Krzysztof Łypacewicz „Czyżyk”
Nazywam się Krzysztof Łypacewicz, mam lat siedemdziesiąt pięć, w czasie Powstania miałem lat trzynaście. Przed Powstaniem byłem dwa lata w „Szarych Szeregach”, w najmłodszej formacji „Zawiszaków”. Robiliśmy mały sabotaż, natomiast w czasie Powstania, które zastało nas po wcześniejszych mobilizacjach, przygotowaniach do akcji, zupełnie nieprzygotowanych, zgłosiłem się do Komendy Placu Warszawa Śródmieście Południe, gdzie dostałem przydział do kompanii dyspozycyjnej Komendy Placu Warszawa Śródmieście Południe. Przez cały okres Powstania byłem łącznikiem tej kompanii.
- Czy może pan opowiedzieć o rodzinie, z której pan pochodzi?
Moja rodzina jest rodziną, jak to się dawniej mówiło, inteligencką. Ojciec i dziadek byli adwokatami, prawnikami. Miałem dosyć silne piułsudczykowskie tradycje w domu, ojciec był oficerem AK, tak że również pod tym względem byłem, że tak powiem, na bieżąco wobec tego, co się działo w czasie okupacji w Polsce. Na całej rodzinie się to odbiło po wojnie, bo wszyscy troje siedzieliśmy w więzieniu stalinowskim.
Byłem jedynakiem, miałem starszego brata, który umarł jeszcze przed moim urodzeniem. Matka była chora, przez większość okupacji przeleżała w łóżku, bo miała bardzo silne zapalenie stawów, tego się wtedy tak łatwo nie leczyło. Bardzo charakterystyczny moment, ponieważ w czasie okupacji kilka razy nas rewizje spotykały ze strony Niemców, raz uratowała nas choroba matki przed pełną wsypą, bo cały tapczan, na którym matka leżała, był wypełniony igłą.
- Państwo mieszkali na ulicy Marszałkowskiej.
Na [ulicy] Marszałkowskiej 38, to jest między placem Zbawiciela a [ulicą] Koszykową.
- Proszę opowiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wybuch wojny spotkał nas w Warszawie. Miałem osiem lat, w związku z tym dla mnie to była pierwsza większa przygoda. Pamiętam to, jak później ojciec dawał garnitury różnym żołnierzom, którzy nie chcieli się dostać do niewoli, całą szafę wypróżnili w ten sposób, ale więcej przeżyć z tego okresu nie pamiętam.
- Tata brał udział w kampanii wrześniowej?
Tata nie, tata nie zdążył być zmobilizowany. Ojciec był podporucznikiem rezerwy, ale już za późno się zgłosił, już tylko w obronie cywilnej pracował.
- Co robił pana tata, oprócz tego, że działał w konspiracji podczas okupacji?
Mój ojciec zajmował się budownictwem, transportem, transportem materiałów budowlanych. Cóż mógł robić? Czyli po prostu miał grupę wozaków, którymi zarządzał, którzy przewozili różne materiały budowlane w czasie wojny.
- W czasie okupacji uczył się pan w szkole powszechnej?
W czasie okupacji chodziłem do szkoły polsko-francuskiej, prywatna szkoła Świeżyńskiej-Słojewskiej, też na [ulicy] Marszałkowskiej 31, po drugiej stronie placu Zbawiciela, tak tam chodziłem przez cały czas do Powstania. Pod przykrywką szkoły handlowej tam było również gimnazjum. W chwili wybuchu Powstania miałem ukończone dwie klasy gimnazjum.
Po wyjściu z Powstania myśmy po ucieczce z Pruszkowa [wyszli] jako cywile. Ojciec wrócił do domu i ja wróciłem, z matką żeśmy wyszli. Udało nam się uciec z Pruszkowa. Żeśmy mieszkali w straszliwych warunkach w Żyrardowie, w nieopalonych czworakach praktycznie, był piec paździerzowy, to się tak ubijało paździerze i tym się grzało. Nie miałem butów, nie miałem niczego, jedyne, co nas uratowało, to żołd, który dostaliśmy pod koniec Powstania – i ojciec, i ja, po dwadzieścia dolarów.
- Chciałabym się jeszcze zatrzymać na czasach okupacji. Czy szkoła polsko-francuska, w której się pan uczył, to była szkoła, która też wychowywała w duchu patriotycznym?
Bardzo się kładło [na to nacisk], dlatego że akurat kierownictwo szkoły było bardzo związane z konspiracją akowską. Za zgodą kierownictwa działały u nas „Szare Szeregi”, tak że dwa lata przed Powstaniem mój udział w „Szarych Szeregach” wynikał stąd, że chodziłem do tej szkoły i byłem w tak zwanym „Roju szumiących dębów” – tak to się nazywało bardzo szumnie, no i bawiliśmy się w tak zwany mały sabotaż.
- Proszę o tym opowiedzieć, o zadaniach, które miał pan w „Szarych Szeregach”, jak to wszystko wyglądało, jak wyglądało zaprzysiężenie?
Zaprzysiężenie to było stricte harcerskie, był bieg na młodzika, bieg, w którym się spotykało różnych instruktorów po różnych miejscach Warszawy. Trzeba było na czas zdążyć, żeby dojść do instruktora i normalnie się odpowiadało na różne pytania, i zdawało, tak że to było bardzo interesujące.
- Jak wyglądał mały sabotaż?
Mały sabotaż to było tak: przede wszystkim stempelki na obwieszczeniach, bardzo nieładnie, ale puszczanie smrodów w domach niemieckich czy w kinach, bo to przecież było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie”; szukanie przejść między domami, które później ułatwiały akcje dla starszych już akowców w czasie wojny. Tak mniej więcej to wyglądało.
- Pamięta pan jakieś historie, kiedy było niebezpiecznie czy gorące podczas okupacji? Szybka reakcja musiała być, a Niemcy blisko.
Kilka razy mało nie nawiedzili nam szkoły, bo myśmy mieli zbiórki w szkole właśnie, popołudniami, ale specjalnie nie, jakoś nie. Ćwiczenia pod Otwockiem – to wszystko bezkolizyjnie się odbywało.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania, pan odczuwał to, że coś się szykuje?
Tydzień czy wcześniej przed Powstaniem były ostra mobilizacja nas, że musieliśmy być pod ręką, dowiadywać się, krótko mówiąc, luźne zgrupowanie nastąpiło, ale później to zostało odwołane. Wybuch Powstania zastał nas właściwie zupełnie nieprzygotowanych do Powstania, paru moich kolegów się znalazło w poczcie harcerskiej, a ja trafiłem do kompanii.
- Jak pan trafił do kompanii? Proszę o tym opowiedzieć.
Dowiedziałem się, gdzie jest Komenda Placu. To było na [ulicy] Wilczej, blisko Marszałkowskiej, tam się zgłosiłem, zameldowałem się. Przyjął mnie sam komendant – pułkownik „Albin”, nazwisko, które później się dowiedziałem, to jest hrabia Plater, który był komendantem rejonu Warszawa Śródmieście Południe. Dostałem przydział, że mam się zgłosić tu i tu, wtedy na Śniadeckich, zaraz przy Polnej, blisko Polnej, mieściła się kompania, tam się zgłosiłem, zameldowałem i od tej pory już tam byłem.
- Nikt nie miał obiekcji, że jest pan za młody?
Nie, takich młodych było trochę w Powstaniu, tak że myślę, że po prostu to było wtedy naturalne.
- Zgłosił się pan 1 sierpnia?
2 sierpnia.
- Jakie dostał pan zadania do wykonania?
Biegałem gównie z różnymi rozkazami, poleceniami, ponieważ kompania często w swoich akcjach była rozproszona, bo kompania dyspozycyjna miała za zadanie między innymi ratowanie ludzi z gruzów i pożarów, gaszenie pożarów, wspomaganie akcji. Na barykadach to jest bardzo rzadkie, tak że ponieważ to była rozproszona działalność, to musiałem krążyć. Krążenie było dosyć czasem ryzykowne dla życia, bo często się latało pod obstrzałem, ale byłem mały, byłem małym celem i szybkim, ale było bardzo przykre wrażenie, jak koło mnie na przykład padł człowiek, który został trafiony i już stracił życie. Zdarzały się też takie przypadki.
- Czy pan mieszkał wtedy cały czas w swoim rodzinnym domu czy przy jednostce?
Nie, głównie przy jednostce, ale nie ukrywam, że czasem wracałem zobaczyć, co się dzieje w domu.
- Czyli rodzicie mieli z panem kontakt?
Tak.
- Mama się nie bała o pana?
Bała się, ale co miała zrobić, wolała, że wie, co się ze mną dzieje, niż żebym uciekł. Byłem zdesperowany, żeby uciec do Powstania.
- Proszę opowiedzieć, jak to się stało, że został pan przysypany. Kiedy to się stało dokładnie?
To było już mniej więcej, dokładnie daty nie powiem, ale to było już we wrześniu, wtedy Niemcy uskuteczniali dywanowe bombardowanie poszczególnych ulic, tego dnia Hoża była na tapecie. Bombardowali z samolotów, bo tam odstrzał był bardzo różny polskich odłamów i stanowisk, bo poza samolotami i bombami lotniczymi były tak zwane krowy czyli moździerze, które zresztą bardzo głośno działały. Wiadomo było, że zaraz spadną pociski, bo to taki był bardzo głośny skrzyp, jak oni nakręcali moździerze. Poza tym najgorsze to była tak zwana Gruba Berta – działo kolejowe, które gdzieś za Warszawą stało, rzucało pociski blisko tonowe, które burzyły od piwnicy dużo domu, właściwie od dachu do piwnicy nic nie zostawało. Trafiłem akurat na Hożą, bo tam paliły się domy. Mieszkańcy potrzebowali opieki, wyprowadzenia, więc cześć kompanii została skierowana do ratowania tych ludzi. Znalazłem się na Hożej, akurat stałem w bramie, kiedy nadleciał sztukas, bo oni nurkowymi, szturmowymi samolotami nas bombardowali. Oni z bardzo niskiej wysokości rzucali bomby, tak że miałem okazję zobaczyć twarz lotnika, który leciał samolotem. To sprawiało dosyć duże wrażenie, nie tak bardzo pozytywne. Spadły bomby, mnie wtedy przysypało. Konstrukcja bramy trochę uratowała, że to wszystko na łeb się nie zawaliło, tylko trochę gruzów, ale zasypało mnie wtedy dosyć mocno, najgorsze to było to, że nie było czym oddychać, bo się zrobiło czarno dosłownie od kurzu, pyłu z cegieł, z tynków, właściwie nałożenie chusteczki na twarz też nie pomogło. Wyszedłem jak młynarz z tego, jak mnie odgrzebali, ale do dziś pamiętam ten moment.
- Musiał się pan potem znaleźć w szpitalu? Jak to wyglądało?
Nie, musiałem się przede wszystkim umyć, oczyścić mundur, miałem fajny kombinezon szary, bojowo bardzo wyglądało, beret na głowie, taki harcerzyk.
- Nie był pan ranny w czasie Powstania?
Nie.
- Czy było wystarczająco dużo broni w pana jednostce?
Broni to było bardzo mało, zwłaszcza w naszej kopalni to prawie że nie było. Pod koniec Powstania dostałem już, ale to takie remanenty, wiadomo było, że kapitulacja się zbliża i dostałem wtedy walther, a przedtem to chodziłem z jednym granatem, miałem granat zawsze ze sobą, ale to całe moje wyposażenie bojowe. Najgorzej było się rozstać z waltherem, jak nastąpiła kapitulacja.
- Zrobił pan z niego jakiś użytek?
Nie.
- Tylko po prostu pan miał?
Miałem.
- Jak się do pana odnosili starsi żołnierze, bo był pan z pewnością najmłodszym w swojej kompanii?
W tej kompanii najmłodszym, no byli chyba młodsi ode mnie, chyba najmłodsi to byli dwunastoletni chłopcy mniej więcej.
- Traktowali pana poważnie czy nie do końca?
Czy ja wiem. Protekcjonalnie bardzo często, ale się przydawałem, w związku z tym chyba doceniali to, że rozkazy przynosiłem na czas.
- Jaka była najdłuższa trasa, jaką pan musiał pokonać?
To różnie, Śródmieście to nie jest takie duże znowu.
- Tyle że w czasie wojny to wszystko inaczej wyglądało?
Tak, trasa się wydłużała, bo często trzeba było obejścia robić, szukać barykady, za którą się można przedostać na drugą stronę ulicy, różnie to było, ale miałem wtedy dobre nogi, biegałem szybko.
- Jak się odnosiła ludność cywilna do Powstańców?
Bardzo serdecznie. Nie pamiętam żadnego złego słowa.
- Nawet pod koniec Powstania?
Nawet pod koniec Powstania. Jedną rzecz, którą jako zgrzyt pamiętam: w kinie „Polonia” na Marszałkowskiej, zaraz na początku Powstania ulokowało się tak zwane PAL – Polska Armia Ludowa, to było właściwie prawie to samo co Armia Ludowa, troszeczkę lewicująca, i zrzuty, które Sowieci dokonywali z kukuruźników, były przeznaczone dla nich. Myśmy zabierali zrzuty bardzo często, to było po nocach robione, więc jak trafiliśmy, to oczywiście nie oddawaliśmy. O to były często tak zwane potyczki, ale niegroźne w sumie. Zresztą później wszyscy PAL-owcy i AL-owcy, którzy wychodzili po kapitulacji z Powstania, dostali legitymacje akowskie, bo Niemcy nie honorowali tamtych ugrupowań, tak że żeby ratować ludzi, to trzeba było dać, tak komenda AK postanowiła, no chyba słusznie w sumie.
- Czy oprócz tego lotnika, którego twarz pan widział z bliska, miał pan jakieś bezpośrednie spotkania z Niemcami?
Owszem, raz było takie zdarzenie: byłem wtedy przy barykadzie na ulicy Śniadeckich, zaraz przy Polnej, przy placu Politechniki. W pewnym momencie na barykadzie (barykadę poprawiali, remontowali jeńcy niemieccy z Wehrmachtu, ich to było trochę, kilkuset jeńców było, oni mieli swoje lokum w kinie na Hożej przy Marszałkowskiej) widzimy motocykl, niemiecki motocykl z przyczepą, trójka Niemców, widać, że to oficerowie jechali Polną. Nasi chłopcy z barykady kazali Niemcowi ich przywołać, oni zobaczyli ludzi w niemieckich mundurach i podjechali i w ten sposób dostali się do niewoli, to było dosyć zabawne, bo zupełnie niespodzianie, bo już na Polach Mokotowskich zaraz po drugiej stronie, tam gdzie teraz są budynki Politechniki, były pola, zwykłe pola, na które zresztą kilka razy się wyprawiałem, żeby coś do jedzenia zdobyć w czasie Powstania, w nocy oczywiście, kartofle, czy pomidorka złapać, jednak przeżywaliśmy dosyć duży głód.
- Kiedy zaczęło ować jedzenia?
Oj, dosyć szybko, początkowo myśmy mieli stołówkę na Śniadeckich, tam był szpital polowy akowski, przy szpitalu nasza kompania dostawała normalnie jedzenie, to była głównie kasza i jajka z wapna, ale to było bardzo dobre jedzenie wtedy, na ówczesne czasy.
Jeszcze na samym początku parę koni gdzieś ubili, natomiast później już tego wszystkiego zało. Chłopcy z naszej kompanii zdobyli trochę tak zwanego jęczmienia. Na Książęcej paliły się browary „Haberbuscha”, w związku z tym wydostaliśmy jęczmień. Do końca Powstania, pamiętam, karmiliśmy się tak zwaną „pluj-zupą”, to był jęczmień zalewany wrzątkiem, to było straszne, to wszystko dosłownie nie dawało się zjeść.
Jeszcze jedną rzecz, której mieliśmy w bród, to cukier w kotkach. Gdzieś zdobyli cukier w kotkach, cukru miałem prawie pełen chlebak. Nie mogłem już go jeść, nie da się tak cukru jeść, poza tym było naprawdę głodno, znowu koledzy kilka razy upolowali jakieś pieski, ale nie potrafiłem tego zjeść.
Nie próbowałem nawet, uczciwie powiem.
- Jak państwo radzili sobie ze zdobyciem wody oraz z ciężkimi warunkami sanitarnymi?
Wody nie było w wodociągach, były studnie różnego rodzaju w Warszawie i stąd się wodę czerpało, jednak higiena jak higiena, jakoś się przeżywało, to nie było wtedy najważniejsze.
- Jaka panowała atmosfera w czasie Powstania?
Myślę, że bardzo dobra. Tak bym to określił, nawet wtedy kiedy zwątpienie przychodziło, kiedy widać było, że zrzuty alianckie niewiele pomogły i że większej pomocy nie dostaniemy, to wszyscy się trzymali, to była po prostu walka o niepodległą Polskę.
- Pamięta pan żołnierzy innych narodowości, którzy walczyli razem z Powstańcami?
Nie.
- Jak pan zapamiętał koniec Powstania?
Pierwsze dni października, 6 października bodajże, smutno. Wtedy wróciłem do domu, bo nie było sensu, żebym wychodził z kompanią. Ojciec też ze swoich walk wrócił do domu i żeśmy wyszli razem z matką. Jeszcze u nas w czasie wojny dwie siostry matki mieszkały, jedna z dzieckiem, druga samotna, ich mężowie: jeden zginął pod Kutnem jako oficer w 1939 roku, drugi się znalazł w Rumunii, był tam integrowany. Razem większą rodziną żeśmy wyszli, bo ciotka, której mąż był w Rumunii internowany, też była sanitariuszką w oddziale.
Najpierw nas wywieźli do Ursusa, znaczy najpierw żeśmy przemaszerowali jako grupa cywili, w której żeśmy się znaleźli, do Dworca Zachodniego, z walizeczkami, które każdy miał ze sobą, tam nas wsadzili w pociąg, zawieźli najpierw do Ursusa. Tam złapałem pierwsze wszy w Ursusie, to były słonie, a nie wszy, coś okropnego. To niesamowite, bo żeśmy leżeli wszyscy w hali, na posadzce przy szatni, innych możliwości nie było, na zwykłej betonowej posadce i wszy zaatakowały. Stamtąd nas przewieźli do Pruszkowa. Z kolei w Pruszkowie była grupa tak zwanego RGO, to jest pomoc Czerwonego Krzyża, tam pracowała jedna z kuzynek mojej matki. Udało jej się nas boczną furtką wydostać z Pruszkowa, tak że już nas dalej nie wieźli.
Dopiero potem się znaleźliśmy w Żyrardowie, w strasznych warunkach żeśmy tam przeżyli zimę z 1944 na 1945 [rok, mieszkając] w czworakach opalanych tylko piecem paździerzowym, obijany paździerzak, z papierem zaklejonymi szybkami, bo nie było szkła, bez dobrych butów, bez niczego.
Zacząłem chodzić do trzeciej klasy na komplety w Żyrardowie, w związku z tym, że nie było [niczego], musiałem chodzić w bucikach swoich jednych, po śniegach, po roztopach, oczywiście mokre nogi, to były okropne historie zupełnie, bo musiałem biegać pożyczać książki, jako że nie stać nas było, żeby kupić książki do kompletu, bo to przedwojenne książki, które służyły do nauki, to miejscowi koledzy pożyczali mi, ale to pożyczali – sami też się musieli pouczyć, w związku z tym pożyczyli na godzinę, na dwie godziny, musiałem to odnieść z powrotem i tak dzień w dzień do wkroczenia bolszewików to trwało.
- Jak pan pamięta tak zwane wyzwolenie?
Nie byliśmy sympatykami, spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego, w każdym razie w mojej rodzinie nie mieliśmy dobrych wiadomości, o tym, jak oni traktują Polaków, nie mówiąc już o przekonaniach, w każdym razie był to już większy oddech, bo to szkoła, chociażby, zaczęła pracować. Normalne gimnazjum w Żyrardowie, gdzie jeszcze chodziłem, skończyłem trzecią klasę, bo musiałem, przecież miałem duże i po Powstaniu. Przyszedłem więc z dużym opóźnieniem do tej klasy, ale jakoś udało mi się dobrze skończyć trzecią klasę i później jeszcze czwartą gimnazjalną zrobiłem w Żyrardowie, tak zwaną małą maturę i wróciliśmy wszyscy do Warszawy, gdzie ojciec zajął poniemieckie mieszkanie, to w którym obecnie jesteśmy.
- Jak wyglądał powrót do Warszawy? Kiedy to było?
W 1946 [roku], znaczy nasz rodzinny [powrót], bo ojciec wcześniej już tu przyjechał, po tak zwanym wyzwoleniu.
- Czy widok Warszawy zszokował pana?
Owszem, bo do gruzów, które zostawiałem, wychodząc z Powstania, doszły jeszcze nowe, bo Niemcy niszczyli Warszawę systematycznie, w czasie popowstaniowym, tak że wypalali domy i dokumentnie wszystko zrównali z ziemią. Przecież Hitler zapowiedział, że Warszawa nigdy nie będzie już się nadawała do życia, tak że to wyglądało tragicznie, ten dom zresztą też, tutaj była jedna ściana wywalona, między naszym mieszkaniem a pierwszym piętrem też była dziura w stropie. W czasie Powstania tutaj były oddziały akowskie, tak że ostrzał był duży ze strony Powiśla. Jako chłopiec z Powstania nie mam dużych wrażeń, poza tym, że mnie to bardzo zmieniło mentalnie, wyszedłem z tego jako praktycznie dorosły człowiek psychicznie, już nigdy dziecięcego uśmiechu nie można było odszukać, tym bardziej że później się zaczęły czasy Polski Ludowej, które były też następnym koszmarem.
- Czy udział w Powstaniu ciągnął się za panem?
Ciągnął się, bo jak mnie aresztowano w 1951 roku, aresztowano mnie w październiku, znalazłem się, jako wróg ludu na Mokotowie, na „dziesiątce”, tam przechodziłem śledztwo.
Że chciałem obalić ustrój Polski. Przecież w dodatku tak się złożyło, że rzeczywiście tam pomagałem, była dosyć duża organizacja podziemna, niepodległościowa, którą tworzył „cichociemny”, major Czajkowki, przysłany przez generała Tokarzewskiego, który był naczelnym wodzem wówczas na Zachodzie. Ta organizacja liczyła wówczas kilkaset osób w Polsce. Na tej znajomości i różnych kontaktów – tak na marginesie Tokarzewski był przyjacielem moich rodziców jeszcze przed wojny, tak że to było grono ludzi, których rodzice znali – moja matka najpierw się znalazła w więzieniu, później ja.
Ojciec został uratowany w ten sposób, że już wcześniej siedział, to znaczy już w tej organizacji nie brał udziału, ale ojciec wrócił i nas zaciągnął, najpierw matkę, później mnie. Tutaj oczywiście były dwa razy kotły. Kocioł polegał na tym, że wszystkich, którzy ewentualnie by przyszli do mieszkania, to zatrzymywano, i później większość aresztowano, a akurat tutaj na szczęście nikt nie przyszedł, sąsiedzi ostrzegali, jednak to była dosyć duża solidarność, natomiast ja się znalazłem [w więzieniu]. Wracam do tego, co się działo w czasie śledztwa, czy Powstanie się odbijało. Tak, bo dostawałem w kość, słysząc słowa: „Czym skorupka za młodu nasiąknie...” i „Ty akowskie ścierwo” – i tak dalej, takie słowa się słyszało.
- Jak długo pan siedział w więzieniu?
Ponad trzy lata, znaczy dostałem wyrok w Wojskowym Sądzie Rejonowym sześć lat, ale później już przyszedł czas troszeczkę odwilżowy, to był grudzień 1954 roku. Matka wcześniej wyszła ze straszną gruźlicą, która skróciła jej bardzo życie, matka nie miała wyroku, ojciec też nie miał wyroku, tylko tyle, że parę lat przesiedział, natomiast ja miałem wyrok. Ojciec trafił na byłego prokuratora wojskowego, który przemienił się w adwokata, on miał znajomości, za pieniądze po prostu załatwił mi warunkowe zwolnienie. Dostałem warunkowe zwolnienie, więc szybciutko musiałem zdobyć dyplom, więc pierwszego dnia po wyjściu usiadłem do książek.
Byłem twardy, uparty człowiek, powiedziałem, że się komuchom nie dam, usiadłem do książek, zdałem ostatni egzamin, później egzamin inżynierski, dostałem przydział do Miastoprojekt Śródmieście, gdzie pracowałem potem jako projektant, dopóki nie przeszedłem [dalej]. Później jeszcze trzeba było uprawnienia budowlane robić, później przez to do „Mostostalu”, gdzie były biura projektu – Centralny Ośrodek Badawczo-Projektowy. Tam pracowałem już ponad trzydzieści lat aż do czasu, kiedy musiałem przejść do pracy w „Solidarności”, bo byłem jednym z założycieli „Solidarności” w Warszawie z kolei. Tak moje życie się ukierunkowało, że właściwie najważniejszym celem była niepodległa Polska. Nie żałuje tego wyboru.
W międzyczasie jeszcze udało mi się wyjechać do Francji, na króciutko niby, na zaproszenie przyjaciółki matki, z którą razem matka siedziała na Koszykowej w więzieniu, dwa piętra pod ziemią, bo tam były dwa piętra pod ziemią cele, nie byle co. Moje dwa miesiące wyjazdu zmieniły się w półtora roku, gdzie nostryfikowałem swój dyplom i jako inżynierowi udało mi się pracować tam i mieć duże pole realizacji we Francji, ale mimo propozycji, żeby zostać na Zachodzie, uważałem, że moje miejsce jest tutaj, i wróciłem do Polski.
W dalszym ciągu byłem obywatelem drugiej kategorii, już wtedy bez możliwości dostania paszportu, bo przecież samowolnie przedłużyłem swój pobyt. Nawet jak chciałem, mój upór szedł dalej, bo jeszcze doktorat się radziłem, więc chciałem ściągnąć materiały z Francji i wyjechać chociaż na chwilę do Francji, to już mnie nie puścili, tak że bez tego musiałem doktorat zrobić.
- Jeszcze bym chciała wrócić do czasów Powstania, czy było jakieś wydarzenie w czasie Powstania, które panu szczególnie utkwiło w pamięci?
Najbardziej wzniosły moment to było właściwie samo rozpoczęcie Powstania, wtedy kiedy zobaczyliśmy, że już zaczęły powstawać barykady, ludzie wyszli na ulice, pojawiły się na bramach biało-czerwone chorągwie i ludzie śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”, to było naprawdę bardzo wzruszające.
Druga rzecz to przysięga, bo w czasie Powstania składałem przysięgę akowską, wcześniej w „Szarych Szeregach” to były przyrzeczenia harcerskie, a wtedy była normalnie przysięga składana podczas mszy. Msza się odbywała w kinie „Polonia”. Znowu to kino prześladuje [mnie], bo tam był ołtarz polowy, tam składałem przysięgę akowską, która zresztą mnie bardzo zobowiązała i na szczęście nie musiałem żadnej innej w wojsku składać, bo trzeba wiedzieć, że moje z wojskiem przygody… Bo oczywiście każdy z nas miał [wezwanie]. Po wyjściu z więzienia, mniej więcej parę miesięcy później, w 1955 roku, dostałem wezwanie do RKU, na komisję normalną poborową. RKU mieściło się na ulicy Grójeckiej, gdzieś daleko. Zjawiam się, zgłaszam się do sierżanta przy stoliku przy wejściu. Zaczyna mnie wypytywać: „Wasze nazwisko. Imię. Wykształcenie”. Mówię: „Inżynier”. – „To co pan tu robi?”. Od razu z „wy” na „pan”. Mówię: „Dostałem wezwanie”. – „No ale przecież to do ewidencji oficerskiej”. Mówię: „Nie wiem, bo mam pozbawienie praw obywatelskich”. Miałem trzy lata pozbawienia praw obywatelskich, to znaczy nie mogłem głosować między innymi, straszna rzecz. „Niech pan idzie tam, dowie się”. To poszedłem na drugie piętro do ewidencji oficerskiej i mówię. To był naprawdę odwilżowy moment trochę, bo już jednak trochę zmiękła rura wtedy komuchom, już nie było to samo co wcześniej. Tam się naradzali, naradzali i dostałem książeczkę oficera bez stopnia.
Później, jak przyszedł październik 1956 roku, to zaraz potem pierwszym rozkazem personalnym pana ministra Spychalskiego, tego komucha, zostałem mianowany podporucznikiem, zostałem oficerem. Potem jeszcze wezwali mnie parę lat później, byłem trzy i pół miesiąca w szkole oficerskiej wojsk inżynieryjnych we Wrocławiu, a potem ciągle ćwiczenia do Kazunia. Dostałem minowanie na porucznika, stąd obecnie jestem majorem, bo później, zaraz po wyzwoleniu, zostałem kapitanem (to już przez Związek Powstańców), a teraz, parę lat temu, majorem, tak że w związku z tym [mam] wysoką szarżę, ale do czego innego zmierzam, nie dopatrzyli się wtedy, mianując mnie oficerem, że nie składałem w Ludowym Wojsku Polskim przysięgi, bo bym nie złożył tej przysięgi, bo Związkowi Radzieckiemu to bym nie mógł przysięgnąć. W związku z tym cały czas mnie obowiązywała normalna, żołnierska, akowska przysięga.
- Mówił pan, że przysięga odbywała się podczas mszy w kinie „Polonia”. Czy pamięta pan inne msze w czasie Powstania?
Jeszcze kilka razy na początku Powstania, na [ulicy] Śniadeckich.
- Msza odbywała się na podwórku?
Tak, na dziedzińcu, tam [jest] właściwie dosyć duży dziedziniec.
- Pamięta pan spotkania modlitewne w czasie Powstania?
Były na porządku dziennym, w każdym domu w czasie wojny była kapliczka na podwórzu, jeszcze teraz można zobaczyć w niektórych domach, które ocalały, kapliczki, tam się ludzie zbierali. Pamiętam to przez całą okupację, zwłaszcza w czasie Powstania. Zresztą muszę powiedzieć, że to bardzo dużo pomagało ludziom, którzy wierzyli, dla mnie w każdym razie bardzo pomogła, obronić się nawet przed pokusami, załamaniami.
Nie zapomnę momentu, kiedy już po wyroku sześcioletnim przywieźli mnie z powrotem na Mokotów, wsadzili znowu do „dziesiątki”, do pawilonu śledczego i wezwali na śledztwo zaraz, gdzie ówczesny śledczy mój, już nie pamiętam nawet jego nazwiska w tej chwili: „Jesteście młodzi, macie dwadzieścia lat, macie praktycznie ukończoną politechnikę, możecie wyjść zaraz na wolność bardzo szybko, tylko podpiszcie współpracę”. Bardzo prosto mogłem wtedy wyjść, a trafiłem do bunkra, najgorszego, jaki można było, bo to było po kostki w wodzie z odchodami, mała komóreczka, oczywiście bez światła, bez niczego, gdzie musiałem stać, nie mogłem nawet ukucnąć, żeby się nie zamoczyć, koszmarne. Ale wyszedłem wtedy stamtąd, przebrali mnie w więzienne ciuchy i z anginą wróciłem na celę ogólną. Celę ogólną mam jeszcze w innym pawilonie, tam była ponad setka ludzi, spotkałem wtedy bardzo ciekawych ludzi, między innymi przeora Jasnej Góry, księdza Kaczorowskiego, sprzed wojny endeka, paru innych bardzo znakomitych ludzi, wojewodów przedwojennych i paru generałów SS. Celowym celi był były ubek, major UB, jak się dowiedziałem, który siedział za jakieś morderstwa rabunkowe na kobietach, dostał stosunkowo niski wyrok, ale był celowym i się odgrywał na nas. Jak tam przyszedłem wtedy na celę ogólną, z dużą gorączką i anginą, w tej wodzie zanieczyszczonej, to gorączka mnie zwaliła, dostałem miejsce na trzecim piętrze na pryczy. Wdrapałem się tam, położyłem. Celowy ówczesny, już wiedziałem, kim on jest, zaczął do mnie wykrzykiwać: „Ty akowskie ścierwo! Złaź! Nie wolno leżeć”. Wtedy zszedłem, już miałem wtedy drewniaki, bo mi zabrano normalne buty, wziąłem drewniak z podłogi i między wąskim przejściem zacząłem go drewniakiem lać, w gorączce po prostu. Odciągnęli mnie od niego i trafiłem znowu do następnego bunkra, ale już lepiej, to znaczy do harcerzy, ale to już był lepszy, i wyszedłem z gorączki.
Wróciłem, a później się znalazłem w Rawiczu, do Rawicza nas wieźli wagonami specjalnymi, więźniarkami. Wielkie święto, bo suchy prowiant dostaliśmy na drogę i poza czarnym chlebem każdy dostał kawałek słoniny, ja, który nigdy wcześniej słoniny nie jadłem, pamiętam to jako największy przysmak swojego życia, bo żeśmy nie mieli tłuszczu w ogóle, niczego.
Potem nas wysadzono w Rawiczu na śnieg, kazano klęknąć w śniegu, aż przyjdzie eskorta, i pod karabinami maszynowymi ręcznymi oczywiście, z eskortą silną przeparadowaliśmy do samego więzienia, gdzie z kolei zabrano nam, bo udało mi się zachować sweterek, zabrano nam wszystko, każdą prywatną jakąkolwiek ciepłą odzież, tak że miałem w zasadzie tylko drelich, płócienną bawełnianą bieliznę, drewniaki, onuce, to było wszystko, i kocyk, którym można było właściwie czytać pod światło, był tak wytarty. Znalazłem się w celi dwudziestopięcioosobowej, w piwnicy, gdzie zabawiano się znowu z nami, bo nam po pierwsze było zimno, okienko piwniczne musiało być uchylone, bo nie było czym oddychać, kaloryfery praktycznie mało co grzały, człowiek marzł, a jeszcze sobie celowi urządzali zabawę z nami, to znaczy jak otwierał judasza, zaglądał z korytarza, to myśmy powinni wszyscy w pięciu piątkach stać na baczność i czekać, czy on otworzy, czy nie. Kto się spóźnił, to miał znowu kary, tak że tego rodzaju zabawy urządzali sobie tamtejsi klawisze, jak to się mówiło. To było zabawne wszystko, bardzo zabawne, tylko muszę powiedzieć, że jak się znalazłem w Białołęce w czasie internowania, to się śmiałem – to było sanatorium.
- Proszę powiedzieć, jak pan wspomina Powstanie i myśli o Powstaniu, mając całe doświadczenie i wiedzę, którą pan ma teraz?
Myślę jednak przy wszystkich złych słowach, które słyszałem na temat Powstania, że Powstanie było bardzo jednak przydatne dla niepodległości Polski, dla zachowania ducha niepodległościowego w narodzie, bo jednak dzięki temu chyba stosunkowo łatwo przetrwaliśmy ten sowiecki [reżim], kilkadziesiąt lat. Wiem, dużo się mówi, że to było niepotrzebne, że tyle strat, że dwieście tysięcy ludzi, które zginęło, cały majątek narodowy, wszystkie skarby kultury polskiej, które zostały zniszczone, ale mimo wszystko to ducha zostawiło w nas, myślę, że dlatego warto byłoby dobrze wspominać Powstanie.
- Drugi raz też by pan poszedł?
Tak, nawet teraz, martwię się, że teraz Polska, że niepodległość troszeczkę [się] marnuje, ale miejmy nadzieje, że to jest przejściowe.
Warszawa, 24 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek