Lech Miron Wysocki „Mirek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Lech Miron Wysocki, mój ojciec miał na imię Jan, matka Helena, z domu Kołakowska. Matka nauczycielka, ojciec był urzędnikiem.

  • W jakim był pan oddziale podczas Powstania?

Podczas Powstania od 1 sierpnia jako ochotnik dostałem się do Batalionu „Parasol” i byłem [w] 3. kompanii Batalionu „Parasol”. Miałem pseudonim „Mirek”.

  • Chciałbym, żeby pan opowiedział w kilku słowach o swojej najbliższej rodzinie.

Przed samą wojną mieszkaliśmy w Łodzi, a urodziłem się w Piotrkowie Trybunalskim w związku z tym że to było miejsce pracy mojego ojca. Moja matka była nauczycielką, zresztą wywodzę się z nauczycielskiej rodziny. Ojciec z Piotrkowa został przeniesiony do Łodzi chyba w 1934 roku i pracował w łódzkim urzędzie wojewódzkim. Przed wojną ukończyłem pięć klas szkoły podstawowej, dwa lata byłem jako najmłodszy w klasie, wpisany ołówkiem [w dzienniku].

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Miałem siostrę urodzoną w 1932 roku, też nauczycielka, mieszka obecnie w Poznaniu, wdowa.

  • Jak ma na imię?

Irena Jadwiga.

  • Jak pan pamięta atmosferę w domu, nastroje w 1939 roku, ale przed wybuchem wojny?

Nasz dom był patriotyczny, przywiązywaliśmy wielkie znaczenie do tradycji polskich, narodowych. Z tym że w 1939 roku ostatnie wakacje spędziłem pod Piotrkowem Trybunalskim, to było w Ogrodzonej, w majątku przyjaciela mojego ojca. Jak wybuchła wojna, to ojciec dostał się do mnie i mnie zabrał, docieraliśmy do Łodzi różnymi środkami lokomocji, z tym że ojciec gonił 28. pułk Strzelców Kaniowskich, gdzie miał przydział mobilizacyjny. Podczas wojny z Łodzi natychmiast dostaliśmy się do Warszawy, gdzie ojciec miał liczną rodzinę, bo sam był warszawiakiem, dziadek pracował w Warszawie Wschodniej, był zawiadowcą warsztatów. Z tym że nie mogłem zostać na Pradze na Kawęczyńskiej, w końcu wylądowałem w klasztorze w Aninie wawerskim, tam byłem dwa miesiące podczas oblężenia Warszawy.

  • Jak pan pamięta oblężenie Warszawy?

Mam jedno niesamowite wspomnienie. Były [obok] stanowiska artylerii niemieckiej, ostrzeliwały koło klasztoru Warszawę i naraz Niemcy wszystkie dzieci i zakonnice spędzili pod bronią, (pistoletami maszynowymi) do suteryn. Jak nas wypuścili, to widziałem rozjeżdżających się generałów i starszych oficerów.

  • Kiedy to było?

To było we wrześniu 1939 roku. Z tym że dwa czy trzy lata później w moje ręce wpadła książka „Mit Hitler in Polen” i były [tam] zdjęcia Hitlera obserwujące płonącą Warszawę z wieży tego kościoła. Czyli mogę powiedzieć, że w jednym czasie byłem w tym samym budynku co Adolf Hitler. To jest rzadka okoliczność.
Później wróciłem do Łodzi, moi rodzice przed wojną się rozeszli, mieszkałem z ojcem. W czerwcu 1940 roku wysiedlili nas z Łodzi i dostaliśmy się do Warszawy. W Warszawie mieszkałem w różnych miejscach: na Kawęczyńskiej, na Szerokiej, na Focha w pokojach sublokatorskich. Wreszcie w 1943 roku dostaliśmy mieszkanie na Śliskiej, naprzeciw Sosnowej, to był teren dawnego małego getta, tam mieliśmy mieszkanie.

  • Jak wyglądał moment wysiedlenia?

Mnie uratowało wpierw jedno przesiedlenie, wysiedlenie miało nastąpić wcześniej, ale byłem chory na zapalenie płuc i żandarmi się wystraszyli, że chory, i wyszli. A później wysiedlili nas, po prostu tylko z walizeczką musieliśmy udać się do Warszawy.

  • Ile czasu mieliście na spakowanie się?

Tego nie pamiętam dokładnie, bo miałem wtedy jedenaście lat, takimi szczegółami się nie interesowałem. Interesowałem się w ogóle wojskiem, lotnictwem, marynarką wojenną, miałem pewne różne zbiory, szczególnie podczas wojny u mnie się tego sporo nazbierało, sam robiłem modele samolotów. Oprócz tego częściowo byłem zaangażowany w pracę konspiracyjną, ale w tym sensie, że nie byłem w organizacji, tylko przewoziłem ulotki, prasę konspiracyjną.

  • Jak pan się związał z konspiracją, kto pana „wykorzystywał”, jeśli mogę tak powiedzieć?

To był kolega ojca, mieszkał na Kozietulskiego, pan Woźniakowski, więcej nie pamiętam, to było mnóstwo lat temu.

  • A gdzie pan przewoził rzeczy?

Gdzieś w Warszawie, adresów nie pamiętam.

  • Ojciec działał w konspiracji czy nie?

Nie jest mi wiadome. Nie zdradzał się, był na tyle ostrożny. Wiem, że coś z gettem miał wspólnego, coś pomagał. Przez pewien okres czasu, jak było powstanie w getcie, myśmy mieszkali na rogu Świętojerskiej i Winiarskiej, okna nasze wychodziły na mur getta, narożny [budynek]. Z tym że pod oknem ustawili działo polowe i karabin maszynowy, byłem świadkiem strasznych rzeczy. Na przykład widziałem, jak z kanałów Niemcy wyciągnęli kobietę, mnie się wydawało, że stara, bo ona była umazana, zabłocona. Za chwilę żandarm ją zaprowadził za mur, usłyszałem strzał i wraca sam. Co zrobił, można się domyśleć.

  • Mieszkaliście tam dłużej, widzieliście getto wcześniej, co się działo?

Przez getto można było przejeżdżać, była trasa tramwajowa, ja przejeżdżałem. W każdym bądź razie myśmy mieli mury, bo na Bonifraterskiej róg Świętojerskiej był mur getta, a nasze okna wychodziły tak, że widziałem to dokładnie.

  • Zapamiętał pan jeszcze jakieś obrazki z getta?

Z getta to może nie, ale zapamiętałem jedno, co strasznie oburzało mnie i moich kolegów, że widzieliśmy kolumnę Żydów, ze dwa tysiące przynajmniej i dwóch czy trzech żandarmów ich prowadziło. Mówiłem, że gdyby to byli Polacy, to byśmy prysnęli, nie dalibyśmy się tak prowadzić, jak Żydzi byli prowadzeni.

  • W którym to było momencie?

To musiało być gdzieś w 1942 roku, w każdym bądź razie znacznie przed Powstaniem w getcie.

  • Jak wyglądało życie codzienne pana i ojca?

Myśmy żyli bardzo skromnie. Jak mieszkałem u dziadka na Kawęczyńskiej, trochę u ciotki na Szerokiej, chodziłem do szóstej i siódmej klasy. 1939–1940 to rok nauki straciłem, bo nie było w czasie wojny szkół, jak wróciłem z Warszawy do Łodzi. Później znów miałem rok przerwy, zdałem dobrze egzamin do tak zwanego dawnego [gimnazjum] Konarskiego, na Konopczyńskiego to było, ale musiałem rok czekać, bo gdybym był rocznik 1928, to bym był przyjęty, a tak z dobrym wynikiem musiałem rok czekać, jak będę miał odpowiedni wiek. Mówiłem, jak mi to wyszło. W każdym bądź razie w roku 1943, 1944 chodziłem do Konarskiego, do szkoły elektrycznej, nawiasem mówiąc w pierwszym okresie byłem pierwszym uczniem na dwie szkoły, bo na elektryczną i mechaniczną. Byłem na ogół bardzo sprawny fizycznie, stosunkowo silny byłem, nie byłem wysoki, ale byłem sprawny. Później wybuchło Powstanie.

  • To była szkoła oficjalna?

To była szkoła oficjalna, mam legitymację, to będę mógł pokazać.

  • Pewne przedmioty nie mogły być wykładane.

Myśmy mieli tak zwaną korespondencję, nazywało się korespondencja, to był język polski.

  • W tejże szkole?

W tej szkole, ale to było zakamuflowane.

  • Czy w związku z tym nie uczęszczał pan na komplety?

Na komplety uczęszczałem, jeszcze jak chodziłem do siódmej klasy. Uczyłem się łaciny, uczyłem się historii, polskiego.

  • Poza tym co było w szkole?

Poza tym co było w szkole. Pamiętam, na Siedleckiej chodziłem na komplety, na Pradze.

  • Jesteśmy w 1944 roku. Pan jeszcze ze względu na wiek nie związał się z konspiracją?

Nie związałem się, miałem pewne kontakty z Pytlakowskim, bo chyba w 1942 roku byłem na obozie w Helenowie, to miały być niby kolonie podczas wakacji, a to było częściowo jak obóz harcerski, tylko taki konspiracyjny. Poznałem trochę osób, które później występowały w Podziemiu polskim i w konspiracji.

  • Nie związał się pan jakoś z harcerstwem?

Nie.

  • Ojciec utrzymywał was, pracował w Warszawie?

Pracował w Warszawie, pracował w sklepie, w jakiejś firmie fotograficznej, jak były zdjęcia robione do dowodów, to jeździł po terenie tak zwanej Generalnej Guberni.

  • Czy w czasie okupacji był pan świadkiem zbrodni (poza tym co pan już opowiadał o getcie), czy zetknął się z okupantem, z żołnierzem niemieckim gdzieś na ulicy?

Wielokrotnie uciekałem przed łapankami. Pamiętam na Miodowej, na Nowym Świecie…

  • Czyli szedł pan na przykład ulicą lub jechał tramwajem i wpadał do bramy?

Tak, wpadłem do podwórka, to pamiętam, że było, bo Niemcy zatrzymywali tramwaje i wygarniali ludzi. Jak szedłem z ojcem, to się zorientowałem, to dzięki mnie ojciec uciekł też razem.
  • Czy ktoś z pana rodziny, znajomych był aresztowany?

Tak, mąż siostry mojego ojca, Wacław Panasewicz, został zaaresztowany i zginął w Ravensbrück. Następnie brat mojej matki, kapitan czy major przedwojenny w Częstochowie, zginął w Oświęcimiu. Drugi brat matki zginął w Katyniu, nauczyciel szkoły średniej, podporucznik rezerwy.

  • Przejdźmy do 1944 roku, wtedy już zmieniała się sytuacja, czy pan jakoś odczuwał to, czekał na coś, co może się wydarzyć? Czy docierały do pana jakieś sygnały?

Oczywiście, przecież widzieliśmy, jak Niemcy uciekali. Myśmy sądzili, że Powstanie powinno wybuchnąć parę dni wcześniej, w okresie paniki niemieckiej, bo na wozach, samochodami uciekali. Później jakoś opanowali sytuację i powstrzymali [ucieczkę]. Słyszeliśmy strzały artylerii zza Wisły.

  • Myśmy czyli kto?

Moi koledzy, ja, znajomi.

  • W końcu przyszedł dzień 1 sierpnia.

Pierwszy sierpnia, ja z kolegą Ziutkiem Rozwadowskim wcześniej chcieliśmy dostać się do Kampinosu, ale przy moście Gdańskim musieliśmy zawrócić, bo był zamknięty, i na Grzybowskiej udało mi się zdobyć granat „filipinkę” i dzięki temu, że byłem uzbrojony, udało mi się przyłączyć do Batalionu „Parasol” na Grzybowskiej.

  • Jakim cudem udało się panu zdobyć tę „filipinkę”?

Były rozdawane opaski, granaty na jakimś podwórku, bo był wielki entuzjazm. Zresztą większość z nas miała przekonanie, że my powinniśmy wyzwolić Warszawę, że Polacy, za lata okupacji nam należy się zwycięstwo, odegrać się na Niemcach.

  • Wspomniał pan, że chciał się dostać do Kampinosu − dlaczego?

Do partyzantki.

  • Ale Powstanie miało wybuchnąć w Warszawie.

Ale jeszcze nie wiedziałem dokładnie o terminie, że to o godzinie siedemnastej, wyszedłem we wcześniejszych godzinach, a w popołudniowych godzinach znalazłem się na Grzybowskiej i już 2 sierpnia na przykład byłem pod pierwszym ogniem z PAST-y na Zielnej.

  • Pierwszy sierpnia – jaka była atmosfera, rozdawano opaski…

Rozdawano opaski i częściowo broń.

  • Kto był rozdającym?

Nie pamiętam, kto to rozdawał. W każdym razie był ogromny entuzjazm, to należy podkreślić. Większość warszawiaków to byli przecież patrioci.

  • Pamięta pan moment wstąpienia do oddziału? Bo zgłosił się pan do kogoś, kto pana przyjął?

Nie mogę powiedzieć personalnie, kto. Zostałem przyjęty, bo byłem uzbrojony w tą kilogramową „filipinkę” i szczęśliwie trafiłem, ponieważ byłem taki dość sprawny chłopaczek, tak że wzięli mnie. Mieliśmy przedtem przemaszerować z Grzybowskiej gdzieś na plac Dąbrowskiego, dostaliśmy bardzo silny ogień wzdłuż Zielnej z PAST-y i musieliśmy zawrócić, poszliśmy na Wolę. Później się okazało, ze trafiłem do 3. kompanii „Kiera” [Jana Sylwestrowicza], do „Zabawy” [Jana Wróblewskiego, III pluton]

  • Pamięta pan jakichś kolegów, którzy z panem byli z najbliższego oddziału?

Pamiętam, dlatego że włóczyłem się później po szpitalach, ich częścią byłem. Pamiętałem dobrze „Kiera”, to był mój dowódca; „Zabawę”, tego słynnego „Zabawę”. Byłem w dniu 4 sierpnia świadkiem bardzo przykrego przeżycia, nadleciały Heinkle 111 (znałem się na samolotach, bo zbierałem książeczki „Kiregsflugzeuge”, poznawałem typy wszystkie), zbombardowały barykadę na rogu Obozowej i Ostroroga, tam myśmy byli i tam zginął „Szary” (mam zapisane jego nazwisko, bo nie pamiętam). To był wielki przyjaciel „Zabawy” i wtedy widziałem „Zabawę” płaczącego, to mi utkwiło [w pamięci] do dzisiaj.

  • A „Zabawa” to był pseudonim?

To jest jego pseudonim – „Zabawa”.

  • Czy trochę wiązał się z jego usposobieniem, jak pan pamięta?

Nie, to był chyba jeden z najdzielniejszych ludzi, jakich widziałem. To był wspaniały żołnierz, świetny człowiek.

  • Czy w oddziale panował wojskowy dryl?

Nie, myśmy chyba 3 czy 4 sierpnia, będąc przy cmentarzu ewangelicko-augsburskim (bo zostały zdobyte magazyny broni, właściwie przede wszystkim umundurowania na Stawkach), dostaliśmy umundurowanie. Dostałem bryczesy, kurtkę grenadierów pancernych, panterkę i czapkę do panterki. Tak że byliśmy umundurowani, ale drylu nie było. Wbrew wszystkim obecnym racjom, miałem tego nie mówić, ale byliśmy brani różnie, nie to, że szła 3. drużyna cała, tylko − ty idziesz, ty idziesz, ty idziesz, kto miał broń. Jak był szturm na pociąg pancerny, nieudany zresztą, wracał jeden ranny Powstaniec, nie wiem, z jakiego oddziału, i dał mi karabin. Byłem uzbrojony bardzo potężnie, bo miałem karabin.

  • Tak po prostu panu dał?

Dał, bo był ranny, nie mógł używać, a przecież myśmy sobie broń przekazywali, to nie było to, że mam cały czas. Byłem w tym bunkrze naprzeciw Długosza na Młynarskiej, tam dowodził „Kier”. Zobaczyliśmy kogoś na przedpolu i wysłał jednego mojego kolegę i mnie na patrol, żeby sprawdzić, co jest, a byliśmy pod obstrzałem. Kolega pierwszy uzbrojony w pistolet przebiegł, padły trzy strzały, a mnie przez całą szerokość ulicy Młynarskiej prowadził Niemiec ogniem z karabinu maszynowego i nawet mnie nie drasnął, a byłem wtedy na patrol uzbrojony w pistolet maszynowy „Błyskawicę”. Bo myśmy przekazywali sobie broń, bo broni było stanowczo za mało.

  • Pan był ochotnikiem. Czy nie było tak, że koledzy starsi, bardziej doświadczeni, nie chcieli przekazywać broni, nie było utarczek z tym związanych?

Nie było utarczek, jak była potrzeba, to się dawało: idziesz ty, idziesz ty, idziesz ty, daj mu to. Był duch wielkiego koleżeństwa i zrozumienie potrzeby, w każdym bądź razie w naszym oddziale.

  • Co się działo 1 sierpnia i później w tych miejscach, w których pan był?

Na Woli byliśmy w domu starców, później naszą 3. kompanię przerzucili na barykadę róg Obozowej i Ostroroga, przy Młynarskiej był cmentarz żydowski, cmentarz ewangelicko-augsburski, mieliśmy po prostu swoje pozycje. Tak jak mówiłem o nalocie, jednego dnia byłem wysłany z granatem na przedpole, wiele godzin przebywałem w takim domku na strychu jako obserwator, czy Niemcy nie nadchodzą, ale wtedy nie nadeszli. Innego dnia znów w pierwszych dniach „Kier” zebrał nas kilku, wzięliśmy butelki z benzyną i mieliśmy iść na Wolę na czołgi, nie trafiliśmy na czołgi wtedy, wróciliśmy. Innego dnia były zrzuty, znów z „Kierem” poszliśmy na zrzuty, widzieliśmy Lancastery, poznałem, że to Lancastery, bo interesowałem się bardzo lotnictwem, ale nie trafiliśmy na zrzuty.

  • Nie trafiliście, w sensie?

W pobliżu nas zrzuty nie trafiły, w ogóle żeśmy dostali później coś z tych zrzutów, ale akurat grupka pod dowództwem „Kiera”, nie natrafiła na zrzuty.
Wpierw mieliśmy kwatery w domkach przy cmentarzu ewangelicko-augsburskim, a później, jak „Zośka” zdobyła „Gęsiówkę”, mieliśmy kwatery na „Gęsiówce”, tam żeśmy spali. Stamtąd, to już 8 sierpnia żeśmy zostali skierowani na cmentarz kalwiński, mnie wtedy wyznaczono jako amunicyjnego [karabinu maszynowego]. Dostałem ciężki plecak amunicji, miałem pistolet „hiszpankę”, bo karabin znów kolega odziedziczył przy bunkrze naprzeciw Długosza, bardziej doświadczony strzelec, i miałem jeszcze oprócz tego granat obronny angielski. Położyłem się przy tym karabinie maszynowym, (nawet jak mieliśmy [ostatnio] spotkania, to pokazywałem mniej więcej prawie że dokładnie miejsce, gdzie myśmy leżeli.) Ponieważ miałem ciężki plecak, to się położyłem na plecach, nogami do przodu, podkurczone miałem nogi. Zaczął się ostrzał z granatników czy z moździerzy, trudno mi powiedzieć. W pewnym momencie dostałem tu [w udo] i lekko z drugiej strony.

  • Przy udzie.

Prawie że przy pośladku. W każdym bądź razie całe szczęście, że miałem podkurczone nogi. Gdybym miał opuszczone, dostałbym w podbrzusze i koniec; gdybym leżał na brzuchu, dostałbym w kręgosłup, czyli miałem ogromne szczęście. Wstałem, zaraz klapnąłem na ręce, słabo mi się zrobiło. Sanitariuszka mnie zabrała, pierwszy opatrunek na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w takim punkcie sanitarnym, następnie jakoś mnie doprowadzono na „Gęsiówkę”, lekarz klamrami spiął mi ranę, która puściła, nawiasem mówiąc, na Długiej i wyrywano mi klamry z otwartej rany. Z taką otwartą raną szedłem przez kanały, proszę sobie wyobrazić, jakie to jest wielkie szczęście, że żadnego zakażenia nie dostałem.

  • Trafił pan czy nie trafił do szpitala, był opatrzony?

Nie, wpierw na „Gęsiówkę”, tam lekarz spiął mi klamrami. Później orzekli, że rana jest na tyle poważna, że nie mogę brać udziału w walkach, i zostałem skierowany do Bożego Jana, przywieziono mnie sanitarką. Tam byłem ze dwa dni. Jak zaczął się silny ostrzał, to wykuśtykałem na Stare Miasto. Zajrzałem do dawnego kina „Wars” i do kościoła Świętego Jacka, ale w końcu doszedłem na Długą.

  • Decyzję o wyjściu z poszczególnych miejsc już sam pan podejmował?

To już sam podejmowałem. Jeżeli chodzi o ostateczne wyjście ze Starego Miasta, jak leżałem już „Pod łabędziem”, [przyniesiono] kolegę i w nocy zmarł koło mnie.

  • Gdzie pan trafił z Jana Bożego?

Z Jana Bożego trafiłem na Długą, róg Kilińskiego. Później byłem „Pod łabędziem” na Podwalu. Pod koniec sierpnia odnaleźli mnie koledzy, prawdopodobnie „Krótki” i „Długi”, mam gdzieś zanotowane [nazwiska], jednak poznali mnie i zaprowadzili na kwatery „Parasola”, to były w Sądach na rogu Długiej i placu Krasińskich. Stamtąd już później kanałami razem z resztą takich rannych szedłem.

  • Kiedy wybuchł czołg pułapka, to pan właściwie też to odczuł.

W pokoju, w którym leżałem, ściana się przewróciła, tak silny był wybuch, bo była taka drewniana ściana i ta drewniana ściana się przewróciła. Straszne to było, bo to masakra, kilkaset osób zginęło, dwieście, trzysta osób od tego czołgu. Jeżeli chodzi o takie historie, to w tym budynku leżałem na pierwszym piętrze, drugie łóżko od okna i na parapecie pocisk z „szafy” się rozerwał, [gdyby spadł] parę centymetrów dalej, byśmy się spalili, dosłownie takie kawały żeśmy wtedy przeżyli. Wielokrotnie byłem pod bombami.

  • Czyli miał pan w sumie dużo szczęścia?

Miałem fantastyczne szczęście.

  • Jeszcze chciałbym wrócić do pierwszej połowy sierpnia, do okresu w „Parasolu”, pamięta pan, co jedliście wtedy, jak wyglądała sprawa zaopatrzenia?

Było wino, suchary, bardzo kiepsko było z jedzeniem. Jedliśmy byle co, a szczególnie bardzo złe jedzenie to było, jak już później znalazłem się na Lwowskiej 15 w punkcie takim półozdrowienców z „Parasola”, to jedliśmy głównie wtedy kaszkę „pluj”, to znaczy jęczmień mielony razem z łupinami.
  • A na Starym Mieście w szpitalach?

Bardzo kiepsko, głodu się najadłem, dokładnie już nie mogę sobie szczegółów przypomnieć, ale wiem, że głodni chodziliśmy.

  • Zdawał pan sobie sprawę ze stanu swojego zdrowia, to znaczy wiedział, że przeżyje, i czuł się silny, czy nie wiedział pan, co będzie dalej?

Czułem, że przeżyję, ale byłem bardzo niesprawny. W każdym bądź razie w tym pokoju, gdzie się ściana przewróciła, to mnie puściły klamry z jednej strony, bo miałem sześć czy osiem klamer. Przyszedł lekarz i mi wyrywał z otwartej rany. Powiedział mi, że jestem prawdziwy Lech, skręciłem się i wytrzymałem bez żadnego piszczenia czy coś, a to było bardzo bolesne, po prostu była rozerwana noga i wyrwana [klamra].

  • To było w szpitalu na Długiej?

To był szpital na Długiej, ale to było na parterze, a później leżałem na piętrze, później przenieśli mnie „Pod Łabędziem”. To jest po drugiej stronie, było „Pod krzywą latarnią” w głównym kompleksie, a w miejscu, gdzie jest obecnie fosa, była knajpa „Pod łabędziem”, gdzie był szpital polowy.

  • Czemu pana przenosili z miejsca na miejsce?

Przychodzili następni ranni, trzeba było ciężej rannym ustępować miejsca.

  • Ciężej ranni byli w szpitalu na Długiej?

Tak, w podziemiach „Pod latarnią”. Byłem poważnie ranny, ale nie na tyle, żebym wymagał tak szczególnej troski, bo mogłem kuśtykać, nie mogłem chodzić, nie mogłem biegać, ale kuśtykać mogłem.

  • Przejdźmy do przejścia kanałami. Nie wszystkich puszczano, ciężej rannych nie puszczano, jak było w pana przypadku?

Mnie puścili, jedną noc przespaliśmy częściowo na gruzach, bo nie wpuścili nas, a później wpuścili. W każdym bądź razie umundurowany byłem, opaskę miałem, w każdym bądź razie byłem jako ranny Powstaniec i nie miałem kłopotów z wejściem, róg Długiej i placu Krasińskich wchodziłem. W każdym bądź razie jeszcze pomogłem jednemu, za mną szedł porucznik „Jastrząb”, zaczął się gubić, był ranny w głowę. Kuśtykając, prowadziłem go częściowo, cztery i pół godziny. Jak wyszedłem przy Wareckiej (ostatni odcinek był niski, dziewięćdziesiąt czy osiemdziesiąt centymetrów wysokości kanał), powiedziałem, że nie ma większej rozkoszy, jak móc się wyprostować. Nie mogłem się schylać, mnie bolało, rana otwarta. Całe szczęście, że nie było wysokiej wody, może dlatego zakażenia nie dostałem.

  • Nie doradzał panu ktoś, żeby pan został?

Nie, po mnie specjalnie koledzy przyszli, odnaleźli mnie, bo szukali nas.

  • Lekarze mogli mówić co innego.

Lekarzy nie było przy wejściu. Był tylko z ochrony major „Barry”, oni pilnowali, nie kwestionowali mojego wejścia.

  • Wszedł pan z kolegami, wyszedł z kolegami.

Pierwsze kroki to poszliśmy do konserwatorium przy Tamce, ale tylko na moment, i pokuśtykaliśmy dosłownie, bo to też wszystko ranni byli, do ambasady bułgarskiej, też tam się nie zatrzymaliśmy i dopiero [trafiliśmy] na Marszałkowską.

  • Co pan czul, jak pan wyszedł z kanału, jak pan zobaczył Warszawę?

Szok. Szyby w oknach, to było dla nas największym [zaskoczeniem], przecież Stare Miasto było straszliwie zburzone, zbombardowane, ruiny. Na moich oczach domy po drugiej stronie ulicy rozpadały się od góry do dołu. Tak że też szczęście, szerokość ulicy, jak „Pod Łabędziem” leżałem, a naprzeciwko na Freta kamienica od góry do dołu poszła. Później na Marszałkowskiej stwierdzono, że jednak wymagam leczenia szpitalnego, i skierowali mnie na Śniadeckich. Była tam filia Szpitala Maltańskiego, na którymś piętrze, nie pamiętam, wiem, że leżałem w sali numer 8, bo nawet w książce Wiśniewskiej inaczej jestem wymieniony, właśnie jako „Mirek”, rana szarpana prawej nogi, i 15 września zostałem wypisany, skierowany na Lwowską do naszego punktu. Jak się już kończyło Powstanie, „Platon” nawet czyli Tadeusz Tatko, zorganizował mi ubranie cywilne. Przebraliśmy się, mieliśmy rozkaz, żeby po prostu nie wychodzić jako zwarty oddział, tylko w miarę możliwości, żeby większość wyszła po cywilnemu.

  • Kiedy wychodziliście?

Drugiego października.

  • Dowództwo zdecydowało, żebyście wyszli jako cywile?

W połowie września dostałem legitymację, „starszy strzelec” było napisane, dlatego mogłem traktować to jako awans. Zresztą to była zasada, żeby dawać o stopień wyżej.

  • Wtedy kiedy ktoś jest ranny?

W ogóle uczestnikom Powstania dawano o stopień więcej. Czy wszyscy, to tego nie mogę odpowiedzieć, ale ogólnie taka zasada była przyjęta w wojsku. Wyszedłem jako osoba cywilna, to jest na placu Politechniki przy Lwowskiej wychodziliśmy. Stamtąd pieszo na dworzec i do Pruszkowa. W Pruszkowie byłem parę dni, następnie wywieziono mnie do Starachowic wagonem towarowym jako cywil, ranny, kuśtykający.

  • Czy w czasie Powstania pan się kontaktował albo wiedział, co dzieje się z ojcem?

Nic, o tym, że ojciec żyje, dowiedziałem się dopiero na początku maja 1945 roku. Matki nie widziałem dziewięć lat.

  • Podobnie z siostrą?

Podobnie z siostrą, razem były.

  • One nie były w Warszawie?

Nie były w Warszawie, były na Wileńszczyźnie i na Wołyniu.

  • Jesteśmy teraz w Starachowicach?

W Starachowicach. Nie pamiętam, czy byliśmy tydzień, czy dziesięć dni, coś koło tego, a nas było kilku z Powstania na prywatnych kwaterach, pamiętam był Piechowski, był „Karol”, jeszcze był jakiś jeden, którego nie pamiętam, i ja.

  • „Karol” to pseudonim?

„Karol” pseudonim, on w Anglii mieszka teraz, jeszcze żyje; Piechowski nie żyje, chowałem go na Powązkach, bo w Szkocji mieszkał, żonę Szkotkę miał, pięknie po polsku pisał, tyle lat był przecież za granicą, a do mnie wspaniałe listy pisał.

  • Byliście w Starachowicach na prywatnej kwaterze…

Niemcy [nas] otoczyli. Mówiłem, że nie mogę iść, to mi dali specjalnego żołnierza, wszystkich prowadzili gromadą, a ja miałem specjalną eskortę, jednego żandarma. Kazali mi ściągnąć spodnie: „O, to się zgoi”. Zgoiło się na początku czerwca 1945 roku całkowicie.

  • Ale nie wiedzieli, że pan był w Powstaniu?

A skąd, ja się [nie przyznałem].

  • Wiedzieli, że pan był w Warszawie? Miał pan jakieś dokumenty ze sobą?

Miałem legitymację szkolną. Idąc do Powstania, wziąłem przezornie ze sobą ostatnie świadectwo szkolne ukończenia pierwszej klasy i legitymację szkolną. Jak mnie drapnęli Niemcy, zniszczyłem to zaświadczenie, że mam starszego strzelca i że byłem w „Parasolu”.

  • Wiedzieli, że był pan w Warszawie?

Tylko tyle, ale młody przecież, niecałe szesnaście lat. Drapnęli, nas zawieźli do Krakowa, byliśmy niecały dzień − mycie, kąpiele i tak dalej, odwszawianie i zawieźli mnie do obozu Wilhelmshagen, to jest pod Berlinem. Byłem około tygodnia czy dwóch, później dostałem przydział do firmy „Fritz-Werner-Werk”, Berlin, W-35, Lützowstrasse 6. Tam była ciekawa numeracja − sześć, siedem obok, nie tak jak u nas naprzeciw, tylko obok. Fabryka była Lützowstrasse 6, a 7 był zburzony w pół dom i był nasz Lager, [tam] żeśmy mieszkali. Nawiasem mówiąc piętrowe prycze, sienniki papierowe z wiórami drewnianymi i się pluskwy na twarzy gniotło.

  • Co robiliście?

Jakieś części do uzbrojenia niemieckiego. Pracowałem początkowo na jednej tokarce, później na dwóch tokarkach, puszczałem jakieś części.

  • Dawał radę pan z tą raną? Stał pan przy tokarce?

Musiałem, nie było wyjścia. Później jeszcze mnie przenieśli na Marienfelde, to trzeba było dojeżdżać Schnellbahnem, szybką koleją, do Marienfelde i znów pracowałem na dwóch frezarkach, też części jakieś do artylerii. W innych zakładach produkowali „Pantery” czołgi na Marienfelde.

  • Ile godzin dziennie pan pracował?

Wstawałem piąta, wpół do szóstej, na wpół do siódmej, około dwunastu godzin dziennie. Przyjeżdżałem, wracałem do obozu, czekało jedzenie: śniadanie, kolacja i obiad − kawałek chleba z marmoladą.

  • Czy obiad musieliście jeść dopiero, jak wróciliście?

Jak wróciliśmy. Wtedy nie mogłem się opanować i zjadałem wszystko, później cały dzień znów nic nie jadłem. Ta porcja, którą bym tylko zjadł na kolację, nie wystarczała absolutnie, ja byłem młody – szesnaście lat, jeszcze ranny. Dwukrotnie byłem pod amerykańskim dywanem bombowym. Raz mnie impet przewrócił na Lützowstrasse, myśmy wybiegli na drugą stronę, były takie piwnice, bomby blisko padły, tak że impet mnie przewrócił. Widziałem, jak się rozpadała superforteca, skrzydła osobno, kadłub osobno i za chwilę pięć spadochroników.

  • Kiedy to było mniej więcej?

To było dokładnie 2 lutego 1945 roku, pamiętam.

  • Jak do was odnosili się Niemcy?

Niemcy − bardzo różnie, ale większość była porządna. Jak się pracowało, więcej bym się nauczył po rosyjsku, bo sporo było Rosjan, Ukraińców z tych terenów zajętych przez Niemców. Jednego Niemca mogę wspominać bardzo dobrze, to był taki Kurt na Marienfelde, potrafił się podzielić śniadaniem. Raz mnie tylko Niemiec popchnął, tak że nie traktowali nas źle. Parę razy w Berlinie byłem w kinie.

  • Do kiedy pan pracował?

Zostałem wyzwolony gdzieś około 30 kwietnia 1945 roku przez wojska radzieckie.
  • Pamięta pan moment, jak przyszły wojska radzieckie?

Pamiętam dokładnie, czołgi wjechały na Lützowstrasse, myśmy wyszli wtedy. Muszę o jednym czynniku szczęścia powiedzieć. Pomiędzy Lützowstrasse 6 a 7 było takie wąskie przejście, żeby mogły jeździć samochody. Jak już szturm Berlina się zaczął (bardzo silny ostrzał, ostrzał był taki, że słyszało się jeden gwizd, szum pocisków), wychodziłem sobie posłuchać z piwnicy. Może to było drugiego dnia, wyszedłem, mówię: „Ach, nie będę siedział, nie będę stał, głodny jestem, będzie mi łatwiej przetrwać na leżąco w piwnicy”. Poszedłem, w niecałe dwie godziny potem w tym miejscu, gdzie wystawałem, Bułgara rozerwało na kawałki. Czyli coś mnie zawsze [chroniło].

  • Od czego rozerwało?

Radziecki pocisk artyleryjski.

  • Po prostu na linii frontu?

Dosłownie na kawałki go rozerwało, a ja tam wystawałem godzinami, bo mi się podobało, że tak strzelają do Niemców.

  • Jak już przeszedł front, to co się z panem działo, co pan dalej robił?

Zacząłem wracać na piechotę, nawiasem mówiąc, w trochę nieprzyjemny sposób, miałem jedno nieprzyjemne starcie, bo wyszedłem, żeby znaleźć coś do jedzenia. Miałem oprócz tego znajomych z Warszawy na sąsiedniej ulicy, do których chodziłem, chciałem do nich pójść, ale mnie jakiś radziecki enkawudzista oficer, wiem, że enkawudzista, bo w tym skórzanym płaszczu, mówi, żebym poszedł do tyłu, ubrał się. Poszedłem dookoła i się wróciłem, nadziałem się na niego, to mnie szablą zdzielił, do jeńców niemieckich dołączył. Później się wytłumaczyłem i zostałem zwolniony. Jak szedłem, tylko miałem chlebaczek i całą zimę chodziłem tylko w tym garniturku, co mi „Platon” dał, to znaczy marynarka i spodnie, z gołą głową i bez żadnej czapki, beż żadnej kurtki czy ciepłego swetra. Czyli pobyt w Niemczech miałem ciężki.

  • Zaczął pan wracać?

Wróciłem na początku maja, rekordowy czas, bo około tygodnia czasu dostałem się do Warszawy, to był wtedy nadzwyczajny czas, ale nic nie miałem.

  • Chyba koleją trochę?

Koleją. Samochodem z Fürstenwalde to zabrali mnie radzieccy żołnierze, bo spałem sam w jakimś domku opuszczonym, zdziwili się, że się nie boję, że zostałem, a oni kolegę swojego wieźli za Odrę, żeby go pochować na polskiej ziemi.

  • Radzieccy żołnierze?

Radzieccy. W każdym bądź razie zawieźli mnie za Odrę, później jakoś czymś jeszcze podjechałem, a następnie pociągiem. Trafiłem na takiego kolejarza, który zobaczył moje świadectwo, bo miałem świadectwo, chciałem iść do pracy, bo mówię: „Nie wiem, czy ojciec żyje, czy ktoś”, on mówi: „Wracaj i ucz się”. Wróciłem do Warszawy.
Poszedłem, pierwsza rzecz, na miejsce, gdzie mieszkaliśmy, na Śliskiej. Przekonałem się, że [są tylko] gruzy, wiadomości żadnej nie było, poszedłem następnie do obecnego pałacu prezydenckiego. Miałem adres mojego kolegi „Spokojnego” Chojeckiego, to jest pierwszy mąż „Kamy”, bardzo się przyjaźniliśmy, razem byliśmy w Starachowicach, razem byliśmy na jednej sali na Śniadeckich. Dowiedziałem się, że niektórzy żyją, ale [pomyślałem, że] pójdę do dziadka na Pragę na Kawęczyńską; dowiedziałem się, że dziadek nie żyje, że zmarł w kwietniu, ale była ciotka; dowiedziałem się, że ojciec mój żyje i mieszka w Łodzi.

  • Pan wrócił dokładnie kiedy do Warszawy?

Na początku maja, dokładnie dnia nie mogę powiedzieć, bo już nie pamiętam. Wiem, że 6 maja byłem na pewno w Warszawie.

  • Jak pan usłyszał informację o zakończeniu wojny, to pan już był w Warszawie?

Tak.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę, kiedy pan wrócił, ten moment, obraz?

Przede wszystkim ze strony lewobrzeżnej Warszawy na Pragę to przechodziłem po moście pontonowym i [przez] straszne gruzy. Już przedtem je widziałem, bo przeżyłem Stare Miasto – Stare Miasto to była jedna wielka ruina.

  • Jak pan wychodził z Powstania, to Śródmieście wyglądało trochę inaczej chyba.

Ale też już były duże zniszczenia. Był ostrzał z potężnego działa kolejowego. Jak taki pocisk padał, to kamienice od góry do dołu rozpruwał; jak czteropiętrowa była, to zostawał kawałek parteru, a tak trzy piętra [zniszczone]. Pamiętam, bo na Koszykowej przy Lwowskiej taki pocisk uderzał, myśmy blisko byli, myśmy byli trochę za blisko pozycji niemieckich, że nas nie ostrzeliwano, bo oni by mogli siebie trafić. Lwowska 15 to jest pomiędzy placem Politechniki a Koszykową.

  • Czy jest jakieś wydarzenie z Powstania, które utkwiło panu w pamięci jako szczególnie dramatyczne albo szczególnie smutne?

Tych szczególnie smutnych to było bardzo dużo. Widziałem przecież na Podwalu, jak z trumny wylewała się krew, myśmy to określali, że przez lejek do trumny chowali. Śmierć „Szarego”, to co mówiłem, że do dzisiaj zapamiętałem „Zabawę” płaczącego.

  • Pan był świadkiem śmierci?

Byłem bardzo blisko, bo nasza barykada była zbombardowana przez Heinkle 111, dwumotorowe bombowce.

  • Z czego była zbudowana barykada?

Barykada to była ziemia i płyty chodnikowe, jakieś szyny, dokładnie nie mogę powiedzieć, bo myśmy nie budowali barykady, myśmy ją obsadzili.

  • Może były jakieś wesołe, bardzo sympatyczne, budujące zdarzenia?

Na przykład przy bunkrze naprzeciw Długosza na Młynarskiej „Kier” zdobył jakiś patefon, muzyka, myśmy się trochę opalali nawet, śpiewaliśmy też. Duma − opaska biało-czerwona.

  • Moment, kiedy pan został przyjęty do oddziału?

W ogóle miałem szczęście, że trafiłem do takiego elitarnego oddziału.

  • Jak potoczyły się pana losy dalej? Spotkanie z ojcem…

Byłem z nauczycielskiej rodziny, siostra mojej matki była żoną dyrektora gimnazjum, w dwa miesiące zrobiłem drugą gimnazjalną, później znów jako za młody nie mogłem zostać w takiej klasie przyspieszonej, bo bym dogonił ich syna, który był przed wojną niżej o klasę ode mnie, a wylądował, nie chodząc do szkoły, o klasę wyżej. Był bardzo zdolny, lubię go nadal, magister inżynier. Zostałem przeniesiony do Narutowicza, gimnazjum Narutowicza to najstarsze gimnazjum w Łodzi, tam skończyłem małą maturę i dużą. Byłem w fenomenalnej klasie, myśmy mieli mistrzostwo we wszystkim, w jedenastu konkurencjach nasza klasa miała mistrzostwo, inni bali się wchodzić, a myśmy mogli robić, co chcieliśmy. Jak ŁKS był drużynowym mistrzem Polski w boksie, to od nas jedenastu trenowało boks w ŁKS. Byłem prezesem sekcji bokserskiej i sekcji szachowej, uzupełniające się dwa sporty.

  • To znaczy, że dane już panu nie przeszkadzały później.

Koledzy wiedzieli, że byłem w Powstaniu, byłem komendantem przysposobienia wojskowego w całym gimnazjum i liceum.

  • Czyli mieszkał pan w Łodzi?

Mieszkałem w Łodzi, w Łodzi w 1949 roku się ożeniłem. Po maturze byłem rok na uniwersytecie, na chemii, ale ponieważ i ożeniłem się w międzyczasie, i zacząłem pracować, [więc przestałem studiować]. Trafił mi się trzymiesięczny kurs techników normowania w budownictwie, po którym miałem uzyskać tytuł technika, który zresztą uzyskałem, po prostu zaniedbałem końcówkę pierwszego roku na uniwersytecie. Zresztą kurs miał mnie reklamować od wojska, niestety nie reklamował. A w 1950 roku wybuchła wojna w Korei, całemu wojsku przedłużono służbę. Powinienem iść na rok z tytułu wykształcenia, to miałem rok szkoły, rok praktyki. Ci, co [mieli być] dwa lata, to trzy, a ci, co trzy, to cztery lata. Obowiązywał rozkaz ministra obrony narodowej, który mówił, że każdego oficera można powołać, względnie zwolnić z czynnej służby wojskowej, to jest odpowiednik zawodowej. Drapnęli mnie do wojska do Darłowa.

  • Czy przyznał się pan, że był w Powstaniu?

Absolutnie nie, później to by były straszne nieprzyjemności, w ogóle się nie ujawniałem.

  • Czy w dalszym życiu były echa Powstania Warszawskiego?

W jakim sensie?

  • Wspominał pan, na przykład, że należy do pocztu, jest związany ze środowiskiem.

Tak, jak zostałem zwolniony z wojska, to zgłosiłem się do „Parasola”, „Platon” nawet sobie przypomniał garnitur, bo mu pokazałem zdjęcie z dokumentu niemieckiego; zyskałem sympatię w środowisku, bo nie upiększałem swoich spraw. Powiedziałem, jak wszystko było, nie robiłem z siebie bohatera, bo co to za bohaterstwo.

  • Czy Powstanie jakoś odbiło się na pana postawie życiowej?

Na pewno. Zawsze miałem wielki sentyment i wbrew temu, co niektórzy mówią, uważam, że [Powstanie] było słuszne, że mieliśmy prawo do tego. Nie chcę w kwestii politycznej się wdawać, dlaczego się tak powiodło a nie inaczej, bo przecież do nas przyszli zza Wisły żołnierze. Berling został przecież zdjęty za udzielenie pomocy Warszawie. Jałta, Poczdam, Teheran − wyjaśnia wszystko, no i Stalin.



Warszawa, 30 marca 2011 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Lech Miron Wysocki Pseudonim: „Mirek” Stopień: strzelec, starszy strzelec, amunicyjny karabinu maszynowego, służby pomocnicze Formacja: Batalion „Parasol”, 3. kompania, III pluton Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter