Jerzy Witold Solecki „Mały”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Jerzy Solecki. Mam 82 lata. Powodem, dla którego zdecydowałem się nawiązać kontakt z Muzeum i opowiedzieć o swoich przeżyciach w czasie okupacji jest to, że moim zdaniem najważniejsze jest spełnienie obowiązku. Ten obowiązek jest na ogół określany przez sytuację, w jakiej się znajdujemy, historię, przez wydarzenia bliższe czy dalsze. To, jak się zachowamy w danym momencie, w danej sytuacji, przesądza o wszystkim, bo jeśli dziecko się topi i człowiek stoi na brzegu, i krzyczy: „O Jezu! Topi się dziecko!”, to nic z tego nie wynika, ale jeżeli człowiek się przełamie i wlezie do tej rzeki, zmoknie, zaryzykuje, że się utopi, to już jest co innego.
Miałem bardzo ciekawe życie, ponieważ urodziłem się w takim momencie, kiedy chciał-nie chciał, człowiek uczestniczył w wielkich wydarzeniach, i stykał się z wielkimi sprawami. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, miałem trzynaście lat, skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej i zdążyłem jeszcze pójść do gimnazjum, do którego chodził mój brat. Po paru dniach wyrzucono nas z tego gimnazjum, ponieważ Niemcy zlikwidowali wszystkie szkoły średnie i wyższe w całej Guberni i w Warszawie. Poszedłem do szkoły handlowej, której w roku Powstania skończyłem czwarty rok (Powstanie wybuchło w moje ostatnie wakacje, po czwartej klasie szkoły handlowej). Warto o tym wspomnieć, dlatego że nie była to przecież żadna szkoła konspiracyjna ani nic takiego, ale na przykład przedmiot korespondencja handlowa to był w rzeczywistości język polski w zakresie gimnazjalnym. To była popołudniowa szkoła. Księgowość handlowa to była matematyka. Towaroznawstwo to była fizyka i chemia. Bezpieczeństwo i higiena pracy to były regularne kursy pierwszej pomocy, jakiej się udzielało potem w sytuacjach dramatycznych. Mówię o tym, dlatego że tak było ze wszystkim: tak było w pracy, tak było w domu, tak było w środowisku. Nie było propagandy, nie było jakiejś organizacji… trochę Kościół (do którego z resztą nie bardzo chodziłem), trochę rodzina, na pewno rodzina. Jakoś tak społeczeństwo samo z siebie emanowało poczuciem obowiązku.
Pochodzę z rodziny bardzo zaangażowanej społecznie. Można powiedzieć, że znajdowaliśmy się na pograniczu rzemiosła i ubogiej inteligencji. Mój dziadek „po mieczu”, na przykład, był tokarzem drzewnym. Jak utoczył świątka, to stawiał go na stole i mówił: „O Panie mój, jam sługa Twój. Tyś mnie stworzył, jam Cię zrobił, a teraz Cię sprzedać muszę”. Była to rodzina, w której bardzo dużo się czytało, było bardzo dużo książek. Kiedyś na początku września ‘39, w czasie alarmu lotniczego jakiejś staruszce pomagałem dźwigać ciężką walizkę i dodźwigałem do bramy, w której stała moja mama. Ta pani rzuciła się na , żeby dziękować, że taki chłopiec dobrze wychowany, że walizkę przyniósł. Mama powiedziała: „Widocznie takie są jego obyczaje”. Ja się od razu zorientowałem, że to jest Żeromski: „Uciekła mi przepióreczka”. Brat mój, starszy ode mnie o dwa lata, był niezwykle uzdolniony malarsko. Zostały po nim dwa obrazki. W czasie Powstania. 16 września zginął na ulicy Hożej jako wartownik obozu jenieckiego dla Niemców w kinie „Hollywood” (tak się chyba nazywało). Mama moja była gdzieś na placu Napoleona, ponieważ pracowała w elektrowni pruszkowskiej i Powstanie ją zastało w gmachu Prudential. Brata też, ale brat poszedł zdaje się do „Parasola”. W każdym razie występuje w wykazie osób poległych „Parasola”, ale listów, dokumentów żadnych nie znam. Jest jeden jedyny list mojego brata do mojej mamy, ale nie ma w nim żadnych szczegółów. Ojciec mój był księgowym. Był szalenie oczytany, bywający, wesoły, śmiejący się i tak dalej. Kupę lat był bezrobotnym, chyba z pięć, jak przyjechaliśmy z Torunia do Warszawy, ale miałem wuja, Władysław Brejdyganta, który był kapitanem łączności w Zegrzu i ten wuj przez kilka lat - ze względu na nas chłopców - dawał (nie – pożyczał!) rodzicom na życie. Pierwsza zaczęła pracować mama, potem ojciec, ale mieszkaliśmy bardzo biednie na Powiślu. Przez pewien czas spaliśmy na podłodze. Mieszkaliśmy z dziadkami w dwóch pokojach, w takiej amfiladzie, w siedem osób.
Ojciec mój, jak wybuchła wojna, miał chyba akurat czterdzieści lat. Poszedł oczywiście do wojska. Mam w archiwum rodzinnym dokument, w którym jest napisane, że na mocy rozkazu generała Sawickiego - 17 września 1939r.- kapral Stanisław Solecki udaje się do Włodzimierza Wołyńskiego. Gdyby ten rozkaz został wykonany ii udał się na Wschód, to by prawdopodobnie wylądował albo w Katyniu, ale wojsko przeszło na Węgry. Był w obozie dla internowanych w Dregelypalank, potem parokrotnie próbował przekroczyć granicę z Jugosławią (tzn. z Chorwacją), dostał się na Bliski Wschód i wstąpił do Brygady Karpackiej. Odbył cały szlak bliskowschodni i włoski i znalazł się w Anglii w obozie demobilizacyjnym,. Z Włoch nawiązał z nami kontakt korespondencyjny. Przekonywałem go, żeby wracał do Polski. Wrócił w 1947 roku.
W 1941 roku, kiedy miałem piętnaście lat, zacząłem pracować w niemieckiej firmie, co mi dawało po pierwsze Ausweis” – dający możliwość pobytu w Warszawie, zapewniający, że mnie nie wywiozą do Rzeszy, jeśli mnie gdzieś złapią na ulicy, a po drugie – możliwość chodzenia do szkoły handlowej. Brat mój skończył szkołę na kompletach i już zaczął studiować na podziemnej Akademii Sztuk Pięknych. Był ilustratorem konspiracyjnych „gazetek”. Od początku było wiadomo, że mój brat jest niezwykle zdolny, piękny, mądry, a ja jestem fujara, że On będzie artystą, a ja na pewno będę kupcem. Nie zostałem kupcem, ale szkołę handlową skończyłem, równocześnie pracując trzy lata. W 1941 roku zacząłem zarabiać na siebie i na rodzinę, bo miałem deputaty, miałem też możliwość – usprawiedliwiając się, że to sabotaż wobec Niemiec - podkradania niewielkich ilości żywności. Zacząłem palić, pić, zajmować się dziewczętami, tak że od piętnastego roku życia liczę swoją dorosłość. Rok później wstąpiłem do 7. Pułku Piechoty AK (to się wtedy nazywało PZP – Polski Związek Powstańczy). Wciągnął mnie kolega szkolny, Bogdan Konopka, który parę miesięcy później zginął.
Mieszkaliśmy wtedy na Grochowie z matką, bratem i ciotką, a mój wuj, o którym wspominałem, był od początku w konspiracji. Był szefem sztabu organizacji wojskowej „Racławice”. Został przypadkowo złapany na stacji kolejowej przez Niemców i osadzony na Majdanku, ale stamtąd wyciągnęli go przyjaciele z „Racławic”– wywieźli go w furze śmieci i on wrócił do życia. Wtedy „Racławice” zostały włączone do AK. Wujek został oficerem Komendy Głównej AK. Był w wydziale łączności, bo był inżynierem łącznościowcem z Zegrza, uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 roku uciekł z niewoli i poszedł do konspiracji. (Mam jego pamiętnik.) Wtedy, w 1943 roku musieliśmy się wyprowadzić z Grochowa, bo baliśmy, się że pójdą za wujkiem i na nas tam trafią, a z Niemcami tak było, że trzeba było parę miesięcy ukrywać się przed policją, a później, jak minęło parę miesięcy, to już nie było strachu. Mój wspomniany kolega Bogdan Konopka popełnił właśnie ten błąd, że wrócił do domu pożegnać się z matką, a tam była założona pułapka i złapali go. Mój wuj oczywiście nie mieszkał już w domu, mieszkał gdzieś po świecie, ale myśmy się wyprowadzili z Grochowa na ulicę Opaczewską.
Dla młodszej publiczności trzeba koniecznie powiedzieć dwa słowa, że Warszawa od zachodniej strony kończyła się wówczas na ulicy Opaczewskiej. To była ulica graniczna. Naprzeciwko naszego domu była zajezdnia tramwajowa. Dalej już były pola, glinianki, wielkie, stare cegielnie, kopce. Była wieś Szczęśliwice. Normalna wieś z krowami, ze świniami. Aż do Okęcia były puste pola. Zamieszkaliśmy u mojej babki, matki ojca, i kiedy pewnego wieczoru szedłem do domu, na podwórku spotkałem się z moim dowódcą plutonu, który dopiero co przyjmował ode mnie przysięgę. Było to wbrew wszelkim zasadom konspiracji, ale okazało się, że mieszkamy w jednym domu, w związku z czym zaprzyjaźniliśmy się, co potem będzie miało swoje skutki. Pełniłem służbę, głównie uczyłem się w Szole Podoficerskiej, ale również roznosiłem gazetki. Kładłem gazetki dla Niemców w miejscach, gdzie się pojawiali, na dworcach kolejowych czy coś takiego. Ta szkoła trwała prawie rok. Kiedy skończyłem szkołę, dostałem zadanie osłony odprawy dowództwa pułku, która odbywała się w pożydowskiej fabryce pudełek tekturowych na ulicy Twardej. Treuhänderem w tej fabryce był mój dowódca plutonu „Róg” – Janusz Adler.
Tu trzeba wspomnieć, że 7. Pułk Piechoty był przewidziany do działań na Okęciu, czyli jak gdyby poza granicami Warszawy. Składał się z oddziałów okęckich, włochowskich i warszawskich. Mój pułk w 1942 roku poniósł ogromne straty, dlatego że dowódca zrobił odprawę na temat opanowania lotniska, na dole mieszkali Volksdeutsche, było bardzo głośno i ktoś doniósł, że tam się odbywa jakaś wojskowa historia. Przyszli Niemcy i wystrzelali… Część aresztowali, a większość wystrzelali. Pułk w ogóle został dowódców. Niemal cały korpus oficerski został wystrzelany lub aresztowany. Potem go odtwarzano i już był ogromny nacisk na ostrożność, żeby się dobrze konspirować. W związku z tym narada na Twardej została pomyślana w ten sposób, że oficerowie siedzieli w kantorze, który miał ściany z dykty ( czy tektury) i były trzy szeregi czy łańcuchy ochrony: jeden na ulicy, drugi na parterze i trzeci plecami oparty o tekturową ścianę. Mieliśmy Steny, granaty i rozkaz był taki, że nie ma żadnej drogi odwrotu… Dotąd się stoi, aż się dostoi. Dla oficerów była przewidziana ucieczka przez strych na tereny getta, bo byliśmy na granicy getta i mieli tamtędy uciekać, a my mieliśmy do końca się bronić.
Jesienią 1943 roku byłem więc jednym z nielicznych żołnierzy warszawskiego AK, który dokładnie wiedział, jak będzie wyglądało Powstanie, bo przez tekturową ścianę słyszałem cały przebieg odprawy... Prowadził ją jakiś oficer. Byli dowódcy wszystkich naszych pododdziałów. Wymowa tej odprawy była bardzo prosta i jasna. Lotnisko zostaje zbombardowane. Równocześnie z ostatnimi bombami następuje desant przybyłej z Wielkiej Brytanii brygady spadochronowej. Spadochroniarze będą mieli po dwa komplety uzbrojenia, każdy z nas dostanie od nich pistolet czy karabin.. My mamy ich prowadzić dokładnie według ulic, wsi, które tam przebiegają, szosą krakowską na Warszawę.

  • Pamięta pan, którego dnia była odprawa?

Nie, ale to było jesienią. Jesienią, bo było już chłodnawo… To było prawie rok przed Powstaniem. W 1943 roku… Pamiętam taką uwagę, żeby dobrać możliwie inteligentniejszych chłopaków, przyzwoicie ubranych, przynajmniej żeby mieli przyzwoite buty, bo jak będą prowadzić oddziały spadochroniarzy do centrum Warszawy, to mają porządnie wyglądać... Poza tym, muszę się orientować w terenie, wiedzieć gdzie co jest. Wiedziałem więc, że będziemy trzonem Powstania Potem przez całe życie śledziłem tę sprawę, losy brygady spadochronowej. Czytałem wszystkie publikacje na ten temat, ale wszystko było dalekie od moich wspomnień.
Tutaj pozwolę sobie wrócić do tego, co powiedziałem na wstępnie, że 1 sierpnia 1944 roku byłem na Okęciu i to uważałem za swój obowiązek wobec ojczyzny, taki był rozkaz i ja go wykonałem. To było moje wywiązanie się z obowiązku. Na dwa dni przed Powstaniem był jakby próbny, potem odwołany alarm… Zebraliśmy się w jakimś dużym mieszkaniu na Niemcewicza… Spędziliśmy tam noc i rozeszliśmy się z powrotem do domów. U mnie w było sporo broni – kilkanaście sztuk, która potem została zabrana. Przyszedł 1 sierpnia, razem z moim dowódcą plutonu poszliśmy piechotą na Okęcie. Był taki mój dzielny kolega – podchorąży „Kot” – który zatrzymał tramwaj, i tym tramwajem z fantazją zajechał do Powstania na Okęcie. Myśmy tam przyszli, spędziliśmy pierwszą noc… (Może to nie był 1 sierpnia, może to był 31 lipca.) Pobyliśmy tam u kogoś z naszego pułku. Zostawiłem tam plecak ze swoimi rzeczami i zostaliśmy przeprowadzeni na drugą – lewą stronę szosy, na naszą podstawę wyjściową..
Od początku było wiadomo, że działamy w rejonie kościółka. Na rogu ulicy Lotników i szosy krakowskiej stoi teraz wielki murowany kościół, a w tym miejscu stał mały baraczek – drewniany kościołek. (On zresztą został rozebrany i jest gdzieś pod Warszawą. Nie pamiętam gdzie. Kiedyś go zobaczyłem i myślałem, że śnię.) Mieliśmy zdobywać wojskowe, niemieckie bloki mieszkalne, stojące wzdłuż szosy krakowskiej. Na ulicy Słowiczej, w domku Cytlinga (był tam warsztat naprawy samochodów) dostałem broń – pistolet… kalibru pięć minimetrów. To jest taka damska zabaweczka. Były trzy naboje… Kupiłem sobie wcześniej dwa granaty od Węgra, nie wiem, czy to były granaty obronne czy zaczepne, czy gazowe, nigdy ich nie użyłem. Miałem więc dwa granaty i malutki pistolecik, i znalazłem się na ulicy Słowiczej. Następnego dnia rozległy się pojedyncze strzały w naszej okolicy. Niemcy zwijali, czy rozpinali druty telefoniczne… Wydaje mi się, że któryś z Niemców chyba zobaczył kogoś z nas, w każdym bądź razie strzelił. Nam wszystkim kazano schować się na strych tego domku. Po cichutku pobiegliśmy na strych i z bronią w ręku, co kto miał, przy okienkach czekaliśmy, aż ci Niemcy nas zaatakują. Oczywiście atakowanie tych bloków było absolutnie niemożliwe, bo… było tylko parę Stenów i parę karabinów, ale karabinu maszynowego nie było chyba ani jednego. (Może był, ale nie przysięgnę.) Po [kilku] godzinach przybiegł dowódca kompanii i powiedział: „Ten dom należy jak najszybciej opuścić. Jest rozkaz opuścić ten dom. Każdy niech się ratuje, jak może. Nie ma żadnych rozkazów co do dalszego postępowania”. Na Okęciu zginęło sporo ludzi z 7 p.p. W strukturze mojego pułku była tak zwana bateria „Kuby”, której dowódcą był podporucznik czy porucznik „Kuba”, a jego zastępca był podchorąży – jego brat. Obaj byli synami dowódcy artylerii przedwojennego okręgu wojskowego w Poznaniu – oficerscy synowie. Bateria „Kuby” miała dwa zadania. Z jednej strony był to zalążek pułkowej artylerii, dlatego nazywała się baterią, to miała być artyleria pułkowa, jak zaczniemy się bić. Oni uczyli się tam obsługi dział i tak dalej. Drugie zadanie mieli takie, że byli jednostką wywiadu i między innymi – niektórzy z nich - prowadzili wywiad na poczcie przy ulicy Towarowej. Tam czytali niemieckie listy przychodzące z frontu i rewidowali paczki. To był więc wywiad i artyleria. Oni byli troszeczkę lepiej uzbrojeni niż reszta pułku, ale nie było to dostateczne uzbrojenie. Rano 1 sierpnia, w okolicach placu Narutowicza, odbyła się odprawa, na której dowódca pułku omawiał zadania związane z opanowaniem lotniska. Bateria „Kuby” miała atakować od strony Mokotowa (to jest do przeczytania w książce: „Wolność krzyżami się znaczy”). Porucznik „Kuba” wstał i powiedział, że to jest niewykonalne, aby z tą bronią atakować bunkry wokół lotniska, na co major Babiarz – pseudonim Wysocki – coś mu ostro odpowiedział, że o rozkazach się nie dyskutuje. Brygada „Kuby” w określonym momencie ruszyła z karabinami, z pistoletami, w pole. Niemcy byli oczywiście doskonale przygotowani i siekli ich. Oni szli w kierunku lotniska, a Niemcy ich siekli. W tej książce jest [opisany] taki moment, jak idzie chłopak z apaszką na szyi, ranny, ręka na temblaku, prowadzi go sanitariuszka. On pyta się jakiegoś leżącego w trawie chłopaka: „Jaka sytuacja?”, a ten mówi: „Rozstrzeliwują nas tutaj. Jak ktoś wystawi głowę nad trawę, to strzelają”. A on mówi: „Sytuacja jest bardzo dobra. Rosjanie już przechodzą przez most na Wiśle. Nasze oddziały są wszędzie w natarciu i niewątpliwie to bardzo szybko pójdzie”. Poszedł i został ścięty – on i ta dziewczyna. [...] Jedna bitwa to była zagłada baterii „Kuby”. Potem były zbiorowe groby, zbiorowe ekshumacje i tak dalej. Tam zginęło prawdopodobnie stu, stu dwudziestu ludzi…
Drugim [pamiętnym] miejscem (tam leży kamień z napisem) było kino przy ulicy Krakowskiej. Na dole była restauracja, gdzie się miała zgromadzić sąsiedzka kompania. Ona miała atakować te same bloki, ale z drugiej strony. Tam był właśnie mój kolega – podchorąży „Kot” – który zajechał tramwajem na Okęcie. Na dole była knajpa. Niemcy zauważyli, że oni tam chodzą.. Było tam trochę sanitariuszek, sporo sanitariuszek, więc... Niemcy zaatakowali cały budynek i spalili go razem z tymi żołnierzami i sanitariuszkami. Niewiele się uratowało, troszkę się uratowało w piwnicach. Gdzieś pochowali się na dole pod koksem czy węglem, trupami się nakrywali. Parę osób z tej masakry przetrwało, ale tego nie można nazwać bitwą. Niemcy ich namierzyli i najpierw wybili, potem spalili. Ktoś tam ocalał, parę osób ocalało, nie wiem ile.
U Cytlinga rozejrzałem się wokół siebie, zobaczyłem że za płotem nikogo nie ma, przeskoczyłem przez płot i tak bokami przedostałem się do Szczęśliwic. W Szczęśliwicach byli Niemcy. Tu wtrącę historyczną uwagę. Nasze dowództwo nie wiedziało, że Niemcy zajmą teren między Włochami a Okęciem. Przyszła chyba dywizja Göringa i tam się roztasowała. Nasze drużyny włochowskie nie dotarły wszystkie na Okęcie. Bardzo dużo [powstańców] nie dotarło z Włoch. W Szczęśliwicach zobaczyłem, że tam są Niemcy, więc dalej chyłkiem, między glinianki… Potem było gołe pole i tory kolejowe, kolejki EKD. Tam stał żołnierz i pilnował tego. Na łeb miał założony nieprzemakalny kaptur, stał z karabinem i pilnował. Ja szedłem, a on stał. Poszedłem do Warszawy, a on… Nie wiem, czy mu się nie chciało wychylać spod tej kapy na deszcz, czy mnie nie widział… W okresie od 1 do 3 sierpnia padało dużo deszczu…
Do Warszawy poszedłem po to, żeby się włączyć do Powstania. Nad nami widać było dymy, słychać było strzały z Warszawy. Myślałem, że dojdę umyć się, zjeść coś, zobaczyć, co się dzieje. Przyszedłem do domu, wlazłem na strych, właściwie na dach. Zorientowałem się, jaka jest sytuacja. Naokoło wszędzie cisza, żadnych oddziałów nie było, dopiero przy kościele Świętego Jakuba… Ja, widząc, że tu nie ma jak się do kogo włączyć, jak się przedostawać… Nie wiem, ile [czasu] ja [w domu] byłem. Pół dnia, może pół dnia i noc… [Nagle] usłyszałem łomotanie w bramę. Razem z kimś otworzyliśmy bramę i zobaczyliśmy Rosjan. Część ludzi w ogóle o mało nie zwariowała ze szczęścia, że Rosjanie przyszli. Tak jak tamten, który mówił, że Rosjanie przekraczają już most. To byli żołnierze Ruskoj Oswoboditelnoj Narodnoj Armii, która była kolaborancką organizacją niemiecką. Miałem buty oficerki i bryczesy. Koniecznie chciał mi te buty zdjąć z nóg, a ja nie dawałem, bo co, będę boso chodził? Podwinąłem nogi do góry, to mnie strasznie zbił i skopał. Były to właściwie jedyne poważne fizyczne [obrażenia]... Kopał mnie po oczach, po brzuchu, po czym tylko można, ale nie zastrzelił. Pognali nas wszystkich z domów na Opaczewskiej na Zieleniak, to jest obecny targ [przy Hali Banacha], on był otoczony wysokim murem (i był chyba mniejszy, o ile pamiętam). W każdym razie był otoczony murem i był też targiem. Tam handlowano hurtowo zieleniną. Tam [w czasie Powstania] spędzano ludzi z całej Ochoty, z osiedla Staszica, z Filtrowej, i tak dalej. Po drodze, kogo można było, to mordowali, kogo nie, to za płot zaganiali.
Tam przeżyłem w moim życiu rzecz najstraszniejszą. Mianowicie to, ci ronowcy masowo gwałcili dziewczyny. Oni byli jakoś wygłodzeni. Gdzie tylko mógł, gdzie dopadał, to... To się odbywało tak, że przegryzali gardła, znęcali się, strzelali. U Bratnego w „Kolumbach” jest taka prawdziwa scena, jak znajdują gdzieś w piwnicy zwłoki dziewczyny, która ma wbitą między nogami butelkę po winie… Można więc sobie wyobrazić, co to się działo. Jest nas tam kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi, bo ludzie bez przerwy walą, gnają… Ci ronowcy biją, obdzierają, pchają. Tłum narasta. Byłem tam kilka dni: pięć, sześć czy siedem. Pod murem do wysokości pierwszego piętra [pełno] zwłok, odchodów, bo tam ludzie chodzili się załatwiać. Takie tłumy ludzi wydzielają z siebie, nawet nie jedząc, masę rozmaitych... Oni kazali nam wszystkim leżeć albo siedzieć, mieliśmy się nie ruszać. Chodzili i wybierali. Myśmy się po kilkudziesięciu godzinach zorientowali, że się można bronić tak jak mrówki. Brało się dziewczyny pod spód, a samemu się kładło na wierzch. Jeden drugiego łapał za nogę, za rękę, tak że tworzyła się taka ludzka pajęczyna, a pod spodem były dziewczyny. Oni strzelali w nas rakietami świetlnymi. Z pocisków też strzelali. Ja dostawałem kolejne kopniaki, nie zabili mnie, tylko mnie kopali. Druga rzecz, ta właśnie straszniejsza: mnie akurat tak wypadło, że ja leżałem w kłębowisku ludzi z tej strony, gdzie był niewielki budynek. Tam się mieścił chyba zarząd targowiska. Oni tam ciągnęli najwięcej dziewczyn i tam je gwałcili. Ciągle stamtąd szły takie zakrwawione, w podartych [ubraniach], takie półtrupy, płaczące i rozpaczające, i szły na mnie. Myślałem, że zwariuję.
Ssałem błoto. Nie było wody do picia. Przyjechał generał Erich von dem Bach-Zelewski, który w gronie kilkunastu czy kilkudziesięciu oficerów inspekcjonował obóz. Zdecydował, żeby to zlikwidować i już uruchomiono obóz w Pruszkowie. Tam spotkałem żonę mojego dowódcy plutonu. Mieszkała w tym samy domu co ja, więc znaliśmy się, bywałem u nich na wódce. Ona mówi: „Panie Jurku (ona była z zawodu akuszerką, dobrze zarabiającą). Ja mam tutaj torbę całą biżuterii. Niech pan weźmie połowę. Jak pan ucieknie, jak pan przeżyje i spotka mojego męża, to się pan z nim tym podzieli. Jak nie, to pan zostawi sobie”. Mówię: „Kochana, ja nic nie wezmę, bo będę uciekał przy pierwszej możliwej okazji. Nie chcę mieć żadnych obciążeń”.
Cofnę się do jeszcze jednego ważnego momentu, który opuściłem. Jak nas z tych domów wyganiali, to najpierw nas zagnali na ogródki działkowe pod drucianą siatkę, ogrodzenie [ogródków]. Tyłem do nas podjechała ciężarówka, opuścili klapę. Tam stał karabin maszynowy, leżał przy nim żołnierz. Kazali nam wszystkim klęknąć, ręce do góry podnieść. Wiadomo, będą rozstrzeliwać. Tak nas trzymali parę godzin z tym rękami podniesionymi do góry. Potem podjechał inny żołnierz na motocyklu i kazał iść do Zieleniaka, tak że byłem rozstrzeliwany, ale nie zostałem rozstrzelany.
Po wizycie Bacha-Zelewskiego wyprowadzają nas w kierunku na Dworzec Zachodni. Na ulicach leżą popuchnięte trupy. Idziemy, dochodzimy na dworzec i na dworcu stoją żandarmi niemieccy w mundurach. Ludzie zaczynają klękać i iść na kolanach do żandarmów w nadziei, że wyjdą spod władzy tych zwierząt [ronowców]. To byli zupełnie zdegenerowani ludzie. Oni mieli za sobą ludożerstwo w obozach jenieckich, straszliwe przeżycia. Ci żandarmi kazali wstawać i iść, a nie klękać. Kopali ludzi, ludzie szli. Na schodkach, jak się schodziło pod perony, koło mnie szedł mężczyzna i prowadził wózek dziecinny, ale nie z dzieckiem, tylko z jakimiś rzeczami. Żandarm go potrącił i jemu wózek wypadł. On po tym Zieleniaku, po tym wszystkim, rozerwał koszulę i mówi: „Zabij mnie! Strzelaj!”, a ten wziął karabin z ramienia i buch. Mnie ochlapał twarz na czerwono, a tamtego zabił..
Dotarliśmy do wagonów. Starałem się być blisko wyjścia. Świadomie nie szedłem głęboko, tylko stanąłem blisko... Pociąg ruszył, ludzie zaczęli rzucać w pociąg jabłkami, pomidorami, rzodkiewkami. Stali koło torów i rzucali. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się w tym momencie, ale na stacji w Piastowie wyskoczyłem. Na dachu byli Niemcy z bronią i zaczęły się strzały. Jechałem twarzą i rękami po kamiennych stopniach w dół, a na mnie leciały płytki. Byłem przekonany, że umarłem, oni strzelali po tych płytkach, a ja jechałem w dół. Może jakbym biegł, to... Zjechałem na dół. Podchodzi do mnie dziewczyna i mówi: „Uśmiechaj się. Musisz się uśmiechać”. Zdejmuje z siebie płaszcz i mówi: „Ja cię stąd wyprowadzę”… Otarła mi twarz poplamioną przez [krew] tego zabitego, ubrała mnie w swój płaszcz, wzięła pod rękę i mówi: „No, śmiej się”. Zaczęliśmy się chichotać i ona mnie z tego kanału pod pociągiem wyprowadziła do Piastowa, do miasteczka. U jej rodziny spędziłem noc i dzień. Nawet nie byłem po wojnie u nich, nawet nie wiem, jak się nazywali. Nawet nie wiem, jak ona ma na imię.
Miałem w Pruszkowie ojca chrzestnego, brata mojej matki, który był maszynistą kolejowym. Był w PPS-ie i w AK. Załatwili mi pieczątkę w kenkarcie, że mieszkam w Pruszkowie od pięciu lat, nie od Powstania, ale od dawna.
Postanowiłem się udać w Kieleckie, kolejny raz stanąć do rozkazu. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Grodziska. Pociąg dalej nie idzie. Na dworcu spotkałem kolegę z mojej sekcji. Pochodził z arystokracji, z Krakowa i miał w okolicy sporo magnackich krewnych. Najpierw poszliśmy do Olesina. To był mały dworek pod Młochowem. (Teraz już go nie ma, rozleciał się. ze starości i u opieki) Tam był inżynier Pstrokoński, który nas dwóch trzymał jakiś czas. Pozwolił nam tam mieszkać i po paru dniach zawiózł nas do majątku Jastrzębiec, gdzie byli profesor Łoś, słynny historyk, i pułkownik Wacław Lipiński. To był ten oficer, który w 1939 roku odczytał rozkaz do mężczyzn, żeby opuszczali Warszawę i szli na wschód. Obaj okazali się być przeciwnikami Powstania. Poprosili nas o relację, opowiedziałem im o wszystkim łącznie z odprawą. Byli bardzo wstrząśnięci i potępiali decyzję o Powstaniu.
Potem poszedłem do Małej Wsi. To był majątek państwa Morawskich, bogatej i znanej rodziny. Tam, u zarządcy folwarku, przesiedziałem parę dni i w końcu zdecydowałem, że jednak pojadę w Kieleckie, bo tutaj nic się nie działo. Odnalazłem swoich dowódców: dowódcę kompanii i dowódcę plutonu, bo ja podchodziłem pod Okęcie i wracałem, podchodziłem i wracałem. Tak się tutaj kręciłem. Spotkałem [ich] gdzieś w kierunku… pod Skierniewice. Dowiedziałem się, że oni obaj tam są, i tam ich zastałem. Dostałem od nich kurtkę, co prawda bez watoliny, ale zawsze kurtkę, bo miałem tylko koszulę, bryczesy i piękne buty. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Krakowa. W Krakowie miałem znajomych jeszcze z Torunia. Pamiętałem, że byli państwo Rożenowie, wiedziałem, gdzie oni mieszkają. Od nich dostałem kontakt na miejscowość Kazimierza Wielka, że tam jest pan, który jest kierownikiem Spółdzielni Rolnik i on mnie skontaktuje. On mnie nie skontaktował i po prostu poszedłem przed siebie.
Doszedłem do majątku Topola. W tej Topoli wieczorem dali mi w kuchni jeść. Poprosiłem, żeby jakaś dziewczyna albo ktoś poszedł na górę i poprosił właścicieli o to, żebym mógł zostać w majątku na noc. Oczywiście planowałem, że w końcu tutaj spotkam jakiś oddział. Na to wstał spod okna jakiś facet, którego obecności nie zauważyłem. Wyprowadził mnie na podwórko i zapytał: „Masz kenkartę”. Mówię: „Mam”. Podałem mu kenkartę, on to przeczytał i się pyta: „Co twój ojciec robił przed wojną?”, na co szlag mnie trafił. Mówię: „Co pana obchodzi, co mój ojciec robił przed wojną?! Pracował w domu akademickim na placu Narutowicza, w administracji”. – „No to ci powiem, że twój ojciec pięć lat przekładał mój nakaz opuszczenia tego domu. Nie miałem pieniędzy na opłacenie czesnego, a twój ojciec, pracując w administracji, przekładał pismo, żeby mnie nie wyrzucili”. Mówię: „No dobrze, a ma pan kontakt z jakimś oddziałem?”. Mówi: „Mam. Jestem szefem sztabu 3. Okręgu Batalionów Chłopskich” (już wtedy włączonych do AK). Zostałem zastępcą dowódcy drużyny we wsi Krzyżkowice w gminie Wielgus. Do wkroczenia Rosjan to była właściwie taka służba patrolowa, ochrona ludności przed kontyngentami. Mieliśmy trochę broni, ale nie było tam wielkich wojen. Nasze wyprawy sięgały do Nidy, do Skalbmierza. Dalej, po tamtej stronie, byli już Rosjanie.
23 stycznia weszli Rosjanie. Oficer wezwał wszystkich młodych ludzi i mówi: „Wszyscy się zgłaszać do wojska. A ty, co za jeden?!”. Mówię: „Jestem bieżeniec z Warszawy”. – „No, to uciekaj szybko do Warszawy, bo po mnie przyjdzie NKWD, i już nie będziesz miał okazji”. Pojechałem rosyjską ciężarówką do Krakowa za butelkę wódki, a z Krakowa, pierwszym pociągiem, który szedł do Warszawy, dojechałem znów do Pruszkowa. W Pruszkowie w elektrowni dowiedziałem się, że mój brat zginął. Pierwsze miejsce, które odwiedziłem w Warszawie, to był grób mojego brata. Zbiorowy grób, w którym leżał mój brat… Tam było czternaście zwłok. Z tego rozbitego kina, z desek podłogowych, zbiłem trumnę. W tej skrzyni go pochowałem, bo nie miałem pieniędzy na nic, nawet na trumnę.
Mój stosunek do Powstania Warszawskiego składa się z dwóch warstw. Po pierwsze, jak wynikało z mojej opowieści, przeżyłem Powstanie w bardzo traumatyczny i bolesny sposób. Nie miałem poczucia zwycięstwa.. Natomiast mnie bili, katowali, deptali, poniewierali, czyli nie mam poczucia zwycięstwa, ani osobistego, ani... Teraz jest ta druga warstwa… Bardzo interesowałem się Powstaniem, tylko nie od strony Okęcia, nie od strony od moich osobistych wspomnień… Napisałem artykuł u Giedroycia w Paryżu, w „Zeszytach historycznych” – „Sen o spadochronach”. Wspomniałem tam, że On – Giedroyc , będąc w Rzymie, w momencie, kiedy wybuchło Powstanie, zameldował się u generała Sosnkowskiego i złożył wniosek, że wódz naczelny powinien skoczyć do Warszawy na spadochronie, że on się melduje jako jego pierwszy żołnierz, i że trzeba wyprowadzić powstańców do lasu Kampinoskiego, i tam stoczyć z Niemcami bitwę, udowodnić, że to jest polska ziemia, że tu jest polski rząd i polski wódz naczelny. Sosnkowski się z tym zgodził, ale jak on się zgłosił następnym razem, to już Sosnkowski go nie przyjął. […]
Zapoznając się z ocenami zachodnich publicystów, wojskowych, naukowców, historyków zawsze bardzo trzymałem stronę tych, którzy uważali, że decyzja [o rozpoczęciu Powstania] była niesłuszna, że decyzja była błędna, że nie tak to trzeba było zrobić. To trzeba było inaczej zrobić. Przez pierwszych ładnych kilka lat musiałem czytać i trawić całe opluwanie Powstania przez komunistów, którzy przecież wygadywali kompletne głupoty. Moja osobista ocena jest taka, że po pierwsze był to prezent dla Stalina, po drugie, była to straszliwa masakra najwartościowszej polskiej młodzieży, jaką tylko można sobie wyobrazić. Po trzecie, trzeba było wziąć pod uwagę to, że gdyby po upadku Powstania nie nastąpiło czterdzieści czy pięćdziesiąt lat komunizmu, to straty byłyby znacznie mniejsze. To było pożywienie dla komunistów. Oni z tego czerpali soki, żeby potępiać demokrację, drugą Rzeczpospolitą, patriotyzm... [...]
Jestem przeciwnikiem określenia „Kolumbowie”. Na przykład mówi się: „pokolenie Kolumbów”. Dlaczego „Kolumbów”? Co ja mam wspólnego z „Kolumbem”? „Pokolenie powstańców”, „pokolenie akowców”, to ładnie brzmi, ale „Kolumb” z książki był [tylko] jednym z nas, [to był] jakiś młody oficer, ale dlaczego jego [wybierać na symbol naszego pokolenia]… Gdyby to był wyjątkowy bohater… To był zwyczajny oficer, który przedarł się znad Wisły na Mokotów i wyszedł z Warszawy, uratował się, i mieszkał całe życie za granicą. To taka próba uniku. Generalnie uważam Powstanie za decyzję niesłuszną. Uważam, że należało [to zorganizować] w inny sposób... [...] Cały alarm, że [Rosjanie] już nadchodzą, że już są na moście. To wszystko bujda. Żadnych Rosjan na moście nie było ani w Wołominie. Tak jakby się celowo dali wprowadzić w błąd. [...] Uczuciowo i instynktownie… we mnie Powstanie budzi rozpacz. Nie złość, nie chęć odwetu czy coś takiego, tylko rozpacz. Tego się nie cofnie... Poza tym miasto, wszystkie biblioteki, wszystkie zasoby, które poginęły, i ludzka świadomość… [...]

  • Wybaczył pan Niemcom?

Nigdy nie miałem poczucia, że mam do narodu niemieckiego jakieś pretensje, nigdy. Ci, co mnie kopali, to akurat nie byli Niemcy. Jak po wojnie wziąłem do ręki „Dymy nad Birkenau”, to prawie zemdlałem. Nie przeczytałem tej książki. Niemcy są winne historycznie, jako naród, a indywidualnie… każdy miał rozkaz. Potem tam byłem, zwiedzałem, pisałem na te tematy, ale bezpośrednio po wojnie dla mnie to był szok. Ja się mam za człowieka europejskiej kultury. Dla mnie nienawidzić do Niemców, Francuzów… Nawet do Rosjan nie mam negatywnego [stosunku]. Mnie się zdaje, że tylko indywidualizować, tylko do konkretnego człowieka można mieć żal. [...]

  • Gdyby jeszcze raz miał pan podjąć decyzję o przystąpieniu do Powstania, to co by pan zrobił?

Nie wiem, to tak nie można… Na to pytanie mogę tylko odpowiedzieć, że poszedłem do Powstania absolutnie przekonany, że robię słusznie. Nie było wahania co do pójścia. Byłem absolutnie świadomy. Mając osiemnaście lat, miałem przeczytanego całego Żeromskiego, ponieważ w domu były wszystkie dzieła Żeromskiego. [...] Byłem człowiekiem bardzo świadomym. Mój brat był człowiekiem, który [ciągle] czytał. On rysował do jakichś podziemnych gazetek, nie wiem do jakich.
Pamiętam taki szczegół…. Wziąłem książkę do Powstania. Dostałem od mamy książkę „Wspomnienia powstańca” Brykalskiego. Był to człowiek, który poszedł do powstania 1863 i po powstaniu styczniowym został księdzem. Znał moją mamę i dał jej swoją książkę. Tę książkę wziąłem ze sobą do Powstania. Została na Okęciu. Mój brat rysował rysunki do gazetek podziemnych. Jak szedłem do Powstania, to przyniósł do domu numer i mówi: „Patrz, świeżo wydrukowane”. Zwinąłem to i wsadziłem w mosiężny karnisz. [Myślałem], że to się przechowa i jak wrócę za parę dni, to wyjmę. Jak wróciłem, to nie było ani karnisza, ani domu. Nic nie było. [...]

  • Jak się nazywał pana brat?

Przemysław Andrzej, pseudonim „Oset” Leży pochowany wśród tych czternastu grobów na Cmentarzu Woskowym na Powązkach. Skrzynie zrobiłem dwie: jedną dla brata i drugą dla człowieka, który nie miał rodziny. [...] Moja mama [bardzo] przeżyła jego śmierć.
Jest rok 1945 wiosna, lato. Moja mama leży nieprzytomna po kolejnym wylewie krwi do mózgu. Jestem jedynym człowiekiem, który może się nią zaopiekować, i który ją rozumie. Ona mówiła zupełnie nie do rzeczy. Przychodzi dziewczyna, Żydówka i mówi: „Proszę pana. Mam tu list od pańskiego ojca z Włoch”. Tam w tym liście jest napisane, że on w swoim oddziale ma kolegę, który się nazywa Joe Machtinger, i że ten kolega się dowiedział, że jego kuzynka przeżyła wojnę ukryta gdzieś przez Polaków. I ona otwiera torbę, jest pełno biżuterii - drugi raz w życiu jest torba z biżuterią…, i mówi: „Proszą pana. Jak pan chce, to mogę się panu oddać dziś. Pan nie chce, to może się pan ze mną ożenić formalnie. Nie będę od pana nic chciała. Jak pan chce, to może się ze mną rozwieść natychmiast po przyjeździe za granicę. Dzielimy się tym, co tutaj jest, na połowę, tylko niech się pan mną zaopiekuje i pomoże mi dojechać do Włoch. Ja nie mam siły, ja się boję wsiąść do tramwaju, a pan chce, żebym jechała do Włoch sama?”. Wtedy pokazałem na łóżko i mówię: „A co ja mam zrobić? Zostawić matkę i pojechać z panią do Włoch?”. Nie pojechałem, choć miałem ojca we Włoszech. Poszedłbym od razu na studia i byśmy dzisiaj nie rozmawiali. To była moja ostatnia wojenna przygoda.
Pruszków, 13 września 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Jerzy Witold Solecki Pseudonim: „Mały” Stopień: kapral, dowódca sekcji Formacja: 7. Pułk Piechoty Armii Krajowej Dzielnica: Okęcie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter