Lucyna Petrus-Żebrowska „Luc”
Lucyna Petrus-Żebrowska, ojciec Aleksander, mama Maria z Krukowskich.
Rodzeństwa miałam jedenaście: dwoje bliźniąt urodziło się, jedna zmarła, mając lat osiem, chłopiec zmarł, [jak miał] cztery lata, Stefania [miała] osiem lat, reszta przeżyła do osiemdziesięciu lat. Zostałam sama, teraz mam już dziewięćdziesiąt [lat].
- Pochodzi pani z Warszawy?
Nie, urodzona jestem na wsi w Ogonach, powiat Maków Mazowiecki.
- Co pani robiła przed wybuchem II wojny światowej?
Uczyłam się w Grodnie w szkole handlowej. Skończyłam szkołę handlową średnią.
- Jak to się stało, że znalazła się pani w Warszawie przed wybuchem Powstania?
Niemcy jechali do Ostrołęki. Tata sprzedał gospodarstwo w Ogonach, przenieśliśmy się do Ostrołęki. W Ostrołęce mieszkaliśmy. Jak zaczęła się wojna, pojawiły się czołgi niemieckie, nadleciały samoloty. Z najstarszą siostrą… Siostra miała apteczkę, był ranny człowiek (z samolotu strzelali Niemcy), siostra go opatrywała, ja z nią razem tego rannego człowieka [opatrywałam].
- To było we wrześniu 1939 roku?
Tak.
- Co pani robiła w czasie okupacji?
Niemcy nas potem wysiedlili z Ostrołęki, wywieźli nas do Krakowa. Powiedzieli, że możemy mojego tatę, siostrę jedną (starszą ode mnie) naszą trójkę… Mama się skryła, bo już nas powiadomił, że jesteśmy na liście do wysiedlenia. Oni w nocy przyszli po nas, zabrali nas bez niczego, z tobołkami. Mieszkanie zabrali, domek. Wywieźli nas do Krakowa, z Krakowa powiedzieli, że możemy albo do gospodarza na wieś iść, albo do Generalnej Guberni. Pojechaliśmy do Warszawy. Mieliśmy ciocię, która pracowała w szpitalu na Woli, u niej się zatrzymaliśmy całą trójką. Spaliśmy na podłodze, [ciocia] przynosiła nam zupki ze szpitala. Przez jakiś czas u niej przebywaliśmy. Potem zaczęłyśmy z siostrą starać się o jakąś pracę, bo trzeba było żyć.
Pracowałam w Legionowie, [gdzie] była restauracja
nur für Deutsche. Przyjęli mnie, było nas kilka młodych dziewcząt, pracowałyśmy jako kelnerki, miałyśmy wyżywienie, parę złotych, tak że już nie było tak źle. Początkowo pracowałam w fabryce zabawek, to płacili tyle, że wystarczyło mi na dojazd z Woli od cioci do pracy, mało płacili. Zaczęłam się starać [o pracę]. Z ogłoszeń szukałam pracy. Pracowałam w sklepie spożywczym jako ekspedientka, to już trochę więcej [pieniędzy] dostawałam, trzeba było utrzymywać też ojca.
- Miała pani kontakt z organizacjami konspiracyjnymi?
W tym czasie nie.
- Kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z konspiracją?
To jeszcze długo było. W Warszawie zdawałam jako eksternistka do liceum handlowego. Byłam potem na Wybrzeżu. W Gdyni pracowałam w przedsiębiorstwie rybackim, kutry ubezpieczałam. Dowiedziałam się, że jest otwarta Wyższa Szkoła Handlu Morskiego, trzeba było z języka angielskiego zdawać egzamin. Zaczęłam się przygotowywać do tego egzaminu. Zdałam [egzamin] szczęśliwie, Wyższą Szkołę Handlu Morskiego skończyłam. Poznałam przyszłego męża, on też studiował…
- Jaki był pani pierwszy kontakt z konspiracją?
Moja mama zmarła, pojechałam na pogrzeb i już zostałam. Mieszkałam przy Ogrodowej w Warszawie. Na Ogrodowej mieszkał starszy pan, on był w konspiracji i jak zaczęło się Powstanie, wysłał mnie, żeby powiadomić osoby, że Powstanie się zaczęło. Ponieważ miałam kontakt z Izą Wilczyńską, z Trońskim (byli już w Powstaniu), wprowadzili mnie właśnie do Powstania.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwszego sierpnia – Powstanie. Widziałam, jak maszerują z opaskami biało-czerwonymi ulicą Ogrodową. Naprzeciw to było chyba getto, Żydzi.
- Gdzie panią zastał moment wybuchu Powstania, gdzie pani wtedy była, co pani zrobiła, kiedy Powstanie się rozpoczęło?
Właśnie mieszkałam przy Ogrodowej, zawiadamiałam pewne osoby mieszkające przy Ogrodowej, że Powstanie się zaczęło.
- Jak znalazła się pani w oddziale?
Iza Wilczyńska, którą znałam jeszcze z Grodna, Troński, z Wilna musiał uciekać, bo był spalony. To był Izy narzeczony, ponieważ byli spaleni ci, u których oni mogli się zatrzymać, u mnie zatrzymał się Troński i Iza. W ten sposób dostałam się do Powstania.
- Co należało do pani obowiązków?
Granaty robiliśmy, najpierw byłam tam przydzielona. Widziałam, jak Niemcy strzelali do chłopca, który się przesuwał po budynku, zabili go. Trudno było przechodzić na drugą stronę ulicy. Potem zaczęliśmy budować barykadę, [ludzie] zrzucali z okien meble, wszystko. Układaliśmy [barykady i] już było łatwiej przechodzić na drugą stronę. [W Powstaniu] byłam jako sanitariuszka, łączniczka i kiedy biegłam z meldunkiem, Niemcy zaczęli do mnie strzelać. Padłam na ziemię, kula padła z [drugiej] strony, Niemcy myśleli, że już mnie zabili. Poderwałam się. Pobiegłam szczęśliwie, gdzie miałam meldunek dostarczyć, z powrotem wróciłam, tak że miałam właśnie tyle szczęścia, mogłam zginąć. Jeszcze jak nadjeżdżał czołg (to było przy Sądach), koleżanka „Kalina” mnie namawiała, żebyśmy przeszły na drugą stronę ulicy, mówię: „Nie, chodźmy w tym kierunku”. Czołg jak nadjechał, chłopcy pobiegli na czwarte piętro z butelkami benzyny, żeby rzucić na czołg, okazało się, że to był „goliat”, bez obsługi. Jak zderzył się z murem, nastąpił wybuch, tam właśnie, gdzie ta koleżanka mówiła, żebyśmy szły. To było w piwnicy, dużo osób cywilnych w piwnicach się skrywało. Jak nastąpił wybuch, wszyscy zginęli w piwnicy. Myśmy potem wynosiły [rannych], bo jeszcze rury gazowe popękały, gaz się wydobywał, wydobywałyśmy rannych, lekarz ratował, nie wszystkich udało się uratować, część to były właśnie takie…
- Może pani coś powiedzieć o kontaktach z ludnością cywilną?
Niektórzy krytykują, że to Powstanie było niepotrzebne, ale przecież mieszkałam w Warszawie, to wiem, jak to było, że łapanki były, na ulicach ginęli ludzie. [Powstanie] bardzo było potrzebne właśnie, żeby to zastopować. Cywile bardzo nam pomagali z wyżywieniem, przecież myśmy nic nie mieli do jedzenia. Było tak, że krowy, świnie chodziły. Ponieważ ze wsi pochodziłam, umiałam to robić, wydoiłam krowę, ugotowałyśmy potrawę, naszym chłopcom niosłyśmy. Rzucili granaty, wybuch nastąpił, wszystko zginęło, nie dotarło do nich. Potem jeszcze, jak zostałam ranna w wytwórni…
- W jaki sposób została pani ranna?
W wytworni zginęło dwadzieścia naszych osób, spali na korytarzu. Ja z Jurkiem (taka moja sympatia) spaliśmy w pomieszczeniu obok tego korytarza, gdzie były szafy metalowe na pieniądze. O siódmej rano nadleciały samoloty niemieckie, rzucili bomby, na korytarzu dwadzieścia osób – wszystko, ręce, nogi w powietrzu. Jedna sanitariuszka na końcu ocalała, ale zmarła, bo była ciężko ranna. Nas spod tych gruzów wyciągnęli, wyprowadzili. Na podwórku było już pełno trupów. To był budynek taki – po schodach się schodziło, potem do Wąskiego Dunaju wychodziło się też po schodach. Myśmy z Jurkiem wyszli, podskakując na jednej nodze, bo byliśmy ranni, dzięki tym szafom, to głowy nam osłoniło, tylko nogi mieliśmy pogniecione. Esesmani stali z karabinami na podwórzu, pomyślałam sobie, że już koniec z nami. Jeden z Niemców podszedł, Jurka zabrał, sprowadził go do wyjścia na Wąski Dunaj, a mnie pozwolili wyjść samej. Jak wyszliśmy na ulicę Wąski Dunaj, to stały dwa czołgi, „ukraińcy” współpracowali z Niemcami i oni Jurka zabrali. Po drugiej stronie było podwórko (teraz to wszystko zmienione), jego zabrali, mnie puścili, siostry nami się opiekowały. Poprowadzili nas na Dworzec Zachodni do Pruszkowa, potem do szpitala do Tworek.
- Pani została ranna pod koniec Powstania?
W czasie Powstania w Wytwórni [Papierów Wartościowych].
- Co się dalej stało z Jurkiem?
Jak już przyszli bolszewicy, pojechałam, żeby zobaczyć to miejsce, bo wiedziałam, że jego zabrali. Zginął na pewno. Dwóch chłopców było, oni mi opowiedzieli, byli tam też, tylko padli pod trupami, ocaleli. Pozabijali wszystkich, podpalili, jak dym się unosił, oni przeskoczyli przez mur, taki wysoki był, przeskoczyli na drugą stronę, przeczekali do przyjścia ruskich, moczem się [zabrudzili], bo kilka dni leżeli za tym murem. Od nich się właśnie dowiedziałam, jak się stało, że Jurek na pewno zginął.
- Czy brała pani udział w życiu religijnym w czasie Powstania?
Nie.
- Miała pani kontakt z prasą powstańczą?
Nie pamiętam.
- Pamięta pani jakieś wydarzenie, które szczególnie utkwiło pani w pamięci z okresu Powstania?
Pamiętam chłopca, to była zajezdnia tramwajowa, tam byli nasi zabici, ranni. Taki młody chłopiec, tylko nie pamiętam jego nazwiska. Leżał na noszach, podeszłam do niego, mówię, że będzie żył, pocieszam, a on mówi: „Nie, ja już umieram, ale Polska żyć będzie”.
- Jaki jest pani najmilsze wspomnienie z okresu Powstania?
Musiałabym powoli zastanowić się, ale trudno mi powiedzieć.
- Pamięta pani moment kapitulacji? Co się z panią działo po upadku Powstania Warszawskiego?
Byłam w szpitalu w Tworkach, bo wszystkich Niemcy wybili, w Tworkach byli umysłowo chorzy, ci ich wykończyli i urządzili szpital dla warszawiaków, właśnie dostałam się do tego szpitala, byłam ranna. Opiekował się mną lekarz, potem zmarł jego ojciec, on wyjechał, siostrze polecił, żeby mną się opiekowała. Ona pracowała w tym szpitalu, jak jeszcze umysłowo chorzy byli, ona się mną opiekowała o tyle, że przychodzi pewnego dnia, mówi: „Muszę panią zabrać do mnie − mieszkała blisko z mężem − bo Niemcy chodzą, zabierają warszawiaków na wywóz do Niemiec”. U niej przebywałam, po kilku dniach przychodzi, mówi: „Musimy panią wywieźć stąd, bo chodzą po mieszkaniach, zabierają warszawiaków”. Wywieźli mnie do pociągu, dojechałam chyba do Kielc… Nie mogę sobie przypomnieć, jak to było później… Do Krakowa przyjechałam…
- Jak pani skontaktowała się po wojnie ze swoją rodziną, z rodzeństwem, ojcem?
Brat mieszkał w Ostrołęce. Jechałam pociągiem, wysiadłam na stacji, wpadłam do rowu, w nocy szłam do Ostrołęki.
- Doszła pani do Ostrołęki?
Doszłam. Brat mój starszy był na wojnie. Spotkałam jego kolegę w pociągu, on powiedział, że brat zginął, że były naloty. Ponieważ mieszkałam w Grodnie, brat pracował w tartaku, był dyrektorem tartaku w Czarnej Wsi koło Białegostoku, u niego też przez jakiś czas mieszkałam, a potem się przeniosłam do Grodna, u rodziców Izy mieszkałam przez jakiś czas.
- Spotkały panią represje ze strony władz komunistycznych za udział w Powstaniu?
Nie miałam.
- Widziała pani Warszawę po zakończeniu wojny?
Jak wychodziliśmy z Powstania, to były kompletne ruiny, nic nie było, wszystkie domy wyburzone – to był okropny widok.
- Co się z panią działo po wojnie?
Wyszłam za mąż, mąż mieszkał w Gdyni, wynajmował pokój. Oczywiście nie miałam nic, bo wszystko straciłam, cały dobytek. Siostra mi dała walizkę pustą, bo też nic nie miała. Później mąż został ambasadorem w Afganistanie. Wyjechałam z nim na placówkę, żeśmy byli [razem], córka starsza była w Warszawie, syn młodszy był z nami. Przyjeżdżałam z nim do Warszawy, ponieważ on uczył się w rosyjskiej szkole, więc myślałam, że nie da sobie rady, był w drugiej klasie w Warszawie, pojechałam, żeby go zostawili w pierwszej klasie. Jak jechałam, też miałam przejścia, to było w Afganistanie. Jak lecieliśmy samolotem do Afganistanu, samolot miał uszkodzony dach, były też przejścia.
- Czy chciałaby pani coś powiedzieć o samym Powstaniu Warszawskim, czy wzięła by pani udział jeszcze raz, uważa pani, że było słuszne?
Oczywiście, jak najbardziej. Nie myślało się o tym, że zginę to zginę, ale trzeba było walczyć.
Warszawa, 30 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka