Maciej Zdzisław Zielaziński „Słoń”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maciej Zdzisław Zielaziński, urodzony w 1929 roku. [Walczyłem jako] strzelec w Batalionie „Kiliński” Armii Krajowej, 3. kompania, II pluton, [dzielnica] Warszawa Śródmieście, obecnie plac Powstańców Warszawy, a przedtem plac Napoleona. [Pseudonim] „Słoń”.

  • Dlaczego „Słoń”? Raczej nie ma pan słoniowej postury.

W tym czasie byłem najwyższy w klasie. Nazwali mnie „słoń” i potem już zostało na tym pseudonimie. Już nie zmieniałem i znany byłem z tego. Tylko z tego powodu [go miałem], że byłem najwyższy w klasie.

  • Kim była pana rodzina? Skąd pochodzili? Gdzie mieszkaliście?

Rodzice moi pochodzili po prostu ze wsi. Mieszkaliśmy na Kopińskiej od 1939 roku, bo ja urodziłem się w Legionowie. Po roku czasu ojciec dostał robotę w Warszawie i tutaj zaczęliśmy mieszkać na Kopińskiej. To jest na Ochocie.

  • Kim byli rodzice? Czym się zajmowali?

Mama raczej z początku w domu tylko, a ojciec pracował jako pracownik fizyczny w firmie. Przed wojną robili siedzenia do samochodów osobowych i do wagonów pierwszej klasy na PKP. To były specjalne pierwszoklasowe [wagony]. Później podczas okupacji firma się zmieniła, bo szyli kołdry, materace, potem bieliznę pościelową do szpitali. Taka szwalnia, ale z początku kołdry, materace. Później firma zmieniła swoją strukturę i szyli tylko bieliznę pościelową do szpitali. Prawdopodobnie to szło do Wehrmachtu.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tak. Miałem siostrę i brata, jak się wojna zaczęła w 1939 roku, a później jeszcze w 1944 roku urodził się jeden brat. Ja byłem najstarszy. Tak że miałem trzech braci i jedną siostrę.

  • Przed wojną chodził pan do szkoły?

Tak. Po ukończeniu siedmiu lat [poszedłem] do pierwszej klasy normalnie. Potem w wojnę miałem robić czwartą klasę.

  • Proszę opowiedzieć o szkole. Jacy byli koledzy? Czy było wychowanie patriotyczne?

Raczej w tym czasie bardzo [patriotyczne]. Jeszcze tym bardziej że w tym czasie umarł Piłsudski, a Piłsudski to był wtedy bożyszczem całej Polski. Miałem nawet taką przyjemność, powiedzmy zaszczyt, że żegnałem Piłsudskiego, jak wieźli z Warszawy do Krakowa. Jechał ze Śródmieścia pociągiem, to był Dworzec Główny wtedy (bo teraz to Centralny jest […]). Stamtąd go wieźli na lorze. Na lawecie armatniej (platformie towarowej) stało czterech żołnierzy – dwóch z przodu i z tyłu. Myśmy stali na wykopie, jak się jedzie na [Dworzec] Zachodni. Na górze żeśmy stali, było bardzo dobrze widać i bardzo dużo ludzi było wtedy.

  • Z kim pan tam stał?

Z mamą. Wtedy nie chodziłem jeszcze do szkoły, to był 1935 rok. Tak że pamiętam, było bardzo zimno, pomimo tego że to był maj. Nawet śnieg z deszczem wtedy padał, tak było zimno. Potem wolno pociąg szedł do [Dworca] Zachodniego, pełno ludzi było po prostu na brzegach wykopu. Później w szkole normalnie, jak koledzy. Teraz nawet nie pamiętam, jak oni wyglądali. Ale normalnie, jak chłopaki, we wszystko się wtedy bawiło. Przeważnie w Indian. Jeżeli chodzi o wychowanie, to było bardzo [patriotyczne]. Teraz nie wyobrażam sobie tych szkół, jak oni uczą. U nas patriotyczne wychowanie. Zresztą „Kto ty jesteś? Polak mały…” to człowiek musiał o dwunastej w nocy mówić, jakby go obudzili. Rano się przyszło do szkoły, to była oczywiście modlitwa. Potem odśpiewanie „Kiedy ranne wstają zorze”. Nie było, że ten był żyd, ten prawosławny – wszyscy stali i odmawiało się modlitwy. Tak było do 1939 roku. W 1939 roku mieliśmy wyjechać trochę na wieś, bo tam mamy rodzinę, ale dni były takie niepewne, na wojnę się już szykowało, pobierali rezerwę do wojska, później zwalniali. Taka była kołomyjka, jak to się mówi.
Pojechaliśmy do Legionowa. Tam też mamy rodzinę i w Legionowie żeśmy byli. Tam nas wojna zastała. To znaczy mnie z braćmi, z siostrą. Ojciec był w Warszawie na Kopińskiej, bo przecież tam pracował. W trzecim dniu zbombardowali nasz dom, gdzie myśmy mieszkali. Tak że straciliśmy dosłownie wszystko.
Myśmy byli wtedy w Legionowie, ojciec pracował. Nadleciały samoloty. Rąbnął bombę. Przecież oni nie patrzyli, czy tam wojsko stoi, czy [cywile]. Terrorystyczny nalot po prostu. We wrześniu zaraz były bardzo duże koszary w Legionowie. Po zbombardowaniu domu ojciec przyszedł do nas do Legionowa. Już słychać było strzały od Zegrza, od Modlina. Niemieckie patrole przechodziły na naszą stronę. Na Wiśle i na Narwi się trzymali nasi, ale gdzie nasi mogli się utrzymać, jak tam czołgami jechali? W każdym razie ostre pogotowie było chyba przez trzy noce. Myśmy czekali, że będzie się polskie wojsko wycofywało, to będzie słychać. Przecież to tyle żołnierzy było. To były jednostki baonów zaporowych w Legionowie. W każdym razie dosyć dużo. Tak wyszli, że myśmy nie słyszeli. Zawsze rano chodziło się do piekarni po chleb. Zawsze w nocy piekli chleb, a potem rano kolejka stała. Ile im starczyło chleba, to rozdawali ludziom stojącym w kolejce.
Pierwsze spotkanie z Niemcami. Staliśmy z ojcem po chleb. Naraz motor słychać. Motorów nie było specjalnie w polskim wojsku. Co to jest? Ale motor to motor. Patrzymy – jakieś inne wojsko. Jakieś inne mundury, hełmy – przecież te gary mieli na głowach. Od razu wyskoczyło dwóch z karabinami do nas. „Ręce do góry!”. Pierwsze spotkanie, pierwsze słowa po niemiecku: Hände hoch! Pomacali przeważnie tylko mężczyzn, czy broni nie ma. „Pistolet jest?” – „No nie, nie ma pistoletu”. Zaraz odjechali. Nie wiedzieliśmy, czy uciekać. Ojciec mówi: „Stoimy, żeby chleb wziąć dla dzieci”. Przecież nie było co jeść. Myśmy stali, tak że dostaliśmy. Ja dostałem bochenek, ojciec dostał bochenek. [Mieliśmy] dwa bochenki chleba. Przyszliśmy. Mamy brat mieszkał w Legionowie. Legionowo Przystanek, to jest kawał drogi od Śródmieścia, od stacji kolejowej. Mama poszła do brata, a tam już pełno Niemców. Przeważnie wozami konnymi [się przemieszczali]. Od czasu do czasu samochód – przecież oficerowie jechali w samochodach, nie na wozie konnym. No i na motocyklach jeździli tam i z powrotem, obstawiali, żeby czasem coś się nie stało. Przyszła, już nie szła do brata, tylko wróciła z powrotem. Pełno Niemców. Od tego się zaczęło. Już zaraz zajęli część koszar, a Warszawa jeszcze się broniła dwa tygodnie.
Po dwóch tygodniach Warszawa padła, to było 15 września chyba. Zaczęli prowadzić polskich jeńców, żołnierzy, przeważnie oficerów. Do Zegrza ich prowadzili, zrobili przejściowy obóz. Pełno tam było zawsze ludzi. Tak że, jak prowadzili, to chleb dawali, co kto miał, to rzucał do żołnierzy. Stała młoda dziewczyna. Z mamą przeważnie chodzili, bo małe dzieci to [raczej same nie chodziły]. Stanęła koło nas i stał Niemiec, żołnierz. W niemieckim mundurze, w każdym razie albo Pomorzak, albo Ślązak, bo po polsku mówił. Mówi: „O! Wasa armia! Wasa armia – mówi – idzie! Wasa armia!”. Dziewczyna spojrzała na niego i mówi: „Jeszcze będziemy tak was prowadzić”. A Niemiec – myślałem, że szlag go trafi. „Żebym miał karabin, to bym cię tutaj zastrzelił”. Ona pomiędzy ludzi uciekła. To było takie zdarzenie, pierwsze uderzenie. Później w lutym 1940 roku sprowadziliśmy się z powrotem do Warszawy, tylko na róg Królewskiej i Marszałkowskiej. Ojciec się z dyrektorem firmy przedwojennej spotkał jakoś przypadkowo na ulicy i on załatwił to mieszkanie, trochę gratów – przecież myśmy nic nie mieli. Na siennikach się spało.

  • Niczego nie udało się wydobyć ze zbombardowanego budynku? Żadnych pamiątek rodzinnych?

Nie. Bo to wszystko się zawaliło czy spaliło – już nawet nie wiem. W każdym razie nic nie było, tylko to, co mieliśmy na sobie. Pojechało się do Legionowa. Tam żeśmy mieszkali do 1942 roku.
W tym czasie trzeba było iść do szkoły. Dostałem się do szkoły numer 165 – przed wojną to była podstawowa, gimnazjum i liceum imienia Krasińskiego czy jakiegoś – już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie podczas okupacji żadnych gimnazjów w Polsce nie było, tak że [funkcjonowało] jako szkoła podstawowa. Mieliśmy bardzo fajnych nauczycieli. Wychowawczyni naszej klasy to był taki piłsudczyk nie z tej ziemi. Witała Piłsudskiego, jak przyjechał z Magdeburga. Opowiadała nam na lekcjach oczywiście. Z tym że nie wolno nam się było uczyć ani geografii, ani historii w szkołach podstawowych. Tylko do stu naliczyć i się podpisać. Taka była wtedy nauka. Jakieś roboty ręczne – to można było. Historii i geografii nie wolno było, to się rozłożyło jakieś zeszyty do przyrody, a ona uczyła nas historii albo geografii. To było bardzo dobre, szkoła naprawdę była na wysokim poziomie. Nauczyciele to byli przedwojenni profesorowie, a za Niemców jako nauczyciele szkoły podstawowej. Nauczyciel Tomczak był przy końcu szkoły naszym wychowawcą. W tym czasie w 1942 roku (już była wojna rosyjsko-niemiecka) przywozili rannych z frontu. Zajęli pół bloku, tam gdzie myśmy mieszkali, na Królewskiej. Zrobili szpital niemiecki dla żołnierzy, przeważnie dla oficerów.

  • Wam pozwolili zostać?

Połowę zajęli, a w połowie myśmy mieszkali. Później w 1942 roku wysiedlili nas stamtąd, bo raz, że ludzie im robili na złość. Przychodziła orkiestra niemiecka wojskowa i grała różne marsze. Polacy grosze zwijali w papierki i rzucali, jak to były kiedyś na podwórkach orkiestry podwórkowe, a oni klęli jak cholera. W zimie przywozili [żołnierzy] w oficerkach. Oficerowie chodzili cały czas w oficerkach, to jak zdejmowali but, to ze wszystkim, sama piszczel zostawała na nodze. Odmrożone wszystko było i [tak samo] policzki. Widocznie jak spał, może się oparł o szybę w samochodzie, całe poodmrażane. Tak że nas wysiedlili stamtąd na Warecką. Tam już mieszkaliśmy do Powstania.
Jak byłem w szkole podstawowej numer 165, [to] utworzyli harcerstwo. Jeszcze wtedy to się nazywało „Zawiszacy”. Właśnie profesor Tomczak był opiekunem. Była nas drużyna, zresztą z początku, jak wstąpiłem, to nas było dziesięciu chłopaków ze szkoły. Wybierali takich lepszych. Początek był taki, że były normalne harcerskie rzeczy, zbiórki. Później coraz człowiek był starszy. Potem z „Zawiszaków” przeszło na „Szare Szeregi”. To było w 1941 albo 1942 roku, w każdym razie w latach czterdziestych. Nasza drużyna to 41. Warszawska Drużyna Harcerska. Później, po śmierci Sikorskiego przyjęliśmy nazwę generała Sikorskiego. Z tych dziesięciu ludzi utworzył się szczep. Mieliśmy całe wybrzeże na Powiślu.

  • Co robiliście?

Z początku jeździliśmy, wcielili nas do „Grup Szturmowych” i myśmy wyjeżdżali do lasu na ćwiczenia. To było niby dla niższych podoficerów. Przeważnie dowódca sekcji nas uczył. No i o broni. Drużynowy przywoził pistolet, to myśmy rozkładali. Przeważnie vis, to było takie modne wtedy, bo to polskie pistolety.

  • Czy pamięta pan, kiedy pan pierwszy raz dostał pistolet?

Pierwszy raz dostałem w 1940 roku. Jak myśmy się sprowadzili na Królewską, w Ogrodzie Saskim stała artyleria polska. Później, jak się poddała Warszawa, to widocznie jakiś oficer (bo przeważnie oficerowie mieli Visy – pistolety krótkie) schował pistolet pomiędzy framugi okna. Leżał tam ten pistolet. Później na wiosnę nie było przecież oszklone, bo szyb nie było, tylko było zabite płytą, tylko trochę światła dochodzi przez okieneczko. Ojciec postarał się o trochę większe szyby i mówi: „Trzeba oszklić trochę”. Otworzył i naraz „łup!” – coś spadło. Ojciec rozwinął, bo to w szmacie zawinięte. Pistolet vis, naoliwiony, elegancki i dwa magazynki. Pierwszy raz w 1940 roku miałem pistolet w ręku. To było przywitanie z bronią.

  • Co zrobiliście z pistoletem?

Ojciec schował i potem ja miałem w Powstaniu ten pistolet, własny. Później jeździliśmy do Falenicy do lasów na różne ćwiczenia i było trochę strzelania, pokazywał nasz dowódca drużyny, jak się strzela z pistoletów. Niektórym dał strzelić. Tak to było z początku. Później, już w 1943 roku przydzielili mnie do transportu. Jeszcze przed tym normalnie się pisało kredą „Polska Walcząca”, rysowało się żółwia: „Pracuj jak żółw”. Prasę się przecież roznosiło.
  • Pamięta pan pierwszą akcję, emocje? Co pan wtedy czuł? Strach?

Nie, raczej nie. Przeważnie jak się chodziło, to parami, to jeden przed drugim nie bardzo chciał się zdradzić, że się boi. Raczej udawało się chojraka, jak się kiedyś mówiło.
Potem małe wywiadowcze sprawy, takie jak obserwacja żołnierzy. Właściwie jeździłem na lotnisko na Bemowie. Tam było lotnisko niemieckich sztukasów. Jak już była niemiecko-rosyjska wojna, to one stąd wylatywały na loty. Chyba ze cztery razy tam byłem. Położyliśmy się w trawie i obserwowało się. Było widać, jak leciały, bo one bardzo nisko leciały. Bo od lotniska było blisko, myśmy koło Wisły byli. Oni mieli wymalowane albo śmierć z kosą, [albo] różne emblematy na samolotach i myśmy musieli ten emblemat odczytać. Zapisywało się i się meldowało, że w dniu takim a takim tyle i tyle samolotów leciało z takimi a takimi znakami. Wywiad już wiedział, co to za znaki. Później różne były obserwacje. Wszystkie domy w miejscu zamieszkania z przejściowymi bramami trzeba było oznaczyć, jakie są niemieckie urzędy, czy stacjonują Niemcy. Na placu Napoleona róg Sienkiewicza był pięciopiętrowy dom, który zajmowali Bahnschutze, straż kolejowa. Cały pięciopiętrowy budynek zajmowali. Takie rzeczy trzeba było opisać, meldować o tym. To był początek. Później mnie przydzielili do kolegi, do transportu sprzętu wojskowego z Grochowa. Myśmy dowozili do Warszawy do Śródmieścia, on potem sam zabierał i nie wiem gdzie, w każdym razie podprowadzałem go pod dom, on wszedł do bramy i poszedł, a gdzie, to już nie wiem.

  • Co konkretnie woziliście?

Sprzęt, broń, amunicja, radiostacja. Kolega był w radiostacji, miał przydział do radiostacji. Krótkofalówki, hełmy – takie różne rzeczy. Raz myśmy jechaliśmy [z hełmami] – z „garami” do tramwaju się wsiadało. Ciasne były. Teraz są ciasne, a przedtem to już w ogóle. „Gdzie chłopaki z tymi garami tutaj włazicie?!” Nie wiedział, że to hełmy niemieckie. Tu był strach. Jechaliśmy w tamtą stronę pusto, a z powrotem zawsze z czymś, coś zawsze było. Ten kolega odbierał. Najgorzej było przejechać przez most. Przecież Niemcy zastawili most z jednej strony, z drugiej i wszystkich rewidowali, łapali. Niektórych łapali i wywozili do Niemiec, a z taką rzeczą jakby złapali, to wiadomo, co by było. To był strach. To się jeździło, ale… skakać do Wisły z mostu? Myśmy przeważnie jechali przez most Poniatowskiego. Okazywało się, że on się bał, ja się bałem. Jakoś szczęśliwie nam się udawało i tak z tym jeździliśmy do Powstania.

  • Czy były momenty, że szczęśliwie uniknął pan rewizji?

Raz był wypadek, rewidowali nas, ale nic nam nie udowodnili. Róg Marszałkowskiej i Alej był niemiecki Kraftpark – naprawa samochodów wojskowych. Myśmy szli z kolegą. Na rogu Chmielnej dochodziliśmy do Kraftparku. Wylatywał motocykl z Niemcami. Nie wiem, czy Niemiec miał odbezpieczoną broń (z peemem wyjeżdżali) i strzał. Od razu się wrócił, tylko z bramy wyleciał i strzał, zawrócił. Jak wylecieli, tak nas obstawili i pod ścianę. Koniec, nie wiadomo, kto strzelał. Obstawili nas. Z kolegą za ręce [się chwyciliśmy]: „Żegnaj, bracie” – rozwalą nas. Ale za jakiś czas, za chwilę, może pięć minut: Halt! Halt! Przed tym jeszcze nas oczywiście rewidowali, no to normalna sprawa. Przyleciał, żeby nie strzelać, do Niemców [powiedział], że to wypadek był, że strzelił z peemu.
Raz widziałem, jak na rogu Nowego Światu i Wareckiej rozstrzeliwali. Rozstrzelali chyba z dwadzieścia osób. Ten [kolega], z którym jeździłem po sprzęt wojskowy, był u mnie nawet. Potem mówię: „To ja cię odprowadzę – bo mieszkał obok placu Teatralnego – do tramwaju na Krakowskie Przedmieście”. Odprowadziłem go na przystanek, to już było ciemno, bo już jakoś było chyba w zimie. Najpierw obstawili ulice, zatrzymali tramwaje, wszystko, samochody. Ulice obstawili, zaraz ścisnęli i zepchnęli na jedną stronę jezdni. Mówię: „No już koniec. Tutaj pożegnamy się chyba z Warszawą”. Przywieźli dwudziestu skazanych na śmierć i rozstrzeliwali po drugiej stronie. Myśmy po jednej stronie stali, a oni po drugiej stronie… po naszej stronie ich rozstrzeliwali.

  • Czy pamięta pan, w którym roku to było?

Nie, skąd. Tam jest nawet tablica, tylko ja nie pamiętam dokładnie. W każdym razie to było jakoś zimą, bo zimno było. Oni mieli papierowe torby na głowach. Później przyjechał drugi samochód z więźniami. Za nogi, za ręce [chwytali] i rzucali ich na samochód.

  • Co pan wtedy myślał? Co pan czuł? Czy na okropności wojny byliście znieczuleni?

Tak. Raczej tak. Wiadomo było. Taka była sytuacja, że jak mnie złapali, to cała rodzina za to odpowiadała. Jak by zabrali mnie, to i całą rodzinę. Wszyscy by poszli do Oświęcimia, w każdym razie na Pawiak na pewno. Tak że tylko to człowieka przejmowało, a tak to już przywykł. Później już człowiek dostał po prostu znieczulicy. Chciałem powiedzieć, jaka były sytuacja, jak harcerstwo powstawało. Chodziło o to, żeby młodzież się nie deprawowała. Była wojna, nie było żadnej kontroli. Młodzi różnie, tak jak teraz: papierosy, napić się trochę. Jak było harcerstwo, to już człowiek był [zajęty]. Trochę się po cichu paliło, nie było takiego, żeby nie zapalił. Ale jak szedł ulicą, to w rękawie [trzymał], po cichu stanął, pociągnął sobie, bo nie wiadomo, kto szedł. Później, jak Rosjanie już byli w Polsce (to 1944 rok), to nas wystawiali. Trzeba było meldować, jakie niemieckie wojska przechodzą na Pragę, na front. Szły od zachodniego dworca na Pragę. Miało się ziarnka bani i ziarnka słonecznika. Jak bania, to był czołg, a jak słonecznik, to samochód pancerny. Nazbierało się po kieszeni. Trzeba było znaki ustalać, jakie były na czołgach, na samochodach pancernych. To było dla wywiadu. Myśmy tylko meldowali, a przechodziło gdzieś dalej. Takie mniej więcej były sprawy wywiadowcze. Tak było do czasu Powstania. Stałem przeważnie na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. To był mój punkt. Też się stało we dwóch. Z tym że nie cały dzień, tylko zmieniali nas co dwie godziny.

  • Czy rodzice się o pana nie bali, jak pan wychodził na wyjazdy z harcerstwa? Nie zabraniali panu?

Nie. Na pewno. Ostatecznie groziło wszystkim, nie tylko mnie. Na pewno się bali, przeważnie mama. Ojciec poszedł do pracy. Ojciec niby nie wiedział, że ja należę. Po prostu ojciec nie wiedział. Mama wiedziała. Zresztą gazetki przynosiłem i to wszystko, tak że wiedziała.
Później do Powstania. Pierwszego sierpnia mieliśmy zbiórkę o godzinie dziesiątej, zbiórkę alarmową na rogu Żelaznej i Chłodnej. Obok była komenda policji. Warszawa była podzielona na dystrykty, czy jak oni nazywali, po prostu na dzielnice. Tu była komenda zachodnia, na Krakowskim Przedmieściu przy kościele Świętego Krzyża stała żandarmeria – to była wschodnia [komenda] i na [innych] dzielnicach – chyba były ze cztery komendy. Oni byli na rogu Chłodnej i Żelaznej, a myśmy byli jeden dom dalej na zbiórce. Nas tam było chyba ze dwudziestu chłopaków. Różne rzeczy [mówili] o broni, o granatach – małe wykłady. Już miało być Powstanie. Miało wybuchnąć wcześniej. Nie o czwartej godzinie, tylko w dzień. W każdym razie dowództwo myślało o tym. Nas trzymali tam chyba od dziesiątej rano do pierwszej. Myśmy potem wracali. Później rozpuszczali nas i mówili, żeby nie jeden, [nie w pojedynkę], tylko żeby dwóch, trzech w jednym miejscu być, w razie alarmu od razu lepiej trzech powiadomić, jak chodzić po mieszkaniach, po domach. Myśmy przecież nie mieszkali razem. Jeden mieszkał tu, drugi gdzieś na Starym Mieście, na Woli – w każdym razie z różnych dzielnic.
Myśmy przyszli z kolegą do mnie i podaliśmy, że w razie czego będziemy na Wareckiej. Czekaliśmy tak do godziny czwartej. Zawsze nadawany był dziennik z tych tak zwanych szczekaczek, ulicznych głośników. Piętnaście po [czwartej], po ukończeniu dziennika dziesięć, piętnaście minut strzały. Strzały to jeszcze nie dowód, że Powstanie [wybuchło]. Przecież ile razy się bili na ulicy. Jak się zeszły nasze oddziały z Niemcami, to w trudniejszych wypadach strzelali. Strzały to nie było nic takiego nadzwyczajnego. Strzały się nasilały, ale to jeszcze nie dowód, że Powstanie. Myśmy mieszkali na Wareckiej, to było ślepe podwórko. Tylko dozorca mógł wyjść na to podwórko i od nas można było wyjść. Ojciec się patrzy – ktoś siedzi. Był mur pod pierwsze piętro i od Górskiego też był mur pod pierwsze piętro. Dom na Wareckiej 9 i nasz stał. Tak że wyjścia innego nie było i wejścia nie było specjalnie. Siedzi ktoś w rogu skulony. Ojciec podszedł. Gość siedzi i dziewczyna. Miała ze dwadzieścia lat. „Co wy tu robicie? Skąd wyście się wzięli?” – „Panie, a gdzie my jesteśmy?” – ten gościu [pyta]. „No gdzie, no w Warszawie”. – „A na jakiej ulicy?” – „Na Wareckiej”. – „A u Polaków?” – „No tak. A co się stało? To chodź pan do mieszkania”.
To by pułkownik „Radwan”, chyba ze sztabu. Nie wiem, czy warszawskiego, czy ogólnie, ale chyba warszawskiego. Przedstawił się, że pułkownik „Radwan”. Szedł z Powiśla i do sztabu miał się tutaj dostać. Powiedział, że jest z Powstania. Od tego czasu wiedzieliśmy, że już [Powstanie wybuchło], to było po czwartej, piąta godzina. Był u nas przez całą noc. Mama miała maszynę do szycia, zaczęła szyć opaski biało-czerwone, szyła całą noc. U nas na podwórku byli uciekinierzy z ulicy. Jak strzały, to każdy uciekał, chował się, normalna sprawa, przechodnie z ulicy – było u nas na podwórku ze trzydzieści osób. Brama była zamknięta, bo zamykało się przecież bramy. Ktoś był ranny, nawet u nas mieszkał lekarz. Pułkownik „Radwan” mówi do nas (do mnie i do kolegi): „Opiekujcie się, chłopaki, tymi ludźmi”. Herbatę się nosiło do picia, bo to przecież noc. Pomimo tego, że to był sierpień, ale było chłodno, przecież w nocy chłodno jest, normalne. Każdy jeszcze zdenerwowany. Bardzo dużo było kobiet przeważnie. Tak że było [tak] do rana. „Radwan” poszedł z tą dziewczyną – to była jego łączniczka. Poszli, jakoś się przedostali.
Plac Napoleona był wolny prawie od razu. Poczta była, ale wartowników poczty było mało. Na Górskiego była szkoła Górskiego, gimnazjum – teraz nie ma śladu nawet, tylko jest popiersie Górskiego. Stali tak zwani kałmucy – ruskie, co się poddali Niemcom i później przeszli do niemieckiej armii. Ich tam była może kompania w tej szkole. Był oficer i chyba dwóch trzy trzech podoficerów niemieckich, a tak to sami „kałmucy” byli. Jak zaczęli strzelać, bo zaatakowali szkołę, to [„kałmucy”] broń pozostawiali i pouciekali. Tak że specjalnie nie było takiej walki. Zaraz pierwszego dnia, 1 sierpnia „Garbaty” od nas z batalionu zawiesił flagę na Prudentialu. Tam Niemców nie było, to był raczej hotel. Zawiesił flagę i potem [poszli] zdobywać pocztę. Niemcy się trochę bronili. Mało, podjechały jeszcze czołgi od Krakowskiego Przedmieścia, bo tutaj gdzie uniwersytet, to stali Niemcy. Czołgi mieli i wszystko, uderzali. Przylecieli do nas na pocztę i chcieli odbić. Ta kompania atakowała z Górskiego. Mówią: „Ty tu mieszkasz, to patrz. Jak czołgi będą szły, to dawaj znać, że czołgi idą, to my się tutaj przygotujemy na nich”.
Tak myśmy siedzieli w oknie, na balkonie nawet i żeśmy patrzyli, czy te czołgi [idą]. Przyleciały dwa czołgi, zaczęły strzelać do nas po domach na Wareckiej. Niemcy zaczęli się wycofywać. Myśmy polecieli szybko dali znać, chłopaki od razu w okna i dawaj – strzelać. Niemcy się cofnęli. Jeden czołg podszedł prawie pod samą pocztę. Ktoś rzucił „filipinkę” pod czołg – tak nazywali granaty produkcji partyzanckiej, podziemnej. Ona tylko huku narobiła i dymu, pełno dymu. Ten czołg nie wiedział, co się zrobiło. Trzeba było zwiewać po prostu, bo jak taki silny wybuch… Od razu, jak czołg się wycofał, to nasi wpadli i ja z nimi też. Byłem przy zdobywaniu Poczty Głównej. Myśmy to zajęli, trwało może cztery godziny. Niemcy się sami zastrzelali. Na schodach na klatce schodowej [leżał] oficer. Nasza kula go nie sięgnęła, ale miał pistolet w ręku – sam sobie strzelił w łeb. Myśmy zdobyli trochę broni, przeważnie pistoletów krótkich, chyba FN 7 milimetrów, to co za pistolet? Do zabijania much.

  • Pan już wtedy był ze swoim visem?

Nie, jeszcze nie. Dopiero później po zdobyciu poczty [zaczęliśmy] szukać broni. Latało się po pokojach. Stały na podwórku w garażu dwa samochody. Pełno skrzynek z bronią, właśnie z tymi FN-kami – małe pistoleciki dobre dla… Ale broń w każdym razie. Znieśliśmy chyba kilka skrzynek z tych samochodów na pocztę. Później zbiórka wszystkich, zameldowałem się, że jestem harcerzem. [Zdecydowali, żeby mnie] wcielić. Kolegę wcielili do 1. kompanii (bo myśmy razem się meldowali), a mnie do 3.

  • Nie chcieliście razem?

Chcieliśmy, ale [zdecydowali]: „Ty pójdziesz tu, proszę, a ty tam” – i koniec. Rozkaz to rozkaz. Jak się mówi: „Rozkaz nie gazeta”.

  • Musieliście złożyć jakąś przysięgę?

Tak, oczywiście. Harcerską składałem jeszcze przed tym, a później było jakoś przed niedzielą. Dużo chłopaków się dołączyło do nas do kompanii, w ogóle do batalionu. Przysięgę żeśmy składali chyba zaraz w niedzielę. No i zaprzysiężony. Z początku było u nas dobrze, spokojnie. Walczyła jeszcze Wola pięć dni, to Niemcy jeszcze nas tak nie atakowali. Dopiero jak Wolę zdobyli, bo chcieli przejść do nas, na Pragę, bo szli ruscy, wojska rosyjskie. Już pod Pragą byli, bo przecież jak się Powstanie zaczęło, to były pod Pragą czołgi rosyjskie. Kilka czołgów się jakoś przedarło, nawet ich potopili. W Zielonce jeden utopił się, w bagna wjechał. W każdym razie cofnęli się i Niemcy wjechali na Pragę ze wzmocnieniem dla swojego wojska. Cała Wola w ogniu, to nie mogli przejechać sobie spacerkiem, tylko trzeba było uważać. Tak że bili dotąd, dopóki nie zniszczyli Woli. Rozstrzeliwania, to wszystko w czasie Powstania, [to było] jeszcze jak się biła Wola. Później oddziały powstańcze wycofywały się na Stare Miasto. To już myśmy mieli trochę więcej [zajęć], trochę huku więcej było, bo już strzelały działa kolejowe z Pruszkowa: „gruba berta” i Karl chyba, ta druga. Jeden pocisk miał półtora metra długości, a ważył około tysiąca kilo czy nawet ponad. Jak leciał, jak strzelali na Starówkę, to jak myśmy siedzieli na dachu, to było widać – leciał jak samolot. Taki wielki ten pocisk. Drugi, mniejszy chyba miał sześćset kilo. Nie znam się, ale chyba mniej więcej. Miesiąc czasu, jak broniła się Starówka. Nie było specjalnie broni. Szedłeś na posterunek czy na barykadę, to ten, co był już na barykadzie, to zostawiał broń, a ja brałem broń, którą on zostawił. Normalna sprawa, nie było tak dużo broni. Starówka miała więcej, bo oni zdobyli magazyny niemieckie, a u nas na Śródmieściu nie było karabinów. Powiedzmy [w większości] to, co się zdobyło na zabitym Niemcu.
  • To ciekawe, że się wymienialiście bronią na barykadzie. Amunicję musieli tylko zostawić?

Wszystko zostawiali. Nie było tyle broni. Jak się Powstanie zaczęło, to mniej więcej na pięciu żołnierzy [przypadał] jeden karabin. Powiedzmy karabin czy peem, tak mniej więcej było. Było mało broni. Jeszcze nie wiem dlaczego, ale przed samym Powstaniem transport broni poszedł do lasu. Nie wiem, co to było. Mniej więcej tak było, że dużo broni właśnie do lasu [wywieziono]. Ale znowu nas partyzanci leśni mieli wspomagać, ale później za dużo Niemców było naokoło Warszawy. Nie mogli się przedrzeć do Warszawy. Były oddziały, nawet był Batalion Chłopski – kompania czy coś… W każdym razie w sierpniu nasz batalion zdobył PAST-ę na Zielnej. Był silny opór niemiecki, Niemcy stali w Ogrodzie Saskim. Plac Piłsudskiego był obstawiony przez Niemców. Czołgami podjeżdżali, broń i żywność podrzucali tym na budynku PAST-y. Myśmy ją obstawiali przez dwadzieścia dni, bo 20 sierpnia zdobyliśmy PAST-ę. Teraz to jest dom, gdzie się mieszczą powstańcze, harcerskie zarządy, zarząd Podziemnego Państwa Polskiego, Krzyża Virtuti Militari – właśnie przez to, że myśmy to zdobyli. Ale nie tylko nasze oddziały, ale przeważnie Batalion „Kiliński”. Była taka sytuacja, że po stronie od Marszałkowskiej były niskie domy jednopiętrowe czy dwupiętrowe i tam stały nasze placówki. Byłem tam nawet ze dwa czy trzy razy na tych placówkach przed zdobyciem. Nasi zrobili lipny megafon i umieścili na domu, a drugi, prawdziwy, był w drugim miejscu. Zaczęli nadawać po niemiecku, żeby się Niemcy poddali, bo już Hitler kaputt, różne cuda i cudeńka. Niemcy się niemal tam nie wściekli, bo jak to? Zaczęli walić w ten nieprawdziwy [megafon], tę makietę, rozwalili na kawałki, a tu [dalej] gadał. Różne takie hece robiliśmy Niemcom.
Bardzo dużo stałem na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, jak BGK jest, Bank Gospodarstwa Krajowego. Niemcy tam cały czas się trzymali, tam było nie do zdobycia. Prawdopodobnie (nie wiem, czy to jest prawda, czy nie) Niemcy mieli przebite z tunelu kolejowego przejście do BGK. Tam podrzucali, bo przecież na dwa miesiące nie starczyłoby amunicji ani żywności. Taki był kiedyś wypadek, że Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać – to przez ulicę, przez Aleje Jerozolimskie, chcieli nas tam zniszczyć, nasze posterunki. Puścili tak zwane krowy (po polsku to powietrzna mina), niszczące, strasznie niszczyło. Jak uderzyła, to rozebrała wszystko. Były trzy rodzaje: niszczące (burzące), palące i luft-mina, w powietrzu rozsadzało. Ludziom bębenki po nich pękały, takie były silne. Jeden pocisk ważył chyba dwieście kilo, a nakładali sześć takich pocisków. Było sześć luf, końcami wsadzali i [puszczali], chyba elektrycznie.

  • Czy panu udało się uniknąć wszelkich ran, pocisków i tak dalej?

Ranny byłem przy końcu. Chcieli nas rąbnąć tymi „krowami”. Przeliczyli się, tak że poniosło je na BGK. Jak zaczęły wybuchać, to sześć pocisków. Jaki tam się rwetes zrobił… Niemcy: Hilfe! Hilfe! Krzyczeli, bo chyba rannych zostało kilkunastu, bo nie [było możliwe], żeby nie byli ranni, w każdym razie myśmy się cieszyli jak cholera. Mówili: „O, samych swoich rozstrzeliwują!”. Przeniosło je i rąbnęło w BGK. Później, do Starówki, jeszcze myśmy mieli względny spokój. Bombardowanie to była normalna sprawa, samoloty nadlatywały, sztukasy. Później Starówka się poddała. Część przeszła przez Ogród Saski i wyszli na 1. kompanię. Nasi byli na Królewskiej róg Marszałkowskiej pod szesnastką, a te oddziały (chyba tylko pluton przeszedł z harcerskich oddziałów „Wigier” czy „Zośki”) ratowało to, że mieli niemieckie panterki i opaski na hełmach. Wieczorem przechodzili. Niemcy [zapytali]: „Kto tam?”. Jeden umiał po niemiecku i [powiedział], że to ukraińskie wojska. Oni dali spokój i przeszli. Weszli na naszą placówkę, Królewska róg Marszałkowskiej pod numerem 16. Zaczęli się strzelać. [Nasi] nie wiedzieli, że to nie są Niemcy, dopiero zaczęli krzyczeć: „My! My! Nasi ze Starówki!”. Dobrze, że się nic nikomu nie stało, nawet rannych chyba nie było i przeszli. Reszta kanałami. Przechodziło bardzo dużo kanałem na Wareckiej róg Nowego Światu. Teraz jest tam oznaczone, że dwadzieścia metrów dalej od tego kanału wychodzili. Skąd. Nie wychodzili stamtąd, bo Niemcy mieli ostrzał, przecież z BGK strzelali, przecież wysoki gmach i mogli strzelać do Wareckiej z karabinów maszynowych. W każdym razie wychodzili na Warecką. To był obraz, jak oni z tych kanałów [wychodzili]… Przecież myśmy z tych kanałów chodzili ich wyciągać. Tego nie zapomnę. W brudach umazani, nie do opowiedzenia. [Kierowani byli] na pocztę i tam dopiero do mycia. Nasza kompania, 5. kompania była na Starówce. Oni jakoś zostali…

  • Zaczadzeni byli?

Zaczadzeni może nie, ale wszystko jedno. Niemcy zasypywali kanały zewnętrznie i tam przecież nie było powietrza. W każdym razie strasznie. 5. kompania została, później przeszli z Woli na Stare Miasto, później przyszli do nas na Pocztę Główną. Cały batalion stał na Poczcie Głównej. Jak już padła Starówka, zaczęli się brać za Śródmieście: najpierw Czerniaków, tam był straszne walki. Chodziło o to, żeby odciąć nas, Powstańców, od Pragi, żeby nie przychodziły wojska polskie czy radzieckie na naszą stronę. Przeszły chyba dwa czy trzy bataliony. Jeden chyba przeszedł na Cytadeli, a dwa chyba na Czerniakowie. Ale to byli ludzie, którzy nie umieli walczyć w mieście. Oni byli dobrzy w polu, umieli [walczyć]. Tutaj nie wiedzieli, a dwa – nie znali po prostu Warszawy. Bardzo dużo ich zginęło. Potem myśmy wydawali legitymacje, bo jak Niemcy złapali, to rozstrzeliwali od razu takiego żołnierza polskiego [z armii] Berlinga. Wtedy od razu zdjęli Berlinga, że dał pomoc Warszawie. Już nie był Berling dowódcą.
Później zaczęło się u nas. Zaczęli tłuc, już wrzesień. Stałem wtedy pod BGK. Potem nas ściągnęli z BGK, Niemcy atakowali od Powiśla. Był teatr, duża sala, w 1939 roku zbombardowana. Niemcy byli na jednej stronie, a my na drugiej stronie. Myśmy przylecieli spod BGK wzmocnić posterunek. Trochę postrzelaliśmy, wycofaliśmy się już do szkoły na Górskiego. To był 8 września. Oni już byli na tej stronie i puszczali na nas czerwone rakiety dla samolotów, [żeby pokazać], gdzie my jesteśmy. Jak skierowali trzy, cztery rakiety, to samoloty widziały i potem tłukli w to miejsce. Między innymi nawet na Wareckiej zawaliło całą chałupę. Rodzicom i rodzeństwu nic się nie stało. Pomimo tego, że najmłodszy brat miał osiem miesięcy. To wiem tylko z opowiadania rodziców, że przeszli na Górskiego pod jedynkę, tam ich całkowicie zawaliło, cały pięciopiętrowy dom. Na Wareckiej też pięciopiętrowy. W każdym razie tam ich zawaliło. Ojciec był akurat temu małemu odgrzewać coś na dozorcówce. Tak że trzy piętra jakby ściął nożem – zjechały na dół. Mamę z dziećmi zawaliło. Potem jakoś odkopali. Nikomu nic się nie stało, nawet zadrapania. Żadnego zadrapania nawet nie mieli, takie mieli szczęście. Potem przeszli na Wilczą do znajomych, mieszkał tam znajomy.
Nas wycofali, a później jeszcze raz na nas nalot. Atakowali od Powiśla. Przyleciały chyba dwa niemieckie samoloty. Mieli bomby po pięćset kilo. Trzy bomby jeden sztukas brał. Tak że jak rąbnął! Jedna rąbnęła dom obok, druga rąbnęła w naszą szkołę, gdzie myśmy mieli kwatery, trzecia bomba w podwórko. Samoloty niemieckie latały bardzo nisko, rzucali z zapalnikiem czasowym, żeby od razu nie wybuchła, jak uderzyła. Stałem z chłopakiem z 5. kompanii ze Starówki. Tam jeszcze były gruzy z 1939 roku, szkoła była murkiem ogrodzona. Myśmy tam stali na czujce. Zresztą nas było tylko dwóch i sanitariuszka jedna, a tak, wszystko, cała kompania była wycofana do Jabłkowskich. Rąbnęła bomba. Mówię: „O rany!”. Ten chłopak mówi: „Padnij!”. My pod ten murek i leżymy, cisza, nic nie ma, żadnego wybuchu. Ten ze Starówki mówi: „E, to niewypał”. Jak myśmy wstali, jak to huknęło – taki niewypał, że nie z tej ziemi. Jak bomba rąbnęła, to podmuch go rzucił pode mnie, a ja na nim. W nogę zostałem wtedy ranny. Podwórko szkolne było z cegieł, przed wojną tak budowali. Nie asfalt, tylko z cegieł cała szkoła. Jak mnie zaczęło młócić po plecach… Skrzynka po maśle czy po margarynie pękła, cienkie deseczki. Tak mnie młóciło, że ledwo się później podniosłem.
Nawet nie wiedziałem, że jestem ranny. Tyle że tymi cegłami dostałem. W każdym razie, jak cegła uderzyła w hełm, to tylko gwiazdka: roztłukła się cegła na mojej głowie, na hełmie, tylko gwiazdka została. Zostałem ranny pod kolano i chyba w drugie udo. Ranny zostałem i się ciepło zrobiło w nogę, jak krew leciała. Mówię: „O rany, ja jestem ranny”. [Chłopak] patrzy: „No tak” – i do sanitariuszki zaczął wołać, bo to przez podwórko, [odległość] jak przez dom. Przyleciała, wzięła mnie na opatrunek, założyła i mówi: „Trzeba do »Jabłkowskich« przetransportować, bo ranny”. Było nas chyba czterech czy więcej, z sanitariuszką poszedłem do „Jabłkowskich”, a oni zostali. U „Jabłkowskich” byłem, solidniejszy opatrunek zrobiła dziewczyna.

  • Co dokładnie było w nogę? Mięsień, nie kość?

Ranny byłem w mięsień. Najgorszy był wypadek pod kolanem. Był strach, że może być kolano uszkodzone. A tak to mięśnie. Poutykały te odłamki. Trzymali nas. Później [przeszedłem] przez Aleje Jerozolimskie na Śniadeckich, tam był szpital polowy, był bardzo duży. Z okolic ludzie i cywile. W każdym razie jak się szło, to prawie na każdym stopniu leżał ranny, tak dużo było rannych. Z całego Śródmieścia ściągali na Śniadeckich. To był gmach politechniki, stoi [dziś]. W każdym razie zrobili mi tam opatrunek i do szpitala, ale nie ma miejsca. Mówią: „Poczekaj, aż ktoś umrze”. Mówię: „Wolę uciekać stąd i nie czekać, aż ktoś umrze”. Z jednym kolegą, też z naszej kompanii, [poszedłem] – był kontuzjowany, nie słyszał, chodził jak marionetk – gdzie go ktoś popchnął, to on szedł. Mówi: „Chodź, idziemy”.
Pożyczałem bardzo dużo książek od zakonnic na Wilczej. Jak nam się jeść chciało, to myśmy mieli co jeść. Ceres tak zwany, margaryna, to jak ze świecy był. Miałem taką kostkę, cukier i pół kilo mąki – to nam dawali w szpitalu, żeby się gdzieś dokarmić. Mówię: „Chodź do zakonnic, one będą miały co jeść”. Przyszliśmy, a tam kupa gruzu, tylko książki leżą.

  • Był pan w stanie się poruszać?

Tak. Szło się ledwo, ledwo, ale się szło. Jeszcze ten [kolega] prowadził, tak że można było chodzić. W każdym razie ograniczone [możliwości], najgorzej pod kolanem, bo tak, to tylko kości bolały, jak się cegłami dostało, kilka cegieł na głowę spadło. Tylko to, że kolano było [niesprawne], dlatego chcieli mnie zatrzymać w szpitalu, żeby zobaczyć, czy czasem nie będzie powikłania, czy nie pęknięte kolano czy jakaś kość. W każdym razie nic nie było. Nie ma [zakonu]. [Kolega] mówi: „Wiesz co, ja tu mam kolegę (czy kuzyna), tutaj stoi oddział na Mokotowskiej. Tam jest oddział, to nam dadzą może coś jeść”. Idziemy. Jeszcze taka była sytuacja: do Alej Jerozolimskich nas Niemcy bombardowali, tłukli nas, a po tamtej stronie Alej jeszcze w oknach były szyby. Tu Powstanie, tu się wszystko wali, a tam jeszcze szyby w oknach. Idziemy, moja siostra siedziała na oknie i mnie zobaczyła. Zaczęła wołać. Od razu mówię: „Nigdzie nie będę szedł”. Kolega też mówi, że [nie pójdzie]. Mówię: „Chodź, coś zjemy, mama zaraz coś tam zrobi, przypitrasi jakieś kluski”. Przecież ceres myśmy mieli, tłuszcz był. No i tak to było.

  • To była pana pierwsze spotkanie z rodziną od Powstania?

Tak.

  • Nie wiedzieli, co się z panem dzieje?

A ja nie wiedziałem, co się z nimi dzieje. Słyszałem, jedna z naszego podwórka, córka lekarza (też była łączniczką) spotkała mnie i mówi: „Warecka rozwalona”. Mówię: „No wiem”. – „I twoi rodzice zabici, zawaleni”. Trudno, zabici i koniec. Przecież tyle ludzi zginęło. Spotkaliśmy się. Na drugi dzień chyba przyleciały trzy samoloty, rąbnęły bomby. Jedna od ulicy, gdzie byliśmy w pokoju, a dwie obok domu. Zawaliło cały dom, cały front poszedł, cały zawalony. Trzeci bomba uderzyła w mur (jak są mury oporowe z jednego bloku do drugiego), tak że nam zawaliło tylko pokój, gdzie myśmy byli. Pokój był cały zawalony, gruz zjechał po suficie, powiedzmy. Otwieram drzwi szklane, jak w pokojach, a tu gruz się sypie. Mówię: „No tak, z jednej bomby się w drugą weszło”. W każdym razie ten kolega jak zobaczył to wszystko, to poszedł. Jak poszedł, to go dopiero po Powstaniu spotkałem, nawet nie wiedziałem, co się z nim stało. Dowódca plutonu na Skorupki leżał u znajomych jako ranny. Miałem z nim kontakt, spotykaliśmy się, meldowałem się u niego, bo już mogłem przejść, ale właściwie nie można było, bo przez Aleje Jerozolimskie był ostrzał, tam był tunel wykopany po naszej stronie, a po tamtej stronie, gdzie tunel kolejowy, była tylko barykadka i się przechodziło. Ale tam znowu Niemcy strzelali z BGK. Mieli Nowy Świat i Aleje Jerozolimskie. Trzeba by mieć przepustki, ale kto miał mi dać? Żebym był w szpitalu, to szpital by mi dał, że zwolniony ze szpitala, a tu nie miał kto. Zostałem do końca Powstania z piętnaście dni. Była pani, w szpitalu pracowała i mówi: „To ja już będę robić opatrunki i siedź tutaj”. Fajnie, siedziałem do końca Powstania.
Później wszystkie rzeczy, które mieliśmy (jak się zawalił pokój) władowało się do piwnicy. Jednak zawaliło się, to wszystko poleciało na dół. Myśmy z ojcem i znajomym, u którego myśmy byli, dawaj kopać, żeby [wyciągnąć rzeczy] dla tych dzieci, a szczególnie dla tego małego brata. Wszystkie pieluchy i ubranka [tam zasypało]. Znowu „krowy”. Jak zasadzili! W poprzeczny [budynek] walnęły dwa pociski i całą chałupę rozwalili. Po przeciwnej stronie szafy porozwalane były, luft-mina rąbnęła. Trzecia spadła przed naszym pokojem, gdzie myśmy siedzieli, grzebali, kopali, tylko że niewypał. Jakby tak rąbnęła, to by została miazga. Pięciopiętrowy dom, jakby zawaliło, to siła była. Reszta nie wiem, gdzie spadła. W każdym razie doliczyłem się trzech. Później zaczęli bombardować tamtą stronę Alej Jerozolimskich i już tak do końca Powstania. Przy końcu Powstania Niemcy (to już ostatnie dni, 28 września) rzucali ulotki, żeby wychodzić z Warszawy. Mówię: „Co jest, do cholery? Jeszcze Powstańcy są, a oni, żeby wychodzić?”. Poszedłem do dowódcy plutonu i pytam się, co to jest. On mówi: „To ty nie wiesz?”. – „Skąd ja mogę wiedzieć?” Mówi: „To już koniec Powstania, poddali się, kapitulację podpisał »Bór« Komorowski”. Tak się skończyło. Nie wychodziłem. Niektórzy mają żal. Mówię: „Dobry żołnierz to nigdy się nie poddaje”. Wyszedłem z rodzicami. Wywieźli nas aż za Częstochowę. Najpierw w Pruszkowie trzy dni w obozie.
  • Nie rozdzielili was?

Nie. Ale z początku, pierwszego dnia zaraz jak nas przywieźli z [Dworca] Zachodniego do Pruszkowa, robili selekcję. My z ojcem siedzieliśmy wszyscy razem. Przyszło gestapo i [ludzie] z tych niemieckich oddziałów pracy, w żółtych mundurach. Popatrzyli i mnie z ojcem od razu na bok, mamę z dziećmi od razu na bok. Znajomy też z nami był i mówi: „No, będziemy budować Vaterland”. Nikt nie wiedział gdzie, ale w każdym razie tak każdy sobie [wyobrażał]. Tak że nas oddzielili. Na jeden blok nas dali, ludzi na plac pozganiali, przerwę zrobili i po drugiej stronie mama stała z dziećmi. Myśmy po drugiej stronie. Ojciec zaczął prosić Niemca. Wehrmacht stał. Mówię: „Co będziemy prosić szwaba. Jeszcze oni będą nas się prosić”. Ten jak mnie rąbnął karabinem w piersi, aż się przewróciłem. Do ojca [powiedział]: „Idź”. Mówię: „Jak już ojciec przeszedł, to już dobrze”. Znajomy mówi: „Chodź, chłopcze, już razem będziemy się trzymać”. Mówię: „Nie, ja tutaj z nimi nie będę, ja tam muszę przejść na tamtą stronę”. Ścieśniało się, było coraz ciemniej, bo to już po południu, wrzesień to już ciemno jest, gdzieś była może szósta. Patrzę, ścieśniło się, tylko przerwa pomiędzy nami. Jak dałem nura i poszedłem. Widziałem, gdzie stoją rodzice, rodzina. Byliśmy razem. Na drugi dzień wszyscy [mieli] wychodzić z baraków, to były zakłady taboru kolejowego, hale naprawcze. Ojciec wziął małego brata. Pytają się: „Gdzie matka?”. Mówi, że zginęła. „To idź”. Z dzieckiem co będą robić? Potem ja szedłem z mamą i ta reszta. Mnie tylko zobaczył, [skierował] na bok, mama poszła, [mnie] zabrali. Teraz to już mi się nie uda uciec, w dzień to już [niemożliwe]. Później będą sprawdzać, kto jest chory, ranny, krank. Idę tak i tak, co mi zależy. I tak mnie mają w ręku, i tak mnie mają w ręku. Idę [powiedzieć], że jestem ranny. Tak musiałem odwinąć, aż mi krew poleciała. Zobaczył bandaż, że krew leci. Wzięła mnie Niemka, siostra sanitarna zaprowadziła pod rękę do wagonu. Mama w jednym wagonie, a ja w drugim byłem. [To były] węglarki, nie kryte wagony, tyko węglarki. Trzymali nas chyba pod wieczór.
Podłączyli i jedziemy. Gdzie jedziemy? Pociąg idzie, to idzie. Przeważnie to byli starsi ludzie, matki z dziećmi, potem ranni. Mówię: „To Oświęcim, najkrótsza droga”. Do Oświęcimia i koniec. Potem na jakiejś stacji pytaliśmy się polskiego kolejarza, dokąd ten pociąg idzie. Mówi: „Koniecpol”. Taka miejscowość pomiędzy Kielcami a Częstochową. Do Koniecpola. Jak ludzie usłyszeli: „Jak do Koniecpola, to nas rozstrzelają!”. Płaczą kobiety. Mówię: „Cicho, czego tutaj jęczeć?”. W każdym razie wywieźli nas do Częstochowy. W Częstochowie trzymali nas całą noc. Rano (może szósta) ruszył pociąg. Czterdzieści pięć kilometrów w stronę Koniecpola. Tam nas rozładowali. Stały polskie furmanki. Kto gdzie wsiadł na jaką [furmankę], tam jechał na tę wioskę. Myśmy tam siedli, kazali wsiadać, to wsiedliśmy. Zawieźli nas do wioski Podlesie. Tam byliśmy do końca, dopóki ruskie wojska nie weszły. Rozdzielali nas. Każdy był prawie u innego gospodarza na wyżywieniu.
Była taka sytuacja, że gospodarze, którzy żywili jakiegoś warszawiaka, mieli zmniejszony kontyngent, tak żeby nas żywić. Mieliśmy z dwóch stron opiekę: z niemieckiej i od partyzantów. Tam była bardzo duża partyzantka. Byłem u jednego gospodarza, miał córkę. [Miała] z dwadzieścia parę lat. Przychodził gość z tej wioski, przed wojną służył, był kapralem. Później był w tej wiosce w oddziale Armii Krajowej w czymś w rodzaju żandarmerii polowej. Jak ktoś doniósł, że [gospodarz] nie chce dawać jeść, to oni przyjeżdżali. Jak nie dawał jeść, to mówił [do żony gospodarza]: „Bij, dwadzieścia wyciorów za to, że nie dajesz jeść”. Gospodyni musiała swojego męża bić. Jej też [zasądzał] piętnaście czy dziesięć wyciorów. Jak ona słabo biła, to [mówił]: „Uważaj, bo jak on będzie cię bił, to będzie mocno bił”. Musiała tak walić w tyłek, żeby poczuł.
Tak że 17 stycznia, jak Warszawa została wyswobodzona, pierwsze ruskie wojsko weszło. Zobaczyliśmy dopiero naszych towarzyszy broni. Ci żołnierze frontowi to byli bardzo dobrzy ludzie. Skubańcy enkawudziści czy jacyś inni to co innego. Żołnierz prosty był bardzo dobry. Pierwsze oddziały to byli przeważnie Sybiracy. Oddziały gwardyjskie ich nazywali. Mieli kożuszki. Mieli też słodkie życie. Bardzo dużo było takich, co pochodzili z rodzin skazanych. Potem 17 stycznia weszli. Przybyli, to śmiechu było… Przyszły samochody, przeważnie amerykańskie studebakery i USA było napisane. Wioska była dosyć duża, było sto pięćdziesiąt chałup, różni ludzie mieszkali. Mówią: „To są amerykańskie”. A on: „Niet, nie, to nasze!”. – „Jak to, jak tu pisze USA?” – „Ubij sukinsyna Adolfa – USA”. – „A czemu biała gwiazda, a nie czerwona?” – „Bo od śniegu, żeby się [nie rzucała w oczy]”. Skubańce też byli cwaniaki.
Dwudziestego stycznia wybrałem się do Warszawy sam jeden. Był mróz. Przeszedłem w trzy tygodnie czasu. Sandomierz, Lublin i dopiero Warszawa. Była taka sytuacja, że jak jechały samochody ruskie, to się zatrzymywało. Oni się zatrzymywali: Kuda wy? Warszawu? – Da, da, Warszawu. – Dawaj! Wsiadło się, a ten skubany leciał gdzieś na wschód. Mówię: „Niedługo to w Moskwie będę”. Tak przez trzy tygodnie. Na piechotę [czasem]. Spało się na stacji, nocowało w budzie dróżnika. Każdy się położył jeden obok drugiego, się przycisnęło, to jak śledzie, sardynki w puszcze się spało. Rano patrzę: ruski w kożuszku. Zerwał się, pepeszkę miał pod kożuchem zapiętą. Zerwał się, spojrzał, roześmiał się. Ja też. Pyta się, dokąd idę. Mówię, że tu i tu. On mówi: „To niedobrze, bo tam most jest. Przez most nie przepuszczą. Trzeba mieć przepustkę specjalną”. Dobra, idziemy kawałek. Miałem jesioneczkę wiatrem podszytą, zimno mi było. Zimno wtedy było jak cholera, nie było dużego śniegu, tyle że zimno. On się patrzy: Chałodno? Mówię: Da, da. Chałodno. On: Rozdziewajsia. Mówię: „Co on, skubany, chce mnie zabrać to okrycie takie słabe?”. Patrzę na niego, ten pepeszę zdejmuje. Dał mi swój kożuch, a on się ubrał w moją [jesionkę]. Szliśmy do mostu. Potem mówi: Nu, dawaj. Zamieniliśmy z powrotem. On pepeszkę i podchodzi do wartownika, a ten: Kuda wy? Ten mu powiedział. Po drugiej stronie była stacja kolejowa. Do stacji idziemy. Wartownik się pyta, kto ja. A to plenny, germaniec. To germaniec, plenny. – To dawaj. Machnął ręką i ten mnie przeprowadził. To by chłopak, miał ze dwadzieścia lat. Dowiedział się, że do Lublina. Byłem z tamtej strony Lublina, pod Rzeszowem prawie gdzieś. Powiedział mi gdzie, znalazł pociąg do Lublina. Mówi: „Cześć, cześć” i poszedł. Tak że ludzki. Jak jedli, powiedzmy, to nie było tak, żeby nie poczęstowali. Szczerzy ludzie byli. Władza to władza.

  • Jaką Warszawę pan zastał? Morze ruin?

Ojej. Moja ciotka była w Radości, zatrzymałem się przez dwa tygodnie. Później do Warszawy i przez Warszawę jechać z powrotem po rodziców do wioski. Szedłem, patrzę, a tu ręka wystaje z gruzów, śniegiem przywalona. Ręka albo noga, gruzy. Jak poszedłem przez Marszałkowską do placu Zbawiciela, to przecież jak żeśmy wychodzili, to były domy całe. Później tylko spalone i zgruzowane, już gruz. Wysadzali Niemcy w powietrze, podpalali i koniec. Później przyjechaliśmy do Warszawy 5 marca z tej wioski. Mieszkaliśmy u znajomych w Alejach Jerozolimskich róg Chałubińskiego u Majewskich, co robili ołówki. Właściwie to ojciec trochę zawalił sprawę. Cały blok był pusty, tylko myśmy mieszkali i dozorca. Tam Majewski miał biuro na dole, na parterze. Myśmy pilnowali znajomym mieszkania. Dozorca mówi: „Proszę pana, bierz pan, przecież to są wolne”. Wolny i niezniszczony był ten blok, bo tam Niemcy stali do kapitulacji. Tak że był niezniszczony ten blok, wszystko było, tylko szyb nie było w oknach, tak że normalna sprawa. Ta znajoma była dentystką. Po roku przyszła: „No, musicie się wyprowadzać”. Weź się wyprowadź, jak kto był, to już zajął, jak znalazł jakieś lepsze pomieszczenie, budowali sami z jakichś cegieł. Cegieł było do licha, tylko wapna trochę czy glinę, aby załapać, żeby ściany były. Już nie było [nic wolnego], po roku czasu zajęte te lepsze.

  • Co zrobiliście?

Też przypadek. Też nie było nic, nie było na czym spać i pod czym spać. Ojciec jeździł z początku na handel, przywoził mięso przeważnie. Przeważnie jeździł na Modlin, tam kupowali i się handlowało. Ojciec przynosił, mama handlowała. Tak się żyło. Przypadkowo spotkał dyrektora, co [u niego] pracował. Taki przypadek. Na ulicy, w Alejach Jerozolimskich. „Co się dzieje z wami?” Ojciec był taki zaufany, że ojcu mógł dać ileś tysięcy złotych, to wiedział, że ojciec nie zgubi ani nie zabierze. Tak że uczciwość ojca dobrze znał, przecież tyle lat pracował. „Co robicie?” Po wojnie został naczelnym dyrektorem przemysłu wełnianego w Bielsku. Tam miał dużą willę, stróżówka przed wojną, bo to poniemiecka willa fabrykanta. Mówi do ojca: „Niech pan jedzie ze mną”. Nam trochę zostawił pieniędzy. Mówi: „Niech pan jedzie tam ze mną. Pan zobaczy i ja tam się postaram trochę poniemieckich gratów. Bieliznę, pościel, takie różne rzeczy”. Ojciec pojechał z nim, potem przyjechał i do mamy mówi: „No, zabierajmy się. Jedziemy tam”. Tam myśmy pojechali do Bielska. Przed tym rok tu mieszkałem. Zacząłem uczęszczać do technikum telekomunikacji na… Poznańskiej chyba. Tam było technikum.
Już po wojnie chyba generał Okulicki wydał rozkaz, żeby wszyscy żołnierze Armii Krajowej się ujawniali, bo już koniec, Armii Krajowej już nie ma i żeby się ujawniali. On się nie ujawnił, jego wykończyli w Moskwie. Myśmy się ujawniali. W BGK siedział przedstawiciel Armii Krajowej oczywiście z urzędu, ubek. Podawało się jaka jednostka i tak dalej. Ja też się ujawniłem jako żołnierz Armii Krajowej – generał wydał rozkaz, to trzeba. Później zacząłem się tym chwalić za mocno. Potem [poszedłem] do technikum. Składam podania o przyjęcie, wszystko napisałem, że w Powstaniu Warszawskim brałem udział, w harcerstwie. Jakoś po pięciu miesiącach, do wiosny do dyrektora – zwolniony ze szkoły. Wtedy to wszystko tajne, a ja mogłem sprzedać Amerykańcom te tajności, co myśmy się uczyli. Później zacząłem pracować w firmie kolejowej, też napisałem. Też mnie zwolnili po dwóch czy trzech miesiącach. Później dopiero jeden gość mi powiedział, ubek: „Chłopie, ty tego nie pisz. Wszystko pisz, tylko tych dwóch liter nie pisz, bo cię będą zwalniać wszędzie”. Tak było. Jak nie pisałem, to już mi nic [nie robili].
Później już myśmy byli w Bielsku. Wtedy to było PRW, później SP, to się nazywało Przysposobienie Rolniczo-Wojskowe. To chyba nawet było przymusowe, trzeba było być. Byłem w tym. Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej zrobiło kurs dla instruktorów BHP dla „Służby Polsce”, bo powstawała. Myśmy byli tam, gdzie brygady SP, wysłani, gdzie behapowcy. Jak usłyszałem, że do Warszawy (bo w Warszawie miał kurs być) to od razu podanie [składałem].
Dowódca naszego oddziału wiedział, że byłem w Powstaniu Warszawskim. Od razu mnie poparł, że zdolny i różne takie rzeczy. Przyjęli mnie. Byłem w Warszawie dwa miesiące. Po dwóch miesiącach kursu na brygady SP. Tak przez trzy lata się tułałem po brygadach SP. Potem to rozwiązali, bo SP rozwiązali. W międzyczasie do wojska: odroczenie, odroczenie, odroczenie. Już byłem żonaty, więc [myślałem], że chyba dlatego odraczają, że już miałem żonę i dzieci. Odraczali dlatego, że moje akta były w UB. Stworzyli oddziały wojskowe w pracy w kopalniach. Tam w Bielsku w maju 1951 roku do wojska. Jedziemy. Przyjechali po nas podoficerowie w lotniczych, stalowych mundurach. W tym czasie mieli takie czołgiści. Patrzymy: „Do czołgów nas biorą”. Nas wzięli 660 metrów pod ziemię. Trzy lata jak za brata. Machało się węgiel. Po trzech latach zwolnili. Później różnie było. Już było trochę luźniej, już pierwsze okresy minęły, kiedy ubecja goniła, trochę się uspokoiło. W każdym razie AK nie bardzo można było się chwalić.
Wtedy była praca prawie że na zawołanie. Jak pracowałem w jakimś zakładzie pracy, kolega mówi: „Ty, słuchaj, ty tu pracujesz za te grosze? Chodź do nas, to zarobisz dwa razy tyle”. To się tu składało [rezygnację] i poszło się tam. Tylko się przerwę miało, co załatwiali sprawy: tu zwolnienia, tu [przyjęcie]. Tak że było łatwo o pracę. Dużo się nie zarabiało, ale żyć można było. Tak że pracowałem do końca, do samej emerytury w różnych firmach. W telewizji pracowałem dziesięć lat na Woronicza. Ostatnia praca w BGŻ, Banku Gospodarki Żywnościowej. Poszedłem na emeryturę. Do tego czasu jestem, przyzwyczaiłem się.

  • Czy stracił pan w Powstaniu przyjaciół, kolegów?

Tak, kolegę. Przed moim ranieniem w „Colosseum”, najlepszego kolegę. Starszy był ode mnie, miał chyba przed wojną jakieś technikum skończone. W każdym razie myśmy się najlepiej kolegowali.

  • Jak się nazywał? Pamięta pan pseudonim?

„Kurzawa”. Nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Jest w wykazach Powstańców.

  • Proszę o nim opowiedzieć. Przyjaźniliście się?

Bardzo, prawie na ręku umarł. Dostał w „Colosseum” postrzał w brzuch. Jak spod BGK myśmy przyszli, to on już był ranny. Patrzę, „Kurzawa” leży. Umarł mi na ręku. Taki mój najszczerszy kolega.
Okres późniejszy, już po Gomułce zaczęło się rozwalać nasze państwo, już nie było takiego reżimu, wstąpiłem do ZBoWiD-u. Pracowałem w ZBoWiD-zie. Nie zawodowo, tylko społecznie prawie dziesięć, piętnaście lat. Byłem członkiem, byłem w kole, przeprowadzałem weryfikację różnych zgrupowań, uczestników. Dawali mi dokumentacje, zbierałem, potem sprawdzałem, czy są dobre, sprawdzałem świadków. Prowadziło się dochodzenie, dopiero potem się przesyłało do zarządu wojewódzkiego i oni przyjmowali. Później powstał ŚZŻAK, to od razu rzuciłem i wstąpiłem do ŚZŻAK-u i do tego czasu jestem. Stowarzyszenie byłych żołnierzy Armii Krajowej. W latach osiemdziesiątych dostałem stopień porucznika. Teraz najgorzej, bo już myślałem, że już wszystkie mam odznaczenia. Siódmego listopada otrzymałem Gloria Pro Memoria, medal. Mówię: „O rany, a to skąd jeszcze? Kto to sobie przypomniał o mnie?”. To już odznaczenie ostatnie. Chyba będzie krzyż, ale na Wólce Węglowej.

  • Jaki jest dziś z perspektywy czasu pana stosunek do Powstania? Czy ono było potrzebne? Czy drugi raz by pan do niego poszedł?a

Poszedłbym. Przed Powstaniem na dwa tygodnie Niemcy napisali ogłoszenie, czytali przez szczekaczki, że ileś mężczyzn od piętnastego do sześćdziesiątego roku życia musi tu i tu się zebrać. Tak czy tak by zniszczyli Warszawę. [Mówili], że to na roboty do Niemiec. Nikt nie poszedł, kto tam by poszedł do Niemiec na roboty. Było kilku, zgłosiło się, ale większość nie. Potem [grozili], że jak [się nie zgłoszą], to będą karali. To była niemiecka natura, żeby zniszczyć Warszawę. Hitler wydał takie polecenie, Warszawa to miał być klein Berlin. Tu gdzie zamek, miał tu przyjeżdżać na wczasy. Mieliśmy przecież w „Biuletynach Informacyjnych” napisane założenia niemieckie, jakie dzielnice miały przestać istnieć. Warszawa byłaby zniszczona tak czy tak. Trochę jeszcze ruscy pomogli. Przecież jak się Powstanie miało zacząć, to byli dwaj wrogowie. Był Hitler i Stalin. Przecież przed Powstaniem sam roznosiłem ulotki. Było napisane: „Ludu Warszawy, powstańcie, bo nasza armia stoi pod bramami Warszawy. My wam pomożemy!”. Jak nam pomogli, to marsz aż hej! Stalin chciał zniszczyć Warszawę za 1920 rok, przecież dostali kopniaka od nas nie z tej ziemi pod Warszawą, że się zatrzymali dopiero w Moskwie. Tak że ten był zły na Polaków i ten był zły na Polaków. Tak nas gnębili i tak wykończyli.
Poszedłbym drugi raz na pewno. Ile tych ludzi wymęczyli, te rozstrzeliwania. Za jednego Niemca dziesięciu Polaków. Największe rozstrzelanie było na rogu Marszałkowskiej i Alej, gdzie jest hotel. Tam stu Polaków rozwalili. Jedno z większych [rozstrzeliwań] w Wawrze w 1939 roku, jakoś przed Świętami Bożego Narodzenia. Rozstrzeliwań było przecież bardzo dużo. Przy Wareckiej w dwóch miejscach: z jednej i z drugiej strony rozstrzelali na Nowym Świecie.





Warszawa, 15 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Maciej Zdzisław Zielaziński Pseudonim: „Słoń” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Kiliński”, II pluton Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter