast potem, owszem. Jeździliśmy w lasy chojnowskie, uczono nas pierwszej pomocy lekarskiej, przetrwania w lesie. Raczej udawałyśmy, że to jest taki piknik, na który sobie wyjechałyśmy do lasu, bo ja mam zresztą fotografie z naszych pikników harcerskich, uchowały się w piwnicy, aczkolwiek dom był spalony.


  • Czy docierały jakieś informacje i wieści o wybuchu…


O Powstaniu na początku nie. Tylko szykowaliśmy się po prostu do tego, że możemy być potrzebne. Zresztą już w trzydziestym dziewiątym roku, ponieważ ja należałam do harcerstwa jeszcze przed wojną, to w czasie wojny pomagałyśmy w szpitalu Ujazdowskim przy rannych żołnierzach czy książkę przeczytałyśmy. Też mam zdjęcie z tego okresu, uchowała się albo moja mama zabrała ze sobą do Niemiec. A to już później powiem, dlaczego pewne fotografie... No, następnie biegałyśmy na dworzec, bo ranni byli. No takie rzeczy, które mogły wykonywać czternastoletnie dziewczęta.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?


Wybuch Powstania Warszawskiego. Ja od razu nie byłam u „Kryski”, w Zgrupowaniu „Kryski”, tylko odprowadzałam brata na Koszykową. To też było właściwie to samo… To była Warszawa... Właściwie ta cześć placu Trzech Krzyży [była częścią] Czerniakowa. I ja tam zostałam po prostu. Pierwsze parę dni byłam w u „Szafrańskiego”. Ja nie wiedziałam, ja myślałam, że to było Zgrupowanie „Golskiego”, bo tam po prostu dostałam legitymację, a to był pododdział tylko. Zgłosiłam się tam na drugi dzień. Pamiętam, padał deszcz, ja zostałam w bramie, a w ogóle miałam iść z harcerzami na Grójecką, chyba to była Grójecka. Ale tam w ogóle nie przystąpił do Powstania ten mój oddział, ponieważ to Powstanie się tam zakończyło w ciągu trzech czy czterech dni. Natomiast ja nie zdążyłam i zostałam na Marszałkowskiej i wtedy przystąpiłam, podając swoje wszystkie dane i tak dalej, do oddziału i tam był jakieś dwa tygodnie.

  • Jeszcze wrócę do harcerstwa, do tej grupy. Jak nazywał się oddział, w którym pani była?


No właśnie to były niebieskie… To było w kolory, ale ja nie pamiętam. Jestem w Muzeum Harcerstwa Polskiego pod tym swoim nazwiskiem. I to dziewczęta mnie podały, bo ja nawet nie podawałam do kombatanctwa, że byłam w harcerzach, w „Szarych Szeregach”, tak jakoś wyszło. Bo jeszcze się zgłosiłam do pułkownika „Kryski” w latach sześćdziesiątych – dopiero – w ogóle się nie ujawniam z tym. Miałam potem kłopoty.

  • Jeszcze wróćmy do pierwszych dni Powstania. Jak to wyglądało?


Też byłam łączniczką.

  • Jak to się stało, że została pani łączniczką? Co to był za moment? Czy trzeba było złożyć przysięgę?


Tak, tak, tak. To drugiego czy trzeciego dnia to była ogólna przysięga, bo tam w ogóle wiele osób przystąpiło do Powstania i na Koszykowej…

  • Jak wyglądała taka przysięga?


Trudno w tej chwili powiedzieć, to była grupa. I wielkie wzruszenie. Ja wiele rzeczy wypierałam z siebie potem i w tej chwili te obrazy już wszystkie mi się tak nie kojarzą.

  • Dostała pani pseudonim.


Nie wiedziałam jak. To było zaskoczenie tych pseudonimów. I po prostu Wiesława. Nawet chyba mi narzucono to.

  • Czy od razu miała pani przydzieloną funkcję?


Tak, byłam w oddziale porucznika „Konrada”, porucznika „Kruka”, ale byłam łączniczką „Konrada”, też podporucznika, bo było dwóch. I pamiętam, że pierwsze miejsce, gdzie byłam, to było na Marszałkowskiej przy placu Zbawiciela. Następnie byliśmy przeniesieni na Śniadeckich 10, a następnie ten oddział przeszedł na Wilczą 41 (chyba Wilcza 41).

  • Czy była pani świadoma swoich zadań? Jakie zadania pani…


Tak. Ja przeważnie byłam albo przy tej drużynie, albo… To był nieduży oddział, w sumie. To było właściwie zgrupowanie „Szafrańskiego”, o czym ja wtedy nie wiedziałam, taki oddział pomocniczy. I po prostu stali na warcie. Pierwsza moja warta z kolegami była przy placu Zbawiciela, mniej więcej tak przy rogu. Przed wojną nazywała się [ulica] 6 Sierpnia, teraz…

  • Nowowiejska.


Nowowiejska, tak. Najgorsze wrażenie zrobiły na mnie trupy leżące mniej więcej (tam chodził tramwaj przecież [przed Powstaniem] Marszałkowską normalnie) koło torów tramwajowych. To było dla mnie okropne wrażenie, bo tych trupów było sporo.

  • Czy to była ludność cywilna, czy to byli żołnierze?


Trudno mi powiedzieć w tej chwili.

  • Wcześniej pani nie miała kontaktu z takimi okropnymi scenami?


Z takim okropnymi scenami nie miałam.

  • Jak wyglądały pani zadania jako łączniczki?


Jako łączniczki? No więc kiedy szli, powiedzmy, przypominam sobie, na 6 Sierpnia w tej drugiej części idącej do Alei Ujazdowskich, tam taki moment tragiczny był, kiedy czołgi weszły. Czołg wszedł na ulicę i tam pędzili ludzi przed sobą, przeważnie. Ci ludzie wpadli tam do tego, a ja po prostu byłam, żeby w razie pomocy czy coś przebiec odpowiednio pod barykadami przyjściami. Przez Marszałkowską były przejścia, barykada była przy placu Zbawiciela. [To znaczy] na razie nie było. Na razie to przejścia były raczej bocznymi ulicami i pod barykadami, względnie przekopami, znaczy dobrze mówię, bo przecież Wilczą był przekop wtedy.

  • Właśnie, jak wyglądała ta komunikacja w mieście, które było izolowane barykadami?


Komunikacja w mieście to wyglądała [następująco]: przekopy pod ulicami, przejścia między piwnicami. Przed wojną domy były stawiane w szeregu, nie było tak jak teraz, ogrody. Raczej to było, w Śródmieściu zwłaszcza, dom koło domu.

  • Ścisła tkanka miejska.

 

Ścisła tkanka. Domy łączono potem takimi przejściami, głównie w piwnicach. Na przykład z Żurawiej 30 i potem na Czerniaków można było przejść prosto, prawie do końca, do ulicy Kruczej, następnie pod barykadą przez Kruczą, potem znowuż tymi przejściami piwnicznymi (tam była taka cukiernia „Kolorowa”), potem się przez [ulicę] Bracką przechodziło (też w tej chwili nie pamiętam, ale chyba była barykada) i później znów tymi domami przy placu Trzech Krzyży, po przeciwnej stronie jeszcze była księgarnia chyba „Ad Astra”, a potem jeszcze był sklep Meinla i potem przechodziło się już pod barykadami, przejściami w dół, [ulicą] Książęcą. Później powstało drugie przejście na Czerniaków. Troszkę odeszłam od tematu, o którym mówiłam. Przechodziło się pod Królową Jadwigą, pod gimnazjum Królowej Jadwigi, tak samo tymi przejściami przez Kruczą ze Śródmieścia, potem przez Instytut Głuchoniemych i tam dołem, już przejściami odpowiednimi na dół.

  • Czy pani pamięta jakąś szczególną akcję, kiedy… Rozumiem, że pani jako łączniczka na przykład przenosiła meldunki?


Tak, bo ja miałam kontakt. Więc najpierw, kiedy byłam jeszcze parę dni na Śródmieściu, to chodziłam na Hożą... to nazywano „Jajczarnią”. Zresztą to się zmieniało bardzo, to były reorganizacje, zmiany. Przychodziłam przede wszystkim codziennie po hasło.

  • Czemu to hasło miało służyć?


Było dużo snajperów. Było dużo, których wyłapywano. Następnie było, żeby nie było szpiegów, folksdojczów.

  • Więc codzienna…


Codzienna praca.

  • Codzienna zmiana hasła.


Codzienna zmiana hasła, tak.


  • Co jeszcze pani robiła?


Pomagałam. Łączniczka to właściwie wszystko [robiła]. Jak ktoś się w palec zranił… Była sanitariuszka, ale przy nas, właściwie przy oddziale, to była jeszcze druga łuczniczka. Pamiętam, chyba Halina była, ale ona była przy dowódcy „Kruku”, a ja byłam przy tym poruczniku. To były jakby dwa takie oddziały, a właściwie to był… No tak. Dowodzili tym oddziałem, który przystał do „Golskiego” na początku. Wartę trzymali.

  • Zaczynała pani w Śródmieściu?


Tak. To było ze dwa tygodnie.

  • I co dalej?


Moja siostra młodsza, o której wspominałam, była na Czerniakowie. Mama bardzo pragnęła, żebyśmy były razem. Znałam tam już wszystkich, ponieważ przedtem znałam. Może nie wszystkich, ale część osób. Siostra do Powstania uciekła w nocy, ponieważ rodzice jej nie pozwolili. Ona nie miała skończonych szesnaście lat.

  • Właśnie, chciałam spytać o stosunek rodziców do pani udziału w Powstaniu?


Jeżeli chodzi o mnie i o brata, to wiedzieli, ponieważ w domu były komplety, u nas także, tak że oboje rodzice byli do tego przyzwyczajeni.

  • Przeszła pani na Powiśle do siostry.


Tak. I tam zostałam. Najpierw byłam na Okrąg 2. Moją wtedy jak to [nazwać], kierowniczką [...] była pani Maria Jabłońska. No i po dwóch dniach skierowała mnie właśnie do grupy saperów kanałowych, które dopiero zaczęły się tworzyć. Ponieważ mój dowódca, porucznik Olszewski, Bolesław Olszewski, przyszedł kanałami z Mokotowa ze swoim synem i przejściem… Oni te kanały właściwie dopiero budowali i to było bardzo trudne przejście. Ja potem szłam tymi kanałami zresztą, ale to już było później. Na początku była budowa, wznoszono deski, i takim głównym jakby przewodnikiem był Bolesław Gutowski. Pseudonim miał „Gustaw”. Myśmy na niego mówili „Gutek”. I ponieważ on te kanały… Mieszkał tam i znał, jak te kanały były w ogóle budowane. Jako młody człowiek przyglądał się budowie tych kanałów i on znał te kanały, tak jak one szły.

  • Sieć całą.


Całą sieć kanałów, tak.

  • Kiedy pani zaczęła chodzić kanałami?


Ja kanałami… Ja byłam, że tak powiem, miałam między dowództwem… Znaczy łączność między dowództwem a oddziałem. No byłam raz tylko na patrolu, żeby poznać kanały w ogóle, właz, który był… A potem byłam na [ulicy] Zagórnej pod [numerem] 12, chyba „a”. Ale w ogóle pod [numerem] 12, 12a to były nasze kwatery.

  • Jaki to ma związek z pani pierwszym przejściem kanałami?


Ja byłam tylko na takim krótkim patrolu, żeby zobaczyć. Kiedy pierwszy raz weszłam, to wydawało mi się, że to nic nadzwyczajnego, bo kanały były wysokie na początku. A potem już pod koniec szłam kanałami, kiedy była ewakuacja. To było gdzieś z osiemnastego na dziewiętnastego.

  • Września?


Września.

  • To była ewakuacja z Czerniakowa?


Z Czerniakowa, tak. Już zaczęły nam się ewakuacje i wtedy szłam w czołówce, w plutonie saperów kanałowych.

  • Czy do końca Powstania była pani z siostrą w oddziale?


Siostra przyszła nieco później, ponieważ ona była w IV kompanii.

  • Też była łączniczką?


Tak. Ale nie była jeszcze najmłodszą łączniczką, ponieważ najmłodsza łączniczka to była przy poruczniku „Tumie”. Bo to był tam „Siekiera”, znaczy nazwisko Rożałowski, Roman Rożałowski. [...]

  • Proszę powiedzieć, czy docierały do pani oddziału jakieś wiadomości z innych oddziałów, z innych dzielnic, bo Śródmieście, zwłaszcza Północne, bardzo ciężko walczyło?


Nie. Ja przeszłam przez trzy dzielnice: Śródmieście Południowe, Czerniaków i Mokotów.

  • Nie miała pani kontaktu z nikim, kto był na Starówce?


Nie, nie, nie.

  • Zatem nie mieliście świadomości, co tam się dzieje?


Nie, świadomość to była, bo między sobą się rozmawiało, tylko że ja akurat nie miałam kontaktu. To znaczy właściwie od kiedy przyszli żołnierze ze Starówki na początku września pod kierownictwem „Radosława” Mazurkiewicza, Jana Mazurkiewicza i on objął dowództwo na Czerniakowie, ponieważ Zygmunt Netzer „Kryska” był ranny, nasz dowódca na Czerniakowie, i pozostali kolejno „Tum” i „Siekiera” Roman Rożałowski. Oni byli kolejno ranni.

  • Czy pamięta pani jakąś specjalną akcję, jakiś szczególny dzień w okresie Powstania?


Tak.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć?


No, ewakuacja dla mnie była tragiczna.

  • Czyli zakończenie.


Tak.

  • To może proszę o tym opowiedzieć.


Ja już mniej więcej się orientowałam, jak te kanały wyglądają.

I pamiętam, że na dwa dni przed tym porucznik powiedział, że nie wolno nam nigdzie wychodzić poza kwatery na Zagórnej, mnie i siostrze, i w ogóle pozostałym uczestnikom Powstania. I pamiętam, jak przez taki ogród przechodziliśmy… To było jakby w ogrodzie, jak sobie przypominam, każdy krzak pamiętam. I potem tak pojedynczo każdy co jakiś okres czasu schodził do tych kanałów. Przyznam się szczerze, że w ogóle kiedy pierwszy raz tak naprawdę weszłam wtedy w te kanały, nie miałam zielonego pojęcia, co tam spotkam. Nawet dzisiaj mi mówią, że nie miałam chyba żadnej wyobraźni. Kanały początkowo, tak jak ja pamiętam w tej chwili, były bardzo wysokie. Chyba z metr osiemdziesiąt miały, więc jak dla mnie to były wysokie. Ja mogłam normalnie iść środkiem. Woda tak bulgotała pod nogami i tak jakby chodniczki pamiętam. Mieliśmy takie kijki, którymi się należało odpychać od ściany, bo ściany są okrągłe, bo to przecież jest w takim kształcie owalnym. [Kanały idą] przez dłuższe [odcinki] pod ulicami. Ja nie pamiętam ulic, jak to szło, chociaż jest to bardzo dobrze opisane wszędzie, ale już pamięć tak dalece nie służy, żeby ulice mówić, jak się przechodziło. Potem pamiętam kanały, którymi szłam, [wysokości] metr pięćdziesiąt. To już wtedy się szło pochylonym i już było bardzo utrudnione. Trzeba było iść bardzo cichutko, nie wolno było nic mówić do siebie, zachowywać się niemalże bezszelestnie, ponieważ przy włazach mogli stać Niemcy. Zresztą stali. Niemcy bardzo bali się kanałów, oni nie wchodzili. Oni raczej, jeżeli coś, to tylko przy włazach opuszczali albo były usytuowane granaty, gdzie szedł pierwszy saper kanałowy i on po prostu musiał je rozbroić, żeby móc przejść. Na początku, kiedy jeszcze te patrole były tylko za specjalnymi przepustkami, to nie każdy mógł tam przechodzić. Ale kiedy ja szłam, to napotkaliśmy wtedy wiele przeszkód. Na przykład przypominam sobie, że się topiłam, ponieważ przy włazie, przy burzowcu (czy to było przed burzowcem, czy za burzowcem) to woda mi sięgała prawie pod piersi. Ja byłam mała w ogóle i jestem mała. To wtedy nawet krzyknęłam nie dość głośno: „Baśka”, do siostry, ponieważ ona szła z przodu, a ja szłam za nią, z tyłu ze dwie osoby. Szło się gęsiego.

  • Jak duża grupa była?


Większość całej naszej grupy.

  • To znaczy?


To znaczy szedł porucznik Olszewski, Andrzej Olszewski, syn jego, szedł... wtedy ta grupa chyba Stankiewicz. No, duża była grupa. Nazwiska mi uciekają.

  • Nie, nie chodzi mi o nazwiska, tylko jak liczna była ta grupa?


No liczna była. Nie wiem, kto szedł za mną, bo wtedy… To tylko wiem, których spotkałam potem na Mokotowie. To wszystko było w tajemnicy szykowane. Jeden tak właściwie… W ogóle te kanały były w tajemnicy, właz był w tajemnicy. Tylko wiedzieli o nim, gdzie jest, to właściwie grupa saperów i ci, co przechodzili za przepustkami wcześniej.

  • Przechodziliście z Zagórnej na Mokotów?


Kanał był z Zagórnej, a wychodziło się na Wiktorskiej.

  • To kawał drogi.


Niecałe cztery kilometry, jakieś trzy kilometry.

  • Czy pamięta pani, jak długo szliście kanałami?


Bardzo długo. Byłam bardzo zmęczona, prawie bym się tam utopiła. Poza tym nie radziłam sobie z burzowcem, bo to była szalona różnica poziomów. Poza tym zapachy były okropne, po prostu był smród. Wyszliśmy w stanie bardzo nieprzyjemnym, ponieważ tak, burzowiec walił w plecy. Mnie się wydawało, że ja jestem wręcz pod wodospadem. Następnie duża różnica poziomów. Przecież Wiktorska jest na górze, a schodziliśmy na samym Powiślu, wchodziliśmy, tak że… Ale tam mnie uratowali, bo mnie przenieśli przez tą sadzawkę. Jak powstawały sadzawki? Niemcy wrzucali (o tym to mi ciężko jest rozmawiać) worki z cementem, [które] tworzyły takie jakby zapory, tworzyły z dwóch stron kanałów. To nie były długie ani duże, ponieważ oni się bali tam wejść. Ale beton twardniał przecież, więc to było ciężkie przejście. Następnie burzowiec. Burzowiec walił w plecy, ale tak okropnie, jak już mówiłam, jak wodospad. Następnie różnica poziomów, położone deski, trzeba było po tych deskach przejść. Tam można było, jak pamiętam, spaść. Liny, różne uchwyty. Kanały były budowane do przejść przecież. Ulice były po drodze zaznaczane, pod jaką ulicą idziemy. Ci główni przewodnicy to znali, orientowali się, bo ktoś, kto się nie orientował, to zginął.

  • Tam byli przewodnicy?


Byli przewodnicy, tak. No i później bardzo ciężki był wąski kanał – po prostu rura siedemdziesiąt centymetrów czy osiemdziesiąt. I wtedy żeśmy się czołgali w tej mazi, trzeba się było czołgać, każdy musiał się czołgać. Za nami szli potem (to później się dowiedziałam) żołnierze „Parasola”, [właściwie] w ogóle „Radosława”. Nie wiem, czy „Parasola” akurat, ale żołnierze „Radosława”, który był naszym dowódcą od 5 września na Czerniakowie.

  • Wyszliście na ulicy Wiktorskiej?


Wyszliśmy na Wiktorskiej. Pamiętam jedną rzecz, bardzo przykrą zresztą. Kiedy wychodziliśmy z kanału, poszedł taki szept właściwie przez nasz cały oddział: „Za późno, za późno”. Bo już byliśmy właściwie pod ulicami zajętymi jeszcze przez nasze oddziały, znaczy polskie oddziały, „Baszta” była na Mokotowie. Mnie to strasznie zdziwiło. Za późno? Dlaczego za późno? Okazało się, że na krótko przed tym został zabity tutaj na Belwederskiej syn porucznika „Bolesława” i już był pochowany. Tutaj zresztą potem był ekshumowany.

  • Co dalej się działo? W jakim kierunku ruszyliście z Wiktorskiej?


Nie. Ja kwaterowałam Wiktorska 3 z siostrą. Bo to w ogóle była kamienica, jest zresztą, stoi do dzisiejszego dnia. To było takie nieduże mieszkanie, nawet pamiętam nazwisko właścicieli tego mieszkania, którzy oddali na cele powstańcze to mieszkanie. Tam się można już było umyć. Ponieważ porucznik, znaczy mój dowódca, mieszkał na Wiktorskiej, więc korzystaliśmy z jego prywatnego mieszkania, gdzie młodsi… Jeszcze był syn porucznika, młody chłopak, naznosił wody. Też pamiętam, że śmieli się potem, że dwie łączniczki całą wodę, jaka była w mieszkaniu, zużyły.

  • Kobiety miały prawo. Proszę powiedzieć, jakie po wyjściu z kanału były wrażenia, jak wyglądał Mokotów?


Mokotów właściwie wyglądał jeszcze wtedy bardzo ładnie. Było coś innego niż Czerniaków, niż Śródmieście, chociaż Śródmieście też wyglądało ładnie, ale na mnie zrobiło wrażenie jakiejś takiej no... jeszcze [atmosfery] spokoju, zwłaszcza tu, z tej strony, od Wiktorskiej, Ursynowskiej, parku Dreszera to zupełnie [spokojnie]... Tylko ja nie znałam Mokotowa wtedy, mało. Tak do Wierzbna to jeszcze, jak przed wojną było, to jeszcze znałam te inne nazwy, to jeszcze orientowałam się, natomiast dalej to dopiero poznawałam, będąc tutaj.

Pamiętam, że na Woronicza, gdzie jest nasza szkoła, to tam była kuchnia. Nie nasza [szkoła, źle] wyraziłam się...

  • W tym miejscu, gdzie jest obecnie szkoła...


[Tam] była kuchnia dla Powstańców i tam jednym z moich obowiązków było biegać z takimi kubełkami po zupę. Pamiętam, kiedy był taki obstrzał, już taki, jak to się nazywa, polowy, nie, taki dokładny bardzo (uciekła mi ta nazwa w tej chwili), to my z siostrą biegałyśmy, bo w pudełeczkach takich, w kubełkach zupę żeśmy przynosiły, to chowałyśmy głowę między kubełki, żeby nie być postrzelone, i biegłyśmy dalej.


  • Czy miała pani kontakt z bratem?


Nie, nie, już żadnego z bratem. Miałam natomiast z jego kolegami od Reytana.

  • Ale wiedziała pani, w jakim on jest oddziale, bo brał udział w Powstaniu?


Tak, brał udział w Powstaniu, to była... znów mi uciekły nazwy, zaraz powiem.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy miała pani kontakt z rodzicami?


Z rodzicami nie miałam kontaktu od początku września. I właśnie kiedy już właściwie poddawał się Mokotów, to też były tragiczne chwile. Myśmy chciały przejść na Śródmieście i ponieważ właśnie ten nasz przewodnik, że tak się wyrażę, Gutowski chyba prowadził wtedy oddział, znaczy pułkownika „Karola”, bo on wychodził z Mokotowa wcześniej do Śródmieścia (tam były jakieś historie, potem on chyba wracał, nie pamiętam już w tej chwili), ja chciałam z siostrą iść za nimi. Już żeśmy się ustawiały, że przejdziemy, i właśnie spotkałam wtedy jednego z kolegów mojego brata, Stefana Sierakowskiego. On był w „Baszcie”. Drugi Sierakowski, kolega, chyba padł, został zastrzelony, Włodek, taki bezpośredni kolega. Stefan Sierakowski był starszy od mojego brata i od jego... I ja spotkałam go i mówię: „Stefan, ja zaraz wchodzę w kanały z siostrą”. On przeszedł, a ponieważ moi rodzice dowiedzieli się, że myśmy jakoś (dzisiaj nie pamiętam, przez kogo [się dowiedzieli]) przeszły na Mokotów, jedni mówili, żeśmy od razu zginęły w kanałach. Taka wiadomość przyszła do rodziców. W każdym bądź razie żadnej wiadomości od nas nie mieli. Mama czekała przy włazie w Alejach Ujazdowskich, kiedy przechodzili Powstańcy z Mokotowa na Śródmieście i doniósł o tym, właściwie przeniósł wiadomość, Stefan, że pewnie weszły w kanały. Mama moja, będąc już w Niemczech, dopiero z karty, którą przesłał ktoś spod Warszawy, dowiedziała się o tym, że my w ogóle żyjemy.

  • Jak to się stało, że mama znalazła się w Niemczech w czasie Powstania?


Moja mama wyszła, tak jak wszyscy, jak ludność cywilna z Warszawy. Z tego co pamiętam, co mówiła zresztą, mówili rodzice (znaczy nie tylko mama, ale i ojciec), chyba 8 października ich wyprowadzili.

  • To już było na zakończenie...


To już było po zakończeniu Powstania Warszawskiego, tak. Mama czekała, aż brat wyjdzie z Powstańcami koło Politechniki, kiedy wszyscy Powstańcy wychodzili. Kiedy on już wyszedł, mama i ojciec dopiero wyszli z Warszawy.

  • Czyli pani przedostała się z siostrą do Śródmieścia?

 

Nie. Nie, właśnie tam żeśmy były, [przy wejściu do kanałów]... To jest trudno sobie wyobrazić, co się działo, kiedy już te kanały nie były obstawione tak dokładnie przez wszystkich, kiedy wszyscy napierali na to, żeby wejść w ten kanał, kiedy przeszło dowództwo, kiedy przeszli wszyscy. Bo mnie odwołali w tym momencie, kiedy miałam naprawdę wejść. Nie pamiętam, dlaczego, ale zostałam odwołana na chwilę. Siostra czekała na mnie i potem żeśmy usiłowały wejść i po prostu nas zrzucono w ten kanał. W bardzo marnym stanie, ale jeszcze... Miałyśmy... właściwie i wstrząśnienie, ja byłam draśnięta, można powiedzieć, nawet mocno, ale nie pamiętam, jak to się wszystko działo, bo właściwie można powiedzieć, że wyszłyśmy z powrotem. Bo to zaraz we włazie się stało, więc to było o tyle dobrze, że jeszcze przy pomocy kolegów jakoś żeśmy się wydostały, właściwie nas wynieśli. Ja właściwie wyszłam o własnych siłach, siostra w trochę gorszym stanie, no, młodsza była. No i wróciłyśmy do oddziału, gdzie już zbierali się ci, co zostali.

Dlaczego tak się stało, dlaczego chciałyśmy iść na Śródmieście? Ponieważ były wtedy rozmowy z Niemcami i jeszcze kobiety nie zostały, Niemcy sobie nie zdawali sprawy w ogóle, ile kobiet brało udział w Powstaniu. Jeszcze nie uzgodnili, czy kobiety będą Powstańcami, czy nie. To był dzień 26 września albo piąty, już nie pamiętam. W tej chwili, jak mówię, nie mogę tego ogarnąć. Ja się bałam obozu, ja miałam w środku coś, że po prostu bałam się obozu, ponieważ wiedziałam, jak to wygląda. Po wojnie dowiedziałam się, że wszystkie kobiety, które poszły do obozu, były wywiezione do Stutthofu – tego dowiedziałam się później po wojnie. Przeżyły, wszystkie przeżyły. Było coś koło trzydziestu dziewcząt.

  • Co się działo z pani oddziałem? W dalszym ciągu byliście na Wiktorskiej?


Tak, najpierw żeśmy jeszcze zostały na Wiktorskiej do końca, aż weszli Niemcy. Dowódca, jak zobaczył nasz stan, porucznik Olszewski, kazał nam wyjść z cywilną ludnością, zostawić wszystko. Nie wolno nam było nic wziąć poza osobistą kenkartą, poza osobistym dowodem, jakim były te kenkarty.

  • Wyszła pani z ludnością cywilną?


Tak, z ludnością cywilną tak, z siostrą.

  • I jak wyglądało to wyjście z Warszawy?


Strasznie. Ludzie i ranni, i wolno idący, i zmęczeni przede wszystkim, wszyscy byli umęczeni. Walizki, tobołki... Strasznie to wyglądało. Częściowo cały Mokotów wychodził. Szliśmy w kierunku Okęcia, ale w tym wszystkim, jak się czułam, zawsze z tyłu głowy było, że ja nie mogę dojść. Wiedziałyśmy, że prowadzą do obozu w Pruszkowie, i tego się bałyśmy. I cały czas w głowie od momentu wyjścia: „Co zrobić i co będzie dalej?”. Najgorsza przed nami [perspektywa], czy wiozą nas do Niemiec. Za Okęciem zauważyłam, że czasem ktoś tak jakby na bok przeszedł. Oczywiście Niemcy szli z psami, na przodzie, z tyłu. Ja mówię... I szły, to chyba podwody nazywano, już szły wozy na Mokotów, znaczy furmanki zaprzężone w takie konie (takie ciężkie nawet, [jak] zwróciłyśmy uwagę, niektóre były), po prostu grabić już Warszawę. Mokotów w tej chwili był dostępny najbardziej. To znaczy Niemcy już wysyłali. Mówię do siostry: „Dasz radę? Spróbujemy”. I był taki moment, że zaraz na Okęciu między Salomeą (tam chyba jest Salomea) i stacja, jak EKD idzie, to mniej więcej [tam], tylko to było na wysokości... przez jakieś tory wtedy przechodziłam. I za tymi torami jeszcze trochę na takiej szosie wiodącej do Pruszkowa, w kierunku przez Włochy, myśmy wcześniej wskoczyły do rowu między tymi końmi, między tymi furmankami. Ktoś jakby się zatrzymał, jak nas zobaczył. Przeskoczyłyśmy... Skąd miałyśmy tyle siły, to ja nie wiem dzisiaj, ani nigdy nie wiedziałam. Skąd się to w nas wzięło, też nigdy do tego nie doszłam. Myśmy żyły w jakimś... ja wiem, jak to nazwać... w jakimś wysokim stresie, trudno to opowiedzieć w tej chwili. Przeskoczyłyśmy czy przeszłyśmy jakieś płotki, płoty i schowałyśmy się. Siostra weszła w krzaki porzeczek, agrestu (tam było zarośnięte, to był ogród), a ja... Nie chciałyśmy być razem, ale obok stał śmietnik, zwykły, jak to przed wojną, murowany, takie śmietniki z klapą. Ja tam wskoczyłam, potem nie mogłam wyjść.
I jak się to skończyło? Kiedy noc nastała, wyszedł ktoś, stanął tam, gdzie byłyśmy schowane, i zawołał: „Dziewczyny, wyjdźcie”. Cisza. Po raz drugi, po raz trzeci: „Dziewczyny, wyjdźcie”. Wyszła pierwsza siostra. „Jeszcze jedna” – usłyszałyśmy. Więc, mówię, nie mogłam się wydostać, bo to były dosyć wysokie [ścianki], ale szczęśliwie nie były mocno wypełnione. Wydostałam się stamtąd i ten facet, to był facet tak około trzydziestu kilku lat, mówi: „Nikt was nie widział, bo ciemno”. Bo już jak myśmy tam [się znalazły], to zrobiło się ciemno. On mówi: „Okna są przecież pozasłaniane, wszystko, więc ja już przygotowałem wodę, pójdę – pamiętam, że powiedział – pójdę grać w karty do sąsiadów”. Bo sam tam mieszkał, bo to był sklep, za sklepem miał... taka kuchnia, pokoik jeden. I faktycznie, przyprowadził nas tam, woda, pamiętam w takiej kuchence małej buzowała, gorąca, miednica naszykowana na takim kwadratowym, małym stołku i stół. Stół, na którym było masło, chleb. No w ogóle zastawiony był takimi [rzeczami], jak mógł. To był sklep spożywczy zresztą. Myśmy się umyły i pierwsze pytanie, jakie zadałam: „Czy my możemy zjeść tyle, ile możemy, czy tyle, ile wypada?”. A on powiedział: „Tyle, żeby wam nie zaszkodziło”. Myśmy nie jadły, ja wiem, dzień może, może półtora dnia, bo to już nie można... po prostu nie było co i nie było jak. To nawet jest trudno odpowiadać tak po kolei w tej chwili, jak to było.

  • Jak długo tam byłyście?


Parę dni. Rano się budzimy... On faktycznie poszedł grać w karty do sąsiadów. Rano przyszedł, zamknął nas w tym pomieszczeniu. Ja się – nie mogę tego powiedzieć chyba – ja się rano budzę, na białej poduszce, bo to taka kozetka była nieduża, jakby taki mały tapczanik, i mówi: „Dziewczyny...”... Znaczy ja mówię do siostry: „Basia – bo też miała Basia na imię, jak moja córka – tu chyba mrówki po tej poduszce chodzą”. A ona spojrzała, mówi: „ E, chyba to nie mrówka”. Wiadomo, co to było, z głowy – wszy. Wstyd nam było ogromnie powiedzieć, a wyglądałyśmy w ogóle jeszcze... W ogóle jak wychodziłyśmy z Warszawy, ja nie miałam się w co ubrać przecież na Mokotowie, tak że ja wyszłam, ktoś mi dał jakąś kurtkę jakby z zająca, z królika, trudno mi powiedzieć, bo było już zimno. Spódnicę miałam, w miarę znośną, i buty. Buty były już bardzo zniszczone przez kanały i właściwie zelówki odłaziły, no nie miałam butów odpowiednich i ktoś nam dał kapce, takie długie, nawet niezniszczone, mnie i siostrze, przy wychodzeniu już z Warszawy. Trudno nam było tam potem powiedzieć... ubrać w to wszystko, to było wszystko brudne. I wtedy ten właśnie... Nie pamiętam nazwiska, chyba miał Stanisław na imię, ale ja naprawdę nie pamiętam nazwiska. Nigdy nie wchodziłam potem w te same miejsca, tak jakoś odpychałam od siebie długi czas, obydwie zresztą.

  • Nigdy nie wróciła pani już w to miejsce?


Wróciłam, ale nie ja. Nie, wróciłyśmy jeszcze raz... To musiałabym opowiadać dalej, co się z nami działo. Więc na drugi dzień pyta się: „Co jest wam potrzebne?” Więc powiedziałam. No trudno nam było powiedzieć, ale powiedziałam: pończochy, majtki, bo to wszystko było brudne, i gęsty grzebień. Więc co mógł, to nam przyniósł. Troszkę poobcinałyśmy włosy, bo miałyśmy długie włosy. Trochę poobcinałyśmy włosy i jakoś żeśmy doszły do siebie. Już jedzenie było, wyżywienie. Byłyśmy tam parę dni, potem przeszłyśmy do Włoch, do koleżanki mojej, znaczy do koleżanki mojej siostry, od [gimnazjum] Królowej Jadwigi zresztą. Rodzice nazywali się państwo Adamczykowie, to ona się nazywała Teresa Adamczyk, koleżanka.

  • Co działo się do stycznia?


O, to dużo się działo. W międzyczasie kiedy byłyśmy we Włochach, idę ulicą, patrzę, chyba matka idzie po drodze. Palto na niej – mojej matki, kapelusz – mojej matki, myślę sobie i wołam z tyłu: „Mamo, mamo!”. Ale podbiegłam dwa kroki bliżej czy w ogóle i mówię: „Proszę pani, pani idzie w ubraniu mojej matki. Co się z nią stało?”. Znałam tę kobietę, ponieważ kiedy jeszcze byłam na Czerniakowie, to widziałam ją u nas w mieszkaniu, bo ona właśnie mieszkała między Brwinowem a Milanówkiem chyba, w każdym razie w tych okolicach (tak mi trudno określić w tej chwili, jakie to było miejsce). I ponieważ to już było prawie przed jej [domem], gdzie ona mieszkała, więc nie wypadało jej i zaprosiła mnie do siebie. I ja patrzę: moje palto, moje futro, właściwie taka pelisa, bo wtedy były modne. Jak pani wie, mój ojciec związany z zawodem, więc o ubranie się nie martwiłam, wisi elegancko na wieszaku. Ja mówię: „A to jest moje palto, skąd ono się tu wzięło?” Wtedy wytłumaczyła nam, że to jej rodzice dali. Jak się okazało, rodzice, owszem, dali, tylko że moja mama, jak to matka, nigdy nie uwierzy, że córki mogły zginąć. Po prostu, ponieważ ona mieszkała u moich rodziców, bo to parter, nie miała gdzie, nie wiem, czy to była jakaś znajoma (nie pamiętam w tej chwili, jak to się układało, bo potem zresztą się źle ułożyło), i mama dała, że jeżeli by się któraś zgłosiła... Bo ja chyba znałam ten adres, tylko w tym rozstroju nerwowym to po prostu zapomniałyśmy, że taka możliwość tam [istniała], nie brałyśmy tego pod rachubę, bo nie było nam to potrzebne, jak się potem okazało. Ja mówię: „Ale ja zabiorę to palto wobec tego, te palta”. Bo myśmy były gołe i bose, można powiedzieć. Więc ona początkowo opanowała. Kiedy wróciłam do siostry i mówię: „Słuchaj, ale te rzeczy nasze są tam”. Ponieważ jeszcze miałam kontakt kolegami, którzy też wyszli [z Powstania], z Edkiem Kostrzycą od Reytana (mieszkali w Brwinowie, tam rodzice też byli, też wyszli chyba z cywilną ludnością), więc on mówi: „Pójdę z wami i zobaczymy, jak wygląda ta sprawa cała”. I poszedł i jeszcze jeden kolega poszedł, poszliśmy we czwórkę. We czwórkę no to tak już trochę gorzej wyglądało dla niej i oddała nam te futra, oddała mi jeszcze jakąś sukienkę, pamiętam. To już tak bez wahania poszło, trochę może na siłę, znaczy na to, że byliśmy we czwórkę oczywiście. Okazało się, że tak jak już mówiłam, że to rodzice dali i prosili, żeby jeżeli my się zgłosimy pod ten adres, żebyśmy miały, bo zdawała sobie sprawę, jak wygląda, zresztą te kobiety też zostały ubrane odpowiednio.

  • Czy ona miała jakieś informacje na temat pani mamy, co się dzieje?


Kto?

  • Ta kobieta, która dostała ubrania na przechowanie.


To były nawet dwie kobiety.

  • Czy jakieś informacje na temat mamy miała pani wtedy?


Miałam, że rodzice... Nie, bo ona wyszła chyba wcześniej. Rodzice czekali, aż brat wyjdzie z Powstańcami do obozu, normalnie jako kombatant, bo to Śródmieście miało wszystko podpisane dla kobiet i dla mężczyzn.

  • Kiedy pani dowiedziała się o losach rodziców?


Po wojnie, het po wojnie, po zakończeniu działań wojennych.

  • Wróciła pani do Warszawy.


Zaraz wszystko powiem. Kiedy już byłyśmy ubrane, ciepło nam było, zupełnie inaczej, po prostu zaczęłyśmy myśleć, że musimy szukać rodziców. Więc gdzie pojechać? Pojechałyśmy do Krakowa. Nie mogłyśmy siedzieć w jednym miejscu, bo jednak wszystkim było dosyć ciężko. Pojechałyśmy do Krakowa i tam zgłosiłam się do cechu krawców, gdzie była pomoc już dla Warszawy, panie z RGO. I wtedy, pamiętam nazwisko, pani Siwiec (dziś adresu nie pamiętam) mówi: „No co ja dziewczęta z wami zrobię?”. Więc po pierwsze zapytano, kim był nasz ojciec, gdzie mieszkałyśmy przed wojną, do jakiej szkoły chodziłyśmy, do jakiej szkoły chodziłyśmy. Po prostu przepytali nas. I pamiętam, że przesiedziałyśmy tam jakiś okres czasu (w ogóle to jeszcze inaczej wyglądało, jak żeśmy do tego Krakowa przyjechały i tak dalej), i wróciła z powrotem po jakimś czasie i mówi: „A wy miałyście jeszcze brata, tak?”. Ja mówię: „ Tak, ale nie wiemy, co się z nim stało”. Księdza też przeprowadzono i mówią wszyscy: „Co my z wami zrobimy?”. I dostałyśmy się (to był klasztor pewnego rodzaju) do tercjanek, to niezakonne, trzeci zakon, jak to mówią, mówili wtedy, przynajmniej tak pamiętam. One sklepy prowadziły, chodziły normalnie ubrane, ale w tym budynku była kaplica, były sypialnie. Oddano nas tam po prostu, zaprowadzono.
Bardzo dobrze pamiętam ten okres, bardzo dbały o nas, ale myśmy się nudziły. Znaczy dzień, drugi, doszłyśmy do siebie. Zresztą już jadąc do Krakowa, byłyśmy w jako takim stanie psychicznym i fizycznym, zwłaszcza o psychikę chodziło. Poprosiłyśmy o jakąś pracę, że może im będziemy pomagały, że może coś będziemy robiły. Więc znaleziono nam taką pracę w sklepie, gdzie robiono na drutach. Umiałam robić na drutach i szydełkiem. Tam było takich dwóch chłopców niedużych. W ciągu dnia pracowałyśmy, robiłam szaliki, bo to najlepiej mi wychodziło na drutach, względnie nauczono mnie robić skarpeteczki małe, dziecinne i czapeczki. Umiałam to robić, nauczyłam się. Siostrę nauczono artystycznie cerować i łapać oczka, bo w okupację oczka leciały w pończochach przecież, rajstop nie było. A przy sobocie i niedzieli chodziłyśmy z chłopcami, tam takie pole było czy park, to tak niedaleko było tego, gdzie myśmy mieszkały, wracały po prostu na noc. Jak nie poszłyśmy, to się nic nie stało, w ciągu dnia. Przy niedzieli chodziłyśmy bawić po prostu te dzieciaki czy z nimi iść na spacer.

  • Jak długo byłyście w Krakowie?


W Krakowie byłyśmy do pierwszych dni stycznia. Ponieważ tam jakoś po prostu wysłaliśmy kartę do państwa Koszczyców, że jesteśmy w Krakowie, podałyśmy adres. Oczywiście Edek od razu zgłosił się do nas i państwo Koszczycowie przeprowadzili się, przyjechali z kolei do Częstochowy, ponieważ w Krakowie zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Tam zresztą Niemcy też wschodzili, badając wszystkie [klasztory], bo to była ulica Sławkowska, to tam było dużo różnych klasztorów, zresztą jak to w Krakowie. Klasztory były badane pod względem [tego], czy warszawiacy chronią się w tych klasztorów. U nas też tam wtedy byli, tylko myśmy były schowane na strychu, tak jakoś za kominem, pamiętam. One się modliły w kaplicy, żeby... Ale nie weszli dalej, nie szukali specjalnie.
No, co mogę jeszcze na ten temat powiedzieć, jak było. Zaczynałam spotykać znajomych z Warszawy. W pewnym momencie przyjechał ojciec Edka i powiedział, że zabierze nas do Częstochowy. Edek pojechał z siostrą... A, ojciec był w mundurze kolejarskim, żeby było bezpieczniej, bo [wszędzie] kenkarty [sprawdzano], kontrole były, jak zawsze, bo front już zbliżał się do Krakowa. Przywieźli nas do Częstochowy, do państwa Brzezińskich, to był sędzia przedwojenny. No na ten temat słyszałam rożne rzeczy, ale teraz nie będę tego opowiadała. Jedno jest pewne, sędzia został zabrany przez Rosjan i nigdy więcej nie wrócił, o czym później się dowiedziałam. Pamiętam też... Ale to już przeskoczyłam temat Krakowa.

  • Znalazła się pani w Częstochowie.


Tak. Pamiętam, kiedy weszli Rosjanie do Krakowa, 16 stycznia.

  • Do Częstochowy.


Do Częstochowy weszli 16 stycznia, do Krakowa osiemnastego chyba weszli. I katiusze nagle. Siedzimy przy kolacji. Tam było państwo Koszczycowie, byłyśmy my, przede wszystkim gospodarze, że tak się wyrażę, i jeszcze była taka pani, miała na imię Helena, to pamiętam do dzisiaj. I siedzimy wszyscy przy stole, opowiadamy sobie różne rzeczy i nagle huk, niemożliwy huk. Domy w Częstochowie nie były budowane tak jak w Krakowie. To była ulica, też już zapomniałam dokładnie... I huk, ogromny huk. Więc wyskoczyliśmy i słyszymy: Nie nada czy coś tym sensie. Niemcy to wołali: Raus, a ci jakoś inaczej się zachowywali. Wycofaliśmy się oczywiście na korytarz do mieszkania. I na drugi dzień już można było chodzić po Częstochowie, front przeszedł dalej.
Dwudziestego drugiego stycznia (oczywiście planowałyśmy to wcześniej) stwierdziłyśmy, że wrócimy do Warszawy. Bo wcześniej nie było można, dlatego że front różnie tak przechodził. Zresztą trochę baliśmy się. I wtedy Edek, że tak powiem, organizował tą wyprawę i w czworo, bo kolega jeszcze jeden doszedł do nas. Nazywał się tak jak dyrektor muzeum, Ołdakowski, Staszek Ołdakowski. Staszek Ołdakowski mieszkał też na Żurawiej, tylko jakby po drugiej stronie, pod [numerem] 30. Oni chyba gdzieś tam pod nieparzystym numerem, po drugiej stronie... I we czwórkę żeśmy poszli do Warszawy.

  • Jakie wrażenie po wejściu?

 

Jeszcze powiem, jak wyglądała droga. Przecież nie miałyśmy pieniędzy, nikt nie miał zresztą wtedy pieniędzy. Już nastały tak zwane pieniądze lubelskie. Szłyśmy, mróz był ze dwadzieścia parę stopni, ale myśmy miały palta, więc nam mróz nie groził, miałyśmy kapce, które bardzo oszczędzałyśmy, oszczędnie w nich chodziłyśmy. Szłyśmy do Warszawy. Śnieg, udeptana droga. Początkowo wyjechałyśmy jakimś samochodem z żołnierzami. Gdzieś nas tam dowiózł, jakieś ze czterdzieści kilometrów [w kierunku] Warszawy, potem oni skręcali, myśmy poszły dalej i dalej szłyśmy już na piechotę. Szłyśmy na piechotę, nocując po różnych wsiach, pokotem na słomie. Czasem oczywiście coś dali nam jeść. Szliśmy osiem [dni]. Zanim przyszłyśmy do Warszawy, to na 1 lutego dopiero doszłam do Warszawy. Ale przeszłyśmy... Jak się żywiłam? Patrzyłyśmy, przy szosach często stało wojsko polskie. Po prostu odważnie podchodziłyśmy i mówiłyśmy, że jesteśmy warszawiankami i jesteśmy głodne. Dostawałyśmy często chleb przez płot i nieraz w ich własnych menażkach zupę. I tak doszłyśmy do Włoch z powrotem. I we Włochach do państwa Adamczyków. No i tam zatrzymały się dzień czy dwa znowu. Po drodze moja siostra tylko wstąpiła tam do tego sklepu i dostała czterdzieści, pamiętam, już polskich pieniędzy, tych lubelskich, dostała trochę mąki, trochę tam takich różnych, chleba. A ja zaczekałam, ja nie wchodziłam tam. I poszłyśmy do Warszawy dalej. W Warszawie przyszłyśmy na Żurawią. Żurawia została spalona już po działaniach, po wyjściu ludności cywilnej z Warszawy, znaczy nasz dom tam na Żurawiej.

 

Dziś go w ogóle nie ma, ponieważ tam przechodzi ulica Parkingowa. Jak nieraz wejdę i stanę na Żurawiej, mówię do córki: „Patrz, tu był nasz pokój, tu był salon, tu był hol, tam były dalej pokoje, kuchnia”. Tam były podwójne wejścia, znaczy kuchenne i frontowe. Właściwie zajmowaliśmy połowę... Jak domy budowane: brama, podwórko, front, oficyny w takim kole. Wejście było od kuchni, od frontu. I tak pokazuję, gdzie co i jak było.

  • Proszę powiedzieć, gdyby pani musiała podjąć jeszcze raz decyzję o udziale w Powstaniu, czy wzięłaby pani udział?


W tej chwili… W tej chwili to bym nie wzięła, ale gdybym była silna, znaczy fizycznie zdrowa, to na pewno. Ale nie wiem, nie jestem tego stuprocentowo pewna. Dlatego że po Powstaniu ja musiałam wypchnąć z siebie wszystko. Myśmy jednak to psychicznie potem bardzo przeżywały.

  • Czyli ten czas miał wpływ na całe dalsze życie.


Na całe dalsze życie, można powiedzieć. Ja do dzisiejszego dnia nie jeździłam metrem. Raz, to musiała wrócić córka po samochód do Kabat, żeby mnie z powrotem przywieźć z mężem, bo nie wróciłam. Już powiedziałam, że nie wsiądę. Nigdy w Muzeum nie weszłam w ten kanał, który jest zbudowany. Nigdy nie jeżdżę windą sama. Windą się nauczyłam jeździć, ale nie jeżdżę sama. Miewam pewne zawroty głowy już teraz, bo przedtem to jeszcze wchodziłam na ruchome schody, ale teraz już nie wejdę.

  • Czyli uważa pani, że to jest efekt tych przeżyć?


No to różnie było. Kiedyś stawałam na komisję wojskową, chyba w sześćdziesiątym, nie pamiętam, w którym roku, i dostałam cywilne inwalidztwo. Ponieważ od tamtego czasu żyłam stale… Ja mam stale bardzo podwyższone ciśnienie, więc założę się, że mam tej chwili koło dwustu albo stu osiemdziesięciu, albo wręcz mi spadło rano. Tak że ja biorę bardzo dużo proszków. Nie mówiąc o tym, że po wojnie no to musiałyśmy się, że tak powiem, trochę leczyć, bo to było jednak masę przejść. Ja nie o wszystkim mówię, no bo to trudno mówić wiele rzeczy osobistych po drodze.

  • Długo panie się nie ujawniały.


Tak. Dlatego bo… Aha, jeszcze w czterdziestym piątym roku poszłam na studia, na SGH. Przesłuchałam trzy lata, bo trzy lata trwały studia. Potem pani pokażę indeks i tam takie różne rzeczy. Napisałam pracę magisterską. W pewnym porywie jakimś, nie pamiętam, dlaczego, podarłam pracę magisterską. Powiedziałam, że będę pisać drugą. Aczkolwiek ta już była właśnie zatwierdzona do egzaminów. Ale jeszcze musiałam, nie miałam zdanych wszystkich egzaminów i tak to odkładałam na później, bo poszłam do pracy. Poszłam do pracy w Polimexie i tam zaczęto badać. Znaczy ja nie podałam, że brałam udział w Powstaniu jakoś, kiedy „Radosław” ujawniał. Po prostu się nie ujawniłam, zresztą siostra też. Brat się ujawnił, ponieważ był tym „oświęcimiakiem”, jak to mówiono, i po obozie, ponownie po stalagu.

  • Czy miała pani jakiś nieprzyjemności w związku z tym, że…


Nie. Nieprzyjemności nie miałam, ponieważ po dwóch latach mniej więcej… Tam nawet zajmowałam, ponieważ na te czasy trochę mówiłam po angielsku, trochę mówiłam po niemiecku, trochę… Poszłam w czterdziestym piątym, czterdziestym ósmym roku do pracy w Polimexie i mówiłam po angielsku trochę, po niemiecku. Drugi język na SGH miałam francuski, więc tak... W angielskim mówiłam całkiem nieźle, o ile to można było nazwać wtedy nieźle, ponieważ nie było ani książek, kiedy się uczyłam... I nawet zajmowałam dość dobre stanowisko. Ale zaczęły się głębsze badania, jak to w biurach: kto, gdzie, co, jak. I ja się wystraszyłam po prostu. Poszłam do kadr i powiedziałam, że z powodu osobistych spraw muszę się zwolnić. No i [niezrozumiałe 01:36:32] wymalował mi na czole kółko, że tak dobra praca i ja się zwalniam, ale przestałam pracować. No i poszłam dalej do pracy innej, gdzie już nie trzeba było tak głęboko sięgać.

  • Proszę powiedzieć, czy ma pani okazję przekazywać młodszemu pokoleniu swoje przeżycia?


Tak. Tak przy stole czasem opowiadam wyrywkowo. A to o tym, a to wracam do tego, a to wracam do różnych przejść. Nacierają na mnie siostrzenica, bratanica... Bo nas mało w sumie w rodzinie pozostało. Ale to już nie jest nasza [najbliższa] rodzina, bo ja jestem tylko z córką, z rodziny. Nie mamy potomstwa, że tak się wyrażę, dalszego.

  • Czy jeszcze jest coś, co chciałaby pani powiedzieć, o co nie spytałam? Może jakieś wydarzenia…


Dużo wydarzeń, ale w tej chwili jest mi trudno już, tak mnie ucieka. Ja chcę powiedzieć i to wszystko mi się… Widzę obrazy najczęściej. Nic nie pisałam po Powstaniu tak jak wszyscy, że przyszli i równiutko wszystko spisywali. Przyczyną może było to, że mnie straszono trochę w okresie Powstania, znaczy nie Powstania, tylko po Powstaniu, a to że jesteśmy Powstańcami, a to coś tam innego. No różnie bywało, no trudno mi tak od razu opowiadać kolejno, to byłaby książka chyba. Ja się bałam. Nie bałam się nawet o siebie, tylko bałam się, że zahaczą o coś, jak to się słyszało, i pójdzie coś dalej. Bo ja byłam zwykłą, normalną łączniczką, a przedtem harcerką. Bałam się właściwie, żeby... Bo czasy było okropne, to wszyscy wiemy o tym (znaczy pani może nie wiedzieć, córka). To nie były ciekawe czasy w ogóle, zwłaszcza lata od czterdzieści pięć w górę. W każdym razie jak się spotkałam się z kolegami, to było powiedziane: „Jeżeli się do ciebie nie uśmiecha, nie uśmiechaj się do niego, przejdź obojętnie”. To było pierwsze, co wiedziałam po przyjściu do Warszawy, znaczy nie tyle po przyjściu do Warszawy, ile po wojnie. Nie opowiadałam też, że poszłam, kiedy zobaczyłam... No dużo rzeczy nie opowiadałam. Kiedy weszłam, stanęłam na Żurawiej, dom spalony, kartka: „Mamo, tato, idziemy do Zielonki”. I co, przychodzę do Zielonki, dom był, ogród był, dom stoi. Co widzę? Gwiazdę wielką, namalowaną na murze u góry i napisy ruskie, przepraszam za wyrażenie, rosyjskie, wtedy sowieckie, i czołg przed tam. Okazało się, że to zajęli [Sowieci]. Pamiętam, że jakaś starszyna tam tym kierowała, tak to nazywali. A zamieszkałam u sąsiadów, w takim małym domku, gdzie była już ta nasza kuzynka z dzieckiem. Też wróciła już, bo Zielonka była tak samo wyrzucona, cywilna ludność musiała wyjść.

  • Została wprowadzona.


Została wyprowadzona. Tak że dom stał wtedy pusty przez ten okres czasu, ograbiony naturalnie dokumentnie, i ona mieszkała tam już u tych sąsiadów. I wrócił chyba już w tym czasie jej mąż. I tak żeśmy [mieszkali], potem w kuchni na wieczór układano nam ze słomy, ze snopów słomy, bo nie było jak ani gdzie położyć, i tam spałyśmy. Tylko co było? Tam mieszkał, znaczy na kwaterze był zakwaterowany w tym domu, w największym pokoju oficer. Pamiętam, że miał na imię Misza, dowodzący tam. I w międzyczasie tak w rozmowach, trochę on mówił po angielsku, trochę mówił po niemiecku, tak żeśmy się dogadywali. I zrobił nam… Naprzeciw był taki pusty domek, naprzeciw naszego, nieduży. Tam było dwa pokoje chyba i kuchnia. I tam żeśmy się przeprowadzili. Ale dlaczego? Potem, to już nie będę opowiadała, to jest takie…

  • W karty wygraliście.


W karty wygraliśmy.

  • Bardzo pani dziękuję za te wspomnienia.


Dużo [można] opowiadać i dużo opuściłam, bardzo dużo.

  • Może jeszcze będzie kiedyś okazja.


Bardzo dużo opuściłam, ale wiele rzeczy było drastycznych, wiele spraw, wiele bardzo wesołych, wiele tragicznych.

  • Taki to były czas.


Na Mokotowie była koleżanka mojej siostry, na alei Niepodległości, która mieszkała sama. I kiedy przebiegała siostra z nią przez pokój, jakoś tak nawet pochylone, przeciwna strona była w rękach Niemców... Tam stale strzelali przez ten salon, ale musiały przebiec i ona została postrzelona, dostała parę kul przez piersi. Pochowałyśmy ją w parku Dreszera, to znaczy nie same, zgłosiłyśmy. Rodzice jej nie dobiegli, widocznie nie doszli do domu. I po wojnie, zaraz we wrześniu, moja siostra mówi: „Śniła mi się Teresa”. Na drugi dzień mówi: „Śniła mi się Teresa”. To jest przedziwna historia. I na trzeci [dzień]. Okazało się, że rodzice dawno szukają tej koleżanki (też od Królowej Jadwigi chyba ją znała). Szukali i dopiero tak po nitce do kłębka dowiedzieli się, że my mieszkamy już na Pięknej ulicy. I siostra poznała. Znaczy poszłyśmy, pokazałyśmy, gdzie, w którym miejscu [koleżankę pochowano], w parku Dreszera, i była ekshumacja. A poznałyśmy, że na pewno ona, ponieważ siostra zdjęła… Myśmy miały medaliki, każda z nas miała wychodząc do Powstania, łańcuszek z medalikiem. I siostra zdjęła medalik z szyi i nie pamiętam już, nie na łańcuszku, tylko na czymś, zawiesiła jej na szyi. I po tym medaliku rozpoznała, że to jest Teresa. Oczywiście medalik poszedł z nią razem potem już do grobu. Wiele było takich rzeczy, które właśnie mi się przypominają, które [pominęłam] w danym momencie, kiedy ciągnęłyśmy całość. [...]



Warszawa, 21 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Wiesława Brzozowska-Janik Pseudonim: „Wiesława” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Golski”, kompania „Szafrańskiego”; Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Czerniaków, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter