Krzysztof Jankowski
Nazywam się Krzysztof Jankowski. Urodziłem się w Unisławicach na Ziemi Kujawskiej. W czasie Powstania, jako jeszcze młody chłopiec, byłem na ulicy Wareckiej blisko placu Napoleona.
9 maja 1934 roku.
- Proszę powiedzieć o latach przedwojennych, gdzie pan mieszkał, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo.
Ojciec ukończył Politechnikę Warszawską. Mieszkaliśmy w Poznaniu, gdzie ojciec pracował, miał firmę czy udział w firmie. Poza tym dziadek mój a ojciec ojca, posiadał majątek ziemski, właśnie Unisławice na Kujawach. Jako jeden z czworga rodzeństwa miał udział w tym majątku. Dlatego miejsce urodzenia tam zostało, chociaż podobno urodziłem się w Warszawie, ale w metryce mam Unisławice.
Tak. Miałem brata, i mam brata oczywiście starszego o półtora roku ode mnie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939?
Byłem wtedy w Unisławicach razem z matką. To było lato. Lato zawsze spędzaliśmy tam, o ile pamiętam. Tak że nie było dużych wrażeń, bo [tam] przecież żadnych akcji wojennych nie było. Mój ojciec został zmobilizowany, ponieważ na Politechnice (tak jak i obecnie zresztą jest) miał szkolenie wojskowe i był oficerem rezerwy. Został powołany do Armii Poznań. Brał udział w wojnie, w bitwie pod Bzurą, gdzie został wzięty do niewoli. Został umieszczony w oflagu w Woldenbergu, tam siedział całą wojnę. Tak że ojca w czasie okupacji nie było. Natomiast z matką byłem w Unisławicach aż do czasu wkroczenia Niemców. Oczywiście, jak Niemcy wkroczyli, ponieważ te tereny zostały przypisane do Rzeszy, jak wiadomo wysiedlili nas stamtąd. Znaleźliśmy się z matką i z bratem w Warszawie, właściwie bez środków do życia, bez mieszkania, bez niczego.
Na szczęście ciotka moja, czyli żona brata ojca, miała mieszkanie. Mieszkała w Warszawie, była wtedy już wdową. Nas przygarnęła, z początku żeśmy mieszkali tam jakiś czas. To było na Hołówki na Czerniakowie. Żeśmy mieszkali na kupie. Wiadomo, mieszkanie było nie takie znowu wielkie. Poza nami – moją mamą, moim bratem i mną – była [jeszcze ciotka], znaczy stryj z żoną i ciotka miała troje dzieci. To była wielka gromada. Tak że myśmy nie mieli żadnych warunków do życia. Wtedy mama oddała mnie jak gdyby na przechowanie. Może to brzmi niezbyt sympatycznie, ale po prostu zaopiekowała się mną moja chrzestna matka, która mieszkała pod Warszawą w majątku Pilaszków. To jest niedaleko Warszawy, około dwudziestu kilometrów. To był majątek państwa Marszewskich. Chrzestna matka była [tam] ochmistrzynią, pracowała po prostu w tym majątku. Tam właściwie spędzałem okupację.
Było spokojnie.
Zdarzało się. To było niedaleko Kampinosu. Zdarzały się jakieś ruchy. Ale w samym majątku raz się zdarzyło, że złapali jakichś partyzantów. Widziałem to z daleka. Prowadzili, rozstrzelali ich za stodołą. Widziałem to z bardzo daleka. Poza tym nie przypominam sobie jakichś takich [szczególnych sytuacji]. Czasami przyjeżdżali Niemcy. To nie było jakieś groźne. W ogóle w tym majątku działy się rzeczy dosyć…
Pan Marszewski działał w AK, to na pewno wiem. W tym majątku było mnóstwo ludzi, dużo było rodziny. W ogóle był bardzo otwarty, żeby pomagać ludziom. Było dużo rodziny, dużo jakichś znajomych. Ale było dużo ludzi, których on przyjmował na przechowanie, ukrywających się. Poza tym były spotkania. Dowiedziałem się grubo po wojnie, że nawet tam kiedyś była rodzina „Bora” Komorowskiego u niego, ale to oczywiście tak...
- Rodzina „Bora” Komorowskiego, to znaczy kto?
Chyba syn i żona. Nie przypominam sobie. Oczywiście nikt nie wiedział, a zwłaszcza ja nie wiedziałem, bo przecież jako dziecku nikt mi nie powiedział, że to jest rodzina. Przecież nie byli przedstawiani jako... Byli pod pseudonimami jakimiś.
Nie. Żydów chyba nie [było], nie wiem zresztą. Przyznam, że wielu ludzi po prostu widziałem, przyjeżdżali, wyjeżdżali. Kto to był, na ogół nie wiedziałem. [Znałem tylko] najbliższą rodzinę, która się ukrywała.
- Jak to się stało, że pan w czasie wybuchu Powstania znalazł się w Warszawie?
Moja matka w ogóle pochodzi z Ukrainy, też z rodziny ziemiańskiej. W czasie rewolucji jej ojca, czyli mojego dziadka, zamordowali na jej oczach. Ona z matką jakoś uciekła czy może ich puścili. Tych szczegółów nawet nie znam. Mama nigdy nie opowiadała mi tego. Dowiedziałem się raczej później od ojca, który znał od mamy, trochę tych szczegółów (z mamą miałem w ogóle mały kontakt w życiu). Oczywiście moja mama bardzo się bała wejścia Sowietów do Polski, a zwłaszcza tego, żeby być na wsi, bo miała doświadczenia ze wsi na Ukrainie, że mordowali polskich ziemian.
Zabrała mnie w czerwcu przed Powstaniem, jak zbliżał się do Warszawy front, że tam będzie bezpieczniej. Tak znalazłem się w Warszawie. To właściwie był [jedyny okres] – poza dzieciństwem przedwojennym – te dwa miesiące przed Powstaniem, kiedy miałem jakiś kontakt z matką. Mama mieszkała w Warszawie, ja mieszkałem na wsi. Widywaliśmy się bardzo rzadko. Przyjeżdżała oczywiście, ale mama pracowała jako kelnerka, jakieś inne prace, coś może wypiekała.
Brat był z mamą. To wynikało z tego, że byłem spokojny, bardziej zdyscyplinowany, a brat był bardzo nieznośny. Nie odważyła się mama dać nikomu brata na przechowanie.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania?
1 sierpnia mama musiała coś wiedzieć na temat Powstania. Może nie znała szczegółowej godziny czy daty. Nie wiem, datę znała pewnie. W każdym razie przed południem kazała nam się pakować, bo wyjeżdżamy. Mama odnajmowała mieszkanie na Zielnej 13. Kazała nam się pakować. Jedziemy do ciotki na Hołówki, na Czerniaków. Wyruszyliśmy. Doszliśmy do placu Napoleona. Na placu Napoleona przez głośniki, szczekaczki, które były umieszczone, po polsku były komunikaty, coś w tym sensie: „Ojcowie miasta, nie dopuśćcie do tego, żeby bandy rozrabiały”. Zaczęło się już coś dziać.
Byliśmy na placu Napoleona. Na Wareckiej mieszkała żona pana Marszewskiego, bo ona nie mieszkała w Pilaszkowie. Wolała mieszkać w mieście. Żeśmy do niej doszli. Już rzeczywiście jakieś strzały się zaczęły. Tak że u niej żeśmy się zatrzymali. Zostaliśmy już tam. Przez dwa dni mama tam była. Na drugi dzień… To było naprzeciwko Poczty Głównej, która oczywiście była obsadzona przez Niemców. Tam był dosyć silny garnizon. Powstańcy zaczęli atakować pocztę. Już 2 sierpnia ją przejęli, garnizon nie musiał być taki mocny pewnie.
Drugiego dnia mama wróciła na Warecką. Wzięła brata i powiedziała, że musi wracać na Warecką. Chodziła na pocztę, po zdobyciu poczty. Coś pomagała, ale szczegółów nie znam. Wiem, że nie było jej z pół dnia 2 sierpnia.
- Jak przychodziła, to widział pan, żeby miała opaskę?
Nie. Chyba nie miała.
- Kiedy pan ostatni raz widział mamę?
Chyba 3 sierpnia rano poszła. Na pewno nie wiem. Może mój brat by lepiej pamiętał. Wydaje mi się, że 3 sierpnia chyba.
- Ostatni moment zapamiętany z mamą tego 3 sierpnia.
Wiem, że żegnała się ze mną. To było dla mnie dosyć takie osobiste przeżycie, które zapamiętałem. Moja mama nie była zbyt wylewna w stosunku do nas, ani do mnie, ani do brata. A wtedy się jakoś tak bardzo czule żegnała. To mi zostało. Z rodziną się nigdy czule nie żegnam. Zostaje to w pamięci.
Jeszcze z takich spostrzeżeń. Jak żeśmy wtedy byli na placu Napoleona, weszliśmy na Warecką, to widzieliśmy Niemców w tych hełmach, w uzbrojeniu bojowym, pełne ładownice, pepesze. Po chwili jechała dorożka. Na dorożce siedział woźnica, jakoś normalnie ubrany. Koło niego siedział Niemiec, ale w takim mundurku, jakiś taki młodziutki. Pomyślałem, przecież to nie możliwe, żeby to byli Niemcy. To nie byli Niemcy. Później ktoś opowiadał, że jechali na akcję. Z tyłu siedzieli w płaszczach, podejrzane towarzystwo. Takie pierwsze obrazki, które zapamiętałem.
Byłem bardzo dumny, bo pani Marszewska mieszkała w oficynie na Wareckiej 11. To było piąte piętro. Piętra były wysokie, więc to było bardzo wysoko, stamtąd było widać Prudential. Pierwszy zauważyłem, że wywiesili polską flagę. Już 1 sierpnia ta flaga była. To takie było przeżycie, już był ruch w kamienicy, wylegli na podwórko, były radosne okrzyki, jakiś entuzjazm było widać wśród mieszkańców.
- Pan widział, jak wywieszali flagę?
Nie, jak wisiała już. To daleko jednak było, ale. Dzięki temu, że Prudential jest wysoki, wystawał nad dachami i było widać tę flagę. Zresztą ją zestrzelili później Niemcy…
- Kiedy pan się dowiedział, że mama zginęła?
Dowiedziałem się 7 sierpnia. W tym zaświadczeniu chyba jest przekłamanie małe. Tak jak brat mówił, to 6 sierpnia zginęła chyba.
- Kto panu to powiedział? Jak to się stało?
Nie wiem. Jakaś łączniczka pewnie. Zostałem u pani Marszewskiej. Zresztą ją znałem, ona była taka opiekuńcza, pod jej opieką zostawiła mnie mama. Ona mi powiedziała to, że dostała wiadomość, że moja mama nie żyje. Już zostałem u niej.
- Jak do pana trafiło to zaświadczenie?
To zaświadczenie dopiero od ojca dostałem. Właściwie znalazłem to w dokumentach po ojcu, jak ojciec zmarł. Ojciec zmarł w 1986 roku.
- Tam jest napisane, że pana mama zginęła jako żołnierz.
Tak.
Regina Jankowska z domu Kozakowska.
- Jaką miała datę urodzenia?
1904 rocznik.
- To miała czterdzieści lat.
Tak.
- Pana brat gdzie był wtedy?
Brat był cały czas z mamą. Umarła, tak jak brat mówi, na jego rękach. Została ranna w krzyż czy gdzieś.
- Znaczy gdzieś przebiegała czy coś? Jak to się stało?
Nie. To gdzieś w oknie chyba domu czy coś takiego. Przyznam się, że nie znam tych szczegółów. Brat nigdy specjalnie nie chciał rozmawiać na ten temat. Nawet niedawno próbowałem z nim rozmawiać, to jakoś nie chciał rozmawiać. Tak że nie miałem nigdy dokładnej relacji. Nie dopytywałem się.
- Jak dalej toczyło się pana życie w Powstaniu?
Zostałem z tą panią, pod jej opieką. Na Wareckiej z początku było bardzo fajnie. Po Wareckiej się chodziło, na plac Napoleona nie wolno było wychodzić. Później na Wareckiej zabroniła mi moja opiekunka wychodzenia, bo kogoś postrzelono, jakiś gołębiarz czy zabłąkana kula. Życie toczyło się na podwórku. Na podwórku było bardzo fajne, dużo ludzi zawsze się zgromadziło, dyskutowali, opowiadali. Nabożeństwa się stale odbywały. To było dosyć duże podwórko na Wareckiej, nie takie jak w czynszówkach dziesięć na dziesięć, tylko to było duże podwórko. Z przodu była stara kamienica, a z tyłu, tam gdzie mieszkała pani Marszewska, to było dobudowane później. Tak że to było dosyć daleko od głównego, szczytowego budynku, który jest przy ulicy.
- Jakiś ksiądz przychodził i odprawiał mszę?
Tak. Nawet kiedyś do spowiedzi chodziłem. W 1944 roku w maju byłem u Pierwszej Komunii, jeszcze w Pilaszkowie na wsi. Tutaj też mnie namówiła opiekunka, żeby pójść, bo ksiądz jest, do spowiedzi poszedłem. Były normalne msze, nabożeństwa wieczorne sierpniowe. A poza tym takie [normalne] życie się toczyło.
Byliśmy mniej więcej do upadku Starówki. Dopóki Starówka się broniła, to u nas było dosyć cicho i spokojnie. Był czasami obstrzał artyleryjski, pod koniec sierpnia głównie. Pod koniec sierpnia „krowy” zaczęły działać. Nazywali to „krowy” albo „szafy”, bo to wydawało takie straszne dźwięki, zupełnie jakby ktoś szafę przesuwał. Ale to dużo głośniejsza. To były przecież rakiety, które lecąc, wydawały taki przeraźliwy odgłos. Najpierw się słyszało, a później dopiero gdzieś wybuchały. Obstrzał zaczął się w trzeciej dekadzie sierpnia bardziej intensywnie. Jak ze Starówki wychodzili, to na Wareckiej wychodzili ze Starówki.
Nie wiem, czy w historycznych przekazach jest, ale między innymi wychodzili na Wareckiej. Widziałem raz, jak to się odbywało. To był rzeczywiście widok przerażający, bo oni wyglądali strasznie. Nie dość, że ubłoceni od dołu po czubek głowy, to jeszcze w bandażach, też brudnych – wygląd straszny. Tak że to mnie dosyć przeraziło. Pamiętam jak dzisiaj widok, jak wychodzili z kanału.
- Gdzie pan ich obserwował?
Przy Wareckiej. Z studzienki kanalizacyjnej, była otwarta i wychodzili.
Nie. To chyba było na chodniku, a może nawet na środku ulicy. Nie pamiętam.
W jakiejś odległości, bo zgromadzili się ci, co pomagali, i ich wyciągali oczywiście. A ja dwadzieścia metrów może z boku gdzieś podglądałem. Zresztą, jak zobaczyłem ich, to odechciało mi się patrzeć. Widok był przerażający.
Wtedy zaczęły się już bombardowania właśnie na nasz dom. Raz „krową” dostał… Pani Marszewska ze mną przeniosła się oczywiście na parter, bo było bardzo niebezpiecznie mieszkać na samej górze. U jakichś sąsiadów mieszkaliśmy na parterze. Któregoś dnia rąbnęło gdzieś w górne piętra. Siedzieliśmy w pokoju i raptem zrobiło się zupełnie ciemno. Przerażony byłem, co się dzieje. Człowiek może jest już, że tak powiem, nieżywy, skoro tak ciemno. Kurz, pył z wszystkiego się podniósł, zrobiło się zupełnie ciemno. Za kilkadziesiąt sekund to opadło i byliśmy pokryci warstwą kurzu. To takie pierwsze wrażenie z bombardowania. Później to już chowaliśmy się do piwnicy. Zresztą były alarmy ogłaszane, jak samoloty nadlatywały, bo to była „krowa”, to co pierwsze tak rąbnęło niespodziewanie. Jak samoloty nadlatywały, to były alarmy. Wtedy chowaliśmy się do piwnicy.
Później, pod koniec, nasz budynek dostał też jakąś bombę. Górne piętra się zapaliły, to była akcja ratunkowa. Rząd ludzi stał i podawaliśmy kubełki. Też stałem w tym szeregu na dole, ktoś na górę, aż wąż ludzi był i tę wodę podawano na górę i polewano. Jakoś to chyba ugasili. Nie musiał być duży. Może to był pocisk artyleryjski, nie wiem nawet w tej chwili.
Wtedy jak już zaczęło się tak gorąco, pani Marszewska miała znajomą czy nawet może spokrewnioną łączniczkę, która ją często odwiedzała. Namówiła chyba panią Marszewską, w każdym razie była decyzja, że uciekamy z Wareckiej. Ona namówiła panią Marszewską, bo mnie [nikt] nie namawiał, tylko musiałem się podporządkować, żeby się przenieść na Pańską. Te rejony były zrujnowane, ale było cicho, nie było nalotów. Myśmy przeszli na Pańską.
Chciałem, żebyśmy po drodze zaszli do brata i zabrali brata, w ogóle zobaczyć, co się dzieje. Ale pani Marszewska się nie zgodziła. Jednak myśmy nasze… Zresztą już w tym czasie były porobione kanały dla komunikacji. Polegało to na tym, że w piwnicach były poprzebijane otwory między sąsiednimi budynkami, to szło się piwnicami albo przekopami w poprzek jezdni. Myśmy zostali zaprowadzeni przez tą panią, nazywała się Zalutyńska.
- Brat gdzieś walczył, co on robił? Czy sam siedział gdzieś?
On został w tym mieszkaniu, bo mama odnajmowała, był pod opieką. On miał dopiero dwanaście lat. Był pod opieką pani, która wynajmowała mieszkanie. Został u niej i był do końca Powstania.
Myśmy poszli na Pańską. Budynek był kompletnie zrujnowany. Myśmy mieszkali w piwnicy. Nie było co jeść. Gotować można było tylko na ognisku, na jakimś palenisku. Z kolei nie można było za bardzo palić, bo latały samoloty niemieckie. Zobaczyli, że gdzieś ruszają się ludzie, jakiś dym leci, to wtedy zaczynaliby obstrzał albo coś spuszczali. Bardzo się pilnowaliśmy, żeby tego dymu nie było. Coś się jakoś pitrasiło, ale tych zapasów myśmy mieli bardzo mało. Zabraliśmy z domu jeszcze, z Wareckiej, ale już też nie było dużo. Już zaczął się głód.
Było jeszcze takie wydarzenie. Dom był zrujnowany. Wysoko, na którymś piętrze został pies, który wył cały czas i to tak przeraźliwie, że trudno było wytrzymać. Ktoś poprosił powstańców, żeby go może zastrzelili, bo wejść nie było można. Powstaniec przyszedł, jakoś wszedł, jakoś się wdrapał, tego psa ściągnął. Przy okazji zrzucił woreczek kaszy na dół. Tą kaszą żeśmy się odżywiali. Ale to było…
Nie wiem. Ten powstaniec go chyba zabrał. Ale czy go zabrał i on żył gdzieś, czy go zjedli, to też nie wiadomo. Tak się podobno działo. Myśmy się tą kaszą odżywali, która ani nieposolona, ani nic. Trzy razy dziennie, to było już straszne.
Wtedy była taka akcja, żeby ludność cywilna wychodziła z Warszawy. Pani Marszewska dowiedziała się i zdecydowała, że wychodzimy. Myśmy wyszli. Może to było 8 albo 9 października. Poszliśmy na to umówione [miejsce], gromadzili się ludzie. Kolumną poszliśmy przez posterunek polski do niemieckiego, z jakimiś białymi szmatami. Nas Niemcy przyjęli w miarę po ludzku. To znaczy nie bili, nie kopali. Popędzili nas do jakiejś fabryki na Wolskiej. Tam żeśmy nocowali. Na drugi dzień…
Chyba 8 września, tak mi się wydaje.
- Powstanie jeszcze trwało?
Tak. Powstanie trwało. Podobno to nie było dobrze widziane przez powstańców, to wychodzenie ludności. Ale nie dziwię się, że pani Marszewska się zdecydowała. Byśmy z głodu chyba zginęli, bo nie było zupełnie co jeść poza tą kaszą.
Tak. Sporo. Była spora kolumna. To była taka akcja. To była, zdaje się, umowa między dowództwem Powstania i niemieckim dowództwem.
- Nie. To nie było żadnej umowy. Niemcy zrzucali ulotki.
Tak. Zrzucali ulotki. Ale to musiało być jakoś, bo nas przepuściła polska [strona], stali Niemcy i nas przyjęli, nie strzelali, nic.
Ale Niemcy nie strzelali.
- Niemcy zrzucali ulotki o zawieszeniu broni. Niemcy mówili, że nie będą strzelać, żeby wychodzić.
Tak.
- W którym miejscu Pan wychodził?
Myśmy chyba Pańską poszli do przodu, jakoś na Wolską żeśmy wyszli w końcu.
- Przez Kercelak, Grzybowską?
Dobrze nie znałem Warszawy. Bardzo mało znałem Warszawę.
- Jak wychodziliście, coś Powstańcy do was mówił?
Nie. Zupełnie sobie nie przypominam.
- To były kobiety, dzieci czy też mężczyźni. Jaka to była grupa?
Kobiety, dzieci, było troszkę mężczyzn, raczej starszych ludzi.
- Gdzie was Niemcy popędzili?
Przenocowaliśmy w jakiejś fabryce, może to były magazyny, stały jakieś paki. Myśmy na tych pakach się przespali. Noc żeśmy spędzili – trudno mówić o spaniu. Na drugi dzień pogonili nas przy kościele na Woli. Tam oddzielili mężczyzn. Nie dużo ich było. Resztę popędzili dalej do Włoch. Żeśmy wsiedli w kolejkę. Tu nawet dosyć przyzwoicie, bo w kolejkę osobową, także siedzące miejsca były. Może nie wszyscy siedzieli, ale większość chyba siedziała. Zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie wysiedliśmy. Stał rząd Niemców i żeśmy taką kolumną szli, a Niemcy stali z jednej z drugiej.
W pewnym momencie pani Marszewska mówi: „Wiejemy”. Jak Niemiec tak się trochę odchylił… Bośmy przechodzili koło szlabanu, za którym stali ludzie. Wzdłuż torów kolejowych nas pędzili i był szlaban, przejazd, za tym szlabanem stali ludzie. Jak żeśmy blisko tego szlabanu byli, to mówi: „Wiejemy”. Pociągnęła mnie, próbowaliśmy, ale Niemiec się zorientował i z tą pepeszą: „Stój!
Halt!”. Zaczął wrzeszczeć. Wróciliśmy do szeregu. Pani Marszewska wykazała niesamowitą odwagę, bo drugi raz próbowała jeszcze za chwilę. Jak ten się odwrócił, to drugi raz. Żeśmy biegli, dobiegliśmy do tych ludzi, ale to w każdej chwili człowiek czuł, że za chwilę serię dostanie w plecy. Dolecieliśmy jakoś i między tych ludzi się dostaliśmy. Myślę, że po prostu wśród Niemców też byli ludzie. Zobaczyli, że uciekają. Bo jakby… Nie wierzę, żeby oni nie zauważyli, że jacyś dają nogę.
- Gdzie pana zastał koniec wojny?
Wróciliśmy z panią Marszewską do tego majątku. Jeszcze była dosyć… Akurat tego dnia trafiliśmy, że do tego majątku przyjechał jakiś cofający się oddział SS. Zajął pół budynku. Było mnóstwo uciekinierów z Warszawy. Skupiliśmy się w części tego budynku, w takich gorszych pomieszczeniach.
W nocy przyszli partyzanci. Zaatakowali ten budynek. Myśmy byli w środku. Wywiązała się strzelanina. Partyzanci zobaczyli, że tego budynku raczej nie zdobędą, chcieli spalić ten budynek. Na szczęście widocznie ktoś… Bo jednak przecież mieszkała niedaleko służba dworska. Ktoś ich chyba uświadomił w końcu, że tam są Polacy. Zresztą wszyscy krzyczeli: „Polacy jesteśmy, dajcie spokój”. Oni na szczęście odstąpili.
Na drugi dzień była obawa, czy w odwecie nas nie załatwią, ale jakoś nie. Przyjechała niemiecka żandarmeria, badania, przesłuchania. Zwłaszcza pan Marszewski miał nieprzyjemności. Jakoś wytłumaczył, że przecież myśmy sami o mało co nie zginęli w tym budynku. Jeszcze na koniec takie były przygody.
- W tym majątku zastał pana koniec wojny?
Nie. To znaczy w sąsiedztwie. W sąsiedztwie mieszkał mąż mojej… W majątku mieszkała moja chrzestna matka. Wróciłem do mojej chrzestnej matki. Po tych wydarzeniach zostałem po prostu odprowadzony do sąsiedztwa, gdzie mieszkał mąż mojej ciotki, chrzestnej matki.
To było zaraz, oblężenie tego majątku było 9, 10 września, jak przyjechaliśmy z Pruszkowa. Zaraz na drugi dzień byliśmy już w Pilaszkowie. Na trzeci dzień znalazłem się w Święcicach, to jest niedaleko.
- Kiedy dla pana zakończyła się wojna?
Wojna się zakończyła… Jeszcze była taka dosyć przykra sprawa dla mnie, bo Sowieci wkroczyli w końcu stycznia na te tereny. Warszawa została okrążona. W tym rejonie, gdzie Pilaszków, to jest blisko Błonia, w tym rejonie zamknął się pierścień, który Rosjanie stworzyli wokół Warszawy. To było w połowie stycznia.
Tak, w 1945 roku. Miałem wypadek. Włożyłem do piecyka parę dni po wejściu Rosjan zapalnik, który znalazłem w domu, bo było [tam wiele] różnych rzeczy. Był wybuch i uszkodziło mi oczy, i od tego czasu mam problemy z oczyma. Na jedno oko nie widzę.
Sopot, 29 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama