Leokadia Korwin-Pawłowska „Jakubowska”

Archiwum Historii Mówionej

Leokadia Korwin-Pawłowska, pseudonim „Jakubowska”, urodzona 28 października 1901 roku. Współpracowałam z Basią Poniatowską, łączniczką Batalionów Chłopskich.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Pracowałam w Urzędzie Kontroli Międzynarodowej i byłam osobą, która łączyła ministra Becka z jego teściem Salkowskim w Nałęczowie. Minister Beck mówił do swego teścia Salkowskiego, że nie będzie kłopotów z porozumieniem, może się to całe nieporozumienie z Niemcami rozejdzie po kościach. A Salkowski wołał: „Bić Niemców! Bić Niemców! Za nami stoją alianci!” Przy tej okazji Beck podawał numery skrzyń, które miały być wysłane do Nałęczowa.

  • Skrzynie z czym?

Z jakimiś dokumentami, o których nie mówił, co zawierają.

  • Czyli pracowała pani w łączności?

Tak, w łączności,.

  • I to się pani potem przydało w pracy konspiracyjnej?

A naturalnie, bo miałam kontakty z koleżanką, Wiktorią Semiczek, która była łączniczką profesora Winiewszczyca, a u niego w tym czasie był arsenał broni. Na to, żeby zawiadamiać organizację i tych, którzy pracują, powstańców, założyłyśmy budkę Za Żelazną Bramą, nie pamiętam, jaki numer budki, gdzie sprzedawałyśmy taką tanią galanterię, ale pod podłogą miałyśmy skrytkę, z której w odpowiednim momencie wydawałyśmy przez okienko odpowiednie materiały na polecenie profesora. Oprócz tego chodziłyśmy pieszo z Warszawy do Zielonki do grupy powstańczej. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, że pseudonim dowódcy tego oddziału był „Radosław.” Ale nie jestem pewna. Wracałyśmy po przekazaniu odpowiednich materiałów. To były rozkazy jakieś. Co zawierały te materiały, nie wiem. W każdym razie doręczałyśmy i potem wracałyśmy do Warszawy o zmierzchu.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Wtedy mieszkałam ze stryjkiem przy ulicy Chmielnej 24, mieszkania 3.

  • Czy ten dom ocalał?

W czasie Powstania ten dom został spalony przez esesmanów i właściwie przez grupę składającą się nie tylko z Niemców, ale i tak zwaną grupę przestępczą Ukraińców. Został wypalony doszczętnie do piwnic.

  • Jakie było źródło utrzymania w czasie okupacji? Czy pani pracowała?

Handlowałam tak zwanymi kompletami milanezowymi, które były wykonywane w olbrzymiej bani na Powiślu, czyli w Gazowni. Utrzymywałam się trochę z pracy mojego męża i trochę handlowałam z moimi koleżankami tymi kompletami.

  • Niech pani powie to, o czym już mi pani powiedziała wcześniej, że komplety to była tylko przykrywka, a tak naprawdę?

A tak. Były drukowane ulotki i jakieś polecenia, które później zabierałam w walizce i przenosiłam do inżyniera Kwiecińskiego na Żoliborz. On mieszkał na Bielanach i był jednym z członków jakiejś grupy, nie pamiętam jego pseudonimu.

  • Jak to było ze spotkaniem z grupą Niemców? Było takie zagrożenie w pewnym momencie. Pani szła z tymi paczkami.

Oczywiście, oni mieli dyżury na moście Poniatowskiego. Wychodziłam z Powiśla i przenosiłam paczki. Były bardzo ciężkie i potem, jak mówię, dostarczałam inżynierowi Kwiecińskiemu, który mieszkał na Bielanach.

  • Ale nie miała pani do dyspozycji samochodu. Musiała pani jeździć komunikacją miejską?

Chodziłam piechotą.

  • Piechotą na Żoliborz?

Tak. Przez most Gdański. Pewnego razu, kiedy była obława i most Gdański był obstawiony ze wszystkich stron, szłam ze swoją córką, Tereską i mówię, że boję się. A ona mówi „Nie bój się, ja mówiłam paciorek. Nie bój się.” Przechodziłam obok jakiegoś Niemca i powiedziałam, że spieszę się, ponieważ mam dziecko chore na szkarlatynę. Machnął ręką i kopnął mnie butem, żeby czym prędzej pozbyć się mnie z tego posterunku, na którym stał.

  • To dziecko, malutkie wówczas, uczestniczyło już w pani działaniach [konspiracyjnych]?

Tereska miała wtedy cztery lata i wiedziała, że przenoszę ulotki.

  • Czteroletnie dziecko? Wiedziało?

Tak. Wiedziała. Mówiła „Nie bój się.”

  • Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?

Przede wszystkim o tym, że Powstanie wybuchnie w pewnym momencie i pod [kryptonimem] „Błyskawica” wiedziałam od Heleny Najówny, która była łączniczką „Montera.” Wynajęła dwie wille w Aninie i urządzała niby tak zwane zabawy. Na zabawy przyjeżdżały do Anina osoby, które Helka zapraszała. Ale nie wiedzieliśmy [kogo zaprasza], nie znaliśmy się absolutnie. Na ostatniej, rzekomej zabawie była rozmowa, że może wybuchnąć Powstanie. Wówczas jeden z oficerów powiedział, że za mało jesteśmy uzbrojeni: „Nie bardzo wierzę w powodzenie.” A Helka powiedziała: „Przecież za nami stoją alianci. Nie możemy się zawieść na ich przyrzeczeniach.” Jeszcze powiedział, że lada moment i będzie wyć syrena i to będzie sygnał, że Powstanie się rozpoczęło. Wówczas byłam na ulicy Żelaznej razem z Tereską, więc wzięłam Tereskę za rękę, zaczęłyśmy biec. Ledwo wpadłam do mieszkania, kiedy zaczęły się rozlegać syreny.

  • Kiedy się rozpoczęła akcja główna dla pani? Jak to pani widziała? Czy widziała pani jakiś początek Powstania?

Widziałam, że na ulicach natychmiast ukazywali się chłopcy w zielonych mundurach, czyli w tak zwanych [panterkach].

  • Czy potem jeszcze miała pani kontakty z Helą?

Naturalnie, cały czas, bo potem spotkałyśmy się. Stale przychodziła do nas, już w czasie Powstania i zbierała od nas resztki żywności, które również zbierałam z gosposią naszego domu pośród mieszkańców. Poza tym część żywności też dawaliśmy Helce. Zostawialiśmy sobie tylko kaszę jaglaną i jakieś resztki grochu, które przechowywała Broncia, nasza gosposia, która pracowała u mojego stryjka przez trzydzieści sześć lat. To oddawaliśmy Helce. Napisałam wiersz o Helce, w jaki sposób ona zginęła i jak to się odbywało.

  • Kiedy ona zginęła?

Zginęła właśnie wówczas, kiedy wzięła od nas żywność i szła na ulicę Chmielną. Tam na drugim piętrze miała zaimprowizowany szpital, [tam] leżeli ranni akowcy. Ona się nimi opiekowała. Wyszła razem z torbą, pomimo że chłopcy z barykady ostrzegali ją przed tym, że atak „tygrysów” się zbliża. Mówiłam: „Zatrzymaj się. Poczekaj chwileczkę.” A Helka powiedziała: „Nie mam czasu, bo na mnie czekają ranni.” Wówczas wyszła, opuściła barykadę, na której mieliśmy sztandar i nagle spoza barykady usłyszeliśmy ryk syren niemieckich. Zobaczyłam tylko Helkę, jak pod ścianą biegła i w końcu zobaczyłam, że upadła na bruk. Ale nie było możliwości w tej chwili ją ratować, więc dwóch jakichś sanitariuszy złapało [ją], w ostatnim momencie ściągnęło z chodnika i niosło do szpitala, który był przy końcu ulicy Chmielnej. Helka tylko spojrzała w nasze okno. Ze stryjkiem stałam w oknie i patrzyłam, co się dalej będzie działo. Widziałam, jak nieśli [ją] do prowizorycznego szpitala. I tam pomimo ratunku i operacji Helka życie zakończyła. [Od] jednej z koleżanek moich, której pseudonimu nie pamiętam, bo też była łączniczką z innego ugrupowania, dowiedziałam się, że Helka umarła.

  • Gdzie ta barykada się znajdowała?

W pobliżu naszego domu, zbudowana z chodników wyrwanych z ziemi. W pobliżu [ulicy] Zgoda, niedaleko naszego domu, na ulicy Chmielnej.

  • Jak pani pamięta powstańcze dni, różne, bo przecież była pani świadkiem, widziała pani i tę codzienność i niezwykłe akcje. Proszę powiedzieć o codzienności.

Codziennie ludzie szli ulicą Chmielną pod ścianami domów i po drugiej stronie ulicy Chmielnej, naprzeciwko naszego domu był dom, w którym wybudowano w podziemiu olbrzymie schronisko dla uciekinierów. Tam był ksiądz i na pryczach leżeli ranni, czy mieszkańcy, czy w ogóle walczący z innych dzielnic miasta, jeżeli udało im się przemycić na ulicę Chmielną. Żywność zdobywano w ten sposób, że penetrowano po piwnicach gdzie były jeszcze resztki żywności. Wszyscy żyliśmy jak jedna rodzina. Nasza Broncia wyszorowała olbrzymi kocioł do prania bielizny i tam gotowało się wodniste zupy i wszyscy jedliśmy i nawet żołnierze z oddziału „Kilińskiego” również jadali z nami wodnistą zupę z kotła. A kiedy już zało jakiejkolwiek żywności, to łapali psy i koty i gotowali w dyżurce pani Teosiowej.

  • Państwo cały czas mieszkaliście w swoim mieszkaniu, ono jeszcze było wtedy?

Było. Na górze Broncia rozłożyła materace w całym salonie i tam leżeli, odpoczywali i nocowali uciekinierzy z Woli, od których dowiadywaliśmy się o strasznych zbrodniach niemieckich. Wychodzili niektórzy, włączali się do grupy żołnierzy, którzy szli do ataku. A nieraz szli tylko z karabinem, nieraz mieli tylko pistolet w ręku. Nie oglądali się na nic, tylko pędzili po prostu na następną barykadę. Nie wiem, jak to określić, ale sytuacja była rozpaczliwa. Wszyscy chłopcy i dziewczęta, zupełnie im było obojętne, że mogą stracić życie, tylko zależało im na tym, [żeby] jak najwięcej, jak to mówią, zdobyć punktów obronnych.

  • Po prostu to była wspaniała młodzież, doskonale wychowana i myśląca jedynie o ojczyźnie.

Naturalnie, nikt nie myślał wtedy, że może zginąć i szli ze śpiewem na ustach.

  • Z wszystkich relacji ludzi, z którymi rozmawiam, powtarza się ten sam temat, że ludzi wtedy ogarnęła euforia. Czy pani to potwierdzi?

Tak. Przede wszystkim wszyscy wierzyliśmy. Zanim Helka zginęła, to przyszła w czasie, kiedy ja i inni mieszkańcy chowaliśmy swoje cenny przedmioty. Prosiłam mojego męża, żeby wykopał dół i przeniósł z gabloty wszystkie odznaczenia mojego stryja, pamiętnik, następnie życiorys, autentyczny rękopis Bolesława Prusa pisany, opublikowany później w „Lalce.” Wszystko to, listy, archiwum rodzinne mojej rodziny, chciałam ocalić. Wtedy właśnie, przed tym, zanim Helka zginęła, przyszła i powiedziała: „Dziś w nocy spadnie tysiąc skoczków na Warszawę i jutro będziemy walczyć od nowa i Warszawa będzie wolna.”

  • Który to był sierpień, mniej więcej?

Mniej więcej dwunasty, jeśli się nie mylę.

  • Rzeczywiście schowaliście [wszystko] do piwnicy?

Nie, wówczas mój stryjek powiedział: „Nie będziemy niczego chować, bo ja tego domu nie opuszczę. To jest moje archiwum rodzinne i wszystkie materiały, jakie przedstawiają wielką wartość, nie będę [ich] chował, bo ja nie opuszczę domu. Tym bardziej, że być może alianci przyjdą nam z pomocą.” Jeszcze najważniejsze chyba to, że wszyscy Polacy wierzyli, że pomoc nadejdzie. W dodatku, jak dowiedzieliśmy się, że mogą być zrzuty, to chodziliśmy na ulicę, kładliśmy się w zoranej ziemi, świeciliśmy jakimiś latarkami i patrzyli w niebo, [licząc] że wkrótce [będzie] zrzut, spodziewaliśmy się zrzutów. Poza tym w pierwszych dniach Powstania, kiedy już niektórzy żołnierze batalionu „Kilińskiego” byli w naszym domu, to wyciągnęli maszynę do pisania i na maszynie drukowali ulotki świadczące o tym, że trzeba czekać i walczyć, bo w dodatku, niedaleko jest pomoc ze strony Związku Radzieckiego. Niektórzy mieszkańcy nasi wierzyli w to i wykładali czerwone chodniki w mieszkaniach, żeby przyjąć pomoc żołnierzy radzieckich.

  • Jakże się zawiedli. W którym miejscu układaliście się w oczekiwaniu na zrzuty?

Pośrodku, na chodnikach.

  • Ale na których ulicach?

Na przykład, szliśmy na Nowym Świecie. Była tam barykada, którą budowaliśmy, próbowaliśmy ratować w nocy. Mieszkańcy stworzyli komitet i były podejmowane odpowiednie decyzje. My oprócz barykady, która była u nas, to jeszcze w nocy chodziliśmy na barykadę na Nowym Świecie, która tam była niszczona, na skutek decyzji naszego komitetu. Komitet nasz właśnie też składał się z odważnych ludzi, którzy też [woleli] zginąć, a nie chcieli się dostać do niewoli.

  • W tym okresie też pełniła pani rolę łączniczki? Czy wysyłano panią gdzieś w czasie Powstania?

W czasie Powstania nie. Siedziałam, odpowiadałam za barykadę, ludzi, którzy przychodzili ocaleni z Woli. Strasznych dowiadywaliśmy się [rzeczy], że Niemcy tam okropnych morderstw dokonywali. Wszyscy byliśmy tutaj z „Kilińczykami” i to tak jakby była rodzina. Przeżywaliśmy tę tragedię razem, wspólnie, pocieszając się, że jednak doczekamy razem, wspólnie wolności. W pierwszych dniach, jak się rozpoczęło Powstanie, to u nas stryjek wyjął kawał materiału białego i czerwonego, wywiesiliśmy chorągiewkę. Wszyscy mieszkańcy naszej ulicy wywieszali sztandary i hymn „Z dymem pożarów...” rozlegał się po całej dzielnicy. Nie tylko po całej dzielnicy, ale części Warszawy.

  • Hymn, to znaczy, że była łączność radiowa? Dochodziły także informacje radiowe o tym, co się dzieje?

Dochodziły, że są, szykują się rosyjscy żołnierze stojący po drugiej stronie Wisły, że rano mogą [zaatakować] i że czekamy na zrzuty. Wszyscy przecież, przy radioodbiornikach rozlegały się głosy, oprócz tego, że „Z dymem pożarów...”, to jakieś przeciekały informacje. Słyszeliśmy krzyki w radioodbiornikach: „Pomoc nadchodzi! Pomoc nadchodzi!”

  • Z czyjej strony były takie krzyki właściwie?

Jak spodziewaliśmy się pomocy.

  • W ogóle byliście w samym centrum Warszawy, bo Śródmieście nie poddało się nigdy, do końca. Czy jakieś informacje innego rodzaju dochodziły do was z innych dzielnic, co się dzieje?

Dochodziły, bo przychodzili, przemycali się ludzie kanałami z Woli, gdzie się działy bestialskie [zbrodnie] Niemców. Ze Starego Miasta przemycali się, bo piwnice były rozwalane, to znaczy przebijane ściany. Przez przebijane ściany przedostawali się z różnych dzielnic do Śródmieścia. Obok naszego domu, kiedy Stare Miasto padło, otworzono płytę, która zakrywała kanał i wówczas zaczęli z tego kanału [wychodzić ludzie]. „Kilińczycy” stali przy kanale i my oczywiście staliśmy, wynosili tam rannych, pokaleczonych, pobitych. Na widok zakrwawionych ciał, potem padających od razu po wyjściu z kanału na bruk, uciekłam do mieszkania, bo nie mogłam znieść tego widoku. Przy naszej barykadzie był jeden z dowódców któregoś z oddziałów i prawie padał ze zmęczenia. Mówię: „Niech pan idzie do nas na górę. Może tam Broncia coś dla pana będzie miała, może trochę kawy.” A on powiedział: „Nie, proszę panią, ja czekam na śmierć. Każda wyprawa taka,… ja czekam tylko i wyłącznie na śmierć, ponieważ ja byłem w posterunku w pobliżu Teatru Wielkiego i broniłem barykady. Barykada ta była zagrożona ze względu na silny atak niemiecki. Wówczas starałem się zniszczyć czołg, który zagrażał mojej barykadzie. Ten czołg zniszczyłem i patrzyłem, że na tym czołgu zginęły w tym czasie moja żona i moje córeczki.”

  • Zostały użyte jako żywe tarcze przez Niemców?

Tak. „I od tej pory ja pragnę tylko śmierci, niczego więcej nie pragnę.”

  • Nie wie pani, czy przeżył czy rzeczywiście poległ?

Nie. Nigdy nie spotkałam już później tego człowieka.

  • Nie wie pani, jak się nazywał?

Nie. Owszem pamiętałam tylko tyle, że miał na imię Zbysław, ale jakie nazwisko, nie wiem. Może mówił do mnie, jaki pseudonim i do jakiej grupy należy, ale dzisiaj naprawdę nie pamiętam. Wtedy byłam wśród tych, którzy czuli się jak ludzie, którzy stracili rozum.

  • To było straszne przeżycie... Czy oprócz informacji radiowych, z radiostacji, docierały informacje, na przykład [czasopisma] czy docierał do was „Biuletyn Informacyjny”?

Nie. Raczej nie należałam do tej grupy, która w piwnicy na maszynie mojego stryjka drukowała ulotki. Ja nic na ten temat powiedzieć nie mogę. Wiem tylko tyle, że wszyscy krzyczeli, wołali: „Idą! Idą! Walczcie, czekajcie! Nie wolno wam opuścić ani kawałka muru.”

  • Jednym słowem można powiedzieć, że była pani przedstawicielem ludności cywilnej, jak i uczestnikiem walk?

Tak.

  • Te dwie funkcje pani pełniła? Oprócz pani były tam inne cywilne osoby. Było pani malutkie dziecko, prawda?

Jak małe dzieci umierały, to [je] chowali na Nowym Świecie w pobliżu Alei Ujazdowskich,tam było kino i teatrzyk dla dzieci. Oczywiście, że dla tych matek, które rodziły dzieci, to w podziemiu po drugiej stronie był wykopany olbrzymi kanał i tam szło kilka piwnic razem połączonych. Był szpital, którym opiekował się ksiądz. On udzielał tam ślubów, modlił się, robił opatrunki.

  • Proszę powiedzieć, gdzie to było usytuowane? Jaka ulica?

My mieszkaliśmy na ulicy Chmielnej dwadzieścia cztery, a to było naprzeciwko naszego domu, po drugiej stronie, trzy olbrzymie piwnice zostały rozbite i tam był prowizoryczny szpital. Ksiądz też robił opatrunki, opiekował się. Przychodzili [tam] wszyscy ludzie, którzy jeszcze mieli trochę siły, biegli tam do piwnicy, czyli olbrzymiego schronu.

  • I tam był zarówno szpital, jak i schronisko dla ludzi?

Na prowizorycznych pryczach leżeli ranni czy umierający. Potem, kiedy umarli, to nie mogliśmy [ich] chować w dzień, tylko w nocy. A na naszym dachu był gołębiarz i zabijał każdą osobę, która się tylko pokazała. Ciała zmarłych owijaliśmy w prześcieradła, jeżeli były. Wiem tylko, że dążyliśmy do tego, żeby każdego zmarłego powstańca owinąć prześcieradłem i chowaliśmy na placu przed bankiem pod Orłami. To był olbrzymi cmentarz.

  • To znaczy brała pani udział w tych pogrzebach?

Tak. Tak pochowana została Helka. Przynosili zmarłych i Pod Orłami był olbrzymi cmentarz. Tam płyty były wyrwane, ziemia zorana i kładliśmy zmarłych i przysypywali ziemią w miarę możliwości. Ale tylko w nocy. Ciche werble wtedy grały podczas prowizorycznych, a właściwie tragicznych pogrzebów.

  • Ten ksiądz odprawiał coś w rodzaju krótkiej mszy?

Tak. Modlił się.

  • Pamięta pani pseudonim tego księdza?

Nie wiem, co się z nim stało i nie wiem, jak się ten ksiądz nazywał. Był to młody ksiądz.

  • Ale bardzo ważną funkcję pełnił, skoro się zajmował rannymi i opiekował się ludźmi

On robił opatrunki, udzielał ślubów, żegnał zmarłych i umierających w olbrzymiej piwnicy składającej się z kilku domów, [których] piwnice były rozbite [i połączone].

  • Czy wasze środowisko zmieniało się, bo jak docierali ludzie z innych dzielnic, to robiły się coraz gorsze warunki, prawda?

Tak.

  • Czy kiedykolwiek mieliście wy, ludzie tam mieszkający bezpośredni kontakt z nieprzyjacielem?Czy żaden Niemiec nie odważył się tam wtargnąć?

Nie, Niemców tam nie widzieliśmy. Owszem, czasami opowiadali „Kilińczycy”, że na murach koło Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak Niemcy wdzierali się, to tych wdrapujących się Niemców oblewali smołą czy gorącą wodą.

  • Ale u was takiego zagrożenia nie było, bo to była cały czas placówka wojskowa, właściwie nigdy nie zdobyta?

Tak.

  • Jak długo były jakie takie warunki? Pani mówiła o zasobach żywności od różnych ludzi z piwnic, ze spiżarni. A czy potem były skądinąd jakieś transporty żywności?

Żadnych transportów nie było. Przynajmniej nie pamiętam, żeby jakikolwiek transport [był]. Wiem, że na ulicy Zgoda 3 był szpital, gdzie było kilku lekarzy i pielęgniarek. Ci ludzie, którzy mieli jeszcze resztki jakiegoś jedzenia, starali się tam dotrzeć. Na moich oczach widziałam, palili się jak płonące petardy, płonęli ludzie, płonęli. Wówczas Niemcy zbombardowali dom na [ulicy] Zgoda, pod numerem trzecim. Tam zginęli żołnierze, lekarze, pielęgniarki pod gruzami, i tyle żywności, które w międzyczasie ludzie ofiarowali rezygnując, po prostu głodując dzielili się resztkami swojego jedzenia.

  • Jednym słowem ta placówka została zbombardowana i zarówno ludzie, jak i cały tamtejszy okręg został unicestwiony?

Tak.

  • Czy ci z oddziału „Kilińskiego” byli do końca u was?

Tak, ci którzy ocaleli z oddziału „Kilińskiego” i którzy jeszcze żyli, z nami byli razem mieszkańcami ulicy Chmielnej. Razem tworzyli jakby jedną rodzinę. Oczywiście na naszych oczach umierali. Pogrzeby odbywały się w nocy. Brak było wody. Filtry przestały pracować i wodę, przynajmniej to, co wiem bezpośrednio, wodę przynoszono ze Starego Kina. Tam był basen. Przynoszono wodę do picia. Niemcy jednak tam ustawili gołębiarzy i nie było możliwości dostania się już więcej do tego basenu. To przynosili wodę z ulicy Marszałkowskiej. Po drugiej stronie Marszałkowskiej był jeszcze jakiś otwór, właściwie kanał. Była jeszcze jakaś studnia, [ale] tego nie widziałam. W każdym razie był pod obstrzałem. Ludzie zdobywali wodę i oczywiście, część ludzi ginęła. Wobec tego w naszym domu odbyła się narada i nasza pani Teosiowa przypomniała, że w naszym domu na podwórzu jest zakopana studnia, to znaczy zalana betonem. Po prostu podwórze zrobione. Wobec tego postanowiono dostać się do wody. Mój mąż i mój brat Michał zaczęli kopać, rozbijać cement. Tak przez kilkanaście dni beton rozbijali pod nalotem samolotów niemieckich.

  • Udało się dotrzeć do wody?

Wreszcie pewnego dnia zawołali: „Woda! Woda! Woda!” Radość mieszkańców była ogromna. Wówczas wydobywano płyn, brązową ciecz właściwie. Nasza Broncia wlewała to do konewek i nakrywała z okna cienkie firanki. Przez nie filtrowała wodę. Na tej wodzie gotowała rozcieńczone zupy czy też kaszę, już resztki kaszy, jaka była, prawie nie do użycia.

  • Nikomu nie zaszkodziła taka woda? Pani mówiła raczej ciecz niż woda, nie zaszkodziło to nikomu?

Nie. To była woda, na której gotowano resztki rozbitej, rozklepanej mąki. Na tej wodzie gotowano i tę wodę pito. To była oczywiście ogromnie brudna woda, cuchnąca.

  • Jak pani zapamiętała relacje, bo początki, jak mówiliśmy już, to był entuzjazm ludności, ale koniec, sześćdziesiąt trzy dni pod obstrzałem w nieludzkich warunkach, bez wody, bez jedzenia, to wielu ludziom mogło bardzo dokuczyć. Czy nie protestowali?

Nie tylko dokuczyć! Byli w rozpaczy. Po prostu nieraz leżeli z głodu na chodnikach! Na chodnikach nie istniejących, bo to była tylko ziemia, chodniki były zupełnie usuwane, bo służyły do [budowy] barykady. W ten sposób starali się, nie wiem już, jak powiedzieć... rozpacz była okropna. Cały czas jednak hymn „Z dymem pożarów...” był słyszany ze wszystkich stron.

  • Ludzie wiele potrafią znieść... Jak pani zapamiętała kapitulację?

Nie spodziewaliśmy się tego, że powstańcy, dowództwo Powstania skapituluje. Wierzyliśmy do ostatniego momentu nawet, jak już było z komunikatów wiadomo, że dowództwo obrony Warszawy skapitulowało. Rozpacz była straszliwa. Ludzie płakali, mdleli, przede wszystkim, bo już byli głodni, wycieńczeni, ale padali na ziemię. Całowali ziemię i wołali: „Boże! Boże, czy to możliwe, żeby powstańcy nas opuścili?! Jak to jest możliwe? To jest nie do pomyślenia! Nie wierzymy, że podpisali kapitulację!” I nikt się nie spodziewał, a o świcie przez megafony Niemcy ogłosili, że Powstanie skończone, że nastąpiła kapitulacja i mieszkańcy mają natychmiast opuścić mieszkania. Wchodzili do domów Ukraińcy i esesmani, pejczami wyganiali z domów.

  • Jak wyglądał exodus ludności?

Początkowo wiadomo było, że pędzą do jakiegoś obozu, obóz był w Pruszkowie. Jak się później niektórzy ludzie dowiedzieli, że pędzą wszystkich mieszkańców Warszawy do obozu w Pruszkowie, wówczas ci, co mieli jakieś walizki ze sobą, rzucali je na ziemię, padali obok swoich oszczędności, ubrań w walizkach, jakichś przedmiotów wartościowych. Padali obok, rzucali walizkę na bruk. Podnosili się, a Niemcy bili ich i tratowali i pędzili ciągle wszystkich do obozu, przed siebie po prostu.

  • Pani była z dzieckiem i z kim jeszcze?

Byłam z Tereską i z moim mężem i ze stryjkiem. W pewnym momencie, kiedy stryjek zobaczył rozwalone mury i nie miał sił, bo był po operacji urologicznej, nie było możliwości robienia mu opatrunków, mdlał, to podjechała karetka Czerwonego Krzyża i zbierała ludzi mdlejących, którzy nie mogli iść w tłumie. Niemcy bili karabinami, pejczami, kopali i ciągle wołali: „Naprzód! Naprzód! Naprzód!” [...] Dotarliśmy do Okęcia już o zmierzchu i ludzie zobaczyli pola pokryte pomidorami. Rzucili się, żeby zrywać pomidory. Początkowo niektórzy Niemcy udawali, że nie widzą tego. Wreszcie, widocznie dostali rozkaz, żeby pędzić dalej ludzi do obozu, więc wtedy zatrzymaliśmy się na chwilę przy komórce. Podszedł do nas Niemiec i powiedział łamaną polszczyzną: „Uciekajcie, bo wiozą [was] do obozu.” W tej komórce, w tym domu mieszkała koleżanka mojego męża z pracy. Zobaczyła nas, wciągnęła nas do komórki i później do innego mieszkania. Tam przenocowaliśmy, a o świcie zaprowadziła nas do pustego domu, zupełnie opuszczonego. Tam przespaliśmy noc na gazetach. Nasza Broncia zobaczyła, że jest trochę soli. Poszła w nocy, wykopała kartofle, jakieś cebule i część gazet zapaliła. Nie wiem, skąd miała zapałki. Na tym ugotowała kartofle, [które] jedliśmy z cebulą i solą. O świcie wyszłam przed dom i zobaczyłam jakiegoś człowieka. Więc prosiłam go, czy może jechać do Kopytowa do naszych przyjaciół i zawiadomić, że jesteśmy tutaj, [że] idziemy do obozu. To był jakiś uczciwy człowiek i zawiadomił w Kopytowie państwa Wodzińskich. Janek Wodziński przyjechał do nas. Furmanką nas zawiózł do Kopytowa. Tam zastaliśmy trzydzieści dwie osoby, które państwo Wodzińscy ocalili z tego tragicznego pochodu. Tam byliśmy do momentu, kiedy zaczęły przechodzić, iść drogą wojska polskie, radzieckie, żołnierze polscy i radzieccy. Nasza Broncia wyciągała kawałki słoniny, biegła do szeregów i myśmy tam starali się…. Wszyscy żołnierze trzymali broń w ręku i w biegu marsz odbywali. Dawaliśmy kawałki słoniny, oni nas całowali i wołali, jeden żołnierz radziecki powiedział: „A zastawiłem doczkę,” a ten „Zostawiłem syna” i pędzili w kierunku Warszawy wszyscy. Ale zanim [poszli] to nocowaliśmy razem na słomie z tymi żołnierzami i o świcie oni dalej szli do Warszawy. Z tym transportem próbowałam dostać się do Warszawy. Dotarłam w nocy prawie że do pierwszych [budynków] na Wolę. Znalazłam opuszczoną lepiankę, gdzieś świeciło światełko. Weszłam do lepianki i zobaczyłam, jak jakaś kobieta trzyma fotografię, modli się. Pytam się, czy mogę przenocować. Owszem. Ale jak się położyłam zobaczyłam dookoła tyle robactwa, to o świcie opuściłam [lepiankę], wyszłam. Śnieg padał, jednak szłam przez Wolę cały czas do Warszawy. Padałam na śniegu, podnosiłam się i ciągle mówiłam: „Idę do domu.”

  • Czy pani była sama czy z dzieckiem i z mężem?

Sama. Dziecko i mąż mój zostali, a ja się wydostałam, postanowiłam wrócić do Warszawy z namowy Bronci naszej i w porozumieniu z nią. Oczywiście, nic nie zastałam na Woli, oprócz krzyży i mogił pokrytych śniegiem, nic nie było. Nie było absolutnie. Jak byłam pośrodku Woli, to zobaczyłam, że podobni ludzie jak ja szukają gdzieś swoich rodzin, szukają swojego miejsca. Nie wiem, w każdym razie wołali po imieniu, przypuśćmy: „Ty, Janku! Czy żyje jeszcze ktoś!?” Wreszcie dotarłam, już przyszłam tutaj do Warszawy, trafiłam na ulicę Chmielną. Zanim doszłam, mówiłam do siebie: „Dom stoi, stoi, stoi.” Kiedy zobaczyłam, że jest wypalony do cna i brama wisi tylko na jakichś zawiasach, padłam tam, płakałam. Śnieg zasypywał mnie i popiół na mnie [leciał]. Tak przeleżałam [noc], dopiero o świcie ocknęłam się z tego. Z powrotem musiałam wrócić do Kopytowa, gdzie był mój mąż, moje dziecko i Broncia i pozostali tacy nieszczęśliwi, którzy ocaleli. Wtedy jednak postanowiłam wrócić do Warszawy. Jak tam państwo Wodzińscy nas przyjęli, trzydzieści dwie osoby były, dzielili się z nami ostatnim kawałkiem chleba, a wreszcie myśmy zamieszkali w izbie fornalskiej, fornal oddał nam swoją izbę.

  • Jak długo byliście tam państwo? Kiedy ostatecznie wróciliście do Warszawy?

Jak ziemia zaczęła się kołysać, a katiusze zaczęły grać i samoloty spadały na naszych oczach, walki były, wtedy kiedy już patrzyli, jak płonęła Warszawa. Wtedy postanowiłam wrócić. Przeszłam przez Wisłę skutą lodem, przeszłam trzydzieści siedem kilometrów z Kopytowa do Warszawy. Oczywiście po drodze korzystałam z samochodów wojskowych. Kiedy wróciłam na Wolę [...]. Przeszłam przez lód na Wiśle, a nocowałam między trupami, między wyjącymi psami. Kiedy przeszłam na drugą stronę Wisły, szukałam na Pradze jakichkolwiek kolegów mojego męża. Tam znalazłam inżyniera Mirkowskiego, który prowadził grupę techniczną inżynierów polsko-radzieckich pracujących przy wyciąganiu kabli z ziemi. Wówczas Mirkowski powiedział: „Przynieś podanie swojego męża. Ja go zatrudnię.” Mój mąż dostał pracę w zespole inżynierów polsko-radzieckich. Wyciągali kable ze studzienek. Mirkowski nam dał jeden pokój w Ministerstwie Łączności. W tym pokoju Broncia gotowała obiady na kozie i przychodzili do nas żołnierze, oficerowie radzieccy, inżynierowie. Razem z nami jedli kartofle na wodzie. Potem tylko za talerz zupy mój mąż pracował, a pracowali od rana do nocy. Nie było świąt ani dni wolnych, dopóki sieć telekomunikacyjna nie została uruchomiona w Śródmieściu.

  • Wiem, że zajmowała się pani upamiętnianiem dwóch ważnych faktów w życiu swoim i rodziny – Powstanie udokumentowała pani swoimi pamiętnikami, a dzieje stryja i jego związków z Bolesławem Prusem również ma swoje odzwierciedlenie w zapiskach, które stryj zostawił, a pani odtworzyła. Wiem, że pani również jest autorką wielu wierszy. Kilka z nich dotyczy Powstania i kilku osób istotnych, ważnych. Czy mogłaby nam pani teraz zarecytować [swoje] wiersze?

Dobrze.

  • Czyli: Leokadia Korwin-Pawłowska recytuje swoje wiersze.

Wiersz o Helenie Najównie – Łączniczka „Montera”. Przyszłaś jak zwyklePo żywność wesoła Z ogromną torbą na wątłym ramieniuChociaż Warszawa płonęła dokołaSpływał żar z nieba rozpalał kamienieNa barykadzie nasz sztandar powiewałKojąca cisza ulice spowiłaNagle z oddali „tygrys” zarechotałPłonąca mina obok dom zburzyłaStrwożone matki pod murem stanęłyTuląc dzieciątka do piersi wyschniętejI przerażone pytać nas zaczęłyKiedy się skończy ten bój niepojętyTy z wielką wiarą w naszą świętą sprawęBudząc nadzieję rzuciłaś te słowaDziś tysiąc skoczków spadnie na WarszawęJutro znów walczyć będziemy od nowaNieustraszona pod znajomą ścianą znikłaśJak zwykle w mroków mgle i pyleChoć z barykady ciebie ostrzeganoBo posiew śmierci roznosiły kuleWięc rykoszetem śmiertelnie zranionaPadłaś jak żołnierz w dniach ciężkich i krwawychWtuliwszy głowę w powstańcze ramionaGasnąc wierzyłaś w zwycięstwo WarszawyPo rozpalonym asfalcie WarszawyWśród gruz pożarów domów zburzonychszedł tłum wygnańców przez wroga pędzonybity i lżony przez oprawców krwawychco to z germańską butą zatwardzialipolskich trupów z rozkoszą deptalinad ich głowami gorejące słońcepatrzyło niemepod nimi dymów chmury z kłębami iskierjak nieszczęścia gońceżałobne szaty zwieszały od górynad mogiłami tych co młode życie ofiarowaliw wiosny swej rozkwiciewśród tego tłumu wynędzniałe matkiz twarzą kamienną bólem otępiałewlokły za sobą nieszczęśliwe dziatkipłaczące z głoduw straszliwym upale niosływ swych rękach niosły białe chustyktóre w ciemięzcach budziły śmiech pustyNagle tłum zamarł i stanął bez ruchuBo oto nagle wygnańcy ujrzeli garstkę obrońców ojczystego miastachoć sznur bagnetów tych ludzi rozdzieliłwspólny ból złączył co przemoc przerastai tak patrzyli na siebie bez słowaa ciężka była ta ich serc rozmowawreszcie wygnańcy ruszyli swym krokiemmarsz pożegnalny wydzwaniał jękliwietułaczom zmarłym żołnierzom nieznanymmiastu co teraz cmentarzem się stałookaleczałe powoli konałoNoc bezgwiezdna otuliła Warszawę czarnym całunemTylko błyskawice krwawe jak piorunyCo chwilę niebo przeszywały Pociski z Grubej Berty śmierć dokoła siałyBurzyły domy posągi kruszyłySypiąc żywym i zmarłym kamienne mogiłyNa rozpalonych dachach granatniki grały dzień i nocBez wytchnienia śmiertelne hejnałyHymn „Z dymem pożarów” wznosił się do niebaA powstańcy wołaliBroni nam potrzeba! Chciałabym jeszcze powiedzieć o Starym Mieście, które jest teraz odbudowane, a było ruiną. Stare Miasto moje snem śmierci uśpioneMchem porosły uliceW którą spojrzę stronęWidzę tylko zwalone mury i kamienieZamiast żywych ludzi błądzą teraz cienie Tych co odeszli z żyjących nas gronaOstatni promień słońca wśród tych ruin konaMilknie echo mych kroków trwożliwie stawianychNa grobach jeszcze świeżych tych niepokonanychCo za wolność oddali swoje młode życieBujne jak ziemia obudzona na wiosnę w rozkwicieTy śpisz Stare Miasto Lecz będziesz zbudzoneBo po przeciwnej stronie Tuż przy praskiej stronieNa tle krwawych płomieniLudzie jak tytany pełzająPo stalowym rumaku spętanym łańcuchamiZakutym w żelazne obręczeRęka ludzka skry krzeszeA młoty wciąż dźwięcząDzień i noc bez wytchnienia Tak zapamiętale wykuwają ciebieLudzie walki i czynuI każą żyć tobieA ciała twoich bohaterówZłożą w wspólnym grobieW starej Katedrze Jana rozdźwięczą się dzwonyA dzień twego zmartwychwstania zostanie uczczony

  • Bardzo dziękujemy za niezwykle interesującą rozmowę. Podpisujemy tę relację zgodnie z Pani prośbą: Bratanica Feliksa Korwin-Pawłowskiego Leokadia Korwin-Pawłowska z męża Nieupokojew, pseudonim „Jakubowska”


Warszawa, 20 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Leokadia Korwin-Pawłowska Pseudonim: „Jakubowska” Stopień: łączniczka Formacja: Bataliony Chłopskie Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter