Zygmunt Boczkowski „Kruk”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Zygmunt Boczkowski. Urodziłem się we Francji 15 kwietnia 1927 roku. Do Polski żeśmy przyjechali…

  • Ciekawa jest historia pańskiej daty urodzenia. Jak to się stało, że pan ma dwie daty urodzenia?

Później powiem. Mówię tak, jak to przebiegało. Po wojnie z bolszewikami ojciec wyjechał do Francji (tam miał kolegów), bo w Polsce nie było pracy w 1921 roku. Wyjechał z matką i tam się urodziłem. Po przyjeździe (w 1931 roku przyjechaliśmy do Warszawy) żeśmy mieszkali na Chmielnej.

  • Pod którym numerem?

Pod 130. Ojciec pracował u Lilpopa. Jeszcze byłem mały, cztery latka miałem, nawet nie pamiętam tego, tylko znam z opowiadania. Później, po latach, ojciec z rodziną przeniósł się do Chodakowa, bo tam była duża fabryka. To jest może ze czterdzieści pięć kilometrów od Warszawy. Tam pracował, bo tam więcej zarabiał. Różnica w zarobkach była dość duża, więc tam się przeniósł. Tam żeśmy później mieszkali przez jakiś czas. Przed wojną jeszcze należałem do harcerstwa. W 1939 roku, jak wybuchła wojna, to jako młody chłopak (zdałem wtedy zaledwie do siódmej klasy) pamiętam dokładnie tę wojnę i wszystkie działania. W wielu działaniach, powiedzmy, w ogniu walki się znalazłem, więc pamiętam.

  • Co pan zapamiętał?

W harcerstwie mieliśmy bardzo wesołe życie. W ogóle młodzież w okresie międzywojennym miała urządzone bardzo wesołe życie. Niezależnie od szkoły w harcerstwie żeśmy wyjeżdżali na różne obozy harcerskie do lasów. Nawet w 1939 roku mieliśmy jechać pod granicę z Prusami Wschodnimi, ale żeśmy nie pojechali, bo już było duże napięcie. Wojna wybuchła i w czasie wojny toczyły się bardzo ciężkie walki. Dywizje poznańskie i pomorskie szły na pomoc [Warszawie] właśnie przez cały ten rejon, przez Puszczę Kampinoską. Były bardzo ciężkie walki i zginęło dużo naszych żołnierzy, szczególnie piechoty. Polska armia opierała się głównie na piechocie, na kawalerii. Nie mieliśmy licznych zmotoryzowanych oddziałów, prawie wcale, z wyjątkiem może jakichś jednostkowych spraw, [bardzo nieliczne lotnictwo]. Niemcy mieli bardzo liczne lotnictwo i bombardowali nie tylko wojskowe pozycje, ale i domy cywilne. Strzelali do ludności cywilnej, która się przemieszczała z miejsca na miejsce. Ginęło bardzo dużo ludzi, ale i Niemców ginęło dużo. Niektóre miejscowości przechodziły po dwa, trzy razy z rąk do rąk. Niemcy zdobywali miasto (przykładowo Sochaczew) w dzień, a nasi, poznańskie dywizje atakowały w nocy i Niemców wypierały z miasta. To chyba było dwukrotnie. To samo było w Kutnie. Żeśmy wiedzieli o tym wszystkim. Nie byłem w Kutnie, ale to było powtarzane bez przerwy.

  • Docierało do państwa?

Docierało do nas, zapamiętałem to.

  • Czy widział pan może bezpośrednie walki u siebie, w miejscu zamieszkania?

Widziałem.

  • Mógłby pan o tym opowiedzieć?

Jeśli chodzi o szczegóły, to wyglądało w ten sposób (jak nasi się wycofywali, a wkraczali Niemcy): niemieckie lotnictwo najpierw bombardowało ten rejon, gdzie polskie wojska się znajdowały i gdzie się znajdowali również cywile. Było bardzo intensywne bombardowanie niemieckie, a nasi się wycofywali. Tam gdzie akurat byłem, to wycofali się na skraj lasu, tam była nasza artyleria zlokalizowana. Niemcy później wkroczyli. Byliśmy tam w budynkach, gdzie mieszkała ludność cywilna. Byli tam również i Żydzi, bo Żydów było dużo w Polsce. Żydzi, żeby nie zniszczyć domów, gdzie cywile mieszkają, wpadli na pomysł. Wzięli białe prześcieradło od gospodyni, zawinęli je na jakimś kiju. Jak samoloty nadlatywały, to Żydzi machali białymi flagami. Jak to zauważyła nasza kawaleria, to przyjechali na koniach i strasznie obszturgali Żydów, chcieli ich pozabijać nawet – do tego stopnia. Później jeden z kawalerzystów się bronił. Nie zdążył uciec razem ze wszystkimi, bo koń dostał serię. Miał erkaem, ręczny karabin maszynowy. Wszedł na drzewo i jak Niemcy wkraczali (jeszcze nie wkraczało wojsko, tylko chyba oficerowie niemieccy na koniach wjeżdżali), to z drzewa zaczął strzelać do nich z karabinu maszynowego. Zranił kilku Niemców. Niemcy go koniecznie chcieli wziąć żywcem, ale to się nie udało, musieli go zastrzelić. Jak w końcu wjechali Niemcy tam, gdzie byliśmy, to żeśmy się wycofywali w kierunku zajętym przez Niemców. Miałem młodzieżowy rower, to prowadziłem ten rower, a niemieckie tabory szły i była ustawiona niemiecka ciężka artyleria. Nasza artyleria spod lasu, o której wspominałem, zaczęła bić, strzelać do taborów i do niemieckiej artylerii. Tak celnie bili, że tabory fruwały dosłownie na drzewa (bo była droga i obok rosły drzewa). Obok drogi rów szedł i żeśmy uciekali tym rowem, bo drogą szły tabory niemieckie. Prowadziłem rower, odłamki dosłownie powycinały mi szprychy w tylnym kole. Ale później nasza artyleria przestała strzelać, a Niemcy, którzy przeżyli, się śmieli, że ojcowie strzelają do swoich dzieci, bo tam byli Polacy, polskie wojsko, a tutaj cywile z dziećmi w rowach. Taka była przygoda, kiedy zetknęły się dwa obozy − niemiecki i polski, i my żeśmy się tam znaleźli. Później dalej żeśmy jechali. Widzieliśmy, jak Niemcy swoich zabitych ładowali na samochody i gdzieś wywozili. Natomiast polskich żołnierzy Niemcy i nasi cywilni mężczyźni, którzy nie byli w wojsku, zwozili i ustawiali z tego wysokie (co najmniej jak do sufitu) stosy. Z wozów zrzucali jednego na drugiego, naszych zabitych żołnierzy. Sprawiało to przykre wrażenie.
Jeszcze były inne akcje. Kiedyś miałem taki przypadek, że matka poszła do piwnic, ojciec był w wojsku. Nadleciały niemieckie samoloty. Stanąłem pod murem z rowerem. Zrzucili bombę w bardzo bliskiej odległości. Nie wiem, ile tam było, dziesięć metrów może od muru, pod którym stałem. Widocznie chcieli trafić w budynek. Bomba upadła blisko, tak że tylko poczułem ogień na twarzy i piach od wybuchu tej bomby. Później samolot dalej zrzucał bomby. Wstaję, patrzę, a cała ściana była podziurawiona odłamkami, tylko nieco wyżej, a ja stałem trochę niżej. Jakoś mnie nie trafiło. To takie wrażenie z wojny w 1939 roku.

  • Wspomniał pan, że tatę zmobilizowali do wojska?

Nie zmobilizowali, on poszedł na ochotnika. Był w wojnie bolszewickiej, brał udział. Był aż w Kijowie, z Rydzem-Śmigłym dotarł do Kijowa, a później się wycofywali. Bez przerwy opowiadał, mówił: „Tylko na koń, na koń”. W Kijowie nawet brał udział w defiladzie po zdobyciu Kijowa. Później mówi: „Bez przerwy, tylko żeśmy się zatrzymali na parę minut, już krzyczeli: »Na koń!«”. Spod Kijowa tak uciekali, wycofywali się. Ale później zaatakowali od południa [Rosjan], którzy już stali pod Warszawą.

  • Oddział, w którym pański tata służył?

Tak. Później popędzili Rosjan aż za Niemen, tam ich gonili. Jak wojna wybuchła, ojca jednostka była w Kutnie. Zostawił rodzinę, wszystkich, i pojechał do wojska, do Kutna. Tam był ranny, miał przestrzelone płuco, ale wylizał się jakoś, wyleczył się. W szpitalu później leżał po wojnie i go wyleczyli. Płuco miał przestrzelone, ale żył osiemdziesiąt siedem lat. Już teraz nie żyje oczywiście. Jeśli chodzi o tatę, to w okresie okupacji przyjaźnili się z delegatem rządu londyńskiego, panem Piekałkiewiczem. Był nieduży, gruby strasznie Jasio Piekałkiewicz. U nas w domu mieli różne narady, spotkania. To pepesiacy byli, Piłsudskiego PPS chyba było, nie wiem. Piekałkiewicz też był chyba w PPS. Był wiceprezesem fabryki chodakowskiej, to była spółka francusko-belgijska czy niemiecko-belgijska.

  • Co produkowali w tej fabryce?

To była fabryka sztucznego jedwabiu, bardzo duża fabryka, tam parę tysięcy ludzi pracowało, ogromna. Do dziś jeszcze stoją tam trzy kominy olbrzymie, chociaż fabryka już nie funkcjonuje, są jakieś prywatne warsztaty. Na początku 1943 roku pan Piekałkiewicz został aresztowany przez Niemców i Niemcy trzymali go na Pawiaku. Tak go bili, że w celi umarł. Kijami był bity. Mieli jakieś informacje, że jest delegatem rządu londyńskiego na kraj. To była organizacja nie wojskowa, a cywilna. Chcieli od niego wydobyć nazwiska innych, ale on nie wydał nikogo. Pobitego go wrzucili do celi i w celi umarł. Padł blady strach na wszystkich, którzy się z nim spotykali, tak że zmieniali miejsca zamieszkania. Były ogromne problemy z ojcem wtedy.

  • Państwo mieszkali w Chodakowie?

Tak, mieszkaliśmy.

  • Do którego roku to trwało?

Mieszkałem tam do końca wojny, do wejścia Rosjan. Rosjanie weszli 17 czy 18 stycznia do Chodakowa, a już w pierwszej dekadzie [lutego] (nie pamiętam dnia) byłem aresztowany. Ale to może po kolei opowiem.

  • Jak w miejscowości oddalonej trochę od Warszawy wyglądało życie? Jak wyglądały kontakty z Niemcami? Wiadomo, że w Warszawie był dosyć duży terror.

Terror był, jak ktoś wpadł, jak mieli informacje, bo mieli swoich donosicieli. Jak kogoś aresztowali, to chcieli wydobyć z niego informacje o innych. Często było tak, że nie wytrzymywali bicia, bo oni wiązali ręce, podciągali do góry i kijami bili, dosłownie łamali kości. Wszędzie tak, nie tylko tam na miejscu, ale w całej Generalnej Guberni.

  • Czy te przesłuchania odbywały się w Chodakowie?

W Chodakowie też. W Chodakowie na przykład było Schutzpolizei niemieckie, oni tam namordowali dużo ludzi związanych z Podziemiem. Jak ktoś pracował, a nie należał nigdzie, to nie był terroryzowany. Pracował i zarabiał, zarobki były takie jak przed wojną, z tym że zarobki były utrzymane, a ceny były dużo wyższe. Tak że ludzie musieli kombinować. Handlowali, przechodzili do Rzeszy, bo granica Rzeszy, którą Niemcy wyznaczyli, przebiegała w odległości około dziesięciu kilometrów od Sochaczewa i około siedmiu kilometrów od Chodakowa. Dalej, w stronę Płocka, Wyszogrodu, była Rzesza Niemiecka. Łódź na przykład to było Litzmannstadt, oni to wszystko przyłączyli do Rzeszy. My byliśmy w Generalnej Guberni, to z Niemcami się można było dogadać. Ludzie handlowali, żeby żyć.

  • Co było najbardziej poszukiwanym towarem w tamtym czasie, oprócz jedzenia, oczywiście?

Przede wszystkim jedzenie, ale handlowali nawet meblami. Na Kercelaku wszystkim handlowali i jakoś Niemcom nie przeszkadzało. Czasem jakieś łapówy wzięli, [Polacy] kupowali ich za pieniądze. A szczególnie kobiety z organizacji podziemnych były podstawiane pod Niemców, żeby załatwiać wiele spraw. Na przykład ktoś wpadł, trzeba go było wydostać. Niemcy byli bardzo zachłanni na dolary w złocie, na „świnki”. „Świnki” to były ruskie ruble w złocie. Później nawet i nasze pieniądze też brali. Taka dziewczyna, jak kręciła z jakimś Niemcem, który był wpływowy, mogła załatwić wykupienie kogoś z aresztu. To się nie zawsze udawało, ale były przypadki, że się udawało. Ale to już okres okupacji.

  • Pamięta pan, gdzie mieściła się siedziba policji w Chodakowie?

Przy ulicy Pocztowej 5. To było Schutzpolizei niemieckie, jakaś żandarmeria. Tam namordowali dużo ludzi. Nawet z naszego oddziału jednego chłopca aresztowali. Zbili go, ale nic nie powiedział i go wypuścili. Na czworakach wychodził bramą od nich, a my żeśmy obserwowali. Nie mogliśmy podejść, pomóc mu, bo Niemcy obserwowali. Była masa takich wypadków, [na] przykład [kogoś] tam trzymali, to jeden się powiesił. Życie sobie odbierali. Jednemu się udało uciec. To był budynek chyba trzypiętrowy, na strychu ich trzymali. Wydłubał sobie cegły na strychu i po rynnie się spuścił na dół, aż do samej ziemi. Szła Polka, która gotowała u Niemców i w odległości sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów zauważyła, że ktoś ucieka po rynnie. Biegiem poleciała, Niemców zawiadomiła. Z tym że Niemcy go nie znaleźli, bo zanim ona doleciała, to jemu już się udało z pięćset metrów, może nawet więcej, uciec. Ruszyli za nim z psami, on uciekał. Tam rzeka Utrata płynęła i za młynem była wioska, gdzie mieszkali gospodarze. On wpadł do jakiejś zagrody, bo czuł, że go Niemcy gonią. Wskoczył do ubikacji. Ta ubikacja na szczęście była bardzo głęboka, wymurowana. Cały się schował. Nazywał się Grzegorzewski.

  • Pamięta pan imię?

Znałem jego imię, ale nie chcę powiedzieć, bo może powiem nieprawidłowo. Nie Grzegorzewski, a Grzegorowski się nazywał, o ile dobrze pamiętam.
  • Niemcy dotarli to tej zagrody?

Dotarli do tej zagrody i go szukali. Widocznie psy nie wyczuły. W ubikacji był zapach nieprzyjemny i psy nie penetrowały, nie wyczuły, że on tam może być. A szukali go we wszystkich pomieszczeniach, dość długo i go nie znaleźli. Później wyszedł, wymył się u tego gospodarza i przetrwał. Później UB go jeszcze chciało aresztować. Nie wiem, czy go aresztowali, czy nie, ale UB zgarniało dosłownie wszystkich akowców.

  • Czy będąc z mamą w Chodakowie, mieliście jakieś kontakty z Niemcami?

Nie. Przede wszystkim chodziłem na tajne komplety gimnazjalne, uczyłem się. Profesorowie nas uczyli. To było płatne, trzeba było ileś pieniędzy (nie pamiętam, ile) zapłacić za to. Żeśmy się uczyli na tych kompletach gimnazjalnych. Byłem za młody dla Armii Krajowej, bo nie miałem siedemnastu lat.

  • Próbował pan się dostać?

Próbowałem się dostać i miałem wprowadzającego.

  • Kim była ta osoba?

Moim znajomym.

  • Jak się nazywał?

Nazywał się Janicki, on był dużo starszy ode mnie. Nie przyjęli, powiedzieli, żebym przyszedł do nich, jak będę miał siedemnaście lat, to mnie przyjmą. Ich obowiązuje regulamin wojskowy i w żadnym wypadku nie mogą przyjąć. A na kompletach gimnazjalnych były takie organizacje, jak KPN (to była chyba Konfederacja Polski Niepodległej, organizacja polityczna), organizacja „Miecz i Pług” (to była organizacja polityczno-wojskowa), był cały szereg innych organizacji – harcerskie, inne. Zdecydowałem się [wstąpić] do organizacji „Miecz i Pług”, ponieważ to była organizacja polityczno-wojskowa. W tej organizacji dowódcą był porucznik przedwojenny, nazywał się Kaczmarek. To nie było jego prawdziwe nazwisko. W jego oddziale było około dwudziestu chłopców. Dokładnie trudno powiedzieć, może było osiemnastu, może dwudziestu dwóch. Nawet nie wszystkich znałem. Żeśmy mieli bez przerwy wykłady, to były wykłady polityczne, bardzo mądre i bardzo – powiedziałbym – przewidujące. Na tych wykładach żeśmy się dowiedzieli właściwie wszystkiego, co później się w Polsce działo, jak weszli Rosjanie. Podobno organizacja „Miecz i Pług” była penetrowana przez NKWD. Nie zetknąłem się z tym, ale później słyszałem. Mieliśmy tylko wykłady i zbieranie broni, żadnych działań, a chcieliśmy trochę postrzelać do Niemców. Ale nie było wolno, bo za zabicie jednego Niemca rozwalali dwudziestu Polaków z łapanek, czy więcej, mniej, ile im się udało złapać. Nie wolno było Niemca bez sądu zabijać, chyba że była decyzja sądu podziemnego. Wtedy można było Niemca zabić. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku (ale gdzieś na przełomie 1942 i 1943) z Londynu przyszła informacja rządu londyńskiego, że wszystkie oddziały wojskowe mają się połączyć, przejść do Armii Krajowej. Co prawda nie wszystkie przeszły (na przykład NSZ – z małymi wyjątkami – nie przeszło do Armii Krajowej), natomiast nasz oddział cały przeszedł do Armii Krajowej. To było chyba w marcu 1943 roku. Chociaż dużo chłopców było starszych ode mnie, cały oddział przechodził, więc i mnie musieli przyjąć. Cały oddział przyjęli do Armii Krajowej. Żeśmy drugi raz składali przysięgę. Przysięga organizacji „Miecz i Pług” była taka, że między innymi się przysięgało na wierność prezydentowi i Wojsku Polskiemu. Później się przysięgało prezydentowi i naczelnemu wodzowi Armii Krajowej, taka różnica tylko była w przysiędze. Przysięga do Armii Krajowej się odbywała w ten sposób, że ten, który odbierał przysięgę, trzymał krzyż. Na krzyżu składało się dwa palce i powtarzało się przysięgę za tym, który odbierał przysięgę. Po złożeniu przysięgi ten, który przyjmował, powiedział między innymi, że nagrodą będzie zwycięstwo, a jeśli ktoś zdradzi czy nie wykona poleceń dowódców, to będzie sąd polowy, kara śmierci. Pod tym względem ta przysięga się trochę różniła. Musieliśmy drugi raz złożyć przysięgę w marcu 1943 roku.

  • Pamięta pan, gdzie panowie składali przysięgę?

Oczywiście.

  • Mógłby pan powiedzieć nazwisko albo pseudonim tego, komu było składane?

Przysięgę odbierał porucznik „Olszyna”, a mnie wprowadzał do „Miecza i Pługa” Ryszard Gryniewicz, który już tam wcześniej był.

  • Gdzie była składana przysięga?

Przysięga była składana w Sochaczewie.

  • W jakim miejscu?

Nie wiem, jak ta ulica się teraz nazywa, ona prowadzi od budynku gimnazjum (może nawet Gimnazjalna się nazywa, nie wiem) w kierunku na Żyrardów, przed dworcem. Tam był budynek i w tym budynku składałem przysięgę. Po złożeniu przysięgi mieliśmy podchorążówkę. Każdy dostał niedużą, ale dość grubą książeczkę, i w tej książeczce były opisy walk w mieście, walk w terenie, na przykład w lasach. Tam wszystko było opisane, rodzaje broni między innymi. Trzeba było się tego wszystkiego wyuczyć. Jeździliśmy do Puszczy Kampinoskiej na ćwiczenia strzeleckie. Żeśmy strzelali do tarcz z odległości może pięćdziesięciu metrów, może więcej nawet. Z karabinów żeśmy sobie strzelali do tarczy. To już było w Armii Krajowej, żeśmy przechodzili ćwiczenia. To nie była tylko teoretyczna nauka w podchorążówce, ale i praktyczna, trzeba było czołgać się na brzuchu przez jakiś odcinek, dość ciekawa dla nas. Były zrzuty broni z samolotów alianckich w różnych miejscowościach: na terenie Puszczy Kampinoskiej, w części zachodniej, północnej, poza puszczą, w głębi Generalnej Guberni. Tę broń żeśmy przenosili albo przewozili nocą do magazynów. Na skraju puszczy było dość dużo magazynów. To był na przykład Brochów, który był na terenie Rzeszy, koło Żelazowej Woli. Na cmentarzu, w grobowcu był magazyn z bronią. Później Famułki Królewskie – w lesie były bunkry zamaskowane. Do tych bunkrów żeśmy znosili broń zarówno ze zrzutów, jak i z zakupów. Później wioska w Puszczy Kampinoskiej, która się nazywała Granica, chyba dalej się tak nazywa. Tam też był magazyn z bronią w bunkrze. Magazynów było dużo więcej. Mówię o tych, z którymi miałem styczność. Inni koledzy mieli styczność z innymi magazynami. Wiem, że były magazyny w Kuznocinie, jeszcze w jakichś miejscowościach.

  • Niemcy nie próbowali przechwycić tej broni?

Nie, oni w ogóle nie wiedzieli, że tam są magazyny.

  • A przy zrzutach? Nie obserwowali tych zrzutów?

Wszystkie zrzuty, jakie miały miejsce (z wyjątkiem jednego zrzutu), były przeprowadzone idealnie. Jeśli Niemcy się coś dowiedzieli, to chyba po fakcie. Przygotowywało się dwudziestu jeden chyba chłopców do zrzutu, który mieli przejąć w rejonie Sochaczewa. Ponieważ poszli za wcześnie, więc skręcili do jakiegoś gospodarza i tam siedzieli, czekali. Poszli tam w dzień, a samolot miał nadlecieć w nocy. Mieli ognisko zapalić, gdzie miało być zrzucone. Efekt był taki, że siedzieli u gospodarza. Tam był chłopiec, wysłali go do sklepu czy gdzieś po papierosy. Chłopiec szedł po papierosy i zatrzymała go dziewczyna, która (jak się później okazało) była kochanką Niemca, żandarma czy oficera niemieckiego. Pyta się tego chłopca: „Gdzie idziesz?”. – „Idę po papierosy”. – „A na co ci papierosy?” – „To nie dla mnie, to dla chłopców”. – „Dla jakich chłopców?” – „Przyszli z bronią chłopcy, siedzą u nas”. Ten chłopak tak jej powiedział. To była miejscowość Brodzisławy. Ona zawiadomiła swojego Niemca. Niemcy do wieczora się zorganizowali. Kilkuset żandarmów, „żołtków” różnych, „czarnych”, co na koniach jeździli, okrążyło Brodzisławy i wywiązała się bitwa. Wszyscy polegli z wyjątkiem jednego, o którym opowiadałem: Grzegorowski, co uciekł po rynnie. On był kontuzjowany, a reszta zginęła. Czy wszyscy, dokładnie nie wiem, ale mnie się zdaje, że wszyscy. Jego przywieźli na Schutzpolizei, trzymali go u góry i im uciekł, przeżył. A tak, to cała dwudziestka… Na cmentarzu trojanowskim w Sochaczewie są groby tych chłopców, oni wszyscy tam leżą. Niektórzy byli nawet moimi kolegami z harcerstwa. Tam trochę i Niemców nabili, bo byli uzbrojeni, więc się bronili, ale ilu Niemców tam zginęło, to nie wiadomo, bo ich zaraz ładowali na samochód i zabierali, gdzieś wywozili. Były różne takie przypadki. Poza tym potrzebowaliśmy pieniędzy, bo trzeba było kupować broń.
W 1939 roku była bardzo ciężka bitwa nad Bzurą, bardzo ciężkie walki i pozostało bardzo dużo broni na polach. Chłopi, jak już Niemcy weszli, zbierali tę broń, amunicję, granaty, nawet polski karabin maszynowy jeden. W stodołach kopali doły, zabezpieczali tę broń, mieli słomę na tym, to było zabezpieczone odpowiednio. Później, jak organizacje powstawały, niektórzy z tych chłopów należeli do Armii Krajowej. Poprzez nich żeśmy załatwiali, w nocy żeśmy chodzili, we czterech (chodziłem ja, Rysiek Gryniewicz, Janek Owczarek, Stasiek Jeznach), żeśmy znosili tę broń właśnie do magazynów. Na przykład w mojej komórce była broń, ale krótka, pistolety ręczne. Miałem chyba sześć czy siedem tych pistoletów, między innymi parabelki, walther jeden, bębenkowy nagan ruski. Jak była potrzeba użycia krótkiej broni, to brali zawsze ode mnie. Później przez tę broń wpadłem w UB. Żeśmy znosili do magazynów, a później z magazynów żeśmy wozili broń do Puszczy Kampinoskiej, przeważnie na Krogulec i na Wiersze, bo tam partyzanci byli. Ze mną jeździł zawsze Aleksander Marszałek i łączniczka, Roma Połeć chyba się nazywała. Miała kontakty ze wszystkimi osobami, które sie opiekowały magazynami w różnych miejscach. Było tak, że zajeżdżaliśmy niby do sołtysa, on wyznaczał chłopa (bo chłopi należeli do AK) z wozem i z końmi, żeśmy jechali do lasu. Na przykład na Famułkach Królewskich wjeżdżaliśmy do lasu. Tam bunkier był zamaskowany, z bunkra załadowali nam karabin maszynowy, inne karabiny, dwa kosze amunicji taśmowanej do karabinu maszynowego. To wszystko żeśmy załadowali, żeśmy wsiedli na ten wóz i z przygodami różnymi… Nie będę w szczegółach opowiadał.

  • Jakie to były przygody?

To były takie przygody, że konie, jak to konie: dwa się zmęczyły. Nas czworo siedziało na wozie, dwa kosze ciężkiej amunicji taśmowanej, karabin maszynowy, karabiny, to konie się zmęczyły gdzieś po dwudziestu kilometrach. W nocy gospodarz mówi: „Muszę zajechać do znajomego”. Oni się tam znali wszyscy. „Konie muszą odpocząć, bo są spocone, muszę popaść trochę konie”. Rzeczywiście, zajechaliśmy na podwórze, mówi: „Idźcie do stodoły spać, a ja u gospodarza. Prześpimy się ze dwie, trzy godziny”. Konie wprowadził do stajni u gospodarza i dał im owies czy coś do jedzenia. Gospodarz przyniósł plandekę i wóz nakrył. Wóz stał, wszystko, co tam było, było nakryte plandeką. Przyjechało na koniach czterech „czarnych”. (Mówiliśmy na nich „czarni”, to byli Niemcy z pistoletami maszynowymi). Zajechali do tego chłopa, obudzili i się pytali, czy tu partyzantów gdzieś nie ma. Oczywiście chłop powiedział, że nie ma. A jak oni zajechali na koniach, my żeśmy nie spali, to żeśmy przez szpary w stodole wyglądali na nich. Jeździli koło wozu na koniach, a pod plandekę żaden nie zajrzał. Później odjechali. Takie przygody. Ale gdyby któryś zajrzał z nich, to co my mieliśmy? Mieliśmy w stodole tylko krótką broń. Co my byśmy im zrobili z tej krótkiej broni? Nic. Oni mieli automaty MP, one miały pociski karabinowe trochę krótsze od normalnych pocisków. To były solidne automaty, my nie mieliśmy takich automatów. Nasze automaty to były „Błyskawice”, później steny. To takie, że mógł stanąć na pięćdziesiąt metrów i nie doleciało. Były do walk na bliską odległość. Udało się nam i żeśmy zawieźli na Krogulec. Przeważnie na Krogulec żeśmy wozili.
Ale podstawowa nasza działalność była inna. Na Pomorzu działał „Gryf Pomorski”. Z tych, o których wiem, to dwóch mężczyzn z Bydgoszczy, którzy znali bardzo dobrze język polski, bardzo dobrze język niemiecki, byli wykształceni – z „Gryfa Pomorskiego” zostali skierowani do Wehrmachtu niemieckiego. W Wehrmachcie szybko zostali oficerami, bo to byli ludzie bardzo inteligentni, wykształceni. Służyli na Pomorzu. A w Sochaczewie był majątek, który się nazywał Czerwonka. Tam był duży pałac, duży park i Niemcy tam ulokowali dowództwo frontu wschodniego i później – Powstania Warszawskiego. Dowództwo było w tym pałacu.

  • Czemu Czerwonka?

Tak się nazywał. Nie wiem, czy to miejscowość, czy ten majątek nazywał się Czerwonka. To było w Sochaczewie, przy torach kolejki. Ci oficerowie niemieccy to byli oczywiście Polacy. Przyjeżdżali z Pomorza do tego dowództwa z różnymi sprawami. Jak wysiedli na stacji kolejowej w Sochaczewie, to mieli może osiemset metrów, może kilometr do tego pałacu, więc musieli dojść. Przychodzili do porucznika „Olszyny”, który mieszkał gdzie indziej, ale niedaleko dworca miał swoją kwaterę, zostawiali szare koperty, w których były różne materiały i nawet mikrofilmy. Naszym zadaniem było dostarczyć to do Warszawy na Ogrodową i żeśmy to przywozili. Oni dwa razy byli, dwa razy przywozili te materiały i dwa razy żeśmy przywozili. Z tym że jak jechaliśmy z tymi materiałami, musieliśmy jechać z bronią niestety, bo te materiały nie mogły się dostać w ręce niemieckie. Wtedy się ryzykowało, że jak gdzieś Niemcy zatrzymali (czasem Niemcy wpadali do pociągu, chociaż rzadko, można było wpaść jeszcze inaczej), to już trzeba było użyć broni. Ale jakoś zawsze było szczęśliwie.

  • Pamięta pan numer domu na Ogrodowej, do którego to dostarczaliście?

Bramę pamiętam. To od Żelaznej, jak szła Ogrodowa w stronę [Muzeum Powstania Warszawskiego], po lewej stronie była chyba druga brama, to był numer 21 czy 23, coś takiego, dokładnie nie pamiętam. To było na czwartym piętrze. Mieliśmy oczywiście hasło, na hasło żeśmy byli wpuszczani do pokoju. Przychodził facet, odbierał to, od niego braliśmy „Informator” [czyli „Biuletyn Informacyjny”], w paczkach był przygotowany już dla nas. To znaczy nie tylko dla nas, może i dla innych też. Stamtąd właśnie braliśmy prasę. Naszym zadaniem było zawieźć tę prasę. Mój kolega, który ze mną jeździł, nazywał się, Rysio Gryniewicz (on już nie żyje, umarł chyba ze dwa, trzy lata temu). Miał kuzyna na Służewcu, niedaleko Dworca Południowego, tam był dworzec ciuchci. Tam mieszkał jego kuzyn, on się chyba też Gryniewicz nazywał, nie jestem pewny. Jedną paczkę musieliśmy zawieźć z Ogrodowej na Służewiec, a drugą paczkę żeśmy zawozili do Sochaczewa w teczkach, to była teczka skórzana, wypchana, bo to było tego [sporo]. W Sochaczewie tę paczkę dowódca podzielił zawsze i pakował. Część tej prasy szła na Śląsk. Nasz dowódca mieszkał w takich domkach drewnianych koło dworca i pracował na kolei. Znał kolejarzy, którzy tam przyjeżdżali. To różne wagony były, towarowe, osobowe. Chodziłem z naszym dowódcą, z porucznikiem „Olszyną”. Ten, który prowadził parowóz, był jego znajomym. Kiwnął na mnie, zawołał mnie. Miałem paczkę, kolejarz zabierał tę paczkę i pakował ją pod węgiel (bo oni na parowozie mieli węgiel) i to jechało na Śląsk. Na Śląsku było rozprowadzane. Tak samo paczka, która szła na Służewiec, też była rozprowadzana przez pana Gryniewicza. Poza tym część prasy żeśmy rozprowadzali na miejscu, bo to były spore ilości. Z naszej działalności opowiem jeszcze inną rzecz. W czasie okupacji zdarzało się, że musieliśmy wykonywać wyroki na agentach. Nie będę mówił szczegółowo kto, co, jak, gdzie, kogo.


  • Jeżeli nie jest to dla pana problemem, proszę opowiedzieć.

Może być problemem, na temat zabijania nie chcę nic mówić. Miałem później różne problemy powojenne. Musieliśmy. Rzecz jednak w tym, że nasza działalność sprowadzała się jeszcze do innych spraw. Na przykład w Arbeitsamtcie pracował pan Modzelewski, to był Polak i on wykradł całą paczkę, pięćset sztuk ładnie zapakowanych druków kenkart. To były dowody osobiste, paczkowane po pięćset sztuk i taką paczkę wykradł. Żeśmy dostali od niego tę paczkę i trzeba było uruchomić sprawę lewych dokumentów. Żeśmy różnie kombinowali, aż w końcu jeden z kolegów wpadł na pomysł. Problem był taki, że jak się przyklejało zdjęcie, była pieczątka okrągła, gapa niemiecka i część odciskała się na zdjęciu, a drugą część odciskała się na druku kenkarty. On doszedł do wniosku, że dwadzieścia fenigów niemieckich po drugiej stronie ma gapę zbliżoną, a może nawet taką samą, jak pieczątka na kenkarcie. W fabryce nam wytoczyli pręt, obsadzili te dwadzieścia fenigów tą gapą, wynieśli z fabryki praskę ręczną i żeśmy uruchomili produkcję. Była nauczycielka, uczyła w szkole handlowej. Szkoła handlowa była traktowana jako szkoła zawodowa. Ona miała maszynę do pisania i wypisywała to na tej maszynie. Trochę się posmarowało gapę tuszem czarnym i elegancko pod praską gapa odbijała się na zdjęciu i na kenkarcie. Nikt się nie poznał, było identyczne. Oczywiście podpisy były podrabiane, ale kto sprawdzał podpisy? Nikt nie sprawdzał. Taka karta kosztowała „górala” u nas, to znaczy pięćset złotych („górale” to były te krakowskie). Żeśmy to sprzedawali, jak ktoś potrzebował lewe dokumenty, bo potrzebowaliśmy również pieniędzy. Bo czy chłopi dawali broń za darmo? Trzeba było to papierosy, to wódkę im kupować, a jeden chciał dolary za karabin maszynowy. Potrzebowaliśmy pieniędzy. Niektórzy za darmo oddawali broń, a niektórzy chcieli pieniądze. A skąd mieliśmy wziąć pieniądze? Trzeba było zarabiać na kenkartach. Muszę powiedzieć, że te kenkarty po wojnie, już jak wkroczyli Rosjanie, kupowali od nas warszawiacy, bo żeśmy jeszcze mieli te urządzenia do produkcji. Warszawiacy kupowali, szczególnie mężczyźni, bo była taka sytuacja, że po Powstaniu było bardzo dużo warszawiaków w rejonach podwarszawskich. Jak wkroczyli Rosjanie, to mężczyzn często UB aresztowało. Mówili: „Ty z Warszawy, to ty Powstaniec”. Tak że nieraz kupowali od nas dokumenty, bo tam mieli inne dane, nie warszawskie.

  • Rosjanie się nie poznali, że to fałszywe kenkarty?

Nie. Jak kogoś sprawdzali, to pokazał kenkartę, że nie jest z Warszawy, takie były numery. Żeśmy często przyjeżdżali do Warszawy. Raz przyjechałem z Gryniewiczem. Po prasę żeśmy przyjeżdżali często na Ogrodową. Raz wpadłem. Była łapanka, Gryniewiczowi się udało jakoś wykręcić, a ja wpadłem.
Załadowali mnie do budy, do samochodu ciężarowego. To znaczy nie tylko mnie, już napchane było pełno mężczyzn, jak mnie wprowadzili do tego samochodu. To było na jakieś dwa, może trzy dni (trudno mi dokładnie określić) przed Powstaniem. Zawieźli nas na Dworzec Zachodni i wpakowali do krytych wagonów towarowych. Tę łapankę urządzili żandarmi i żołnierze Wehrmachtu niemieckiego. W tym czasie, jak my żeśmy tam stali (to już wieczór był), nadleciały samoloty sowieckie. Sowieci zrobili nalot na Warszawę. Jaki to ten nalot był? Przyleciały dwa czy trzy samoloty sowieckie. Cała Warszawa była przecinana reflektorami niemieckimi. Niemcy mieli takie reflektory, że całe niebo przecinało się tymi reflektorami, łapali samoloty w reflektory. Jak który samolot złapali, to już nie wypuścili z reflektorów, artyleria do niego biła. I tak strzelała do nich artyleria, tylko niecelnie, a jak któryś samolot był złapany w ten reflektor, to artyleria celnie biła. Jakoś Niemcy te samoloty sowieckie wykurzyli. Zdążyli zrzucić chyba parę bomb na Solcu, chyba na budynki mieszkalne nawet, może nawet ludzie zginęli, tego nie wiem. Żeśmy to oglądali z Dworca Zachodniego, z wagonów nawet żeśmy powychodzili, a przy wagonach stali żołnierze Wehrmachtu. Bardzo nas nie pilnowali, żeśmy oglądali ten nalot, oni stali, niby [mówili], żebyśmy weszli do wagonów, ale żeśmy oglądali. Zawieźli nas do Warki, a z Warki nas popędzili nad Pilicą, może z dziesięć, może piętnaście kilometrów. Żeśmy przekroczyli rzekę i popędzili nas do budowy umocnień na Pilicy. Żołnierze Wehrmachtu nas bardzo dobrze przyjęli. Żeśmy jedli to, co i oni – zupy wojskowe z kuchni wojskowej. Dobrze nas traktowali ci Niemcy. W dzień nie mogliśmy kopać (głównie chodziło o okopy), bo z drugiej strony strzelali Rosjanie. Niemcy nas wypędzali w nocy. Trzeba było wykopać najpierw dół, wchodziło się do tego dołu i później dalej podkopywało okop. Jeden Niemiec pilnował na odcinku może stu, może stu pięćdziesięciu metrów. To było pod lasem. Namówiłem trzech chłopaków, żebyśmy uciekli w nocy i żeśmy uciekli. Jak Niemiec poszedł w drugi koniec, a w nocy było ciemno, to żeśmy uciekli do lasu. Oni się obawiali, to żeśmy połamali łopaty […].
Z tymi chłopcami na rano żeśmy dotarli do Warki, żeśmy przeszli przez mostek w Warce i żeśmy skręcili do restauracji, bo byliśmy głodni, a mieliśmy pieniądze. Jak to młodzi, żeśmy poprosili o pół litra i zagrychę do tego, jakąś zupę miał przygotować i jakieś kanapki. Ta restauracja była blisko mostu. W pewnym momencie on nam podał wódkę, żeśmy rozleli. Nie umiałem wódki przechylić i wypić, tylko musiałem smakować, żeby wypić, ale oni przechylili i co się okazało? Zaczęli się dusić. Pomylił się restaurator i zamiast wódki przyniósł butelkę spirytusu. Ten spirytus ich całkowicie zatkał, aż się zaczęli krztusić, dusić, a ja spróbowałem, od razu poczułem, że to spirytus, nie piłem dalej. Przyleciał właściciel, przepraszał nas, później nam podał właściwą wódkę. Miałem „górala”, daję mu tego „górala”, a on mówi: „O, nie kochany, my »górali« już nie bierzemy”. Już nie chcieli brać „górali”, bo front był blisko. Drobne pieniądze krakowskie jeszcze brali, a „górali” już nie chcieli brać. Mówię do niego: „Panie, my nie mamy innych pieniędzy”. Faktycznie, oni nie mieli pieniędzy, ja miałem tylko „górala”. On mówi: „Trudno, moja strata. A gdzie wy idziecie?” – „Chcemy się dostać do Warszawy”. – „O, to tu się nie dostaniecie. Przez Warkę nie przechodźcie, bo jest dużo wojska i łapią Niemcy”. Poinstruował nas, jak mamy iść pieszo do Grójca. „W Grójcu się zabierzecie w ciuchcię do Warszawy”. Był niesamowity upał, gorąco. Żeśmy szli na bosaka, bo w butach było za gorąco iść, straszny upał. Od tego spodnią część nóg poodparzaną mieliśmy dosłownie, wszystko było nagrzane, taki upał był. Ale doszliśmy do Grójca. To kawał drogi był, to było chyba kilkadziesiąt kilometrów. W Grójcu rzeczywiście była ta kolejka. Była tak przeładowana, że było się trudno zabrać, ale żeśmy się wcisnęli do tej kolejki. Tłok był niesamowity, bo handlarze jechali z różnymi tobołami, dziewczyny, chłopaki, starsi ludzie. Kobiety mdlały dosłownie, bo był straszny upał. Wszystko było pozawieszane, na stopniach kolejki się trzymali. Żeśmy w takim tłoku dojechali na Dworzec Południowy do Warszawy. To było 1 sierpnia, po czwartej, może wpół do piątej było, trudno mi dokładnie określić. Wychodzimy z dworca, mówię: „Pojedziemy na Chmielną. Mam rodzinę na Chmielnej, to pojedziemy do nich, tam się odświeżymy trochę”. Byliśmy dosłownie wykończeni.
Żeśmy wyszli przed dworzec, patrzę: Gryniewicz stoi, do którego żeśmy prasę wozili, w ten upał w płaszczu jesiennym stoi, długim. Mówię: „Co on? Zgłupiał chyba, w ten upał w takim płaszczu!”. A on pod tym płaszczem miał stena, dlatego ten płaszcz założył. Mówię: „Co pan tu robi, panie Gryniewicz?”. – „Co ja robię, to ja wiem. A dokąd ty się wybierasz?” – „My chcemy na ulicę Chmielną”. – „Nie pojedziecie na ulicę Chmielną, bo tu za pół godziny zacznie się Powstanie. Chcecie wziąć udział?” – „Jak się zacznie Powstanie, to pewno, że chcemy, ale nie mamy broni”. – „Nie martwcie się o broń”. Kiwnął na dziewczynę, brunetka dość przystojna, potężniejsza od nas nawet, w płaszczu gumowym, pelerynie, z automatem pod tą peleryną. Podeszła do nas. Spisał nasze dane, mówi: „Dostaniecie legitymacje powstańcze, załatwię wam”. A do niej mówi: „Zaprowadź ich do Batalionu »Karpaty«, do 1. kompanii, do porucznika »Wirskiego«”. Pamiętam, to nie było nazwisko, to był jego pseudonim: porucznik „Wirski”. „Masz ich tam zaprowadzić”.
Żeśmy poszli z nią, ona nas zaprowadziła, ale zanim żeśmy doszli, to już była piąta i już Powstańcy ruszyli na Wyścigi Konne. To było od strony zachodniej, była łąka, trawa była, bagna, jakieś moczary. Od tej strony zachodniej atakowali już pod murem, pod mur dochodzili, bo tam był mur, który ogradzał całe Wyścigi. Ona nas przedstawiła, on się pyta: „Który z was jest z Armii Krajowej?”. Okazało się, że tylko ja, a tych trzech nie było w Armii Krajowej. Mówię: „Ja jestem w Armii Krajowej”. – „A umiesz strzelać?” – „Umiem strzelać”. – „Nie mam dla ciebie broni”. Dał mi tylko dwa granaty i im też dał po dwa granaty. Każdemu dał i mówi: „Ruszycie. Jak zdobędziecie broń, to będziecie mieli”. Żeśmy ruszyli, ale w tym czasie był ostrzał z budynków niemieckich na torze wyścigowym. Tam były budynki piętrowe, w oknach były ustawione karabiny maszynowe i bili z tych karabinów, tak że jeden chłopiec, który miał karabin, zginął. Mówię: „Panie poruczniku, on zginął”. Porucznik był trochę z tyłu, nie poszedł z czołówką, która poszła pierwsza, bo dowodził wszystkimi. Ta kompania liczyła dużo osób, według mojej oceny około trzystu i wszystko młode chłopaki. A karabinów było niedużo. On mówi: „Karabinu ci nie dam. Mam kilkanaście karabinów, już poszli w czołówce z karabinami. Jeden zginął, mam jeden karabin”. Później mi zabrał granaty i dał mi ten karabin. W karabinie było pięć naboi, bo to był taki karabin, gdzie wchodziło pięć naboi, można było pięć razy strzelać bezpośrednio. W chlebaku tego chłopaka też było pięć naboi, te naboje mi dał i żeśmy ruszyli w kierunku muru, ale cały czas byliśmy pod ostrzałem z niemieckich karabinów maszynowych, z okien. Później żeśmy strzelali do tych okien, bo tam byli Niemcy. Raz żeśmy strzelali w pięciu w jedno okno, żeśmy unieruchomili karabin, zamilkł, więc musieliśmy chyba jakąś szkodę wyrządzić. A czołówka, która poszła, przedarli się przez mur i dopadli Niemców w pomieszczeniach magazynowych, gospodarczych, od strony zachodniej Wyścigów. Tam były jakieś pomieszczenia gospodarcze czy magazyny, konie trzymali czy coś i Niemcy tam byli (Wehrmacht i esesmani) na Służewcu. Oni byli wycofani z frontu i trzymani na Wyścigach do obrony południowej flanki Warszawy. Jak Rosjanie by okrążyli, to oni od południa mieli bronić Warszawy. Byli bardzo dobrze wyposażeni w broń, mieli dużo karabinów maszynowych, mieli cekaemy, mieli działka szybkostrzelne, granatniki, pancerfausty. Widziałem, na ramieniu opierał. Do czołgów z tych pancerfaustów mieli strzelać, a strzelali do nas. Tam dużo chłopaków zginęło. Czołówka naszych się przedarła przez parkan i wykurzyli ich z tych zabudowań gospodarczych. Dużo Niemców tam zginęło nawet. Niemcy uciekli pod trybuny, a pod trybunami mieli karabin maszynowy i działa. Nie wiem, czy to granatniki były, czy jakieś działka szybkostrzelne. Byli wyposażeni, z tego strzelali. Niemców trochę też zginęło, ale to nie była taka prosta sprawa, bo Niemcy kładli się na chodnikach, w hełmach leżeli, karabiny maszynowe, podstawki trójkątne. Mieli nowoczesne karabiny (my takich karabinów maszynowych nie mieliśmy) bez chłodzenia, tylko powietrzem były chłodzone. Bili z tych karabinów, nie można było podejść, naszych dużo zginęło. Walka toczyła się do wieczora od godziny piątej, tyle godzin trwała. Atakowały oprócz tego jeszcze dwie kompanie, bo w batalionie były trzy kompanie, pierwsza, druga i trzecia. Z tym że pierwsza była najliczniejsza, a pozostałe były słabsze, atakowały od drugiej strony. Efekt był taki, że porucznik „Wirski” wieczorem, już był zmrok, zarządził odwrót, bo to było nie do zdobycia. Moim zdaniem nie miał innego wyjścia, musiał zarządzić odwrót, bo by wybili nas wszystkich, gdybyśmy dalej atakowali. Ale ten odwrót był makabryczny, to była katastrofa, tak tłukli do nas Niemcy z karabinów. Całe serie przechodziły obok, tylko ziemia się podnosiła do góry.
W czasie odwrotu zginęło bardzo dużo chłopców. Oceniam, że chyba ponad stu, może stu pięćdziesięciu nawet zginęło, bo kompania była bardzo liczna. W efekcie, w czasie odwrotu, nie wiem jak, zostałem ranny w szyję. Rozrywały się pociski obok, czy to z ostrzału, czy z odłamka, nie mam pojęcia. Zostałem ranny. Nawet bardzo nie poczułem, muszę powiedzieć, ale za chwilę patrzę, a cały jestem zakrwawiony, zaczęła mi lecieć krew, bo to czułe miejsce było. Wyjąłem chusteczkę, zakręciłem, z tyłu zawiązałem. Nogi miałem w porządku. Trochę byłem wystraszony tą raną, bo to nic przyjemnego. Chłopaków też pełno rannych było. Ten, który był ranny, a miał całe nogi, mógł się wycofywać, uciekać, to uciekał. A ten, który był ranny w nogi na przykład i nie mógł, to jak mu niektórzy pomogli, wzięli go na plecy, to odciągnęli. Ale większość zostawała na łąkach, bagnach, bo tam bagna były. Zostawali tam i zabici, i ciężko ranni.
Później, wieczorem, po wycofaniu miałem karabin, ale nie miałem już żadnych naboi, bo wszystko wystrzelałem, dziesięć sztuk naboi wystrzelałem. Dowódcy postanowili, że którzy mają jeszcze broń i amunicję, pójdą do lasów kabackich. To było w nocy. Dopiero z lasów kabackich pójdą na Puławską, na Mokotów się dostaną. Ci, którzy już nie mają broni, nie mają amunicji, pójdą do lasów chojnowskich na południe. Ranni już nie wracali do Warszawy, tylko tacy, którzy mogli chodzić. Zabrałem się z tymi, co szli do lasów chojnowskich, bo rana mi dokuczała, zaczęło mnie to w końcu boleć, tu bardzo nie mogłem głową ruszyć, nie nadawałem się do niczego. Koledzy mi pomagali trochę, ale źle się czułem. Szli w kierunku lasów chojnowskich, a my we czterech, to znaczy ja i trzech chłopców, żeśmy się odłączyli. Karabin oddałem chłopakom, którzy szli do lasów kabackich. Mówię: „Szkoda karabinu, nie ma amunicji do niego, ale może gdzieś zdobędziecie”.
Efekt był taki, że musiałem dostać się do jakiegoś budynku, gdzie mieszkali Polacy, żeby mi opatrzyli ranę. Ale żeby się dostać, trzeba było przejść przez szosę, która prowadziła na Piaseczno. Żeśmy jakoś przeszli przez tę szosę. Rano, już było widno, żeśmy weszli na Dąbrówkę, to taka wioska. Babcia się wychyliła. Mówimy: „Jaka to wioska?”. – „Dąbrówka”. Stąd wiem, że to była Dąbrówka. Już widno się zrobiło, rano. Idziemy przez tę Dąbrówkę, a tu zza krzaków wychodzi żołnierz Wehrmachtu z pistoletem maszynowym do nas: Hände hoch. Żeśmy podnieśli ręce do góry, trzymamy. On stał, nic nie mówił, a my ręce trzymamy w górze. W końcu go pytam po niemiecku, bo trochę znałem język niemiecki, nawet na kursach gimnazjalnych się uczyłem niemieckiego: Was wünschen Sie? (co pan sobie życzy, co pan chce od nas). Nie mieliśmy broni. Ten żołnierz mówi: Ich bin Österreich. Mówię do chłopaków: „Wiecie, to nie jest Niemiec, to jest Austriak” – bo powiedział do nas, że jest Austriakiem. Powiedziałem: „Co pan sobie życzy?”. A on mówi: „Jestem Austriakiem”. Opuścili ręce wszyscy, żeśmy go trochę okrążyli. Czułem, że on się nas bardziej bał, jak my jego. A w głębi był budynek, w którym kwaterowali żołnierze Wehrmachtu. Zaczęli z nim rozmawiać, ale mówi: Nicht verstehen, ich brauche Dolmetscher – że potrzebuje tłumacza i poszedł po tłumacza do budynku. Ale tak wolniutko szedł, że pozwolił nam uciec i żeśmy uciekli. Napotkaliśmy kobietę i mówimy: „Jak iść w kierunku na Pruszków?”. Bo namówiłem chłopaków, żebyśmy poszli do Puszczy Kampinoskiej, ale to była droga strasznie okrężna. Trzeba było iść na Pruszków, później na Błonie, na Leszno, z Leszna dopiero do Puszczy Kampinoskiej. Żeśmy przeszli jeszcze raz przez szosę na drugą stronę i weszliśmy do budynku. To już było w dzień. Jeszcze strzelali do nas, żeśmy przez kartoflisko przechodzili, niemieccy żołnierze jechali na samochodzie. Strzelali do nas, ale ze znacznej odległości. Słychać było, jak pociski przelatywały, ale nie trafili w nas. Żeśmy weszli do jednego gospodarza do budynku. Tam była dziewczyna, przemyła mi ranę. Zdjąłem koszulę, przemyła mi ranę ciepłą wodą. Poleciała do sąsiadki, przyniosła jakieś opatrunki czy watę i plastry przyniosła, i mi pozaklejała. Dalej bolało to wszystko, ale już mi nie leciała krew, miałem pozaklejane. Koszulę moją zabrała, dała mi koszulę swojego ojca. Ta koszula była bez kołnierzyka, tylko zapinana pod szyję na guzik. Tak że jak zapiąłem koszulę pod szyję, to nie było znać. Tylko tyle że mnie to bolało, ale nie było widać, krew już nie leciała.

Koniecznie chcieliśmy się dostać do Puszczy Kampinoskiej, bo wiedziałem, że tam są szpitale, tam są punkty sanitarne. Nawet lekarze byli w Puszczy Kampinoskiej. Żeśmy wyruszyli. Zdążyliśmy dojść do Pęcic, przed Pruszkowem to było i tam kobieta mówi: „Gdzie wy idziecie? Niemcom wejdziecie prosto w łapy”. Niemcy stali tam w pałacu, tam był majątek. W nocy chłopcy z Ochoty i z Pruszkowa zaatakowali ten pałac. Niemcy tam ubezpieczeni byli, mieli karabiny maszynowe, w budynkach majątkowych poustawiani byli na noc. Większość chłopców wybili (oni mieli słabe uzbrojenie), a na drugi dzień chodzili, resztę wyłapywali po krzakach i rozstrzelali. Leży w Pęcicach ponad setka chyba młodych chłopców z Ochoty i z Pruszkowa. Ta kobieta nas ostrzegła, ona nazywała się pani Pęśkowa. Później, po wojnie byłem u niej z żoną. Już byłem żonaty, żeśmy pojechali, bo była jakaś uroczystość na grobach i byłem u pani Pęśkowej. Ona zabrała nas do swojego domu, schowała nas w piwnicy, dała nam jeść. Żeśmy się umyli trochę i nad ranem (jeszcze ciemno było) wyprowadziła nas z Pęcic, bo wiedziała, gdzie Niemcy stoją. Wskazała nam kierunek, w jaki mamy iść na Pruszków. Ale mówi: „Jak chcecie iść do Puszczy Kampinoskiej, to do Pruszkowa nie wchodźcie, bo tam pełno Niemców, złapią was”. Żeśmy obeszli Pruszków, przez Żbików żeśmy dotarli do Błonia, cały czas pieszo, kawał drogi.
Byłem wykończony kompletnie, już w Błoniu dalej nie mogłem iść, bolało mnie wszystko. Żeśmy skręcili do cukierni napić się herbaty i zjeść ciastko. Ciągle miałem „górala”, te pięćset złotych. Jak nie wezmą, to nie zapłacimy. Żeśmy weszli do tej cukierni, tam był stolik, żeśmy usiedli przy tym stoliku, ale właścicielka się coś zorientowała, mówi: „Co panu jest? Pan taki blady”. – „Wie pani, my żeśmy z Powstania wyszli”. Za głowę się złapała. „Opowiadajcie, jak Niemców biją w Powstaniu!” – „Cholera, biją nas, nie Niemców”. Żeśmy jej opowiadali, co żeśmy widzieli. Z zaciekawieniem [słuchała], oczywiście nie chciała żadnych pieniędzy od nas, ciastek nam nastawiała, picia. „Może chcecie jakieś inne jedzenie?” Żeśmy się najedli. Mówimy: „Chcemy się dostać do Puszczy Kampinoskiej”. – „To musicie iść na Leszno, ale nie wchodźcie do Leszna, bo tam »ukraińcy« podobno stoją. Musicie obejść Leszno”. Żeśmy tak zrobili. Żeśmy obeszli Leszno. Żeśmy się pytali miejscowych ludzi, jak dojść na Wiersze. Z kłopotami, bo w puszczy były wysunięte stanowiska obserwacyjno-obronne, nie chcieli nas wpuścić do puszczy, nie wpuszczali nikogo. Dopiero jak żeśmy powiedzieli, że z Powstania idziemy, to zadecydował jeden i nas wpuścili. Jeszcze powiedział: „Idźcie na Krogulec”. Żeśmy poszli na Krogulec. Tych trzech zostało na Krogulcu, a mnie jeden odprowadził na Wiersze, do punktu sanitarnego i tam mi zrobili opatrunek. Chodziłem na zmianę opatrunku, byłem zakwaterowany w stodole u Biernackich. Gospodarz, o ile sobie dobrze przypominam, bo mogę się mylić z nazwiskiem, chyba nazywał się Biernacki. Byłem tam w stodole zakwaterowany, żarcie było dobre w puszczy i chodziłem na zmianę opatrunków. Znieczulili to jakoś. Chodziłem co prawda z okręconą szyją, ale już mnie to tak bardzo nie bolało.
Powstanie cały czas trwało. Było tak, że w pierwszych dniach Powstania dowódca w Puszczy Kampinoskiej, kapitan „Szymon” ze sporą ilością partyzantów zaatakował lotnisko na Bielanach. Było lotnisko, stały samoloty niemieckie. Zniszczyli sporo tych samolotów, ale bardzo dużo ich poległo na tym lotnisku, bo Niemcy byli dobrze przygotowani do obrony lotniska. Kapitan „Szymon” został ciężko ranny, wynieśli go i później leżał w szpitalu, w Laskach. W Laskach byli partyzanci, nie było tam Niemców. Dowództwo nad puszczą przekazał porucznikowi „Dolinie”. „Doliniacy” pochodzili z Kresów, na Kresach bili się z Niemcami i z Rosjanami. Około tysiąca żołnierzy dobrze uzbrojonych pod dowództwem porucznika „Doliny” przeszło do Puszczy Kampinoskiej. Przeszli przez most, który był w Nowym Dworze, udało się. Różne wersje krążą, w jakiś sposób Niemców zmylili. Jedni twierdzą, że udali, że to oddział węgierski, inni znowu twierdzą, że jeden z dowódców się dogadał z jakimś Niemcem i Niemcy ich jeszcze wyposażyli. Oni przeszli do Puszczy Kampinoskiej. Mieli tabory, mieli ułanów na koniach, wszyscy ułani byli wyposażeni w broń maszynową, erkaemy z dużymi tarczami. Kilka szwadronów było tych ułanów. Nawet artylerię mieli, byli dość dobrze uzbrojeni. Kapitan „Szymon”, jak był ranny, przekazał dowództwo porucznikowi „Dolinie”. Jak trwało Powstanie, to zarówno chyba „Bór” Komorowski, jak i dowódca „Monter”, dowódcy Powstania liczyli (bo w puszczy w sumie było chyba około trzech tysięcy ludzi dobrze uzbrojonych), że będzie duże wsparcie ze strony puszczy. Tymczasem puszcza się zaangażowała w potyczki z Rosjanami. RONA to byli Rosjanie, którzy służyli w niemieckim wojsku, walczyli z komuną sowiecką, ale po niemieckiej stronie. To głównie „ronowcy” wybili chyba pięćdziesiąt tysięcy cywilów na Woli. Efekt był taki, że oni się nie ruszali, do Powstania się nie włączali. Były jakieś próby dostarczenia broni na Żoliborz, niektóre częściowo się powiodły, inne mniej, bo nie było dobrego rozeznania w terenie, a przeważnie przemarsze się odbywały nocą. Poza tym chłopcy, którzy dostarczali, byli bardzo przemęczeni, bo byli obciążeni. Oprócz swojej broni nieśli jeszcze broń dla Powstańców z Żoliborza, później też dla Powstańców na Starym Mieście. W efekcie dowódca „Bór” Komorowski majora „Okonia” (który walczył na Woli, później się przedostał chyba na Stare Miasto) mianował dowódcą Puszczy Kampinoskiej. To był jego pseudonim. On był podobno ze zrzutów z Anglii, oficer, kanałami przeszedł ze Starego Miasta na Żoliborz i z Żoliborza w przebraniu chłopa dotarł na Wiersze. Tam od razu (nie wiem skąd miał) przebrali go w mundur oficerski. Miał buty oficerskie, mundur, furażerkę oficerską. Jak go obserwowałem, (bo miał kwaterę tam, gdzie spałem), jak na tę kwaterę przyjeżdżał, to był strasznie przemęczony. Widać było: twarz z niewyspania, bo to już było ponad dwa tygodnie, sczerniała zupełnie. Ważniejszych dowódców oddziałów zebrał, do kwatery na Wierszach poprzychodzili i ich strasznie wszystkich zrugał, powiedział tak: „Warszawa walczy już ponad dwa tygodnie, ginie młodzież, tysiące cywilów ginie, a wy tu sobie urządziliście potyczki z »ukraińcami« i z ruskimi?”. Przeważnie byli tam „ukraińcy” albo ruskie, było też trochę Niemców, ale niewiele. Jedna walka na Truskawiu była solidna, gdzie „doliniacy” wybili tych ponad dwustu „ronowców”. Strasznie zrugał dowódców, mówi: „Proszę się przygotować”. Jeszcze powiedział im: „Trzy tysiące ludzi dobrze uzbrojonych w puszczy siedzi, czekacie, aż was Rosjanie wyzwolą”. Tak do nich twardo przemówił. „Nie wyzwolą was Rosjanie, możecie być pewni. Amerykanie też was nie wyzwolą. Trzeba walczyć”. My żeśmy tego nie słyszeli, tylko gospodarz, u którego on miał tą kwaterę, siedział w kuchni, wszystko słyszał, później nam powtórzył. Mówi: „Przygotować się do walki w Powstaniu”. Wydał jakieś rozkazy wszystkim dowódcom. Porucznik „Dolina” chyba niechętnie chciał dać swoich ludzi, bo oni przyszli aż z Kresów, tam walczyli tyle czasu. Zagroził mu, że jak nie da swoich ludzi, to pójdzie pod sąd polowy w Laskach. (W Laskach był sąd polowy).
Poza tym w tym czasie gospodarze przychodzili do niego na skargę. Jabłka na przykład można było zbierać z ogródka, pozwalali, ale żeby nie zrywać. A jak który wszedł do ogródka, to nazrywał jabłek zielonych nieraz. Jajka z kurnika ginęły chłopu, jakieś kury też podobno ginęły. Żarcie było niezłe, więc zupełnie to było niepotrzebnie. Chłopi przychodzili do niego na skargę, on się strasznie denerwował, był nerwus, wyzywał wszystkich, nie mógł znieść. Chciał zrobić zdyscyplinowane wojsko, a przecież zdyscyplinowani byli tylko „doliniacy”, co przyszli z „Doliną”, byli w mundurach wojskowych. A reszta – tylko oficerowie byli w mundurach, a tak to wszystko w ciuchach cywilnych ci partyzanci. Nie było dyscypliny. Już nie chcę o szczegółach mówić, ale w każdym razie „Okoń” starał się narzucić dryl wojskowy, wojskową dyscyplinę. To nie pasowało nikomu, nie lubili go strasznie, ale miał rację, bo nie było innego wyjścia, musiał być dryl wojskowy, jego rozkazy musiały być wykonywane. Co to za dowódca, jak kwestionuje się jego rozkazy? To żaden dowódca. On denerwował się strasznie, wyzywał od różnych. W końcu zorganizował pomoc dla Starówki. Przyszło dużo „doliniaków”, „Dolina” musiał dać ludzi. Nie wiem, może dał z pięćset osób, może czterysta, trudno mi powiedzieć, ile. Oprócz „doliniaków” poszła cała grupa sochaczewska (też bardzo liczna, ich było chyba ponad [trzystu]) pod dowództwem majora „Korwina”. Efekt był taki, że zorganizowali bardzo liczną grupę i pod dowództwem „Okonia” ruszyli na Żoliborz. Kontynuacja nagrania przeprowadzona 10 lutego 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Mariusz Kudła

Przygotowania przebiegały dość kłopotliwie, były trudne, powiedziałbym, bo to były różne grupy z różnych miast podwarszawskich, szczególnie Pruszków czy Legionowo, czy Sochaczew, z różnych rejonów. Każda grupa partyzantów miała swojego przywódcę, trzeba było z każdym rozmawiać, żeby to jakoś połączyć. Poza tym jeszcze był porucznik „Dolina”. Oni aż zza Niemna przyszli do puszczy. Miał najliczniejszą grupę, bo tam chyba około dziewięciuset osób było. Już miał nawet czy rozkaz, czy jakieś polecenie, żeby (chyba po pierwszym tygodniu walk) wyruszył ze swoimi oddziałami, ze swoją kawalerią, do Powstania. Miał dotrzeć na cmentarz żydowski, później przebijać się dalej, otworzyć drogę połączenia puszczy z Warszawą. Tego zadania nie wykonał, nie chciał, bo obawiał się, że to będzie masakra jego ludzi. Możliwe, że by tak było, tak że porucznik „Dolina” tego zadania nie wykonał, chociaż był w tym okresie jedynym dowódcą całej grupy kampinoskiej. […]

  • Jak pańskie dalsze losy się potoczyły?

Chodziłem z okręconą szyją, ale już się podleczyłem nieźle, już mnie tak nie bolało. Już major „Okoń” wrócił spod dworca. Wyznaczył mnie i jeszcze jedną łączniczkę do wożenia broni z magazynów, które były zlokalizowane na skraju puszczy czy nawet poza puszczą. W tych magazynach było dużo broni, to była ta broń, która była zbierana przez chłopów z pól. Nad Bzurą były walki bardzo ciężkie i później przez Puszczę Kampinoską kierowały się dywizje poznańskie i pomorskie na pomoc Warszawie. Dużo broni na polach leżało, więc chłopi zbierali tę broń, amunicję, zakopywali w stodołach, przykrywali słomą, bo słomę w stodołach mieli. Tę broń żeśmy ściągali od chłopów później, bo chłopi też należeli do Armii Krajowej. Tam nie było innych, nie znałem. Jakieś Bataliony Chłopskie, jakaś Armia Ludowa – po wojnie pisali, ale takich nie widziałem ani nie słyszałem o takich. Wiedziałem mniej więcej, gdzie są te magazyny. Mój dowódca był w Sochaczewie i prawie cały mój oddział był w Sochaczewie. Powiedziałem dowódcy, że wiem, gdzie są magazyny i mogę wyruszyć po broń. On się zgodził. Dawał nam zawsze przepustki na wyjście z lasu, to były przepustki na świstku papieru, czerwonym ołówkiem pisane i podpisane „Okoń”, i już przepuszczali, bo tak to by nie przepuścili nikogo z lasu. Też żeśmy broń zwozili na Krogulec, przeważnie na Krogulcu stali „doliniacy”, później na Wiersze, na Wierszach też stali „doliniacy”, „Jerzyki” też stały na Wierszach. Jednego razu, już trochę później się to działo… Trudno jest, żebym po kolei to wszystko opowiedział. Na Wierszach, trzeba powiedzieć, jedzenie było zupełnie niezłe. Tam dzisiaj jest kościół, ale była kapliczka. Żeśmy tam chodzili, nabożeństwa były, krzyż był, ksiądz odprawiał. Tak że tam chwilami było spokojne życie, a chwilami nie było spokojnie. Wszędzie były wysunięte placówki informacyjno-obronne i na tych placówkach zawsze był jakiś karabin maszynowy, drugi strzelec, co podawał. I tak się to wszystko toczyło, z tym że przychodziły różne wieści z wiosek o potyczkach większych z Niemcami. Mnie niewiele to wszystko interesowało, bo nie byłem w żadnych oddziałach bojowych, tylko dostałem się do puszczy głównie po to, żeby mnie wyleczyli, bo byłem ranny w szyję i mnie tam wyleczyli. Później byłem wykorzystywany wraz z innymi do przywożenia broni. Miałem kontakt ze swoim dowódcą, bo jak żeśmy wyjeżdżali do magazynów po broń, to zawsze starałem się dotrzeć do mojego dowódcy, porucznika „Olszyny”, który był w Sochaczewie. Cały mój oddział był w Sochaczewie. Oni się przygotowywali do wyjścia do puszczy. Porucznik „Dolina” przydzielił jednego z kolegów do mnie – Aleksander Marszałek, on jeszcze żyje, mieszka w Płocku, ale już się słabo czuje. Łączniczkę nam przydzielił i skierował nas na Famułki Królewskie, bo tam był magazyn z bronią. To było na skaju puszczy. Żeśmy pojechali do sołtysa. Łączniczka znała wszystkich, bo krążyła między różnymi miejscowościami. Doprowadziła nas do tego sołtysa. Sołtys wyznaczył podwodę, chłopa z Armii Krajowej, dwa konie. Zajechaliśmy do lasu, w lesie był bunkier zamaskowany. Tam zdjęli to wszystko, co było zamaskowane. Wyciągnęli z bunkra karabin maszynowy, dwa kosze amunicji takiej taśmowanej, jeszcze inne karabiny. Załadowali to wszystko na wóz, żeśmy wsiedli i z różnymi przygodami, jak już opowiadałem, żeśmy dojechali na Krogulec. Karabin maszynowy i amunicję żeśmy zostawili na Krogulcu, przejęli od nas „doliniacy”, a resztę zawieźliśmy na Wiersze. Z tym że łączniczka wróciła z gospodarzem, który powoził, a ja z Marszałkiem żeśmy zostali na Wierszach. Przylatywał tam samolot zwiadowczy, „rama” żeśmy na niego mówili. Ten samolot jakiejś niemieckiej marki miał dwa kadłuby. Przylatywał i robił zdjęcia na Wierszach. Zresztą nie tylko na Wiersze przylatywał, ale i na inne wioski też przylatywał i robił tam zdjęcia. Jednego dnia, jak przyleciał, to nisko się opuścił, nad Wierszami robił zdjęcia. Ktoś się wygłupił dosłownie, podobno ktoś z „doliniaków”, tak mówili, ale nie wiem na pewno. Jak on tak nisko leciał, było widać pilota, z karabinu się przymierzył i strzelił do niego. On zrobił kółko, zawrócił, znowu nadleciał. Wtedy już zaczęli prawie wszyscy strzelać. Kto coś miał pod ręką, to strzelał do tego samolotu.

  • Udało się go zestrzelić?

Zrobił kolejne takie [koło] i żandarmi porucznika „Doliny” z karabinu maszynowego dosunęli serią solidną. Myśleliśmy, że został strącony, bo puścił czarną smugę dymu. Odlatywał, ale za nim szła czarna smuga dymu. Tylko żeśmy się przyglądali, gdzie on spadnie, ale nie spadł, odleciał. Major „Okoń”, który był na kwaterze, był zdenerwowany, przeklinał wszystkich, mówił nawet, że to prowokacja, tak to nazywał. Przeklinał wszystkich, że strzelali do tego samolotu, zamiast się ukryć i nie pokazywać nic. Tak, to pilot odkrył, że na Wierszach znajduje się dużo partyzantów i jest silny ogień, bo na pewno ten samolot coś odczuł. Strasznie dowódca był zdenerwowany wtedy.

  • Były jakieś konsekwencje?

Jakie mogły być konsekwencje? Nakrzyczał tylko, co miał zrobić? Miał zabijać chłopaków?

  • Czy później Niemcy przypuścili atak na tamte pozycje?

Powiem dalej, jak to było. Mnie i Marszałka major „Okoń”. wezwał, ponieważ dostał pismo od pułkownika „Zygmunta”, żeby oddział porucznika „Olszyny” (to był mój oddział) wprowadzić do lasu. Powiedział: „Pójdziecie do wsi, która nazywa się Zwierzyniec – to było na skraju puszczy – i przyprowadzicie oddział na Wiersze, ale musi to być oddział uzbrojony”. To było po wypadku z samolotem zwiadowczym. Upłynęło jakieś dwie godziny, może trzy, trudno mi powiedzieć dokładnie. Dał przepustkę na wejście tego oddziału do lasu, a nam dał przepustki na wyjście z lasu, bo tylko z przepustką można było wyjść, inaczej nie. Wychodzimy od niego, patrzymy, a tu leci ta cholera „rama”, samolot zwiadowczy, a za nim sztukasy niemieckie. Zdążyłem policzyć ich sześciu, ale leciało chyba więcej tych samolotów. Od razu zawróciłem, mówię: „Panie majorze, lecą sztukasy na nas!”. – „Niemożliwe!” Wyskoczył, patrzy, a te samoloty już były blisko. Żeśmy zdążyli z budynku wyskoczyć do olszynki, za budynkiem rosła olszyna. Był rów w tej olszynce, ale wody już prawie nie było, trochę szlamu tylko, bo to wyschło, bo było gorąco. Podejrzewam, że ci piloci nawet nas widzieli, że tam wyskakujemy, bo to nie tylko my. Inni, jak zauważyli, to też zaczęli uciekać do tej olszynki. Samoloty nadleciały nad Wiersze, zrzuciły bomby. To była niewielka wieś. Ile mogła mieć? Więcej jak pół kilometra chyba. Zrzucili bomby dość celnie, bo trafili w stodoły, w budynki. Wszystko zaczęło płonąć. Nie trafili tylko w budynek, gdzie major miał kwaterę. Tuż koło tego budynku upadła bomba, ale w budynek nie trafili, posypały się tylko dachówki z domu. A my żeśmy leżeli w olszynce. Jak się spojrzało, to całe Wiersze to był słup ognia, wszystko płonęło. Jak rzucili bomby, to samoloty lotem nurkowym i z karabinów maszynowych zaczęli strzelać. Zaczęli strzelać w znacznej mierze do tej olszynki, ale i w dalsze miejsca. Jeden pilot czy dwóch atakowało olszynkę karabinami maszynowymi. Gałęzie spadały nam na głowy dosłownie, tak cięli. Nawet jeden chłopiec z Warszawy dostał serię, później go prowadzili do punktu [opatrunkowego]. Dość długo trwało to strzelanie z karabinów maszynowych, ostrzał z samolotów. Z kolegą Olkiem Marszałkiem żeśmy nie wytrzymali w tej olszynce. W pewnej odległości stał duży stóg ze słomą. Nieświadomi żeśmy uciekli, jak samolot robił rundę, jak odleciał. Żeśmy wyskoczyli z olszynki i żeśmy się skryli pod stóg. Byliśmy ubrani na czarno, czarna wiatrówka, farbowane wszystko było. Jeden z pilotów musiał nas zauważyć, jak żeśmy wyskoczyli pod stóg i trzy razy się przymierzał do nas z karabinu maszynowego. Nie trafił nas, odleciał. Pierwsza seria poszła około metra, może więcej, murawa tylko podskakiwała do góry. Później drugi raz zakręcił, już o połowę bliżej. Mówimy: „Jak trzeci raz zakręci to akurat na nas”. Rzeczywiście, zakręcił trzeci raz. Dostaliśmy serię po czubkach butów niemal, aż nogi podskoczyły do góry. Widocznie myślał, że nas trafił. Dość, że odleciał, dał spokój, już dalej nie strzelał.
Odleciały samoloty, ale w stodołach zaczęły się rozrywać pociski, jakie tam były, amunicja, bo wszystko w stodołach było polokowane albo w chłopskich oborach. W oborach świnie się paliły. Spojrzałem na swojego kolegę Marszałka, patrzę, a on cały czarny. Mówię: „Coś ty taki czarny?”. A on świnie wyciągał z chlewu, bo strasznie kwiczały, za nogi je wyciągał. Jak wyszedł, to miał całą twarz czarną. Mówię: „Zgłupiałeś? Niech się spalą te świnie, nie właź tam!”. Major latał, zdenerwowany był niesamowicie, bo wszystko było przez to, że zostało odkryte przez tego pilota, że na Wierszach musi stać jakiś silny oddział partyzancki. On się strasznie tym denerwował. Doszedłem z Marszałkiem do niego. Śmiał się z Marszałka, bo on był cały okopcony. „Panie majorze, czy mamy iść po ten oddział?” – „To jeszcze żeście nie poszli?” A major się do nas zawsze bardzo grzecznie zwracał, bo to był inteligentny facet, na poziomie. Jak mu ktoś wszedł za skórę albo przyszli chłopi na skargę, to go szlag trafiał, przeklinał niesamowicie. Mówi: „To jeszcze żeście nie poszli?”. – „No nie, kiedy mieliśmy iść?” – „Idźcie, tylko przyprowadźcie tylko tych, co są uzbrojeni, a ci, co nie mają broni, to broń Boże nie przyprowadzać ich tu”.
Żeśmy poszli w stronę Krogulca. W stronę Krogulca prowadziła polna droga przez łąkę, to nie było daleko, może pięćset metrów, może więcej, może mniej, trudno powiedzieć. W Krogulcu oficerowie z lornetkami obserwowali nalot i Wiersze. Żeśmy weszli prosto na nich, a oni: „Dezerterzy? Uciekacie?”. Dopiero jak żeśmy im pokazali przepustki, to dali nam jednego chłopca, który nas wyprowadził poza punkt obserwacyjny. Ale sytuacja była taka, że po nalocie żeśmy pieszo nie chcieliśmy iść drogami, bo tam Niemcy się pokazywali wszędzie, to żeśmy szli przez las. Żeśmy nawet trochę błądzili, bo przecież nie znało się szczegółowo wszystkiego. Mniej więcej się człowiek orientował, w jakim kierunku idzie, ale dość długo żeśmy szli. Pokazały się pierwsze samochody niemieckie na drodze (żeśmy widzieli z lasu), wypełnione żołnierzami; inni znowu na motorach, żandarmeria niemiecka jechała; na koniach też jechali Niemcy. Całe długie kolumny Niemców waliły na Puszczę Kampinoską. Na drugi dzień żeśmy dotarli do Zwierzyńca. Musieliśmy iść takimi drogami, gdzie nie poruszały się samochody niemieckie. Było widać w nocy, jak paliły się wioski. Niemcy wkraczali, zapalali wszystkie wioski i chłopów wysiedlali poza obręb Puszczy Kampinoskiej, wyrzucali wszystkich chłopów. Chłop zakładał konia, wóz, rodzinę, czasem coś wrzucił na ten wóz. Jak żeśmy doszli na Zwierzyniec, to się okazało, że tam już nikogo nie ma, że to zgrupowanie zostało rozwiązane przez porucznika „Olszynę”, bo porucznik „Olszyna” już widział, jak Niemcy pakują na Puszczę Kampinoską. Łuny całe nad palącymi się wioskami było widać. Rozwiązał całe zgrupowanie i wszyscy poszli do domu. Jak żeśmy dotarli na Zwierzyniec, to tam już nikogo nie było. Ale major „Okoń” był taki skrupulatny we wszystkim, że… Dopiero później, po latach się dowiedziałem, jak byłem na Budach Zosinych, na cmentarzu. Tam leżą nasi chłopcy. Spotkałem tam jednego z chłopców, który był na Wierszach, i on mówi: „Jak żeście wyszli z lasu, to była narada na Wierszach w sprawie opuszczenia Puszczy Kampinoskiej. Wezwał mnie major i dał mi list, który miałem zanieść do Sochaczewa. Zaniosłem go do Sochaczewa i miałem go wrzucić do skrzynki kontaktowej”. Była taka skrzynka kontaktowa w Sochaczewie. Były ukryte miejsca, gdzie się wrzucało pewne informacje. Jak nie można było dotrzeć bezpośrednio do danej osoby, to się wrzucało do skrzynki kontaktowej. O tej skrzynce kontaktowej nie wszyscy wiedzieli, ale dowódcy wiedzieli, gdzie, co i jak. Ale on nie znalazł tej skrzynki kontaktowej. Później się przyznał, że nie znalazł i zniszczył list. To świadczyło o tym, jaki był dowódca skrupulatny. Przecież przy takim zamieszaniu po ataku niemieckim jednak pomyślał o tym, że nie należy oddziału wprowadzać i za nami wysłał drugiego, żeby tam dotarł. On dotarł, ale nie znalazł skrzynki kontaktowej. Przyznał mi się później, jak go spotkałem na Budach Zosinych, tam była uroczystość którejś rocznicy tej walki.
Oczywiście ja z Marszałkiem żeśmy zostali w Chodakowie, żeśmy tam mieszkali. Teraz nie ma Chodakowa, bo jest włączony do Sochaczewa, a przedtem prawie się łączyło, to było bardzo blisko. Była duża fabryka w Chodakowie, tak się nazywała ta miejscowość. Żeśmy już tam zostali. Tam jeszcze były z naszej strony różne przypadki. Ponieważ miałem w swojej komórce… Mieszkaliśmy w budynku, który był własnością brata ojca. Tam mieszkałem, mieszkał jeden brat ojca, drugi brat ojca i jeszcze siostra ojca. Na pierwszym piętrze mieszkała nawet jedna Niemka, folksdojczka, która pracowała w fabryce, panna Truda. Oni wszyscy pracowali w fabryce. Na podwórku były komórki, chyba ze sześć. Do tych komórek znosili wióry na rozpalenie ognia, wszyscy mieli w komórkach te wióry. Któregoś dnia kolega z mojego oddziału, Antoni Chaba się nazywał, przyprowadził do mnie jakiegoś swojego znajomego i go przedstawił, że jest z NSZ i że mają dzisiaj robotę, chcą pożyczyć broń. Pożyczyłem mu. Nie powinienem tego robić, ale ponieważ przyszedł mój kolega z oddziału, z którym się bardzo dobrze znałem i przyprowadził kogoś z NSZ (znałem niektórych chłopaków z NSZ, mieliśmy do nich też pełne zaufanie), to pożyczyłem mu tę broń. To była parabelka. Po dwóch dniach przyszedł i oddał mi broń, podziękował. Ale gdzieś tak po tygodniu mój kolega mówi: „Słuchaj, jak Kazimierczak przyjdzie do ciebie jeszcze raz pożyczyć broń, to mu nie pożyczaj”. – „Dlaczego mam mu nie pożyczyć?” – „Bo on wcale nie jest z NSZ, on ma jakąś bandę i wypuszczają się na wieś, i chłopów tam rabują, świnie im zabierają. Chłopa trzymają pod bronią i zabijają świniaka, i na rowery, jakieś wózki. To jest bandzior”. Nie pamiętam, czy to było po dwóch, czy po trzech tygodniach. Przyszedł do mnie, żeby pożyczyć broń. Powiedziałem, że broni już nie mam, że broń już poszła do puszczy, bo żeśmy do puszczy wywozili broń. Nie dałem mu broni. Jeszcze mu powiedziałem coś takiego, co on chyba zrozumiał, nawet mu trochę pogroziłem. Ale nie chciałem się za bardzo wychylać, bo nie znałem w szczegółach tej sprawy. Po jakimś czasie dowódcy zgłosiłem, że mu dałem broń. Dowódca mnie obszturgał, że nie wolno takich rzeczy robić, ale nie mógł go ukarać. Wystąpił z wnioskiem do pułkownika „Zygmunta”, który widocznie był jego zwierzchnikiem, i żeśmy czekali na decyzję od pułkownika. Decyzja jakoś nie nadchodziła i jakoś mu się upiekło do stycznia, aż weszli Rosjanie. Bo tak to byłby na pewno (nie wiem jak) jakoś ukarany. Jak weszli Rosjanie, chyba 18 stycznia, nabili tych Rosjan w Chodakowie. Trzech Niemców było w okopach przeciwczołgowych, żołnierzy rosyjskich pędzili dosłownie na te okopy. Z karabinów maszynowych bili, nabili żołnierzy rosyjskich, trudno powiedzieć ile, ale bardzo dużo.

  • Tylko trzech Niemców tam było?

Trzech Niemców było, bo oni zostawiali na odcinkach po dwóch, trzech Niemców i wycofywali się, a ci powstrzymywali ataki piechoty rosyjskiej. Aż w końcu Rosjanie (jakieś taczanki mieli, armatki) zaczęli bić w okopy i wykurzyli Niemców. Dopiero Niemcy wyszli, ale tam zginęło chyba około setki Rosjan. Niezależnie od tego Rosjanie musieli iść, jak się później okazało. Żeśmy się później dowiedzieli, dlaczego oni tak szli: bo byli pędzeni przez oficerów chyba NKWD czy politycznych, nie wiem. Jak który z żołnierzy nie szedł, to z tyłu mu w łeb strzelali dosłownie. Albo się który przewrócił, udawał zabitego czy coś takiego, to go dobijali ci oficerowie rosyjscy. To chyba byli jacyś polityczni. Żeśmy później się dowiedzieli o tym. Jak weszli Rosjanie, to zaczęli organizować milicję w Chodakowie, ale do milicji wtedy szli tacy, którzy nie byli w organizacjach podziemnych. A jeszcze przedtem dowódca nas zebrał i mówi tak: „Chodźcie ze mną do wojska. Stopnie będziecie mieli zachowane, wszystko. Idę do wojska, do »berlingowców«, bo tu będzie gorąco”. Widocznie wiedział na ten temat coś więcej od nas. A my mówimy, że nie pójdziemy, chcemy się uczyć, bo chodziło się do gimnazjum, do liceum w czasie okupacji, na komplety gimnazjalne. Chcieliśmy pokończyć matury przynajmniej. Żeśmy nie poszli, a on poszedł do wojska, ale do nas mówi: „Jeśli będziecie mieli jakieś kłopoty, to możecie się do wszystkiego przyznawać, tylko nie przyznajcie się, że byliście w Armii Krajowej, bo Rosjanie będą was wykańczać”. Dosłownie tak powiedział, wiedział już o tym, bo podobnie było na wschodzie, gdzie wkraczali Rosjanie. Tylko że myśmy o tym nie wiedzieli. Trochę w gazetkach podziemnych było to publikowane, ale nasz dowódca o wszystkim wiedział.
Zaczęli tworzyć Urząd Bezpieczeństwa w Sochaczewie. Później przyszedł dowódca, rosyjski enkawudzista to był, nazywał się kapitan Pawlenko. Z UB, które się utworzyło, powyrzucał wszystkich inteligentnych chłopaków. Mówi, że on tu inteligencji żadnej nie potrzebuje, on potrzebuje złodziei, bandziorów. Takich potrzebuje. I co się okazało? Że Kazimierczak, który był bandziorem w czasie okupacji niemieckiej, z całą swoją bandą znalazł się w Urzędzie Bezpieczeństwa, był tam przyjęty. Wiedział, że u mnie był magazyn z bronią, bo Chaba niepotrzebnie mu wygadał, że ode mnie można dostać broń, u mnie jest taka i taka broń. On ze swoją bandą przyszli do mnie w nocy i mnie aresztowali. Zanim mnie wyprowadzili, zrobili rewizję w mieszkaniu. Nic nie znaleźli. On mówi do ojca: „Chcemy w komórce sprawdzić. − Wiedział, że broń była w komórce. – Niech pan da klucz”. Ojciec miał tam też swój pistolet, nie tylko moje pistolety tam były. Obawiał się, że znajdą, mówi: „Mam klucz na górze”. A na górze, nad nami, mieszkał jego młodszy brat. „To niech pan przyniesie ten klucz, jak ma pan na górze”. To ojciec poszedł i wziął klucz od brata, od jego komórki. Wprowadził ich do jego komórki, która była obok, jedna koło drugiej i tam też były te wióry. Jak ubecy zaczęli grzebać w tych wiórach, wybrudzili się. Grzebali, kopali, nic nie znaleźli, ale mnie zabrali. Po drodze zabrali Chabę, mojego kolegę, który przyprowadził tego bandziora. Zaprowadzili nas do UB, które było naprzeciwko szpitala. Duży, czerwony dom, nie pamiętam, to chyba była ulica Staszica, ale nie jestem pewny, już nie pamiętam nazw ulic. Zaprowadzili mnie do jednej piwnicy, jego do drugiej. To była piwnica nie większa jak pokój, a było tak napchane aresztantów, akowców przeważnie, że nie było nawet miejsca, żeby się na betonie (bo to beton był) położyć. Jedni kładli się, spali, to drudzy pod ścianą musieli stać. Jak się ci wyspali, to budzili i na zmianę spali, tak było ciasno. Spałem koło jednego grubasa i wszy z niego poprzechodziły na mnie. On już przede mną siedział, a było zawszone wszystko. Wszy z niego na mnie poprzechodziły, wszy gryzły mnie niesamowicie, po głowie się drapałem, bo miałem we włosach.
W tej piwnicy przesiedziałem około sześciu tygodni chyba. W nocy brali na śledztwo, a w dzień można było się przespać. Z tym że były różne problemy. Rodziny nam donosiły jedzenie. Jak wartownik był w porządku, to podawał, a niektórzy nie chcieli podawać. Różnie tam było z jedzeniem, bo oni nam żarcia nie dawali żadnego. To, co rodziny przyniosły, to żeśmy się dzielili z pozostałymi. To nie było tak, że oni myśleli o tym, czy my głodni, czy nie głodni. To ich nie obchodziło prawie wcale, bo widzieli, że rodziny przynoszą.
Gdzieś w trzeciej dekadzie marca, trudno mi powiedzieć, kiedy to było, w ogóle nie pamiętam, jakie to były daty, jakie dni, bo jak się tyle czasu siedziało, to się nie pamięta, może na przełomie marca i kwietnia, w okolicach 25 albo 24 marca, wypędzili nas w nocy, uformowali w kolumnę. To było chyba ponad sto osób. Ubowcy, jedni z pepeszami, jedni z karabinami, obstawiali kolumnę i kolumna ruszyła w nocy w kierunku Błonia. Nad ranem żeśmy się zbliżali do Błonia, a dużo robotników szło do pracy, nawet pytali ich: „Kogo wy pędzicie?”. – „Niemców pędzimy”. To ci robotnicy zaczęli w nas rzucać kamieniami. Szedłem na końcu, mówię: „Nie rzucajcie kamieniami, bo to nie Niemcy, tylko akowcy idą”. Coś się zorientowali chyba, nie wiem, ale jeden pogroził im karabinem, że będzie strzelał, i ci robotnicy poszli dalej. Doprowadzili nas do Błonia, a w Błoniu nas na dużą salę zapędzili. Na tej sali żeśmy siedzieli.

Na drugi dzień poprosiłem jednego z wartowników, co nas pilnowali (bo niezależnie od tego, że byliśmy zamknięci na sali, to jeszcze dodatkowo oni tam zaglądali i pilnowali nas; nie wiem, czy to byli ubowcy, czy milicjanci, ale ubowcy chyba), żeby mnie do fryzjera zaprowadził, bo byłem cały zarośnięty, nie strzygłem się przed aresztowaniem, a później jeszcze tyle siedziałem. On się zastanawiał, ale w końcu mówi: „No to chodź”. Wziął karabin. Jak się okazało, tam gdzie żeśmy siedzieli, po przeciwnej stronie był fryzjer. „Chodź, zaprowadzę cię do tego fryzjera”. Zaprowadził mnie, fryzjer zaczął mnie strzyc z tyłu i zaczął wypytywać. Mówi: „Za co siedzisz?”. Nie wiedział, ludzie nie mieli pojęcia jeszcze wtedy. To się działo na początku lutego czy w marcu nawet, to ludzie jeszcze nie wiedzieli, myśleli, że oni przyszli nas wyzwolić, nawet witali ich z zadowoleniem. Mówi do mnie: „Za co siedzisz?”. Miałem wtedy osiemnaście lat, mówię: „Za te dwie literki”. – „Za te dwie literki, ty?” – „Tak, za te dwie literki”. Ten fryzjer wiedział, co to znaczy dwie literki. Do ubowca mówi: „Wypuść go”. – „Boję się. Jak go wypuszczę, to mnie dołączą do tej grupy, nie mogę go wypuścić”. Nie wypuścił mnie. Fryzjer się coś dowiedział od niego i jak mnie ostrzygł, to dał mi musztardówkę, to była szklaneczka po musztardzie. On w tej szklance mydło rozrabiał. Wymył tę szklaneczkę, mówi: „Masz, weź, przyda ci się”. Wziąłem tę szklankę. Nie wiedziałem, na co mi się przyda, ale zawsze lepiej mieć, bo człowiek się gdzieś coś napije.
Podstawili później jakieś duże, dworskie wozy i po dwa konie do tych wozów. Fornal przyjechał tymi wozami, wozów było kilka, już nawet ich nie liczyłem, nie mogę powiedzieć dokładnie, ile. Zapakowali nas na te wozy, a sami na rowerach obstawiali wozy i żeśmy ruszyli w kierunku na Warszawę. Zatrzymaliśmy się dopiero przy ulicy Bema, która do Wolskiej dochodziła. Po przeciwnej stronie ulicy Bema był budynek niezniszczony pod filarkami. Częściowo był zniszczony, ale w sumie nie był bardzo zniszczony. Pod tymi filarkami żeśmy się zatrzymali na popasanie koni. Założyli worki koniom na głowy, w tych workach widocznie mieli siano, może owies, może co innego dla koni. Konie sobie jadły, a my żeśmy siedzieli na wozach. Po przeciwnej stronie, pod filarkami stał żołnierz, to był „berlingowiec”, polski żołnierz w rogatywce, w płaszczu wojskowym. Ten żołnierz podszedł do nas i mówi, czy nie mamy papierosa. „Jesteśmy aresztanci, to nie mamy żadnych papierosów”. – „Aresztanci? Za co was aresztowali?” Któryś krzyknął, że sami akowcy są na tych wozach. On mówi: „Akowcy? Poczekajcie, w szkole na Bema cała moja kompania stoi, zaraz sprowadzę chłopaków, to się rozprawią z nimi”. A jak się rozpiął, to pod płaszczem nie miał nic. Ani koszuli, ani nic. To było w marcu, nic nie miał, tylko sam płaszcz i czapkę. Tak to wojsko wyglądało. Nawet dość szybko poszedł do swoich kolegów. A jeden z fornali słyszał naszą rozmowę z nim, zawołał jednego z ubowców i im wszystko powtórzył. To oni: „Koniec tego popasania!”. Pozdejmowali worki, konie batem, szybko żeśmy odjechali. Tak że nawet jeśli przyszli ci koledzy, to nas już tam dawno nie było. Żeśmy przejechali most pontonowy i wjechaliśmy w jakiś las. Nie znałem tych rejonów w ogóle. Później okazało się, że przywieźli nas do Rembertowa.
W Rembertowie był obóz enkawudowski, zsyłkowy. Była bocznica kolejowa, były baraki, które wybudowali kiedyś Niemcy, bo tam była fabryka „Pocisk”. Te baraki były ogrodzone drutami, wieżyczki były, wartownia. Nas tam przywieźli i do pierwszego baraku od strony wartowni wszystkich zapędzili. A w baraku nic nie było, pusto, tylko dechy same. Zapędzili nas tam i dwa, trzy, cztery dni, już nie pamiętam, ile żeśmy siedzieli w tym baraku. Żołnierze enkawudziści chodzili pijani często, bo ludzie im znosili wódkę, bo chcieli coś się dowiedzieć. Na wartownię przychodzili z wódką dla żołnierzy, żołnierze kontaktowali się albo coś podawali aresztantom. Przeważnie nic nie podawali, tylko zabierali dla siebie, ale wódkę brali od ludzi. Jak sobie podpili, to nie można było nawet przez okna wyglądać, bo potrafili strzelać w okna, jak byli pijani. Komendantem obozu był gruby facet. Podobny był do Żyda. Któregoś dnia wypędzili nas przed barak, ustawili wzdłuż baraku, pojedynczo wszystkich. Widzieliśmy wagony na bocznicy, już stały. Przynieśli stół, na tym stole poukładane były kawałki chleba, mniejsze jak ćwiartka, glina była razowa. Takie kawałki chleba były poukładane i przynieśli kocioł z gorącą kawą zbożową. To było zboże palone, taka kawa do picia. Kocioł dość duży był, przykryty, ale para – widać było – leciała z tego. Jak żeśmy stali pod tym barakiem, koło mnie stał chłopak, może ze trzy, cztery lata starszy, silny. Mówię do niego: „Wiesz co? Mam szklankę, to chodź, podejdziemy do tego kotła, może nam ktoś naleje, to się napijemy”. Nam się pić strasznie chciało, bo nie dawali nam nawet pić. On mówi: „No dobra, idziemy”. Żeśmy wyszli z szeregu, żeśmy podeszli do kotła i stoimy. A po placu spacerował gruby komendant, w koszuli chodził, granatowe spodnie, buty z cholewami. Był podobny do Żyda. Spacerował z jakimś oficerem, blondynkiem, enkawudzistą. Zobaczył, że żeśmy podeszli do kotła, to z uśmiechem podszedł do nas. My pewni, że nam naleje, bo wrażenie sprawiał dość przyjemne, z uśmiechem podszedł. Rzeczywiście, zdjął pokrywę, wziął łychę (tam łycha była), nabrał gorącej kawy na łychę. Wystawiłem szklankę. On zamiast do szklanki, to mi nalał na rękę. Oparzył mnie niesamowicie. Oparzenie bardzo boli. Od razu ręka mnie zaczęła boleć. Z tej złości ubliżyłem mu. Ten drugi też mu zaczął ubliżać. On wyjął pistolet. Nie wiem, czy chciał nas postraszyć, czy rzeczywiście zastrzelić, bo żeśmy mu ubliżyli solidnie. W moją stronę zaczął go kierować, a ten oficer mu rękę opuścił i coś powiedział, ale nie wiem co. Po rosyjsku coś powiedział, rosyjskiego żeśmy nie znali. Ten oficer zabrał nas obu na wartownię i na wartowni wartownikowi coś powiedział. Posadził nas pod ścianą, na ławce żeśmy siedzieli, a wartownik wyjął pepeszę, położył na stole, usiadł za stołem i nas pilnował. Zacząłem ślinić, bo się czerwone zrobiło, szczypało mnie niesamowicie to oparzenie, co chwila to śliniłem. W końcu ten wartownik po rusku mnie pyta (ale zrozumiałem), co tak ślinię tę rękę. Tłumaczę mu, że komendant wylał mi kawę gorącą na rękę. A ten żołnierz mówi: W ryj job jewo mać. Tak powiedział na niego, to się upewniłem wtedy, że to rzeczywiście był Żyd. Ale mówimy: „Jak on tak mówi, to może uda nam się z nim dogadać?”. Ale on się bał, powiedział, że by go zabili, jakby nas wypuścił. Nie widziałem, co się działo z innymi, ale prawdopodobnie zapędzili ich do wagonów. A te wagony szły na wschód. Z wartowni nie widziałem już tego.
Gdzieś może po godzinie, po dwóch, podjechał samochód ciężarowy. W szoferce był kierowca i oficer, co nas zaprowadził. Na samochodzie był żołnierz z pepeszą. Nas posadzili. To był samochód ciężarowy z plandeką, buda, ta plandeka leżała na prętach metalowych, osadzonych z boku. Klapę zamknęli, usiadł na tej klapie, pepeszę trzymał w prawej ręce, a drugą ręką [trzymał się za pręt, na którym leżała plandeka], nieduży żołnierz. Trzymał się za pręt metalowy, a na nas kierował pepeszę. Samochód ruszył. Zaczęliśmy rozmawiać między sobą. Krzyczał: Małczaj, strielat budiem! – strzelać do nas, nie wolno nam rozmawiać. No to nie rozmawialiśmy. Jechaliśmy przez las. Żeśmy sądzili, że chyba w tym lesie nas rozwalą, bo po co by nas wieźli do lasu? Przez las się jechało, drogi były przez las. Dzisiaj tam są drogi asfaltowe, przedtem takich dróg nie było. Po jakimś czasie żeśmy wyjechali z lasu. Jakieś domki z tyłu było widać. Klapa była i później była plandeka, ale z boku były dziury, było widać wszystko z tyłu. Patrzymy: jakieś domki żeśmy mijali, czasem trochę ludzi na chodnikach. Później coraz więcej domków było. Później tak jakbyśmy wjeżdżali do miasta, takie wrażenie, bo czteropiętrowe budynki było widać z dala przez [szpary]. Później żeśmy widzieli pełno ludzi na chodnikach, ale nie wiedzieliśmy, co to za miasto, gdzie oni nas przywieźli. Jak żeśmy jechali przez to miasto, to w pewnym momencie kierowca gwałtownie zahamował. Żeśmy dopiero później się zorientowali, dlaczego zahamował: na skrzyżowaniu stała Rosjanka z czerwoną chorągiewką i kierowała ruchem. Zatrzymała widocznie ten samochód, on gwałtownie zahamował. Jak zahamował, to żołnierz nie utrzymał się za pręt metalowy, runął między nas, pepesza mu wyleciała, głową uderzył w szoferkę. Złapałem za pepeszę, a drugi kolega siedział już na nim, wskoczył od razu, bo nas aż wcisnęło w szoferkę, jak zahamował tak gwałtownie. Złapałem za pepeszę, a on siedział, dusił go, żeby nie krzyczał, bo coś zaczął mamrotać, żeby nie krzyczał. Pepeszę mam w ręku, nawet miałem zamiar strzelać do nich z tej pepeszy, bo to taki pierwszy odruch był. Głupi odruch, ale był. Człowiek był młody, to był porywczy. On mówi do mnie: „Nie strzelaj, weź go uśpij”. Uśpiłem go, ale widocznie za słabo. Żeśmy wyskoczyli (ja z pepeszą i on) z tego samochodu (ci siedzieli w szoferce i nic nie wiedzieli) i na chodnik od razu. A na chodniku było pełno ludzi z wózkami. Później się okazało, że to była Praga, ale my nie wiedzieliśmy. Pragi w ogóle nie znałem, nigdy tam nie byłem. Zaczęliśmy uciekać. Widocznie za słabo był uśpiony ten żołnierz i musiał jakoś zawiadomić dowódcę, oficera, co tam siedział. Oficer wyskoczył za nami, zaczął nas gonić. Uciekaliśmy chodnikiem, a on leciał środkiem jezdni. Nam było trochę niewygodnie. Gdyby nie strzelił… Ale on strzelił, tylko nie wiem, czy do nas, czy w górę, nie mam pojęcia. Stał facet w bramie, widział, że lecę z pepeszą, mówi: „Kogo gonicie?”. – „Ruski nas goni”. – „Ruski was goni?” – „Ano ruski nas goni”. – „No to uciekajcie za mną”. Może i by nas dogonił, nie wiadomo, co by się później działo. Pepeszę miałem cały czas. Żeśmy jeszcze parę metrów uciekli. Wpadł w bramę, my za nim w bramę, a w bramie wskoczył na śmietnik. Przy śmietniku była ubikacja. Wskoczył na tę ubikację, a za ubikacją zaraz, w małym odstępie był mur. Ze dwa i pół metra może miał ten mur, on dzielił posesję. Ten facet skoczył z muru na dół, kazał nam skakać też, my za nim. Niewygodnie było z pepeszą skakać, wyrzuciłem ją do ubikacji i skoczyłem za nim. Jeszcze żeśmy trochę uciekali, z drugiej posesji żeśmy wyszli na drugą ulicę. Żeśmy uciekali tą drugą ulicą jeszcze kawałek i żeśmy weszli do bramy. Zaczął nas wypytywać. Żeśmy powiedzieli prawdę, wszystko. Mówi: „O, to ja wam pomogę”. Byliśmy, prawdę mówiąc, w trochę złym stanie. Z drugiej strony nie znaliśmy człowieka, nie wiedzieliśmy, kto jest, nie wiedzieliśmy, jak on nam pomoże. Trochę podejrzliwie się patrzyło na te sprawy, ale on się zorientował, mówi: „Nie bójcie się, ja wam pomogę”. No dobrze, jak pomożesz, to pomożesz.
Starszy od nas był, miał ze trzydzieści parę lat, ja miałem osiemnaście, on miał może ze dwadzieścia jeden albo dwa. Jak żeśmy mu wszystko opowiedzieli, to nas zaprowadził, mówi: „Głodni jesteście?”. – „Głodni”. – „To chodźcie, pójdziemy do mojej matki, ona zrobi jakieś jedzenie dla was, zjecie sobie”. Zaprowadził nas do swojej matki, ta matka z mężem mieszkała, starsi ludzie już byli. On im wszystko opowiedział, ta matka nam dała jedzenie, zrobiła jakąś zupę, dała nam kawy, chleba z marmoladą, tylko marmolada była wtedy do smarowania. Myśmy sobie pojedli. Mówi do mnie: „Co się tak drapiesz?”. – „Bo jestem cały zawszony”. – „O mój Boże kochany, żeś mi wszy przyniósł do domu! Zdejmuj koszulę, rozbieraj się”. Rozebrałem się, zdjąłem koszulę. Miałem jedną ranę pociętą przez wszy, nigdy nie myślałem, że wszy mogą człowieka tak pogryźć. Nawet tam nie zaglądałem, tylko się drapałem. To była rana dosłownie. Ta pani się przestraszyła. „Dawaj tą koszulę”. Koszulę od razu do jakiegoś garnka wsadziła. Miała dwufajerkową kozę z rurą do komina, mówi: „Wygotuję ją”. Żeśmy się umyli, ona jeszcze dała nam lusterko, zdjęła ze ściany, dała nam gęsty grzebień, mówi: „Włosy wyczesywać, jeden i drugi”. Żeśmy wyczesywali. Ten drugi nie miał, a ja miałem wszy. Od Modzelewskiego mi przeszły. Wyczesywałem te wszy na lusterko i się zabijało paznokciami, aż wyczesałem wszystko. Wymyłem głowę, już byłem zadowolony, a ona: „Stary, nie masz tam spirytusu?”. – „Spirytusu nie mam, ale mam bimber”. – „Dawaj bimber”. Jeszcze mi bimbrem wysmarowała pierś. Trochę szczypało, ale wysmarowała. On się też umył, mówi: „Jest taka sytuacja, że dopóki to nie wyschnie, nie możecie wyjść”. Bo poprała koszule. Do wieczora przy rurze to wisiało, ale nie wyschło. Ona mówi: „Będziecie musieli u mnie w kuchni spać”. Łóżko metalowe stało. Umówiła się z synem, żeby przyszedł rano, to nas zabierze. Żeśmy u niej zostali, posłała nam na tym łóżku, bo miała pokój z kuchnią. Niewielka ta kuchnia i pokój też niewielki tam był. Z mężem sobie spała w pokoju, a nam posłała w kuchni. Nie wiem, do której, może do drugiej, może do trzeciej w nocy żeśmy spali, dalej nie mogliśmy już spać. Już pomijam, że było ciasno, ale coś nas gryzło. Nie wiedzieliśmy, co. Żeśmy rozmawiali, nie wiedzieliśmy, co nas gryzie. Mnie gryzło i jego gryzło. Dopiero jak się widno trochę zrobiło, to się okazało, że pluskwy nas gryzą w tym łóżku. Żeśmy już do rana nie spali. Rano żeśmy czekali. Żeśmy u niej zjedli chleba z marmoladą. Później on przyszedł i odprowadził nas do mostu pontonowego, bo żeśmy powiedzieli, że chcemy się dostać… On mieszkał [w Czosnowiu], jak się jedzie na Nowy Dwór Mazowiecki. To tam jest miejscowość, która się nazywa [Czosnowo] czy coś w tym rodzaju, nie wiem dokładnie. On mówi: „Musicie przejść przez most pontonowy”. Doprowadził nas do mostu pontonowego, żeśmy weszli do Warszawy.
Ale Warszawy nie było, wszystko było w gruzach. Pełno gruzów na ulicach, ulic nie było wcale, a tam, gdzie było trochę przeczyszczone, jechało wojsko, przeważnie sowieckie i przeważnie na [zachód]. Nie chcieliśmy iść z tym wojskiem, tylko żeśmy po gruzach błądzili cały dzień, aż żeśmy się dostali na Boernerowo. Szczęśliwi, bo tam jakieś domki ocalały, tam podobno kiedyś wojskowi mieszkali. Domki na Boernerowie nie wszystkie były wtedy zasiedlone, bo wszyscy byli wyrzuceni z Warszawy, ale już tam trochę ludzi było. Żeśmy się w tych domkach zatrzymali na noc, bo już byliśmy wykończeni. Nie bardzo mieliśmy co jeść. Żeśmy się przespali, na drugi dzień rano żeśmy wyszli. Żeśmy spotkali jednego mężczyznę. Mówimy, że chcemy iść na Nowy Dwór. „Jak się dostać z Boernerowa na Nowy Dwór?” – „Musicie przejść przez lotnisko. Dojdziecie do Lasku Bielańskiego, dopiero szosą możecie iść na Nowy Dwór”. Tak nam wytłumaczył. Żeśmy poszli przez lotnisko, zniszczone było, nie było pasów, tylko widać było zniszczenia. Żeśmy przeszli przez lotnisko, doszliśmy do Lasku Bielańskiego. Patrzymy, a tu tablice stoją, że nie wolno, bo miny są. Ale żeśmy przeszli. Zanim żeśmy dotarli na Czosnowo, do jego ciotki żeśmy poszli. Pamiętam, na drugi dzień była Wielkanoc. Żeśmy się wyspali, pojedli u tej ciotki. Zastała nas tam Wielkanoc. Ciotka zawiadomiła jego rodziców, przynieśli nam ubrania. Na mnie trochę były za duże. Na drugi dzień żeśmy poszli na zabawę, na wsi była zabawa. Po Wielkanocy, po zabawie, na drugi dzień wyruszyłem przez puszczę. Pieszo dotarłem wieczorem do Chodakowa. Cały dzień szedłem przez puszczę. Ojciec od razu mnie na ramę. Zawiózł mnie, siostrę miał pod Sochaczewem. Nie chciał, żebym w domu nocował. Chyba przez dwa tygodnie u niej byłem. Później z kolegą na Pomorze żeśmy wyjechali. Z przygodami.

  • Czemu panowie wyjechali? Baliście się?

Oczywiście. Żeśmy się bali, że jak wrócimy, to nas znowu zgarną. To znaczy ja się obawiałem, on nie. Powiem, jak to dalej było. Towarowym pociągiem żeśmy dojechali do Torunia. Dalej pociąg nie szedł. Żeśmy nocowali na dworcu. Żeśmy zabrali się następnym pociągiem, już osobowy pociąg szedł, ale z wojskiem radzieckim. Zdołaliśmy wskoczyć na stopnie. Żeśmy dojechali do Laskowic. W Laskowicach nas ściągnęli kolejowi milicjanci. Ponieważ on się szarpał z nimi, to skorzystałem z okazji, jak pociąg ruszył, wskoczyłem na stopień i pojechałem sam. Dojechałem do Tczewa. Czapka mi spadła na tym stopniu, nawet nie wiem kiedy, może przysnąłem. Nie mam pojęcia, kiedy mi ta czapka spadła, nie wiedziałem. Dojechałem do Tczewa, a w Tczewie na dworcu narodu pełno. Tam poznałem chłopaka i ten chłopak mówi: „Chodź, jedziemy przez Wisłę”. Przewozili przez Wisłę łódkami, bo chyba most był zarwany czy uszkodzony. „Po drugiej stronie są niemieckie sklepy wyładowane towarami, wszystkim. Puste stoją, to nabierzemy”. On tam jechał na tak zwany szaber. No i żeśmy tam pojechali. W Tczewie było RGO, punkt żywienia dla wszystkich, którzy wracali z Niemiec czy z Prus Wschodnich (taki był też w Gdyni, bo przedmieścia Gdańska były owszem, ale Gdańsk sam był zniszczony przez artylerię radziecką, tam nic nie było). W Tczewie zbałamuciłem chyba z miesiąc, może ze dwa, nie pamiętam, ile tam byłem. Spałem na dworcu, nie w pomieszczeniach dworcowych, tylko na górze były pokoje puste. Tam spałem i chodziłem do RGO, dostawałem obiad. Wszyscy dostawali obiad, dużo ludzi było wtedy. Dostawali jeszcze chleb dodatkowo, czasem to i kawałek jakiegoś mięsa był w obiedzie. Tak że można było przyjść. Zostawała zupa, to oni jeszcze na kolację zupę dawali z chlebem. Żywiłem się tam. Ale później znudziło mi się tam, pojechałem do Gdyni. W Gdyni dworzec nie był zniszczony, ale narodu było pełno. Nie było gdzie spać. Ktoś mi doradził, żebym poszedł na dworzec towarowy. Dworzec towarowy był zniszczony, ale znalazłem pomieszczenie na spanie. Tam sobie spałem, a do RGO chodziłem na jedzenie.
To wszystko nie mogło trwać wiecznie. Myślałem o tym, żeby się dalej uczyć. Myślałem, że to się wszystko jakoś unormuje i będzie się można uczyć. Kiedy to było? To było chyba na początku września albo przy końcu sierpnia. Wróciłem do Chodakowa. W Chodakowie utworzyli UB. Komendantem UB był mężczyzna, który nazywał się Szymański. Mój ojciec go znał, bo też pracował w fabryce. Kiedyś go zaczepił i pyta się: „Czy syn może wrócić, żeby się uczyć?”. – „Jeśli tylko wróci, a będzie się uczył, to nie będziemy go brać, może sobie wrócić”. Wróciłem, ale chłopcy nie poujawniali się wszyscy, znaczna część chłopaków. Broni mieliśmy dużo, mieliśmy swoje schowki, broń nie była zdana. Ale nie mieliśmy dowódcy, żeśmy sami zbierali broń. Nie wiadomo, na co żeśmy czekali. Może że Amerykanie przyjdą, nas wyzwolą. Każdy na to czekał wtedy. W rezultacie jeden z chłopców się postarał o dowódcę. Przyszedł do nas z Warszawy dowódca, to był kapitan „Czarny”, taki był jego pseudonim. On był w Puszczy Kampinoskiej, w Powstaniu był też, był wtedy podporucznikiem czy porucznikiem. Później ktoś go awansował. Przyszedł, przedstawił się jako kapitan „Czarny”. Był naszym dowódcą. Nas było sporo, ze dwudziestu paru chyba chłopaków, którzy się nie poujawniali. Nawet ci, co się poujawniali, też należeli do naszej grupy, razem z nami zbierali broń. Jak dowódca nas przejął, to nas podzielił na sześcio-, siedmioosobowe sekcje. Każda sekcja miała inne zadanie do wykonania. Trafiłem do sekcji dywersyjno-likwidacyjnej. Ja byłem w tej sekcji, Marian był, Rysiek Gryniewicz, Stasiek Jeznach, Janek Owczarek, Tadzio z Boryszewa był, tak że w sumie nas tam było sześciu.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 24 lutego 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Mariusz Kudła.

  • Ostatnio skończyliśmy na momencie powstania organizacji WiN, dowodzonej przez kapitana „Czarnego”.

Ale zanim zacznę mówić o tym, to chciałem takie drobne sprostowania zrobić do tych wcześniejszych nagrań. Pamiętam, że Rosjanie weszli 17 lub 18 stycznia 1945 roku, a ja zostałem aresztowany w pierwszej dekadzie, tak jest nagrane na płytce, a powinno być nagrane, że w pierwszej dekadzie miesiąca lutego zostałem aresztowany, takie sprostowanie jedno.
Drugie takie sprostowanie to dotyczy, bo jeszcze jeden z moich kolegów żyje, który brał udział w walkach pod Dworcem Gdańskim, wtedy był żołnierzem, dzisiaj jest księdzem infułatem i mieszka w Elblągu, bo ktoś do mnie dzwonił z IPN-u i podałem, że mieszka w Lęborku. Po prostu się pomyliłem, on mieszka w Elblągu na ulicy Mostowej 5 przy tym starym kościele. To z tych, których znałem, to on tylko jeden jeszcze żyje, który brał udział w walkach pod Dworcem Gdańskim.
I trzecia sprawa, to jest sprawa mojego urodzenia, powiedziałem, że wyjaśnię to. Otóż w roku chyba czy na początku dokładnie też nie pamiętam, ale chyba 1943 roku, jak został aresztowany delegat Rządu Londyńskiego na Kraj pan Piekałkiewicz, ponieważ ojciec miał z nim kontakty, więc oni wszyscy trochę byli tacy, jakby tu powiedzieć…

  • Związani ze sobą.

Związani to jest jedno, ale tacy trochę przerażeni byli, że jak go zaczną bić, to on może coś powiedzieć, ale jego mocno bili, wrzucili go do celi i on tam w celi umarł, nic nie powiedział, na szczęście. Ale mój ojciec się widocznie wystraszył i postanowił ze mnie zrobić trochę młodszego chłopaka, a wiedział, że jestem zaangażowany w różną działalność, nie wiedział wszystkiego, ale dużo wiedział. Był taki księgowy, pan Wesołowski i on miał majątek na wschodzie, uciekł do centralnej Polski, i on mi tą metrykę francuską z siódemki zrobił ósemkę na tej metryce. Chodziło o to, żeby mnie odmłodzić, w razie jakiejś wpadki czy coś, młody chłopak, tak sobie ojciec rozumował widocznie. Ta metryka była później przez tłumacza przysięgłego tłumaczona i to już tak zostało 1928 rok, tak zostało już. Już później nawet występowałem do sądu, matka stawała też w sądzie na tej sprawie i chcieliśmy to sprostować po wojnie, ale powiedzieli: „To musicie się zwrócić do Francji − taka odpowiedź sądu była − my tutaj twej sprawy nie chcemy rozpatrywać”. Wtedy do Francji to było dość trudno się zwrócić, bo to była żelazna kurtyna. Dla mnie to nie była sprawa ważna, tak że tak pozostało.
Wracając do sprawy winowskiej, to zanim powstał WiN, to część chłopców nie ujawniła się, a niektórzy się nawet ujawnili i my żeśmy w dalszym ciągu działali w takiej grupie nieformalnej. To dalej było AK, ale takie nieformalne, ponieważ AK zostało rozwiązane wcześniej, dalej żeśmy działali, nie mieliśmy dowódcy. W końcu, chyba to było we wrześniu, żeśmy dostali dowódcę z Warszawy. Przyjeżdżał tak raz lub dwa razy w tygodniu do Sochaczewa kapitan, pseudonim „Czarny”, jego nazwiska to nie pamiętam, ale na imię to miał Piotr. Przejął tą całą naszą grupę, podzielił na sekcje, bo tam było sporo chłopców, byłem w takiej sekcji dywersyjno-likwidacyjnej. Cała działalność nasza to się odbywała w tej sekcji, bo o działalności innych sekcji to niewiele wiedziałem, bo to kapitan rozmawiał już z innymi na ten temat. Natomiast nam wyznaczał zadania takie do wykonania. Niektóre z tych zadań to żeśmy mu sami podsuwali, bo to głównie chodziło o to, żeby zaopatrywać się w broń i demaskować tych agentów ubowskich, bo takich było sporo. No i my głównie w tym kierunku żeśmy działali, tam były jeszcze inne działania, o których nie chcę mówić.

  • Z jakich powodów pan nie chce wspominać o tym?

Dzisiaj to jest zrozumienia dla okoliczności tamtych czasów, jakie były.

  • Może by pan spróbował nam przybliżyć to, tak przynajmniej w paru słowach?

To były takie… A to wciąganie tych ubowców w pułapkę, żeśmy próbowali. Mogę powiedzieć o tych zadaniach nieudanych, bo o tych udanych, to nie powiem nic. Dowódca chciał na wszystko mieć jakieś dowody konkretnie, a my tych dowodów nie mieliśmy. Natomiast te dowody były w Urzędach Bezpieczeństwa, bo oni tam, jak kogoś przyjmowali na tego agenta, to spisywali z nim wszystko, to wszystko leżało w Urzędach Bezpieczeństwa i teraz jak to zdobyć, to była sprawa bardzo taka złożona. Ale kapitan mówi: „Pomyślcie, to coś tam wykombinujecie, żeby to zdobyć”. I jeden z tych kolegów, nazywał się Czesław Wójcik, on tam z jednym z tych ubowców się znał, popijał z nim i on mu tam wyklepał, gdzie te wszystkie dokumenty są trzymane w UB, po pijanemu dosłownie. Jak się okazało, to były trzymane na pierwszym piętrze w szafie w UB w Chodakowie, bo był taki urząd ubowski w Chodakowie. W tej szafie drewnianej to było trzymane, więc już wiedzieliśmy, gdzie, ale jak teraz podejść do tego, to była sprawa, żeby tam wejść i to wyciągnąć, bo dowódca chciał dowody na wszystko. To były takie próby, ta cała akcja, którą żeśmy tam zorganizowali. Żeśmy zorganizowali taką akcję, była zabawa w fabryce, my byliśmy na tej zabawie, ale przed tym były przygotowania już takie robione, żeśmy stwierdzili, że prawie wszyscy ci ubowcy są na tej zabawie. Dogodny moment do tego, żeby się tam wkraść. A ponieważ już wcześniej żeśmy penetrowali ten teren, więc się okazało, że potrzebna jest taka dość długa drabina, żeby można było wejść do okien pierwszego piętra. Żeśmy znaleźli u jednego takiego mieszkańca, to był jego dom, pod komórkami była podpięta taka długa drabina i my gdzieś o godzinie dwunastej żeśmy wyszli z tej zabawy, bo byliśmy na tej zabawie, a byliśmy uzbrojeni, ja miałem krótką broń, a ten Wójcik miał pepeszę. Trzeci był Ryszard Gryniewicz, który wcześniej (bo to żeśmy się umówili na określoną godzinę) miał spenetrować ten teren, czy on nie jest zagrożony, miał na nas czekać. I my tą drabinę żeśmy przez ten Chodaków w nocy przenieśli i żeśmy podeszli pod ten budynek, przystawiliśmy tą drabinę, miałem taki kociołek z klejem, tam był klej z mąki zrobiony, pędzel i gazety. Miałem tą szybę posmarować tym klejem, przykleić te gazety i wypchnąć tak tą szybę, żeby nie było nic słychać. Już jestem na tej drabinie, a Wójcik był dole, już wchodzę po tej drabinie i naraz słyszę strzał, padł strzał. Okazało się, że Wójcik strzelił i mówi: „Schodź prędko z tej drabiny”. Żeśmy zeszli z tej drabiny, tą drabinę żeśmy odciągnęli, czyli ta cała akcja już była nieudana. Później, co się okazało, dlaczego Wójcik strzelił. Podchodził jakiś człowiek, bo tam były krzaki takie, podchodził ten człowiek i szedł prosto na nas, i był przekonany, że to jakiś ubowiec pilnuje tego Urzędu Bezpieczeństwa, i strzelił do niego, ale jak się później okazało, to ranił go w nogę. A to nie był ubowiec, tylko był facet, który pilnował ogrodu, bo przy tym pałacu był duży ogród i on chciał coraz bliżej podejść, żeby zobaczyć, kto, co i jak tam z tą drabiną i z tym wszystkim; chciał tam widocznie to zobaczyć i popsuł całą sprawę nam, bo żeśmy nie weszli. To takie przypadki były, on był ranny później w nogę, ale nie wiem, jak on tam, wyleczył się pewno. Tą drabinę żeśmy zostawili w tym ogrodzie, żeśmy wrócili jeszcze na tą zabawę i na tej zabawie żeśmy jeszcze jednemu, taki Bartosiewicz się chyba nazywał, o ile się nie mylę, on gdzieś na Pomorzu był w jakimś WSW-u albo może w UB, może w tym, bo był w mundurze z bronią, pistolet miał w kaburze, aleśmy go znali. Na tej zabawie po dwunastej był pijany, bo tam pili niesamowicie. Umówiłem się oczywiście z Wójcikiem, poprosiłem go do bufetu, przy bufecie mu postawiłem jeszcze setkę, zaczęliśmy rozmawiać. W tym czasie Wójcik podszedł z tyłu i mu wyciągnął z kabury „tetenkę”, to był taki pistolet. Później żeśmy wynieśli tą „tetenkę” do naszego schowka, bo mieliśmy taki schowek, wróciliśmy na tą zabawę. I on się zorientował dopiero gdzieś może po dwóch, może po trzech godzinach, że nie ma broni. Ubowcy, co się tam bawili, to oni też się dowiedzieli, że tam ktoś strzelał, też polecieli tam, ale to wszystko było nieudane, nie wyszło nam.
Innym razem znowu chcieliśmy wciągnąć tych ubowców w zasadzkę, żeśmy im donieśli, że na jakąś wioskę, nawet nie wiem, jak ta wioska się nazywała, że tam w nocy jakaś banda przychodzi. Do tej wioski prowadziła tylko jedna droga, bo to było na skraju tej Puszczy Kampinoskiej gdzieś, my żeśmy tam na nich oczekiwali chyba przez tydzień w nocy, żeśmy się zmieniali, na rowerach, nie przyszli wcale, też się bali ci ubowcy. To takie były różne nieudane zadania, bo o udanych to nie chcę mówić.

  • Rozumiem, że były takie zadania, które skończyły się finalnie sukcesem?

Owszem były, może nieliczne, ale były. Jeszcze takie jedno nieudane, to na przykład mieszkał za laskiem chyba, na Bielanach, niejaki pan Strzeszewski się nazywał. On w czasie okupacji był w Armii Krajowej. Ale co robił w tej Armii Krajowej? Ano spisywał nazwiska, adresy, pseudonimy swoich kolegów, z którymi tam należał. Jak weszli Rosjanie, to on od razu się znalazł w Urzędzie Bezpieczeństwa, jeździł z bezpieką i zgarniał wszystkich po kolei z tego naszego rejonu. Przy lasku gdzieś mieszkał, w tej chwili to jest mi trudno to zlokalizować, bo wiem, gdzie to było, bo żeśmy tu przyjeżdżali. Był wyrok śmierci na tego Strzeszewskiego, ale miejscowi mieli to zadanie i tego zadania nie mogli wykonać, bo jego nigdy nie było, on tam spał, jadł, całe dnie w tym Urzędzie Bezpieczeństwa był. Kiedyś tam w Chodakowie miałem takiego kolegę, który też nazywał się Strzeszewski, bo brat tego Strzeszewskiego mieszkał w Chodakowie, on miał trzech synów, to wszyscy byli gruźlicy. Jednego z tych synów w Sochaczewie przy dworcu spotkałem go, mówi: „Wiesz co, jadę do stryjka, bo on jest taki wpływowy, to może tego brata − ten brat miał chyba Wiesiek na imię albo Zdzisław, już nie pamiętam, ten najstarszy, on był ciężko chory na gruźlicę − może jakieś leki − bo to już wtedy o penicylinie coś tam mówiono, że Amerykanie mają jakąś penicylinę, że można leczyć tych gruźlików − może gdzieś do sanatorium, może stryjek załatwi. Jadę do niego, jak masz czas, to jedź ze mną”. – „Mogę z tobą jechać” – i przyjechałem z nim. Żeśmy wysiedli z tramwaju, bo to pociąg wtedy szedł ze dwie godziny, bo to parowe były pociągi, żeśmy poszli w stronę lasu. Przez las taki żeśmy przechodzili, tam było kilka domków. Mnie się wydaje, że to było gdzieś za tym laskiem Lindego. Wchodziło się tam do niego, takie schody przylegały do szczytu budynku na zewnątrz i z tych schodów się dopiero wchodziło do mieszkania. Oni byli chyba umówieni jakoś, bo on wtedy był w tym mieszkaniu, ale też, jak żeśmy do niego zapukali do tych drzwi, żeśmy weszli, to też nas przyjął z pistoletem w ręku. Żeśmy weszli i od razu takie wrażenie, bo to tak karabin wisiał na ścianie, pepesza gdzieś leżała, takie wrażenie. Sobie tak różnie myślałem o nim wtedy, bo nie znałem go absolutnie, nie wiedziałem nic o nim. On nas bardzo gościnnie później przyjął, bo wyciągnął nawet butelkę wódki, otworzył jakieś konserwy amerykańskie z tych puszek takich metalowych, pokroił chleb, poczęstował nas tym, żeśmy jedli. „A wy młodzi jesteście…” – to nam do tych szklanek tej wódki za dużo nie wlał, trochę, a sobie to tak trzy czwarte szklanki, żeśmy tam wypili, pojedli. Do niego mówię: „Nie boi się pan tak tej broni trzymać w mieszkaniu, przecież przyjdą, to aresztują pana” – bo nie wiedziałem. A on mówi: „Mnie nie aresztują, ja aresztuję”. Zaczął nam opowiadać, jak on pozgarniał tu wszystkich tych kolegów swoich, „Oni sobie wyjechali na Wschód i oni już nie wrócą” – tak nam mówił. I ja to zgłosiłem kapitanowi, naszemu dowódcy „Czarnemu”, a on mówi: „Ja go znam, na niego jest wyrok, kara śmierci, tylko że miejscowi nie mogą go wykonać”. – „Może my byśmy wykonali?” I my żeśmy dwa razy przyjeżdżali, z Wójcikiem przyjeżdżałem, nieraz to całe noce żeśmy spędzali pod jego domem, nie przyjeżdżał. A to było dla nas dość kłopotliwe, bo trzeba było jechać dwie godziny pociągiem, później trzeba było jechać tramwajem do AWF-u i do niego dotrzeć, to sporo czasu nam zajmowało. Później jeszcze prawie całą noc żeśmy pod tym jego domem oczekiwali, na drugi dzień się wracało, człowiek był niewyspany, zmęczony, tak że to było dość kłopotliwe. I ten wyrok nie został wykonany. A obecnie, muszę powiedzieć, że zauważyłem, że w środowiskach lewicowych ten pan Strzeszewski figuruje jako Powstaniec, to tak powiedzmy, ale on prawdopodobnie nie żyje już dawno, bo cała rodzina była gruźlików, to ci gruźlicy długo nie żyją. Tak że mówię o takich akcjach nieudanych.
Były akcje i udane, ale to jeszcze nie pora, żeby o nich mówić w tej chwili. Jako przykład to mogę powiedzieć tylko jedno, że jak było pięćdziesięciolecie bitwy nad Bzurą w roku 1989, już po wyborach (bo wybory były 4 czerwca w 1989), pojechałem do Sochaczewa na tą uroczystość i we władzach miejskich zasiadał jeden z tych bandytów ubowskich, bo ten kapitan Pawlenko, to był enkawudzista, on tam przyjmował tylko bandytów i złodziei do UB, innych nie przyjmował w ogóle. Jeden z tych bandytów zasiadał we władzach Sochaczewa, więc to są wszystko ludzie, którzy po wojnie obsadzali różne czołowe, ważne stanowiska. Niektórzy to jeszcze i dzisiaj żyją, nie chcę na ten temat nic więcej mówić.
Efekt naszej działalności był taki, że w drugiej połowie na pewno października nastąpiły aresztowania i przyszli, a ja chodziłem do szkoły wieczorowej w Sochaczewie, miałem rower, jeździłem na rowerze. Mój kolega, znaczy naszej tej grupy winowskiej, który mieszkał koło mnie też albo zabierał się ze mną, na ramę go brałem, żeśmy jechali na rowerze, albo jechał kolejką, bo tam ciuchcia chodziła. No i przyjechali, najpierw wzięli Staśka Jeznacha, on mieszkał przy stacji tej kolejki, wzięli jego, to przyjechało czterech ubowców i dwóch ubowców go odprowadziło, a dwóch przyszło do mojego domu po mnie. Mnie nie było, bo byłem na tych wykładach wieczorowych. To oni powiedzieli, że zaczekają, że nikt nie może wychodzić z mieszkania i oni będą czekać, jak wrócę. No i czekali, a ja byłem w tej szkole. W międzyczasie brat, który mieszkał po przeciwnej stronie, bo to był jego dom, miał jakiś interes do ojca, wszedł, otworzył drzwi, oni byli z pepeszami, od razu się zorientował, że coś jest w tym domu nie tak i mówi: „O przepraszam, to później do ciebie przyjdę, to porozmawiamy, bo teraz są panowie, to nie chcę wam tu przeszkadzać”. No i wyszedł, ale wiedział już, o co chodzi, wiedział, że przyszli po mnie. Wyszedł tylnym wyjściem do sąsiadki, do pani Bajurskiej (po przeciwnej stronie mieszkała pani Bajurska), wyszedł do niej i mówi: „Niech pani wsiądzie na rower, niech pani jedzie do szkoły, niech pani powie Zygmuntowi, że czekają na niego ubowcy w mieszkaniu”. To ona szybko wsiadła, to była siostra jednego z kolegów z mojego oddziału jeszcze z okresu okupacji. Przyjechała do tego gimnazjum, wyciągnęła mnie i mówi: „Czekają na ciebie ubowcy, więc rób, co uważasz” – i odjechała, tylko tyle mi powiedziała. To ja wszedłem do klasy, wziąłem teczkę i jeszcze podszedłem do Wójcika, bo Wójcik razem ze mną chodził, i mówię: „Chodź, uciekamy, bo są aresztowania”. Żeśmy wyszli z lekcji, żeśmy wsiedli na mój rower, wziąłem go na ramę, żeśmy ustalili, że na razie uciekamy w kierunku na Młodzieszyn, bo tam mamy znajomych, kuzynów, to tam się zatrzymamy, później się zastanowimy, co robić. A ja jeździłem do tej szkoły, ale zawsze miałem przy sobie broń, Wójcik też przeważnie miał, ale „tetenkę”, którą wyciągnął temu na tej zabawie, pożyczył Marianowi, który mieszkał na Dachowej. To Dachowo to było, jak się przejechało przez most na Bzurze, to po lewej stronie była taka miejscowość blisko, Dachowo. Ten Marian, który też był w naszym oddziale, był dezerterem, uciekł z wojska i był w naszej organizacji. Wójcik mówi tak: „Nie chcę uciekać bez broni”. – „A gdzie masz broń?” – „Pożyczyłem Marianowi. To chodź, pojedziemy do Mariana, odbiorę broń i dopiero pojedziemy na Młodzieszyn”. Ale później mówi: „Wiesz co, to lepiej ty idź pieszo na Młodzieszyn, a ja skręcę, na tym rowerze sam, to prędzej tam dojadę i odbiorę tą broń, i ciebie dogonię po drodze”. Do tego Młodzieszyna to było chyba z jedenaście kilometrów. Już doszedłem do tego Młodzieszyna, a on nie dogonił mnie, więc byłem pewny, że coś złego musiało się tam stać. Jak się później okazało, to też było UB po tego Mariana i zgarnęli jednego, i drugiego, i tego Mariana aresztowali, i tego Wójcika aresztowali. Wiem, że tego Mariana to trzymali chyba we Wronkach, nie pamiętam, ile on dostał, siedem lat czy ileś, nie pamiętam dokładnie, ale dostał sporo. A Jeznacha i Wójcika w więzieniu praskim trzymali. To trzymali ich w wodzie do pasa, w takiej zimnej wodzie. Później była jakaś amnestia, ich wypuszczono, ale jak oni wyszli, to byli spuchnięci całkowicie. Ten Wójcik to już później długo nie żył, bo mieli nery poprzeziębiane, jeszcze żył chyba rok, dwa czy trzy, nie pamiętam dokładnie, ile się mordował. Ten Jeznach żył dłużej, ale też już w tej chwili nie żyje, może ze dwadzieścia, jak też umarł. Też ciągle się kurował, a to operację miał na te nerki, różne były takie historie z nim. Nie wiem, jak było z dowódcą, czy dowódcę wtedy aresztowali, czy go później aresztowali, bo on mieszkał w Warszawie. W każdym razie był aresztowany, to się dowiedziałem już wiele lat później, że został aresztowany i był skazany na karę śmierci. Podobno później mu to zamienili na piętnaście lat, tylko czy on tam przeżył w tym więzieniu, czy nie, to tego nie wiem, bo później słyszałem od Gryniewicza, że go zamordowali, ale nie wiem, jak to dokładnie było. A ja wtedy uciekłem do Warszawy, tu miałem kuzynów, uciekłem do kuzynów. Ponieważ chodziłem do szkoły, więc ojciec mi załatwił zaświadczenie, do której klasy chodziłem i tak dalej. Tak że mieszkałem u kuzynów, a jeździłem na Grottgera, takie było tam chyba gimnazjum i liceum wieczorowe i tam jeździłem się uczyć dalej.

Długo nie pomieszkałem, bo szedłem Alejami i jechał tramwaj, na stopniu (bo ciasno było w tych tramwajach bardzo i dużo osób jeździło na stopniu) jechał jeden z ubowców, który mnie znał, tramwaj jechał nawet dość szybko, a ja szedłem Alejami i on mnie rozpoznał, jeszcze mi pięścią pogroził, ale bał się wyskoczyć z tego tramwaju, bo tramwaj dość szybko jechał. Niestety wiedziałem, że już wiedzą, gdzie jestem, że w Warszawie jestem, więc nie było wyjścia, dostałem adres do takiego Brzezińskiego, który był też akowcem, mieszkał jakieś może półtora kilometra przy granicy czeskiej w takim miasteczku Leśna – to miasteczko tak się nazywało. Dostałem do niego adres z myślą o tym, że przez Czechosłowację mi się uda dojść do strefy amerykańskiej – bo tam strefa amerykańska była w Czechosłowacji – i tam do niego dotarłem. Ten Brzeziński był dyrektorem administracyjnym w fabryce w Leśnej, tam była fabryka, taka spora nawet fabryka, mówi: „Ja ci załatwię, to pójdziesz z chłopakami ze Lwowa, tu są akowcy ze Lwowa i oni się szykują przejść z bronią w ręku do tej strefy amerykańskiej przez Czechosłowację”. Ale ci, jak się później okazało, bo też tam nie wiedziałem wszystkiego, ale ten Heniek [Brzeziński] mi powtarzał, mówi: „To są akowcy ze Lwowa, którzy założyli w Leśnej Urząd Bezpieczeństwa”. Wyposażyli się w broń solidną i on tam z którymś z nich rozmawiał, i oni powiedzieli, że jak będą wychodzić, to mnie zawiadomią, i miałem z nimi iść. Ale tam się wydarzył taki wypadek, że jakiś ruski żołnierz kobietę gdzieś wciągnął w bramę, chciał zgwałcić, jeden z tych ubowców przechodził, nie wiem, czy go postrzelił, czy zastrzelił tego żołnierza ruskiego. Ci Rosjanie się dowiedzieli, ta kobieta uciekła, ale ktoś tam może widział, że to ubowiec, bo oni chodzili w mundurach wojskowych. Rosjanie przyjechali pod ten Urząd Bezpieczeństwa, żeby im go wydać, a oni nie chcieli wydać, to przyjechało ich więcej i tam podobno, tak jak później słyszałem, bo przy tym nie byłem, podobno tam się wywiązała strzelanina i ci akowcy ze Lwowa jakimś tylnym wyjściem wszyscy powychodzili z bronią (Rosjan tam chyba też coś zginęło), poszli na Czechosłowację, poszli w kierunku tej strefy amerykańskiej. Rano przyjeżdża, z pracy zerwał się ten Brzeziński i mówi: „Tu będzie gorąco w Leśnej, musisz stąd uciekać, bo oni już poszli”. Dał mi taki adres do swojego brata czy kuzyna, też się Brzeziński nazywał, do Jeleniej Góry. Dotarłem do tej Jeleniej Góry, on mi tam załatwił nawet pracę, hotel taki był przyfabryczny, w celulowni tam pracowałem.
Później spotkałem kwatermistrza, z Warszawy go znałem, on tam wysiedlał tych Niemców, przydzielił mi nawet dom z ogrodem, pracowałem chyba ze dwa i pół roku w Jeleniej Górze. Mógłbym tam dalej jeszcze pracować, ale jak to młodzi, żeśmy się wygłupiali po prostu, a to było jakieś referendum „trzy razy tak” czy jakieś głosowania były. To raz żeśmy powyrzucali im z samochodu te paczki, żeśmy porozrywali z takimi odcinkami na głosowanie, do rynsztoka żeśmy powyrzucali. Oni weszli do Podhalanki zanieść te paczki, a reszta została, samochód był otwarty. To później zaczęło się nami interesować UB, trzeba było uciekać z Jeleniej Góry.
Znowu przyjechałem do Warszawy, znowu na Chmielnej zamieszkałem, ale ten cieć zaczął się interesować, bo nie byłem zameldowany, musiałem się zameldować. To się w końcu musiałem zameldować na Chmielnej i zacząłem pracować w zakładach Świerczewskiego, to jest na Woli, dawny Gerlach. Zacząłem tam pracować na desce w biurze konstrukcyjnym, bo jak mieszkałem w Jeleniej Górze, to taki kurs był zorganizowany na poziomie liceum technicznego, tam to ukończyłem i pracowałem tam w biurze konstrukcyjnym, tak że już takim trochę konstruktorem byłem. Jak przyjechałem do Warszawy, to u Świerczewskiego też pracowałem jako konstruktor. Poznałem dziewczynę, która mieszkała w Pruszkowie, w Warszawie byłem zameldowany, a mieszkałem u tej dziewczyny w Pruszkowie, bo się obawiałem, że mogą przyjść któregoś dnia i zgarnąć. Później się nawet z nią ożeniłem, mieliśmy dwoje dzieci i mieszkałem chyba z dziesięć lat w Pruszkowie. Starałem się o mieszkanie w zakładach Świerczewskiego, ale ponieważ byłem bezpartyjny, a mieszkania były tylko dla partyjnych, to mimo że byłem na liście, nigdy tego mieszkania nie miałem szans otrzymać. To się zwolniłem, to już po śmierci było Stalina, bo dopóki Stalin żył, to była taka ustawa, że nie wolno się było zwalniać, cały pion techniczny nie mógł się zwalniać z pracy, gdzie pracował, tylko mógł być przeniesiony służbowo, ale tak, to nie mógł się zwalniać. W rezultacie zwolniłem się z tej pracy i w Błoniu (bo budowali zakład w Błoniu) załatwiłem sobie z dyrektorem, że dostanę mieszkanie i tam będę pracował jako też konstruktor. Złożyłem te wszystkie dokumenty i po prostu zrobiłem głupstwo, bo w tej ankiecie (ponieważ już wtedy tak pozytywnie pisano o Armii Krajowej) napisałem, że byłem w Armii Krajowej. Kadrowiec, jak to poderwał – taki Wojciechowski był, z Francji przyjechał, tu był kadrowcem, w rodziną przyjechał z Francji – jak to poderwał, to oddał mi te wszystkie moje papiery, zatrzymał tylko tą ankietę i powiedział: „Tu nie będziesz pracował, to odeślę do pałacu Mostowskich” – i tak zrobił, odesłał to do pałacu Mostowskich.
Ale ja pracę sobie znalazłem tam w CBKN-ie, takie Centralne Biuro Konstrukcyjne Narzędzi było i tam powiedziałem temu dyrektorowi, że mam problemy. Tam był dyrektor, taki Miradzki, on był dyrektorem, ale był bezpartyjny, w tym okresie to była wszędzie reakcja, to byli inni ludzie, niepasujący do tego systemu, który istniał. On mnie tam przyjął do pracy, tam pracowałem, ale zaczęli mnie brać do pałacu Mostowskich, do innych takich urzędów. Na Tamce w elektrowni ci ubowcy mieli swoje pokoje wyciszone, jak się wchodziło do takiego pokoju, to się źle czuło, bo to tak głucho było w tych pokojach. Najpierw chcieli ze mną ustalić okres okupacji, żeby im wszystko powiedzieć o okresie okupacji. O okresie okupacji nie wszystko powiedziałem, ale ponieważ to już był taki okres, gdzie tych akowców tak nie zamykali bardzo, nawet w prasie już tak pisano pozytywnie, potępiano te wszystkie stalinowskie metody i tak dalej (poza tym wiedziałem, że koledzy, którzy się ujawnili, wiele rzeczy powiedzieli), nie wszystko im powiedziałem, ale niektóre rzeczy z okresu okupacji to im powiedziałem. Natomiast z okresu powojennego im nic nie powiedziałem, udałem, że w ogóle nic nie wiem. Później ostatnie dwa razy, co mnie wzięli, to były propozycje współpracy z nimi. Ponieważ zdecydowanie odmówiłem im w pałacu Mostowskich, to następnym razem mnie wzięli do elektrowni na Tamkę i tam siedział już taki starszy ubowiec, kazał mi usiąść, pistolet miał w szufladzie, wyjął ten pistolet tak dla postrachu, wtedy to już się nie bałem. W międzyczasie dostałem takie pismo z konsulatu francuskiego na Litewskiej, żebym przyszedł do nich, żebym wyjaśnił swoje obywatelstwo. Ponieważ urodziłem się we Francji, więc automatycznie jestem obywatelem francuskim i co ja tu w Polsce robię. Poszedłem do nich i mówię: „Nie jestem żadnym obywatelem francuskim, tylko jestem obywatelem polskim. Byłem już żonaty, mam dwoje dzieci, jakim obywatelem francuskim jestem?”. – „ W dokumentach francuskich pan figuruje, że się pan urodził we Francji. Jak ktoś się urodził we Francji, to automatycznie jest obywatelem francuskim”. – „Nie jestem żadnym obywatelem”. Jakoś się tak z nimi rozstałem, że na niczym. W końcu przysłali mi za jakiś czas drugie pismo, żeby się znowu wstawić do tego konsulatu francuskiego. Chodziło im już o to, żebym z rodziną wyjechał do Francji, że oni załatwią, mówię: „Nie wyjadę do Francji”. Ale to wszystko było w międzyczasie. Jak mnie zabrali do tej elektrowni, to zaczęli mnie tam grozić, żeby do współpracy z nimi przystąpić, to im powiedziałem tak: „Jeśli mnie będziecie dalej brać i szantażować, straszyć, to zgłoszę to w ambasadzie francuskiej, bo jestem obywatelem francuskim”. Od tej pory już mnie nie brali, to był 1956 rok. Już nie pamiętam, czy wtedy już Gomułka doszedł do władzy, czy coś takiego, w każdym razie oni byli już tacy niepewni, nie wiedzieli, co z nimi się będzie działo, bo Gomułka miał przejąć tą władzę. Gomułka później przejął, ale rozwiązał to UB, a stworzył tak zwane SB. Miałem spokój już później aż do stanu wojennego. W stanie wojennym to tylko przyjechali, bo pracowałem w biurze projektów, wiele zakładów zaprojektowałem w Polsce, a nawet w Warszawie…
W międzyczasie, w 1948 roku, próbowałem się dostać we Wrocławiu na politechnikę z takim kolegą z Wilna. Żeśmy byli w dziekanacie i ta dziekanka nam dała ankiety, [aby] do ZWM-u się zapisać. „Pani zgłupiała czy co?” Żeśmy podarli te ankiety. „Chłopcy, nie dostaniecie się, macie drugi – jakaś porządna – nie przyjmą was w żadnym wypadku, jak się nie zapiszecie do ZWM-u”. To myśmy po prostu zrezygnowali. Dopiero to zmienił chyba Gomułka w latach sześćdziesiątych, jak był przy władzy, to już wtedy można się było dostać na uczelnię wyższą, niekoniecznie zapisywać się do organizacji młodzieżowej czy do partii, chociaż mile to było widziane, ale nie było konieczne. Wtedy dopiero zacząłem studia, musiałem się przygotować do egzaminów i politechnikę skończyłem w 1971 roku. Jak miałem czterdzieści parę lat, to dopiero skończyłem politechnikę. Jak pracowałem w biurze projektów ostatnie dwadzieścia lat, to też się projektowało zakłady elektroniczne w całej Polsce. Ten instytut elektroniczny na Wołczyńskiej, co jest, to go nawet projektowałem, założenia techniczne robiłem, bo tu były bagna, trzeba było osuszyć teren, hale żeśmy budowali na palach. A wiedzieliśmy w biurze, że ten instytut robimy dla syna Gierka, bo syn Gierka miał być tu dyrektorem i był przez jakiś czas po wojnie chyba dyrektorem w tym instytucie. Jak tam pracowałem, później, jak powstała „Solidarność”, to działałem w „Solidarności”. Przyjechał taki oficer z MSW-u, wziął mnie do pokoju i ze mną i jeszcze z jednym tylko rozmowę przeprowadził. Nie interweniowali mnie, tylko rozmowa była na ten temat. Żeśmy go wyśmieli, żeśmy mu sami zaproponowali, że jak coś chce wiedzieć na temat „Solidarności”, bo to już „Solidarność” podziemna była, to przecież może sam wstąpić do „Solidarności” podziemnej, będzie wszystko wiedział. I tak od tej pory to wszystko jakoś się toczy. Dopiero gdzieś w 1989 roku – bo nie należałem do ZBoWiD-u, nigdy nie należałem do żadnej partii ani do żadnej młodzieżowej organizacji nie należałem, nawet do związków zawodowych nie chciałem się zapisać – powstało Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej na Chłodnej przy kościele.

  • To rozumiem, że w 1989 tak naprawdę pan się oficjalnie ujawnił.

Ujawniłem się, dopiero wtedy wstąpiłem do tego stowarzyszenia, bo tak nie należałem. Jakie miałem dokumenty, takie przedłożyłem im, tych dokumentów nie miałem za wiele. Później miałem, ponieważ niektórzy koledzy należeli do ZBoWiD-u i oni ze ZBoWiD-u dali mi takie zaświadczenie, że w czasie okupacji działałem z nimi razem w Armii Krajowej. Te wszystkie dokumenty złożyłem, tam mnie przyjęli i w tej chwili działamy, chodzimy na różne okazje, są święta rocznicowe w kościołach. Mam tych zaproszeń sporo, teraz idę do Olszynki Grochowskiej, znowu tam będzie uroczystość wielka, Andrzej Melak to organizuje. Chociaż prawdę mówiąc, w tych ugrupowaniach jest sporo ludzi, ale takich prawdziwych, czy to Powstańców czy partyzantów, to prawie już nie ma, to wszystko takie pseudo-Powstańcy, pseudo-partyzanci, gdzieś tam mieli po dziesięć lat czy po dwanaście, nie wiem, czy brali udział, czy nie brali udziału. Najlepszy dowód, co chciałem poruszyć, jeśli chodzi o IPN. Otóż, jak byłem w Puszczy Kampinoskiej, ponieważ kapitan „Szymon” był ranny, to dowództwo przejął porucznik „Dolina”, ale ja wtedy, jak jeszcze „Dolina” dowodził tą Puszczą, to się leczyłem, miałem szyję rozwaloną. Później, jak się podleczyłem, to pamiętam, że na dowódcę został mianowany major „Okoń”. To był oficer ze zrzutów, brał udział później w Powstaniu na Woli, przedarł się do Śródmieścia, na Starówkę. Był mianowany później, nie wiem przez kogo, czy przez „Bora” czy przez „Montera”, trudno powiedzieć, bo tego nie wiem, został mianowany dowódcą Puszczy Kampinoskiej. On w takim przebraniu chłopa przyszedł do tej Puszczy Kampinoskiej, starał się podporządkować sobie wszystkie te oddziały, bo to były oddziały, byli „doliniacy” z Kresów, to ich było około tysiąca osób. Później cała grupa sochaczewska liczyła chyba trzysta może czterysta osób. Później pruszkowska grupa, legionowska grupa, z całych okolic podwarszawskich były w Puszczy Kampinoskiej grupy, które na różnych wioskach były rozlokowane. On miał duże trudności, jeśli to był oficer i bardzo mądre decyzje były, ale jeden z tych „doliniaków”, (taki siedemnastoletni chłopak, napisał książkę), który w drugiej połowie lat czterdziestych studiował prawo na uniwersytecie w Toruniu, wtedy kiedy jego koledzy siedzieli albo w tych piwnicach ubowskich, albo więzieniach, albo na zsyłce, a on studiował prawo. On wydał taką książkę „Doliniacy” i w tej książce w sposób niesamowicie okropny skrytykował tego dowódcę. Nic nie wiedział, przecież taki chłopak siedemnaście lat, to co on wiedział o dowódcy. Takie różne paszkwile w tej książce opisywał. Na podstawie tej książki dzisiaj różnie pseudo-autorzy czy działacze, posługując się tą książką, znaczy opinią tego młodego chłopaka, krytykują tego dowódcę, tego majora „Okonia”. To był wspaniały człowiek, który był bardzo ostry, on nie tylko zdrowie zmarnował w walce z Niemcami, ale i życie oddał, na Budach Zosinych zginął. To jest niedopuszczalna taka krytyka, powinien się IPN tym zająć. To jest jedna sprawa do IPN-u.
Drugą sprawę, którą chciałbym poruszyć, to jakoś jest bardzo cicho w ogóle i w wydawnictwach i w środowiskach na temat tego profesora Piekałkiewicza, tego delegata rządu. Nikt o nim ani nie pisze, ani nic nie mówi. Jego Niemcy zamordowali w sposób okrutny na Pawiaku. Bili go kijami, połamali mu wszystko, wrzucili go do celi i on w tej celi umarł, nie powiedział im ani słowa. O nim jakoś tak zapomniano, warto by było, żeby IPN od czasu do czasu przypomniał coś o nim, bo on miał nagrobek taki skromny na Powązkach starych przy kościele Boromeusza po lewej stronie. W czasie PRL-u tam chodziłem mu oczyścić ten grobek, bo go znałem, lampkę zapalić. Teraz byłem w latach dziewięćdziesiątych i nie mogę znaleźć tego grobka, nie wiem, czy go zabrali gdzieś, takie sprawy…



Warszawa, 27 stycznia, 10 i 24 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Zygmunt Boczkowski Pseudonim: „Kruk” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Karpaty”, I kompania, Grupa „Kampinos” Dzielnica: Mokotów, Służewiec, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter