Nazywam się Łucja Stendel, a nazwisko panieńskie Zamiela.
Cały czas na Starówce, od 1 sierpnia do 3 września.
12 grudnia 1924 roku.
Ojciec pracował na kolei i właściwie cała rodzina, bo byli tak… Jak jedzie się na Targówek, to była [stacja] Warszawa, chyba Praga 2, coś takiego. Tam [ojciec] był zawiadowcą stacji i miał kolejowy dom i tak dalej. A dziadowie tu są, jak Jeziorna, tutaj z tych stron, tam za Konstancinem. To dziadkowie ze strony mamy. A ojciec był z Sandomierskiego i Góry Świętokrzyskie. I miał młyn. Młyn taki, nie tak jak ten tutaj jest na tym zdjęciu, tylko piękny młyn, bo ojciec wrócił w dwudziestym roku ze wschodu od ruskich i postawił nowy. I po prostu młyn miał. A tylko na swoje potrzeby miał trzy morgi ziemi. Na swoje potrzeby było dużo drobiu, indyki, gęsi, o, takie różne rzeczy.
Nie, tam jeszcze. Chyba tam mieszkaliśmy pięć lat, bo ojciec chciał tam [mieszkać], bo to była jakaś ojcowizna, coś, a mama, ponieważ jest spod Warszawy, to tęskniła za Warszawą, za tym wszystkim. I na dwie strony. W końcu ojciec poddał się, sprzedali to wszystko i wrócili do Warszawy. Mieszkaliśmy na Nowogrodzkiej, w dalszym ciągu ojciec pracował na kolei.
Dziesięć. Ocalał ten dom. Bo pierwsza bomba w trzydziestym dziewiątym roku to upadła naprzeciwko naszej… Kruczej. Bo ten dom stoi, to był dom Czartoryskich. I pamiętam, to była szkoła żeńska i ta bomba jak spadła, to przebiła trzy piętra szkoły i jeszcze w ziemi. No ja oczywiście 1 września zamiast iść do szkoły to ja w schronie, piasek się sypał, bo już te worki tam przygotowane były chyba, bo już mieli takie wiadomości, mój wujek przeważnie [ostrzegał], powiedział, że będzie wojna. A on był zawiadowcą stacji siedem kilometrów od Prus Wschodnich. Bo ja jeździłam, pamiętam, jak już byliśmy w Warszawie, na wakacje do niego. I wujek przyjechał, mówi: „Już nie wysyłajcie tej córki – mówi – Lusi, bo będzie wojna”. I tak było, wszystko się zgodziło.
Nie. Miałam siostrę starszą, dużo starszą i dwóch braci. Jeden trzy lata, dwudziestego pierwszego, a drugi dwudziestego siódmego. I oni byli tu w Warszawie na Nowogrodzkiej.
Tak, tak. I nic o mnie nie wiedzieli. Ja ich zobaczyłam dopiero w czterdziestym piątym roku, w czerwcu, jak wędrowaliśmy rzeczywiście do Polski na piechotę.
Tak, na Czerniakowską. To jest taki stary budynek, naprzeciwko [stadionu] Legii. Ocalał. Ja tam chodziłam chyba trzy lata, może cztery, już nie pamiętam. W każdym razie chodziłam do podstawówki, a w czerwcu zdałam do gimnazjum, tam na róg Emilii Plater i Nowogrodzkiej.
Trzydziestego dziewiątego roku. To było gimnazjum Jankowskiej i jeszcze jakieś nazwisko było.
No nie, bo były takie właśnie przetego… Ale bardzo często stykałam się z tymi… Koleżanki i tak dalej. Tak że w tej szkole zaczęłam w trzydziestym dziewiątym, ale później utworzyły się komplety i oficjalnie Niemcy to zaakceptowali, [to znaczy] dwuletnia szkoła handlowa.
1 września rano, rano, pamiętam, chyba. Rano, tak. Zaraz właśnie budziliśmy się na tej Nowogrodzkiej i tu już bomby były na górze. I pierwsze bomby to właśnie… Dlaczego Krucza była tak strasznie [zniszczona] – same gruzy były. Bo Niemcy jakoś tak sobie upodobali tę Kruczą. Boczne ulice przecież wszystkie zostały: i Hoża, i Wspólna, wszystkie, Nowogrodzka nawet została, a Krucza tak [była bombardowana], że po wojnie to była zupełnie w gruzach. A tam były właściwie sklepy kapeluszy.
No to pierwszego była już wojna, już bomby leciały i ja już zamiast do szkoły, to chyba poszliśmy na Wspólną w kolejkę po chleb. I tak było kilka dni.
Tak, tak, cały czas. A wujek, ten kolejarz z Pragi, co mówiłam, to przyszedł do nas i chyba 2 września padł na serce, bo był wrażliwy, i zmarł. Atak miał i zmarł na serce. Był pochowany na Frascati, na placu Trzech Krzyży tymczasowo, a później ciocia zabrała go na cmentarz normalnie, jak już był koniec wojny. To tyle pamiętam. A ciocia została z nami i tak to się zaczęło, ta wojna. No, cały czas, cały czas byłam, chodziłam i do szkoły i…
Do piwnicy. Do piwnicy, wszyscy do piwnicy, cały dom. Już były wszystkie te worki z piaskiem, z tym wszystkim. Kilkanaście razy żeśmy biegały z mieszkania do piwnicy.
Dom ocalał. I pamiętam, ta rodzina Czartoryskich… Nie wiem, oni są chyba za granicą i teraz tam ktoś inny jest, ale odremontowali i jest, jest tam. Ci lokatorzy jeszcze tam byli po wojnie, już dzieci właściwie. Była taka Katarzyna, przecież szlachcianka, i pamiętam, coś jej się zrobiło w głowę, bo chodziła i kanapkę jadła na ulicy, a to było niespotykane wśród takiego rodu, jak oni byli. No, ale myśmy to wszystko przechowali, bo… Oni przyjeżdżali tutaj do Warszawy, mieli sześciopokojowe mieszkanie w tym swoim domu. Od Kruczej wszystkie pokoje były, nie od Nowogrodzkiej, a brama była od Nowogrodzkiej. I przyjeżdżali na zimę do Warszawy, a tak to do siebie… W Łańcucie mieli i w Puławach (już teraz nie pamiętam), tam mieli swoje posiadłości.
Tak, no właśnie. Tam była jeszcze Woroniecka, też z Czartoryskich, tylko z męża Woroniecka, mieszkała na pierwszym piętrze. Sama mieszkała, bo chyba była wdową. Ja byłam małolata, więc tak nie bardzo [wiedziałam], ale ludzie plotkowali, to ja też.
Od razu, chyba od tego samego roku, bo to się wszystko zorganizowało szybko. Musieli załatwić to, żeby oficjalnie to gimnazjum funkcjonowało jako dwuletnia szkoła handlowa. Więc ja zaczęłam [tam] chodzić, ponieważ mieszkałam na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej, a szkoła była na rogu Emilii Plater i też Nowogrodzkiej. A jeszcze przy Marszałkowskiej to była kolejka taka… jak ona się nazywała… wąskotorowa…
Tak, miejska, tak. To była moja dzielnica i jak pamiętam, podczas okupacji tam spotykałyśmy się, bo na Narbutta i jeszcze na Chocimskiej to były panie profesorki, które nam udzielały języka polskiego, no i w ogóle historii. O, takie rzeczy. I żeśmy się spotykały czasem u niej w domu prywatnie.
Tak, tamto to było oficjalne…
Tak, tak, na komplety, żeby te ogólnokształcące przedmioty ogarnąć. I nawet ksiądz przychodził raz na tydzień do nas. Wprawdzie opowiadał nam różne kawały, no ale jak myśmy się cieszyły, że ten ksiądz przychodzi.
Nie skończyłam tej edukacji, bo w czterdziestym czwartym już było Powstanie i się skończyło wszystko.
Nie, później dopiero, jak wróciłam z obozu, to skończyłam, tak.
O, myśmy po prostu panikowali strasznie. Na przykład ja miałam koleżankę (już nie żyje) na Pięknej, tylko po tamtej stronie. Ten dom oczywiście jakoś ocalał, taki odnowiony na biało. Jak ta brama na Marszałkowskiej, to on tam wewnątrz stoi. Tak że tu miałam koleżanki i jak, pamiętam, spotykałyśmy się wieczorami czy tam na tych kompletach, to później szybko, szybko do domu. A ja biegłam Marszałkowską do Nowogrodzkiej i przeważnie ci, co kontrolowali, to czterech, trzech szło sobie tak chodnikiem. No i jak ja tak biegłam, to oni już nie zawsze mnie patrolowali, ale pytali się, dlaczego tak późno. Ja mówię: „Bo w szkole byłam” i coś tam, coś tam mówiłam. Ale pamiętam właśnie tę łapankę przy Wileńskim.
[…] Była łapanka, ja wiozłam…
Tak, przy dworcu na Targowej. Zatrzymali wszystkie pojazdy, tramwaj też. I łapanka, no to łapanka. I oni, ci Niemcy, w tych hełmach, to był chyba Wehrmacht, to nie byli „esesowcy”, tylko ci… No i z tramwaju musieli wszyscy wychodzić i legitymowali. Ja miałam opory, bałam się trochę, ale sobie upatrzyłam Niemca sympatycznego, twarz miał taką pogodną i w hełmie był. Ja prosto do niego i jak [podeszłam], to pyta się, co ja tam w teczce mam. Ja mówię, że książki. Bo były takie jeszcze mundurki przedwojenne, że ja miałam beret z takim niebieskim paskiem, i tak samo tu przy tym było. No to on wierzył, że ja ze szkoły. A ja tam miałam – ale musiałam zaryzykować – wiozłam je, wiozłam je z Pragi do Śródmieścia…
Papiery, ja już nie pamiętam co, tego już nie pamiętam.
O Jezu… Nie, właśnie tego [nie pamiętam], to wszystko mi się tak… Nazwiska mi poleciały w ogóle. Ale spotykaliśmy się dalej i to właśnie tutaj, w tym miejscu, tu, Marszałkowska, Hoża, tu były te zebrania.
Do organizacji, tak. Tylko…
Zadania, zadania. I wtedy wiozłam… Powiedziałam, że wiozę książki do nauki, a ja, pamiętam, wiozłam jakieś papiery od organizacji. I pamiętam jeszcze, jak Kutscherę zabili, tutaj na rogu Alej Ujazdowskich i Pięknej, to myśmy coś tam w tym czasie [robiły], gdzieś byłyśmy i pomyliłam Aleje Jerozolimskie z Ujazdowskimi. Ciągle mi się zdawało, że ten Kutschera to tam jest w Alejach Jerozolimskich, dopiero się później dowiedziałam, że on tutaj… Tak że, o Jezu, wszystko było, tak jak ja mówię, pod górę, nie pod górkę.
No wiem, że to było podziemie, ale nie pamiętam, to jest tyle lat. Może jakby kilkanaście lat temu, może bym coś wiedziała, ale teraz to wszystko tak się zatarło.
No coś składałyśmy, tak, tak, tylko tego już nie powtórzę, nie mogę, bo nie pamiętam dobrze.
Tak, tak, były takie. Tak, tak. Pamiętam, szłam w dzień w Alejach Jerozolimskich i miałyśmy taką profesorkę, nauczycielkę od niemieckiego, która była Gruzinką, i pamiętam, ja byłam, nie wiem, czy sama, czy z koleżanką, i idą, pięć osób szło tak, patrzymy, a tam nasza nauczycielka Gruzinka z tymi wszystkimi oficerami, rangami. Byłyśmy przerażone. Później następnego dnia ona przyszła do pracy i wykładała nam.
Towarzysko. Właśnie tym byłyśmy przerażone, że ona tutaj przychodzi do nas i nam wykłada i tak dalej, a tutaj z tymi Niemcami idzie sobie.
To wszystko było… Za dużo się działo, za dużo, a ja byłam jeszcze taka nastolatka.
Wiem, że naprzeciwko domu Czartoryskich, naprzeciwko Nowogrodzkiej, bo to był i ten narożny i ten drugi… Tam był hotel przed wojną, pamiętam to, a później, jak się zaczęła wojna, to Niemcy zajęli dla siebie ten hotel. Ci, co byli na froncie wschodnim i wracali, jacyś byli trochę ranni, to oni tam mieszkali. I ja trochę tak obserwowałam to życie. Bo na drugim piętrze mieszkała właścicielka i jej zostawili to mieszkanie. Ona, pamiętam, często siedziała na balkonie. Ale na hotel to ja patrzyłam, bo patrzyłam, czy wychodzą Niemcy z tego hotelu. To były dla nas takie wiadomości, że tam jest no… Nawet ta warta, która szła kontrolować, to też stamtąd wychodzili. I oni tam mieszkali, jak byli tu, w Warszawie, ci Niemcy. Ten hotel zabrali Polakowi jakiemuś, chyba tak.
Mój szwagier należał do konspiracji i działał tam, w końcu trafił do obozu i leży tam w dawnym… Nan zachodzie Niemiec. I siostra, bo to był siostrzeniec, syn zawiózł siostrę do tego obozu, bo już [szwagier] został w tym obozie. Ja wróciłam z tego obozu damskiego, ale tamten został. I to był jedna osoba… Aha, mojej mamy brat rodzony, ten, który był na Pomorzu zawiadowcą, jego aresztowali. Najpierw go wysiedlili, odebrali ten dom. To wszystko było kolejowe. I on był w Płocku kilka miesięcy, należał do podziemia i z Płocka zabrali go do Oświęcimia. I później jeszcze, chyba za rok czy za kilka miesięcy, już tak dokładnie nie pamiętam, cioci mojej, żonie, przysłali prochy z Oświęcimia. A drugi, mojego stryjka jeden z synów, [był] w Górach Świętokrzyskich. Gdzieś go tam złapali, coś tam się działo z nim i on już nie wrócił.
Już nie, już nie. Już nie pamiętam, co było dalej, ale nigdzie nie angażował się. Raczej bracia.
Moja siostra na przykład, jak ten męża aresztowali, to zaczęła handlować, jeździć. Ale to już było długo, długo później.
Moja mama już nie żyła, a ojciec jeszcze coś tam funkcjonował z tą koleją, coś tam było, ale to nie było takie oficjalne. I te pieniążki stamtąd mieli, tak. Nawet siostra, która straciła tego męża i chciała też zahandlować troszkę, to przyszła do mojego ojca, żeby jej pożyczył, bo ona nie miała (miała trzech synów, mieszkali właśnie na Pradze, na kolei), to ojciec mój pożyczył. Nie wiem, dlaczego miał te pieniądze. Później straciła wszystko, bo zabrali jej. Była obława jakaś i wszystko tym handlarzom zabrali. I ona przyszła do ojca, powiedziała, że ona nie może mu oddać, bo nie ma, bo zabrali wszystko, i on mówi: „No trudno, zabrali, to jakie masz wyjście? Żadne”. No to tak było, ale to było zaraz po wojnie.
Tak, tak. No, nas to nie interesowało, bo myśmy tak jeździły na dzień do pracy. Przyjeżdżał samochód, ogromny samochód, zabierali nas spod obozu do bauerów.
No, były straszne kolejki po chleb na przykład. To już ja kilka razy stałam, o czwartej nas budzili, żebyśmy poszły na zmianę, bo tak było, że zmiana była. No nie było, nie było tej żywności, to były bardzo trudne czasy wtedy. I [dlatego] się właśnie [rozwijał ] jakiś taki handel, że ludzie na własną rękę wozili coś na wieś, przywozili jakieś [rzeczy], żywność. Tego tak dobrze nie pamiętam, bo ja się tak bardzo nie interesowałam tym, raczej ojciec.
Tak, trochę tak. Tak, tak. Tylko że oni mieli te tajemnice i tak… Właściwie tak jak wujek powiedział, przyjechał, mówi: „Będzie wojna. Nic się nie szykujcie do niczego, będzie wojna”. I tak było. Takie były tak zwane wiadomości, ludzie sobie przekazywali to wszystko.
Tak było, tak, tak. Było… Jakieś wiadomości, tak że słuchaliśmy tego wszystkiego, bo to się sprawdzało. Tylko te łapanki się nie sprawdzały, bo oni wyjeżdżali nie zawsze w jakimś takim tym… Data była taka… Albo w dzień, albo po południu, no różne, różne były te wyjazdy ich, tych Niemców. No ja byłam taka… Ja bałam się całe życie, bałam się i tych bomb i tego… I u Niemców też. Napatrzyłam się trochę, jak oni się zachowywali, jak krzyczeli, jak… No to wszystko tymi bydlęcymi, tak zwanymi wagonami nas wozili i w tych drzwiach to było zawsze dwóch żołnierzy, Niemców. No i jak były jakieś naloty, bo te… Wojna się działa. To pamiętam to nas… To zamykali te wagony i żeśmy czekali, aż przejdzie ta burza nalotów albo coś takiego. Tak że to wszystko było, było.
Tak.
Nie, to ojciec. Ojciec gotował, wszystko ojciec robił. I ciocia przychodziła, właśnie ta, co w Oświęcimiu mąż jej [zginął], prochy jej przysłali. To ona przychodziła. I te święta, bo mama umarła w czterdziestym drugim, a jeszcze przecież wojna trwała do czterdziestego piątego, tak że to… No, trzymaliśmy się w tej rodzinie, w tej Warszawie, a tam ojciec miał tę swoją rodzinę i oni nas trochę wspomagali. W Sandomierskim, to jest blisko Sandomierza, pięć kilometrów, i Ostrowca Świętokrzyskiego. Tam były te wojska przecież w Górach Świętokrzyskich i tam ta rodzina też działała. To była taka rodzina, bardzo taki… Rolnikami byli, tak. Ojciec miał młyn. Tak że to wszystko się działo, tylko że ja się akurat… Wtedy mnie chronili i ja tak jakoś przeszłam szczęśliwie.
Zawiadomili nas jakoś, że mamy się stawić na Starówce, blisko placu… o Jezu, no, na Świętojańskiej. Tam byłyśmy już przed trzecią.
Placu Zamkowego. A druga barykada była…
Z koleżankami. Siostra już była [sama], zabrali jej męża. Już była też samotna. Ten mąż chodził na te wszystkie zebrania, tak że nie było ciekawie. Cała rodzina była zaangażowana w podziemie.
Nie, nie do końca. On wiedział, że należę do organizacji, gdzieś wychodzę na zebrania, ale że idę już do Powstania, to nie. I oni dlatego tym byli strasznie przerażeni. Bo brat należał i tutaj działał przy Alejach Jerozolimskich, przy Brackiej, Nowogrodzka, tutaj, w tych rejonach.
Tak, tak. Tylko ja… No, ja wyszłam i właściwie żadnego znaku, już nie mogłam nikogo zawiadomić.
Nie, nie. Ja tak wyszłam, jak stałam. Później dostałam tylko pasiak.
Świętojańskiej, tak. Na Świętojańskiej.
Budowałyśmy barykadę, tę pierwszą. O trzeciej już była gotowa. Jak oni później podawali, że o piątej, to myśmy już mieli o trzeciej. Pierwsza była, a druga była przy Katedrze.
No z różnych gratów, takich domowych. Ja już teraz to nie pamiętam. Boże, jakieś krzesła, jakieś żelastwa, jakieś takie różne rzeczy. To mężczyźni już tam dźwigali, a my to byłyśmy tylko takimi pomocnikami trochę.
Właśnie tego nie… Aha, nocowałyśmy po różnych piwnicach, cały czas w Starówce i tam spałyśmy. W piwnicach. Nie wiem, jak to się stało, jak to się działo, jak oni nas… A karmili nas [tak, że] gdzieś chodziłyśmy do jakiegoś punktu, nas informowali.
No nie, no nie, nie pamiętam. Niektóre rzeczy pamiętam, a niektóre poleciały mi.
Kolejne zadania to właśnie te wszystkie wiadomości przenosiłyśmy. I Freta, i ta ulica, która na dół dalej leci do… Mostowa? Mostowa chyba. Do Wisły. Później była… No, te wszystkie ulice, które teraz są, to myśmy tam wszędzie były po piwnicach – wszędzie, po wszystkich. I martwiliśmy się, gdzie następna będzie. A walili, bili okropnie. O Jezus, jak bili.
Gazetki, jakieś takie meldunki po prostu. Myśmy to przenosiły, miałyśmy zadanie zanieść tam i tam i…
I wrócić, tak. A później, że ja te wszystkie punkty obleciałam, to ja już teraz nie pamiętam. I po prostu nie mogłyśmy przejść do Śródmieścia. Bo mężczyźni przechodzili kanałami, a nas podobno… Już tak zakładali, że my nie damy rady.
Tak, tak, to już był 3 września. Tak, tak. A myśmy w tej Cytadeli, pamiętam….
Właśnie nie wiem, jak to się działo. Pamiętam piwnice i pamiętam te posiłki, pamiętam tych mężczyzn, naokoło było ich… Jakoś nie wiem, dlaczego, może dlatego że to tyle lat już. Nie wiem.
Nie, nie, nie pamiętam ich, tylko te mundury zawsze mi przed oczami stały. Nie, nie pamiętam. Nie pamiętam tak dokładnie, żebym zapamiętała jakiego… imię czy nazwisko, czy jakąś jego rangę. Nie pamiętam tego.
Tak, tak, ale nas dokarmiali, tak że nie mogę powiedzieć, że byłam głodna. Bo w tym Ravensbrück…
Nie, ludności nie pamiętam, bo takie były tylko te punkty. A jak byłam w Ravensbrück, jak nas wywozili do bauera, to miałyśmy takie blaszane miski wielkości tego… To ze sobą miałyśmy, to musiałyśmy pilnować tego. To dziennie nas brali do tego, jak to nazwać, folwark inaczej, no do tego ziemianina, który miał tyle ziemi i myśmy to wszystko tam [robiły], kartofle zbierały, brukiew. Pamiętam, listopad był, już szron był na roślinach, to myśmy gołymi rękoma to wszystko ściągały, te kartofle, tę brukiew, te buraki, to wszystko…
No, bombardowanie to [było] na okrągło, uciekałyśmy do piwnicy. Do piwnicy, tam i z powrotem. To było na okrągło.
Nie, nie.
Oj, okropnie. Ja byłam skłonna do zaziębień. I pamiętam… Tutaj to chyba u tych bauerów jakieś takie było dorywcze to mycie, ale w Dreźnie to pamiętam…
W czasie Powstania to dorywcze mycie, dopadałyśmy do tej wody. Gdzieś tam były krany i żeśmy po prostu korzystały z tego. Były sygnały, że tam się można umyć i tak dalej.
Tak, tak. Pasiak…
Tak, z numerem. Tylko jak ja pamiętam, był już koniec wojny i nas oswobodzili koło Drezna, bo nas…
Chyba tak, chyba tu gdzieś jest taka.
Obozowa, tak.
Coś tam miałam. A w tam, dalej, to miałam numer, nie tak jak ten. Numer miałam, swój numer.
Tak, tak.
Tak. Jedna, szczególnie jedna, miała trzydzieści lat, to była mężatka. I jeden z kolegów, pamiętam, to było albo w Pruszkowie, albo w Cytadeli. Jak nas tam dzielili, to powiedział do niej – Władysława miała na imię – mówi: „Pamiętaj, opiekuj się nią do końca”. I tak było, opiekowała [się mną], obok miałyśmy prycze, obok wszystko… Razem stałyśmy potem…
Do Powstania, właśnie. Jakieś były takie punkty, nam mówili, tam miałyśmy iść i chyba dostawałyśmy jedzenie. I chleby, szczególnie chleby, porcję chlebów, chyba dziesięć deko czy pięć deko, tego nie wiem. Tego już nie wiem.
Tak, no tak… Najgorsze były naloty. To był huk straszny i w ogóle. Dla mnie to było nie do wytrzymania, ja byłam tak zwanym bojącym dudkiem, bałam się bardzo wszystkiego.
Nie rozmawiałyśmy wcale. Bez słów. Ja pamiętam, ja byłam młodą dziewczyną i pamiętam, w takim tym wagonie podział był…
Aha, tutaj no nie wiem. Niech pani zada jakieś [pytanie], może mi się przypomni.
No to były rozmowy, ale raczej ludzie nie chcieli mówić. To była taka, taka cisza była okropna, to jeszcze gorzej, jak by rozmawiały.
Nie, nie, nie. Bo nas bez przerwy przerzucali z jednej ulicy na drugą. I myśmy takie były, takie zamotane trochę.
Nie, nie, nie. Uciekałyśmy od tych takich spraw. Ale cały czas…
Tak, w obrębie Starówki, cały czas.
Tak, cały czas. Nie było żadnych wiadomości, nic, nic nam nie przekazywali nawet.
Nic, nie, nic nie miałam. No, a dalej to już nie było i poczty, to już w ogóle nie było żadnych wiadomości, absolutnie nic nie było. I myśmy tak żyły z dnia na dzień. Tyle cieszyłyśmy się, że jeszcze żyjemy.
No, w jakimś tam schronie czy w domu jakimś byliśmy. No i mówią nam, że gromadzimy się, że idziemy w stronę Cytadeli. No i tam w tej Cytadeli chyba byłyśmy… Trochę nas już zaczęli dzielić, mężczyźni, kobiety, ale jeszcze nie do końca. Później w tej Cytadeli, nie pamiętam, czy byłyśmy tydzień, czy więcej, tego nie pamiętam. Bo później po drodze była Wolska, a później chyba najdłużej to byłyśmy w Pruszkowie.
Wojciecha, tak.
Tak, tak. I tam, nie pamiętam, jak myśmy nocowały. Tam chyba może miałyśmy jakieś materace, ale chyba nie, no bo skąd kościół wziął materace dla tylu ludzi? Chyba tak na tej posadzce, na tym wszystkim. Jedną czy dwie noce spałyśmy tam u Wojciecha, a później od Wojciecha prosto do Pruszkowa.
Tak, tak.
Jordan się nazywała. Bo jej matka była Polka, a ojciec był Węgrem.
Władysława. Władka, Władzia.
We dwie. Zawsze żeśmy się trzymały razem. Obok miałyśmy prycze i obok…
Do Pruszkowa, tak. W Pruszkowie…
Razem, razem. Tak, tak.
Tak, na piechotę. I później z Pruszkowa…
Może z tydzień, a może i dwa. Tam już na pewno nas podzielili, mężczyźni, kobiety. Była zbiórka i podstawili te wagony, te bydlęce, jak się nazywały. No i zaczęłyśmy wyjeżdżać, nie do Ravensbrück od razu, tylko do… Jezu, to zapomniałam, na Dolnym Śląsku, Groß-Rosen, męski obóz. Groß-Rosen. I oni już byli w pasiakach, już byli tam polityczni kilka lat. Ale ta cała obsługa, ta cała dyrekcja tego wszystkiego, przyjęli nas jak gości. Posiłki miałyśmy, chodziłyśmy na stołówkę. Były śniadania i kolacja, i chleby. Tam byłyśmy dwa tygodnie. Bo dlaczego. Dlatego że front się zbliżał i wschodni, zachodni i były naloty. I musieli się zatrzymać. I ci panowie w tych pasiakach (mieli już na co dzień pasiaki) nosili nam jedzenie, rozmawiali z nami i w ogóle opiekowali się w jakimś sensie. I nas pocieszali, że nie będzie tak źle, i tak dalej, że będzie wszystko dobrze. I z tego Groß-Rosen… Chyba teraz się tak nie nazywa, już nie pamiętam teraz. Bo tam byłyśmy dwa tygodnie w tym Groß-Rosen, a później dopiero z Groß-Rosen, ponieważ to było na Dolnym Śląsku, a Ravensbrück osiemdziesiąt kilometrów od Berlina w stronę morza, no to jechałyśmy ponad tydzień. Bo były naloty i pociągi stały, na bocznych torach stały pociągi, nie mogły dalej jechać, funkcjonować.
Nie. A nie, tylko na sprawy intymne nas wypuszczali. Szedł z nami jakiś żołnierz, wyprowadzał gdzieś tam i szedł, żebyśmy gdzieś nie uciekły.
To tak, dawali, dawali. To właśnie jeszcze ci z Groß-Rosen opiekowali się cały czas nami. No a my kobiety, no to… I tam, pamiętam, po jednej i po drugiej stronie, moja ta znajoma – bo to nie koleżanka, znajoma, była ode mnie naście lat starsza – to ona bardzo się mną opiekowała. I tam się objawiły te miłości lesbijskie i te wszystkie inne. Ja trochę byłam przerażona wtedy. Ja mówię: „Władka, co to jest? Co się dzieje?”. A ona mówi: „Później ci powiem”. Ale tak było. Ja tam dopiero zobaczyłam to wszystko, co się działo. I pamiętam, w obozie też. W Ravensbrück, jak już dojechałyśmy, chyba kilka dni żeśmy czekały na kąpiel, bo to przez kąpiel trzeba było przejść. Nawet ta brama, jak teraz byłam w tym roku, to są, bramy zostawili. Reszta to są pola, tylko nakreślone, że tu stał barak… […] Aha, i miał być jeden barak na pamiątkę. I nie zdążyliśmy [zobaczyć], bo myśmy były dwa dni, ale jeden podobno zostawili na pamiątkę…
Tak, tak, przeskakuję trochę, tak. Wtedy właśnie jak były te przerwy, cośmy tak długo jechali… Długo, bo to było ponad tydzień, no to dlatego tak było, że te naloty były i oni nie mogli funkcjonować.
Tak. A nie, nie. To, to już było w Ravensbrück.
Tak, tak, to tydzień czasu było czekania. I później była kąpiel pod prysznicem, no i badania były. I pamiętam (pan tu siedzi, to ja się krępuję powiedzieć), Niemcy szukali złota i ginekolog wszystkie kobiety zaczęli badać. I do mnie doszła ginekolog, ja wtedy miałam naście lat i krzyknęłam tylko, krzyknęłam, a ona mówi: „Nie, nie, nie, nie, nie”. I to był taki, pamiętam, znak na moje dalsze życie. Ona się przeraziła, mówi do mnie: „A ile masz lat?”. Ja jej powiedziałam. „No, ho, ho, ho”, to pamiętam, tak nade mną… bo ja byłam już na tym łóżku ginekologicznym. No i później, później to złoto… No, u mężatek znaleźli, tak że obłowili się Niemcy. Tak było, to była naga prawda. No i później po tej kąpieli, pamiętam, to żeśmy… Nie było miejsca w barakach, chyba nie mieli przygotowanych, bo tam były prycze i takie koce szarobure. Te prycze były piętrowe, i na parterze i u góry. To widocznie nie mieli, to myśmy jeszcze do rana czekały w tym pokoju, gdzie była kąpiel, te prysznice gdzie były. No i od tamtego czasu to już miałyśmy swoje siedlisko, swoje łóżko. Ja zawsze byłam z tą panią, z tą panią Władzią. I ona nawet tutaj, w tym pokoju była u mnie, bo ona ocalała, tak, w tym pokoju była, teraz mi się przypomniało. I ja byłam u niej też, bo ona nie miała dzieci. Jej mąż też ocalał… Ponieważ był Węgrem, więc coś tam, nie wiem, ocalał. Byłam na jakimś takim przyjęciu, gdzieś tam koło Żelaznej Bramy mieli mieszkanko. Ona miała dwadzieścia osiem lat, jak umarła. Była koło trzydziestki, mówiłam już? Ale to było chyba nie tak i później ja dowiedziałam się, że miała dwadzieścia osiem, jak umarła. Powiedziały mi inne panie.
Do pracy na cały dzień. Rano przyjeżdżali po nas i nawet chodziłyśmy… Rolnictwo, to już mówiłam. Dostawałyśmy taką michę wszystkich warzyw: i marchew, i kartofel i… wszystko, wszystko w tej misce było. To był obiad. I to chyba wszystko. A rano dostawałyśmy w obozie chyba po kromce chleba i chyba, jakaś jedną może szklankę napoju czy coś takiego. Tylko tyle. Ale ten obiad to był bardzo dobry, ratował nas, dlatego że był bardzo pożywny, bo same warzywa były, nic więcej. I to była czubata miska, bo ci Niemcy już co tam byli w tym dworze, czy właściciele, czy służba, nie wiem, to oni nie oszczędzali na nas i nam dawali, żebyśmy miały na cały dzień, żebyśmy nie były głodne.
To znaczy kobiety zbierały ziemniaki, a mężczyźni… O! Jeszcze tam poznałam z oflagu naszych Polaków, którzy byli w oflagu we Włoszech. To były takie kosze do kartofli i myśmy zbierały te kartofle do koszy, a oni do samochodów te warzywa i te kartofle, to wszystko, tak że miałyśmy taką pomoc.
Nie, nie, nie. Tam była moją kolonką… Bo to było tak, aufzjerki jechały w mundurach. Na taki wyjazd na cały dzień to jechały dwie. A jak jechały te Austriaczki, to więcej, bo one, nie wiem, dlaczego więcej, ale tak jechały dwie i one były… Ponieważ ta nasza kolonka znała perfekt niemiecki, to one miały kontakt, rozmawiały. I moją kolonką była Zofia Rysiówna, aktorka, żona Hanuszkiewicza. Ona była z Nowego Sącza, siedziała politycznie i dlatego że znała perfekt niemiecki, to jej dali taką rolę, taką funkcję.
No, cały taki autobus. Nie wiem, ile to osób było, trzydzieści, może więcej.
Trwało od tego sierpnia do grudnia. Tak jak mówiłam, że jeszcze szron był na wszystkich warzywach, a myśmy to gołymi rękami wyciągały i one to zabierały i do samochodu, a ci Niemcy w tym majątku czy gdzieś mieli z tego pożytek.
Nie było na to czasu, bo myśmy cały dzień harowały.
No tam raczej, jak myśmy jeździły do tego bauera, to nie było tak źle, dlatego że było wyżywienie, a tam to było najważniejsze – wyżywienie. Poza tym atmosfera była dobra, bo się nikt nie skarżył. Te Niemki starały się bardzo też. No i ta kolonka to była nasza, więc… Ona zawsze tylko podchodziła do nas, jak tam… Niektóre miały takie opory z tymi koszami, z tym wszystkim… Mówi: „Panie – mówi – troszkę – mówi – pracujcie intensywniej, bo one się tutaj skarżą na was”. No, tylko tyle.
Po grudniu zebrała się na rewirze niemiecka służba zdrowia, lekarz naczelny i inni, i myśmy gęsiego się ustawiały nago, bez ubrania i było badanie gardła, wszystkiego. Tak na pierwszym odpadłam przez tę wrzodziankę, tak tutaj już nie…
Między okiem a nosem. I odpadłam na trzy miesiące. Dlatego najeździłam się dużo do tych bauerów, bo na miejscu musiałam pracować, ale już do fabryki nie zabrali, bali się chorób zakaźnych. A w Dreźnie to już spałyśmy normalnie na tych piętrowych łóżkach… Ale już na ostatnim piętrze, jak fabryka miała kilka pięter, to my byłyśmy na ostatnim. I tam właśnie nie było ciepłej wody absolutnie, tylko była zimna i ja się chciałam zahartować, więc myłam się codziennie w zimnej wodzie.
Tak. Przed, przed.
Nie, przez tę wrzodziankę nie.
Dopiero właśnie za miesiąc czy za dwa, jak był ten szron. To grudzień już chyba był, bo pamiętam, w Dreźnie to chyba była Gwiazdka nasza. Chyba tak, teraz sobie przypominam.
Jeszcze obóz, tak, tak. I oni, pamiętam, zrobili nam nawet choinkę. Było bardzo uroczyście, kolędy śpiewali. Tak że to było takie jak gdyby tak normalnie.
W Dreźnie? No, był mieszany, ale w innym skrzydle, a tam gdzie ja trafiłam, to był żeński. Z tym że kierownik tej całej sali to był Ukrainiec, też więzień, ale on znał też niemiecki, poza tym był kierownikiem sali. Jak myśmy tam tych części nie wyrabiały tyle, ile była norma… Bo ja coś tam… Jak to się nazywa, jak coś ktoś nie robi czegoś [poprawnie]?
Sabotaż, tak. To koło mnie stanęła komisja, trzy osoby, Niemców, bo dotarło do nich, że ja sabotuję. Zamiast ileś tam, sześćset części, była taka norma, to ja wyrabiałam dwieście kilkadziesiąt…
Nie znałam się na tym…
Do uzbrojenia, tak, do uzbrojenia. Ja dlatego sabotowałam. I na koniec tę komisję ściągali, to ten Ukrainiec mówił: „Nie martwcie się”. I on nam zawsze sygnalizował, że front idzie, niedługo już się skończy wojna. A jak przyszli do mnie, to mówił: „Ona jest małolatem”, mówił: „Choruje dużo”, tak nas bronił. Tak że był takim obrońcą, bardzo przyzwoity facet, kierownik całej sali. Tak że były osoby, które nas tam jakoś chroniły. No i jeszcze nie powiedziałam o tej końcówce wojny, jak się skończyła i myśmy wyszły i jak na widnokręgu tutaj… Boże…
Tak.
Były, tak. O Jezu, to było okropne. I pamiętam, właśnie spotkałyśmy… Bo domy już były puste i myśmy musiały się przebrać, bo były straszne wszy. Bo żeśmy wyszły z tego Drezna bez ubrania, bez wymian…
Tak. Jeszcze nie przeszedł, jeszcze walczyli. Tylkoż ja patrzę na tę przestrzeń, a tam, my patrzymy… Aha, myśmy się jakoś podzieliły na takie grupki. Nas było chyba dziewięć i druga grupa miała szesnaście. I my patrzymy, a tutaj są Polacy z oflagu, w przedwojennych mundurach, bez tych wszystkich odznaczeń, mundurów. I oni patrzą na nas, a my w pasiakach. Oni mówią do nas tak: „Dziewczyny, wy się pilnujcie nas, bo wam grozi niebezpieczeństwo. Patrzcie – mówi – ruskie są tutaj”. No i od razu się nami zaopiekowali. Nas było chyba czternaście, a ich było szesnastu, taka grupka. Najstarszy był jakiś pułkownik czy może wyższy rangą, to miał około pięćdziesiątki. On miał tych kilkunastu swoich żołnierzy i zaraz polecił, żeby jeden [pojechał] na rowerze (już jakieś rowery zdobyli, bo oni już wcześniej byli wolni) do Niemców, żeby nam przygotowali kolację. I taki jeden z naszych wojskowych jechał do Niemców. U Niemców nie było żadnej Niemki na powierzchni. Wszystkie Niemki, żony, córki, były pochowane po piwnicach, po strychach, tylko nie na wierzchu. Tylko sami mężczyźni urzędowali. Przygotowywali nam kolację bardzo dobrą, przeważnie drób, tak że miałyśmy co zjeść. A w nocy, oprócz tego, że ci gospodarze się opiekowali, to ci, co byli w tej kolumnie tego tłumu, ci zwykli żołnierze, w nocy przychodzili, bo wiedzieli, że tam są Polki. I jak przychodzili… A ci mężczyźni to kładli się u Niemców w tym dużym pokoju. Jak zobaczyli te mundury, obok leżą [mężczyźni], ich było szesnastu, to wychodzili, bo byliby ukarani przez takiego swojego naczelnego – zabraniali, byliby karani, więc wychodzili. Tak że nie mieliśmy żadnych jakichś nieprzyjemności. Spaliśmy całą noc i rano było śniadanie od tych Niemców. No, ci mężczyźni nam dali śniadanie i jakąś wałówkę. Około trzydziestu kilometrów żeśmy szły do Polski, około trzydziestu, może więcej. Jeden jechał, później wyprzedził wszystkich i znowu załatwiał nam nocleg, że jak wejdziemy my, to już będziemy miały i kolację, i nocleg.
Nie, dopiero jak spotkałyśmy polskie wojsko, to czynne, już byli Polacy i ta granica polsko-niemiecka, ta nowa, to wtedy już byli Polacy, polskie wojsko. To myśmy wtedy dołączyły dopiero i zupełnie inaczej, już byłyśmy prawie wolne, ci aktualni żołnierze się nami opiekowali, mieliśmy już spokój, nie musiałyśmy się bać. Ale tak to przez cały maj i czerwiec żeśmy szły na piechotę. Tak, tak było.
To była Rauscha, tak się nazywało po niemiecku. To pamiętam. Rauscha. Nie wiem, czy to była polska nazwa, czy to było niemieckie, ale to była Rauscha. I tam spotkaliśmy Polaków, polskie czynne wojsko, i już miałyśmy inną opiekę: lekarz, badania i tak dalej. Później to nas to polskie wojsko dowiozło autobusami takimi tymi dużymi do Poznania. Tak że nie miałyśmy wszystko na piechotę… Do Poznania i w Poznaniu zrobili nam po prywatnych kwaterach te noclegi. Tam chyba byłyśmy tydzień.
Grupa, tak, tak. Tylko ta grupa. Bo to się wszystko rozpadło na tej polanie. To nasi, ci Polacy, ci właśnie, co powiedzieli do nas: „Dziewczyny, trzymajcie się nas”. I oni się nami opiekowali. Był ten pułkownik starszy, on wszystkim tam kierował i myśmy były bezpieczne już, nie musiałyśmy się bać. Tak że to było już na dobrej drodze, bo… Aha, jeszcze było coś. Jak żeśmy już wędrowały, to tak było jednego dnia, że znowu byli ci Niemcy, gospodarze, wszystko było, ale nie mieli gdzie nas położyć na noc i ci wojskowi musieli iść do stodoły spać, a nas umieścili w pokojach tak zwanych, gościnnych, takich, jak na takich folwarkach bywały takie pokoje jakieś. Ja nie wiem, czy to były gościnne. I tam myśmy musiały siedzieć cicho, że tam jesteśmy, bo nam znowu ruskie grozili. I niech sobie pani wyobrazi, że po dwóch dniach ci ruscy dowiedzieli się, to wojsko, że są kobiety, i przyjechali szukać nas. A ci Niemcy tylko nam zasygnalizowali, żebyśmy nie rozmawiały głośno, że będzie wszystko dobrze, że mamy być cicho. No i tak było. Ale któregoś dnia popili się strasznie i pamiętam, idą po tych schodach na górę do nas. Ale byli tak pijani, że ja przeszłam przez nich na dół i uciekłam do tych naszych wojskowych, do tych szesnastu, do tej stodoły. Już tam nie mieli odwagi [iść]. I rano potrzeźwieli już, byli w normie i wyjechali. O, to taka jedna była niespodziana… A tak to cały czas nami się opiekowali, do Poznania nas dowieźli.
Potem zaopiekowali się nasi, Polacy i dali nam te kwatery. I do kolei, do biura czy nie wiem, tam do… W każdym razie do wojska, dali nam bilety, że wracamy z obozu od Niemców i mamy przejazd wolny. Ja dojechałam do domu i pamiętam, do ojca poleciałam, a on patrzy na mnie: „Ty żyjesz?”. Matko, mało nie zemdlał. To był koniec czerwca.
Nie, w tym samym domu to mieszkanie już było zajęte, bo wszyscy ci, którzy powracali z tych wszystkich „wycieczek”, co ich z Warszawy wyrzucili, to później zajmowali to, co było.
W Krakowie, z bratem, tym starszym w Krakowie był. I jeszcze miał przygodę, że jakiś rusek doszedł do niego, wojskowy, był taki nieprzytomny, pytał się godzinę i zabrał zegarek ojcu. Zabrał zegarek i koniec. Ale już były takie jakieś donosy, żeby się nie [przyznawać], żeby pochować wszystko, żeby nie objawiać, że się coś ma.
Tak. A mama, już nie było jej, tak że… Tylko to było niedobre, że ja… Że my wszyscy właściwie zostawiliśmy mamę tam, gdzie ojca jest rodzina, w sandomierskim.
Nic nie było. Nie, nic nie było. Nie, nic nie miałam, żadnych problemów nie było. Napisałam tylko do Genewy, do Czerwonego Krzyża wszystkie dane, wszystkie pobyty, nazwisko, to właśnie, które miałam, dodatkowe i panieńskie…
Tak, tak. „Bielczak”. Tak.
Tak, tak. A później była Zamiela. To jest panieńskie, bo za mąż to wyszłam w pięćdziesiątym roku. Chyba tak, bo córka się urodziła w pięćdziesiątym drugim. Jeszcze byłam na Wybrzeżu, w Sopocie trochę mieszkałam i lekarz mi powiedział, że muszę uciekać stamtąd, bo to jest wilgotny klimat i nie dla mnie. „Do Warszawy musi pani jechać”. Ale brat był w Warszawie, więc miałam wsparcie, zaczęłam pracować, męża poznałam w pracy.
Dużo rzeczy się działo, takich dobrych. No, jak się wszyscy poznajdowali, więc cieszyli się tym wszystkim, ta Warszawa się zaczęła odbudowywać, zaczęło się normalne życie i każdy cieszył się, że przeżył. A ja do szkoły z powrotem wróciłam, musiałam skończyć. Trochę pracowałam, ale musiałam skończyć szkołę, więc to wszystko razem… takie było nie zamieszanie, ale w jakimś sensie tak, tak było.
Nie, nie. Cieszyło się, że człowiek wrócił, że przeżył, że… A ile osób właśnie nie przeżyło, tak jak mój wujek, mój szwagier. I jeszcze ten wujek, którego prochy przywieźli, ten, który na serce umarł. No było i trochę radości, i było trochę smutku. A moja mama to odeszła w czterdziestym drugim, ale chorowała na raka wątroby. I tam właśnie w Sandomierskim jeździliśmy do rodziny ojca, bez problemu nas przyjmowali i w Opatowie umarła. Tam jest Opatów, takie większe [miasto] powiatowe, a drugie Ostrowiec Świętokrzyski.
W innym, tak, w innym. Brat od razu poszedł na studia, tak że… No, jakoś to wszystko pozbierali. A ja wyszłam za mąż i dostałam, o, to mieszkanie w pięćdziesiątym drugim roku.
Na MDM-ie. Ale to mąż się bardzo starał. Przywiózł mnie ze szpitala z córką, od Przemienienia. I w tym pokoju to, pamiętam, mieliśmy tylko łóżeczko i polowe łóżko.
Tak. I okna były. Teraz sobie wymyśliłam sosnę, w tym roku. Ja to jestem taka, że… Impulsywna jestem może i cieszę się, jak jest dobrze, to nie smucę się, absolutnie. A poza tym taka jestem, trochę w ojca się chyba wdałam, bo poznaję trochę ludzi, tak jak tego Niemca, że on jest sympatyczny, to musi być dobry, no. Tak sobie pomyślałam wtedy i tak było.
Warszawa, 17 sierpnia 2017 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska