Ksawery Mieczysław Szlenkier „Mietek”

Archiwum Historii Mówionej

Ksawery Mieczysław Szlenkier, pseudonim „Mietek”, 1. Pułk Szwoleżerów, który był częścią składową „Baszty”. Urodziłem się w 1920 roku w Cannes we Francji, dlatego że moi rodzice mieli zwyczaj spędzania zimy na Riwierze Francuskiej.

  • Zaraz potem wrócili państwo całą rodziną do Polski?

W 1922 roku moi rodzice całą rodziną wrócili do Polski.

  • Gdzie dokładnie?

Do Warszawy, gdzie mieszkaliśmy w domu rodzinnym na ulicy Nowowiejskiej, a potem na 6-go Sierpnia na rogu przy ulicy Służewskiej. Dom obecnie już nie istnieje. Poza tym mój dziadek kupił resztówkę po rozparcelowanym majątku Radachówka o powierzchni dziewięciu hektarów, jako letnią siedzibę.

  • W którym roku dokonał tego zakupu?

Około 1905 roku.

  • Pan swoją młodość spędził w Warszawie?

Tak, w Warszawie, gdzie uczęszczałem do gimnazjum imienia Batorego.

  • Jak pan pamięta czasy sprzed wybuchu wojny?

Ostatnie dwa lata przed wojną uczyłem się w gimnazjum imienia Książąt Sułtowskich w Rydzynie. Wybuch Powstania zastał mnie w domu rodzinnym na ulicy 6-go Sierpnia.

  • O Powstaniu porozmawiamy później. Chciałam tera zapytać o pana rodziców, kim byli, czym się zajmowali?

Moi dziadkowie i rodzice byli przemysłowcami warszawskimi. Mój dziadek przeniósł zakłady garbarskie z Warszawy aż pod Berdyczów, dlatego że tam był ogromny rynek zbytu skór, między innymi dla armii carskiej. To miało olbrzymie znaczenie, bo oczywiście wtedy nie było żadnych mas plastycznych i rolę, którą pełnią obecnie masy plastyczne spełniała jedynie skóra. Moim rodzicom udało się wyjechać wcześniej, przed rewolucją bolszewicką. Mniemając, że rewolucja szybko przeminie, jak to zwykle ludzie myślą, wyjechali za granicę z myślą przeczekania rewolucji i powrotu do rodzinnej siedziby i garbarni w Berdyczowie. Wrócili w 1922 roku. Z początku uczęszczałem do gimnazjum imienia Stefana Batorego, następnie byłem w gimnazjum doktora Jana Wieczorkowskiego w Rabce, a potem w gimnazjum imienia Książąt Sułtowskich w Rydzynie, gdzie zdałem maturę.

  • Czym się zajmowali pana rodzice w Warszawie?

Mój ojciec był w radzie nadzorczej Fabryki „Szlenkier Wyczka Wajer”, a poza tym pracował naukowo.

  • Czym się zajmował?

Pracował w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, był współpracownikiem profesora Sułtana. Między innymi pracował nad zjawiskami promieniowania. Pracę doktorską ukończył u profesora Roentgena. Był na Politechnice w Monachium.

  • Czym się zajmowała pana matka?

Wychowywaniem dzieci, których było pięcioro. […]

  • Czy w momencie wybuchu wojny znajdował się pan w Warszawie?

Byłem w Warszawie.

  • Jak pan zapamiętał ten dzień?

Przede wszystkim pamiętam okropne bombardowanie Warszawy. Ponieważ nasze mieszkanie, nasz dom był naprzeciwko Ministerstwa Spraw Wojskowych na Nowowiejskiej, Niemcy, usiłując zbombardować Ministerstwo Spraw Wojskowych, zrzucili olbrzymią bombę, która nie trafiła ani w nasz dom ani w centrum Ministerstwa Spraw Wojskowych, tylko wybiła kolosalny krater na środku jezdni ulicy 6-go Sierpnia, miał średnicę od chodnika do chodnika. Pamiętam wygięte w łuk szyny tramwajowe nad tym kraterem.

  • Państwa dom na Nowowiejskiej we wrześniu 1939 roku nie został uszkodzony?

Dom wtedy cudem nie został uszkodzony.

  • Jak wyglądało życie pod okupacją? Czy dalej się pan uczył?

Próbowałem się uczyć. Ponieważ nie było Politechniki, zapisałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej, PWST, która miała być na pół konspiracyjną politechniką. Ale ponieważ potem ogromnie nasiliły się łapanki, zwłaszcza młodych ludzi, więc mój ojciec zdecydował, że będę musiał chodzić do fabryki części lotniczych Steinhagen i Stransky, żeby mieć tak zwany żelazny Ausweis, który całkowicie chronił przed łapankami i przed wywózką do Niemiec. W międzyczasie wyjechałem do majątku mojego wuja w lubelskie, który powierzył mi elektryfikację majątku. Przeprowadziłem całą instalację, remont głównej prądnicy. Byłem tam dwa lata. W 1943 roku Niemcy wyrzucili moich wujostwa z majątku, tak że przyjechałem razem z nimi i zamieszkałem w domu rodzinnym przy 6-go Sierpnia 16. W tym stanie doczekałem się Powstania. Przed Powstaniem w 1942 roku wraz z bratem, kuzynami i znajomymi wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej, który potem przekształcił się w Armię Krajową.

  • Jak doszło do tego, że wstąpił pan do ZWZ? To był wpływ kolegów czy rodziny?

Przez moich znajomych, głównie przez Leszka Tyszkiewicza, który był naszym bezpośrednim dowódcą i potem był dowodzącym w Armii Krajowej. Wykłady odbywały się w naszym mieszkaniu pod pozorem zebrań imieninowych czy gry w brydża. Na ćwiczenia wyjeżdżaliśmy kolejką grójecką w lasy kabackie, oczywiście pojedynczo rozmieszczeni w różnych wagonach W lasach kabackich zbieraliśmy się w oddziały i przeprowadzaliśmy różne terenowe ćwiczenia.

  • Czy brał pan udział w akcjach sabotażowych na terenie Warszawy?

Nie. Cały czas był poświęcony na szkolenie i ćwiczenia praktyczne w lasach.

  • Uczył pan się jak obsługiwać broń?

Nasz instruktor przynosił rewolwer Vis, na którym ćwiczyliśmy rozbieranie, czyszczenie i tak dalej.

  • Czy pracował pan jeszcze w Warszawie?

Początkowo miałem praktykę w fabryce aparatów elektrycznych Szpotańskiego na Pradze.

  • Czym się pan zajmował?

[Pracowałem] głównie przy budowie i produkcji nastawników tramwajowych. Potem, w okresie jak się bardzo nasiliły łapanki w Warszawie, to zacząłem pracować w fabryce części lotniczych Steinhagen i Stransky, gdzie uzyskałem tak zwaną żelazną legitymację chroniącą przed wywózkami na roboty i do Niemiec.

  • Czy w czasie okupacyjnym miał pan bezpośredni kontakt z Niemcami?

Właściwie nie. Była zabawna historia, bo w sklepiku folksdojcza w Opolu Lubelskim zobaczyłem na wystawie, ku mojemu zdumieniu, rolkę fotograficzną Agfa Kolor, kolorowe przeźrocza. W 1942 roku była to absolutna nowość. Kupiłem tę rolkę, naświetliłem za pomocą światłomierza, bo to było konieczne. W opakowaniu była koperta, do której należało włożyć naświetlony film i wysłać do Agfy. Wtedy tylko fabryka Agfy wywoływała takie filmy. Żeby zapewnić sobie bezpieczną przesyłkę, podałem adres po niemiecku Ksawer Szlenker w oryginalnej pisowni niemieckiej, Warschau, ulica 6-go Sierpnia. W dwa tygodnie otrzymałem wywołany film. Oczywiście nie miałem wtedy żadnego rzutnika, ale miałem aparat do powiększeń. Założyłem film do aparatu do powiększeń. Wyszło bardo ładne powiększenie w formacie trzydzieści na trzydzieści. I zaczęło się. Zaczęły się pielgrzymki mojej rodziny i znajomych do oglądania pierwszych fotografii barwnych. Uważam, że była to taka sensacja, jaką dziś byłaby prezentacja na przykład hologramu. Niestety te zdjęcia potem się spaliły. Ocalały tylko trzy. Rzecz zdumiewająca, że do dzisiaj barwy zachowały zupełną świeżość i jest jakichkolwiek zniekształceń. Potem oddałem to do zakładu i z tego zostały zrobione diapozytywy w dużym formacie.

  • Jak wyglądał okres przedpowstaniowy, jak trwała mobilizacja?

Okres gotowości był ogłoszony już poprzedniego dnia, tak że każdy musiał być w swoim mieszkaniu i czekać na wiadomość. Punkt koncentracyjny znajdował się na Marszałkowskiej 88 w mieszkaniu naszego dowódcy Leszka Tyszkiewicza, do którego po otrzymaniu wiadomości udaliśmy się. Część z nas dostała broń. Następnie pojedynczo przemaszerowaliśmy ulicą Górnośląską do Łazienkowskiej i do fabryki „Blaszanka”, skąd wyruszył nasz atak na koszary szwoleżerów poprzez stadion Wojska Polskiego.

  • Czy pan w tym ataku miał broń?

Miałem przy sobie pistolecik kalibru 6-35, maleńki, ale zawsze lepsze to niż nic.

  • A naboje?

Naboje były tylko w magazynku. Nie wiem, ile ich było, siedem czy osiem sztuk. Po przeskoczeniu przez wysokie ogrodzenie z żelaznych dzid, przerzuciliśmy się na drugą stronę i rozpoczęliśmy natarcie. Otrzymaliśmy potężny obstrzał z Dom Harcerza z boku i, jak później się okazało, od strony koszar szwoleżerów. W tej akcji zginął nasz kolega Bogdan Opolski. Potem, jak biegłem wzdłuż trybun stadion Wojska Polskiego, otrzymałem postrzał w lewą nogę. To było uczucie jakbym dostał w nogę żelaznym drągiem. Przewróciłem się tak szczęśliwie, że naprzeciwko drzwi do umywalni sportowców, mieszczącej się w długim budynku trybun. Wczołgałem się do tejże umywalni, gdzie zastałem przede wszystkim jeszcze bieżącą wodę. Za mną jedna za drugą wpadały kule i kruszyły wykładzinę kafelkową w umywalni. Wtedy ku mojemu zdumieniu nie słyszałem żadnego świstu kul, jak to się pisze w powieściach, tylko to były ogłuszające wprost huko-trzaski. Kule przelatywały niesłychanie blisko mnie, jedna trafiła mnie w lewą nogę, a druga przeszyła pudełeczko z lekarstwami, które tuż przed Powstaniem do kieszeni wepchnęła mi moja siostra, która była sanitariuszką. W tym pudełku były środki opatrunkowe i żółty proszek dezynfekcyjny, który, jak otworzyłem pudełko, był zupełnie rozsypany po całym pudełku, bo okazało się potem, że kula przeszyła pudełko i fiolkę tego żółtego proszku. Był jeszcze bandaż i znakomity plaster opatrunkowy firmy Wazenol, który miał tę cudowną właściwość, jak się potem okazało, że nie przysychał i nie przylegał do rany. Ponieważ miałem jeszcze buteleczkę z jodyną, wlałem jej sporo w ranę wlotową i wylotową. Oparłem się o ścianę przy drzwiach i zacząłem tę ranę oglądać i myśleć jak by ją opatrzeć. W ranie widać było kawałeczki kości, które, zwilżywszy palce jodyną, zacząłem wyciągać. Kilka odłamków kości wyciągnąłem. Zacząłem się rozglądać po pomieszczeniu, gdzie były rozmaite graty. Było krzesełko z drewnianych listewek, z którego udało mi się oderwać dwie deseczki, z których zrobiłem sobie łupki. Następnie znalazłem kawałki drutu, zupełnie jakby do tego przyszykowane, bo po założeniu opatrunku z gazy „Wazenol” i po owinięciu bandaża, przyłożyłam sobie dwie deseczki, mocno przykręciłem w dwóch końcach drutem i zrobiłem sobie rodzaj uchwytu. Liczyłem, że przytrzymując nogę za uchwyt będę mógł potem jakoś się wyczołgać. W ten sposób doczekiwałem zmierzchu i liczyłem, że potem pod osłoną ciemności będę mógł się wycofać z tej umywalni. Wieczorem okazało się, że Niemcy wystrzeliwali oświetlające rakiety raz za razem, tak że było tak widno, że nie odważyłem się wyczołgać, tym bardziej, że od czasu do czasu do umywalni przez drzwi wpadały kule. W ten sposób przebyłem jeszcze jeden dzień, korzystając z wody, którą mogłem pić. Umyłem ręce. Doczekałem wreszcie do zmroku. Wtedy Niemcy wystrzeliwali rakiety oświetlające, ale już w dosyć dużych odstępach [czasu], mniej więcej piętnastominutowych. W momencie, jak wyleciała taka oświetlająca raca do góry, wtedy wyczołgałem się, posługując się jedną nogą i dwoma rękoma, przytrzymując za uchwyt przestrzeloną nogę. Wczołgałem się między ławki trybuny i powoli posuwałem się. Ale wtedy już, mimo, że rakiety oświetlały, to między ławkami czułem się bezpieczny. W ten sposób doczołgałem się do końca trybun. Pozostawało kilkanaście metrów do ogrodzenia z wysokich dzid. Znowu wykorzystując moment wystrzelenia racy, doczołgałem się do ogrodzenia wysokiego na półtora do dwóch metrów. W takich wypadkach człowiek ma ogromne siły i wolę. Udało mi się przez to ogrodzenie przerzucić na drugą stronę na chodnik ulicy Łazienkowskiej. Przeczołgałem się przez jezdnię na przeciwległy chodnik, gdzie zostałem podjęty przez sanitariuszkę, która doprowadziła mnie do maleńkiego szpitaliku, który był urządzony w podziemnej bocznej nawie kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzie spotkałem już kilkunastu rannych. Sanitariuszka pytała się mnie, czy nie potrzebuję lekarza. Widząc, co się dzieje, jak lekarze są przeciążeni, powiedziałem: „Nie, lekarza nie potrzebuję, bo już sam sobie zrobiłem opatrunek.” W ten sposób upływały z początku dni bardzo spokojne. Zaglądałem sobie [pod opatrunek], odwinąwszy bandaż i odchyliwszy gazę, która absolutne nie przylegała do rany i obserwowałem jak ta rana się wspaniale goiła. Obok mnie leżał ranny, Bruno, nazwiskiem Helwig, który brał udział w zamachu na Kutscherę i który mi opowiadał ze szczegółami o całej akcji. Któregoś dnia ziemia zakołysała się po jakimś potwornym wybuchu. To było kołysanie tak potężne, że zastanawiałem się, jakim cudem mury nad nami nie zawaliły się. Ale wszystko jakoś stało. Po jakichś kilkunastu minutach przyszli nieznajomi mi żołnierze z AK i przynieśli kawał żelaza, wagi mniej więcej od pięciu do ośmiu kilograma. To było niedaleko fabryki Citroena, gdzie uderzył pocisk. Powiedzieli: „Przynieśliśmy to dlatego, żeby pokazać jaka to była siła wybuchu, że oderwała część maszyny, przypuszczamy, że jakieś koło zamachowe.” Wziąłem to do ręki i mówię: „Słuchajcie chłopcy, to nie jest fragment koła zamachowego, tylko to jest odłamek pocisku.” Wybuchli śmiechem i powiedzieli, jak to się mówiło po łacinie, że gadam głupstwa, że to jest wyraźnie fragment jakiegoś koła zamachowego. Kiedyś czytałem w tym szmatławcu „Nowym Kurierze” opis oblężenia Sewastopola, który był ostrzeliwany z dział o kalibrze sześćset milimetrów, czyli sześćdziesiąt centymetrów. Mówię: „Słuchajcie, to jest po prostu odłamek pocisku.” Tym bardziej, że to była tylna część tego pocisku, gdzie był fragment łuku. To była zupełnie świeża obróbka, powierzchnia błyszcząca. Mówię: „Trzeba położyć to na kawałku gazety, obrysować ołówkiem łuk i starać się na oko dorobić resztę tego łuku.” Zrobili to i rzeczywiście wyniosło to ponad pół metra. Wtedy oni się śmieją: „I co? Nie mieliśmy racji? Przecież to jest fragment koła zamachowego, przecież takich pocisków na świecie nie ma.” A ja mówię: „Właśnie, że są. To jest fragment pocisku kalibru sześćset milimetrów.” Wyprzedzę troszeczkę to opowiadanie. Potem, podczas ewakuacji widziałem niewypał tego pocisku, który był większy niż beczka od benzyny, był przysypany kurzem, ktoś palcem na nim napisał: „Świnia.” Wreszcie zobaczyłem na własne oczy ten pocisk. Kilka dni po tym wybuchu, to było mniej więcej w połowie września, całym kościołem zatrząsł straszliwy huk i charakterystyczne kołysanie, jakby wszystko było z gumy albo jak gdyby to wszystko stało na bagnie. Nastąpiło dziewięć potwornych eksplozji, zrobiło się ciemno jak w nocy, kurz, dym i smród trotylu zupełnie zatykał i niemal uniemożliwiał oddychanie. Za jakieś pół godziny była kompletna ciemność, zupełnie jak w nocy. Wokół słychać było tylko jęki rannych i krzyki, dlatego że w głównej podziemnej nawie kościoła był też inny szpital. Powoli, powolusieńku zaczynało się przejaśniać. Potem, jak mi opowiadano, nad ten kościół nadleciały trzy sztukasy i każdy zrzucił po trzy bomby. Cały kościół legł w absolutnych gruzach, prawie wszyscy w środkowym szpitalu kościoła zginęli. Ocalał tylko nasz mały szpitalik w bocznej nawie. Wtedy lekarze powiedzieli: „Musimy was stąd ewakuować i przeniesiemy się do innego szpitala.” Uważałem, że to zupełnie niepotrzebne, dlatego, że nigdy pożar na stepie nie wybucha w tym samym miejscu, tak samo i tutaj było małe prawdopodobieństwo, żeby ruiny tego kościoła były drugi raz zbombardowane. Ale taka była decyzja i przeniesiono nas do piwnicy po fabryce cukierków, gdzie leżeliśmy na podłodze. Nie pamiętam już, którego to było dnia, żołnierze AK zaczęli się wycofywać i powiedzieli: „My już ten teren opuszczamy.” Po paru godzinach wszedł do naszego szpitaliku gruby żandarm, który zażądał wyjaśnień od lekarza. Lekarz nazywał się Przyrzycki, świetnie mówił po niemiecku i powiedział, że to są Das sind alles Zivilisten aus den Straßen, to znaczy: „To są wszystko cywile z ulic.” Na to Niemiec powiedział grubym głosem, który potem sobie ćwiczyłem, żeby móc odtworzyć, Das glaube ich nicht, das sind alles junge Menschen.. Podziwiałem elokwencję tego lekarza, który temu grubemu żandarmowi potrafił wmówić, że rzeczywiście, jesteśmy cywilami rannymi na ulicach. W pewnym momencie ten Niemiec wskazał zum Beispiel dieser, czyli: „Na przykład ten.” „Młody człowiek, który był na ulicy Czerniakowskiej, odwiedzał rodzinę i w tramwaju został ranny.” Podobne bajeczki lekarz opowiadał żandarmowi, tak zalewając go potokiem słów, że w końcu Niemiec wycofał się. To był istny cud, dlatego że, jak się potem dowiedzieliśmy, w podziemnych szpitalikach i po piwnicach Niemcy po prostu rozstrzeliwali wszystkich rannych. Życie zawdzięczam, ja i inni, świetnemu niemieckiemu i niezwykłemu darowi przekonywania [lekarza]. Po jakimś czasie nasz szpitalik został ewakuowany Czerniakowską, ponieważ my wszyscy mogliśmy prawie chodzić. Inni moi współtowarzysze niedoli mieli takie rany, że mogli iść. Ja jedną ręką musiałem się wspierać na ramieniu jednej z sanitariuszek. W ten sposób doszliśmy do ulicy Górnośląskiej, gdzie konwojowany przez jakiegoś Niemca, cały nasz pochód ruszył w górę Górnośląskiej na ulicę Szucha, bo mieliśmy być wszyscy przesłuchiwani przez gestapo.

  • W momencie kapitulacji?

To już było po poddaniu się na Czerniakowie.Szliśmy Górnośląską przez Aleje Ujazdowskie. Pamiętam tylko jak wlot Koszykowej był zasłonięty olbrzymią płachtą, widocznie, żeby utrudnić Niemcom ostrzał. Zatrzymaliśmy się u wylotu ulicy Szucha, gdzie okazało się, że gestapo już zwiało, już nie było nikogo. Wobec tego nasz pochód rannych ruszył w kierunku ulicy Polnej. W ten sposób doprowadzono nas do akademika na Placu Narutowicza, gdzie zarządzono postój na noc. Było nadspodziewanie dobrze, nie było żadnego głodu.Opowiadała mi jedna z pielęgniarek, że gdzieś złapano kozę i ugotowano z niej w kuchni powstańczej mnóstwo obiadu. Rano, po spędzonej nocy w akademiku, ruszyliśmy dalej do Dworca Zachodniego, gdzie załadowano nas do pociągu i dowieziono nas do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, gdzie był urządzony obóz dla powstańców i dla wypędzonych z Warszawy. Jak się dowiedziałem, w sąsiednim pawilonie byli jeńcy akowcy, z którymi oczywiście nie mogliśmy mieć żadnego kontaktu. Spodziewałem się, że może wśród jeńców będzie mój brat i kuzyni. Nie było żadnej możliwości nawiązania kontaktu. Pewnego dnia odnalazła mnie wśród leżących rannych moja kuzynka Barbara Majewska, która była sanitariuszką. Powiedziała mi: „Ja cię stąd wyszmugluję.” Niemcy pozwolili wywozić z obozu ludzi, starców i chorych. Kuzynka wsadziła mnie na furmankę pełną ludzi starych, chorych i rannych, nakryła mnie kocem. W ten sposób z tego obozu wyjechałem na wolność. Moja kuzynka wzięła mnie do rodzinnego domu w Pruszkowie, gdzie dalej leżałem ranny. Pamiętam tylko tyle, że co piętnaście minut następował straszliwy huk, który wstrząsał szybami i oknami całego domu. Okazało się, że to strzelało działo kolejowe o olbrzymim kalibrze, które ostrzeliwało już miejscowości pozafrontowe. Po Powstaniu dowiedziałem się, że pociskiem z tego działa został rozbity i zupełnie zrujnowany dworzec w Mińsku Mazowieckim. Drugi taki pocisk upadł na środek placu targowego i spowodował okropne ilości rannych i zabitych. W ten sposób u moich wujostwa Majewskich w Pruszkowie dotrwałem do 17 stycznia. Dostałem jeszcze u nich jedną kulę i zacząłem już kuśtykać samodzielnie. Wtedy kursowały tylko pociągi towarowe. W ten sposób udało mi się dostać do Warszawy na Dworzec Wschodni. Stamtąd też niesamowicie zatłoczonym pociągiem towarowym dojechałem do Mińska Mazowieckiego. To był dzień targowy. Stąd szczęśliwie udało mi się przejechać furmanką do Radachówki, gdzie zastałem puściusieńki, opróżniony ze wszystkiego dwór. Kilka tygodni przedtem odział armii sowieckiej, która zajmowała nasz dwór już został wysłany na front zachodni. […]

  • Czy ukrywał pan swoje uczestnictwo w Powstaniu?

Oczywiście. Nie dowierzałem ujawnianiu, zawsze to ukrywałem.

  • Nie ujawnił się pan nigdy?

Nigdy się nie ujawniłem.

  • Czyli nie był pan represjonowany?

Nie.

  • Jak teraz wspomina pan lato 1944 roku, czas Powstania?

To było coś okropnego zupełnie. Najbardziej bolesne, największy zawód, jakiego doznałem był w popowstaniowej Warszawie, gdzie nawet nie wolno było się odzywać na temat Powstania, natomiast hucznie i przesadnie świętowało się powstanie w getcie. O Powstaniu Warszawskim nie wolno było nawet wypowiadać jednego słowa. Wspominam też piękny koncert Mieczysława Fogga w „Cafe Fogg”, gdzie Fogg śpiewał swoją piękną piosenkę o Warszawie.

  • W czasie Powstania?

Nie, już po Powstaniu.

  • W którym roku?

To było już w 1945 roku.Na pewien czas gościny mi udzieliła moja ciotka, która miała willę na Mokotowie. Tam zatrzymywałem się na jakiś czas, przyjeżdżając z Radachówki.

  • Czy uważa pan, że Powstanie musiało wybuchnąć?

Absolutnie. Warszawa była wzięta w dwa ognie, każde rozwiązanie musiało się zakończyć tragedią. Takie jest moje przekonanie. Gdyby Powstanie nie wybuchło, to i tak Warszawa zostałaby zburzona, a mieszkańcy wymordowani, ich ciała pogrzebane w rowach kilometrowej długości, które były wykopane na linii Podkowa Leśna. Rozmawiałem z panią, która widziała te rzeczy, a które doskonale zna moja żona. To były rowy tak długie, że trudno było je obejść i znaleźć jakieś przejście. Gdy pani, która nam to relacjonowała, zapytała mieszkańca, co to są za rowy, to on powiedział po prostu: „To były rowy przygotowane na warszawiaków.” Poza tym, gdyby nie było Powstania, to weszliby bolszewicy i zaczęliby tak wywozić Polaków, warszawiaków na Sybir czy do Kazachstanu, jak to zrobili ze wschodnimi rubieżami Warszawy. Tak że Powstanie było wyjściem, które po pierwsze dało nam nadzieję, po drugie niesłychaną euforię przeżywania tygodni w poczuciu niepodległości. To było uczucie tak przepotężne, że oto jesteśmy niepodlegli, że potem nawet straszliwa tragedia i katastrofa, która nas spotkała była właściwie honorowym zakończeniem. Jestem przekonany, że z tej sytuacji nie było żadnego wyjścia.
Kołbiel, 14 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Ksawery Mieczysław Szlenkier Pseudonim: „Mietek” Stopień: strzelec Formacja: 1. Pułk Szwoleżerów, Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter