Zbigniew Szołowski „Beniek”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Zbigniew Szołowski, mam lat osiemdziesiąt osiem, w czasie Powstania miałem lat dwadzieścia.

  • Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej, gdzie pana zastał ten dzień?


Wybuch wojny światowej zastał mnie w domu.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał?


Mieszkałem wówczas na ulicy Grochowskiej. W dniu 3 września, gdy Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, udałem się pod ambasadę angielską na Nowym Świecie róg Smolnej. Tam było ogromne zgromadzenie mieszkańców Warszawy, które wiwatowało na cześć Wielkiej Brytanii, dziękując za przyłączenie się do obrony naszego kraju.

  • Pan w momencie wybuchu wojny był uczniem?


Tak, byłem uczniem w przededniu rozpoczęcia nauki w trzeciej klasie gimnazjum.

  • Jakim gimnazjum?


To było prywatne gimnazjum Janusza Gąsowskiego, które znajdowało się na ulicy Królewskiej 23. To było gimnazjum jedyne w Polsce, było gimnazjum kupieckim. To była jedyna tego rodzaju szkoła w Polsce, która miała za zadanie wychować nowe kadry kupiectwa polskiego. Do szkoły tej przyjmowani byli tylko Polacy, nie przyjmowano Żydów, dlatego że intencją twórców tej szkoły było wychowanie polskich kupców.

  • Czy ta szkoła uczyła również patriotyzmu?


Oczywiście. To była szkoła eksperymentalna, która zapewniała pełny poziom w zakresie gimnazjum humanistycznego oraz odpowiednie przygotowanie zawodowe do roli przyszłych kupców. Uczniowie musieli uczestniczyć w większej liczbie godzin nauczania niż w normalnych gimnazjach, dlatego że trzeba było połączyć oba te programy, zapewnić wykształcenie w zakresie ogólnym i dać podstawy do wykonywania przyszłego zawodu. Kiedy w innych gimnazjach zajęcia odbywały się – przypuśćmy – cztery, pięć godzin dziennie, to myśmy co najmniej o godzinę więcej musieli uczyć się w tej szkole. Szkoła była prywatna, czesne w owym czasie kosztowało czterdzieści pięć złotych miesięcznie plus piętnaście złotych dodatku na koszty centralnego ogrzewania szkoły. W czasie poprzedniego roku (przed rokiem, w którym wstąpiłem do tej szkoły) tę szkołę ukończył mój brat. Wówczas czesne wynosiło osiemdziesiąt złotych. Niższe czesne było na skutek tego, że kierownictwu udało się zdobyć jakieś poważne subwencje czy dotacje z różnych organizacji czy też od osób i można było czesne obniżyć tak znacznie.

  • Jeśli chodzi o wychowanie patriotyczne: czy dom, szkoła w jakiś sposób wpływały na budzenie patriotyzmu w młodych ludziach?


U mnie przede wszystkim dom.

  • Jak to wyglądało?


Mój ojciec był przed I wojną światową przez jakiś czas w tak zwanych bojówkach stworzonych przez organizacje dowodzone przez marszałka Piłsudskiego. Ochrana carska wpadła na trop. Ojca aresztowano i wywieziono na Kaukaz. Wrzucono go w (jak to się wówczas nazywało) roty aresztanckie. Po niecałym roku ojcu udało się stamtąd uciec i wrócił do Polski. Ojciec pochodził z Zagłębia Dąbrowskiego. Po pewnym czasie znowu było prześladowanie przez ochranę carską i chodzenie za ojcem. To było ówczesne gestapo czy UB. W związku z tym ukrywał się przez ponad rok na terenie Czech. Wrócił, znowu to samo. Jako całkowicie spalonemu w owym czasie uczestnikowi ruchu niepodległościowego, przy pomocy ówczesnych organizacji zostało mu umożliwione opuszczenie kraju i emigracja do Stanów Zjednoczonych. Taki był czas, że całkowicie spaleni uczestnicy ruchu, dla których następne uwięzienie już oznaczało kompletną zagładę, byli ewakuowani z kraju i ratowani w ten sposób. Między innymi właśnie w ten sposób uratował się mój ojciec, który w 1912 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych na parowcu o nazwie „Olympic”. W owym czasie były trzy takie wielkie parowce. [Jeden] tragicznie zginął w lodach na Północy.

  • „Titanic”?


„Titanic”. Jeszcze był trzeci, nazywał się „Britannic”. Ten znowu zginął storpedowany przez Niemców w czasie churchillowskich akcji na Dardanele.

  • Czy świadomość, że pana ojciec walczył o Polskę, budowała w panu poczucie, że pan też musi walczyć o Polskę w czasie okupacji?


Wtedy jeszcze byłem chłopcem. O walczeniu o Polskę trudno było mówić w odniesieniu do chłopca, ale wychowywałem się w tej atmosferze, interesowałem się wszystkim, co owego czasu dotyczyło. Tak że w dalsze lata wkraczałem ze znaczną świadomością sytuacji i losu kraju. Wszystko, co później się wydarzało, i wszystkie nieszczęścia, jakie na Polskę spadły, napotkały mnie wewnętrznie uzbrojonego i niepoddającego się. Trudno mi to bliżej określić. W każdym razie losy ojczyzny od najmłodszych lat były dla mnie niezwykle ważne i tym żyłem, między innymi oczywiście.

  • Czy i kiedy w czasie okupacji wznowiono naukę w pana szkole?

 

Wznowiono naukę w szkole od listopada 1939 roku i szkoła istniała przez szereg lat, bo Niemcy na początku wojny zlikwidowali szkoły ogólnokształcące, natomiast dopuścili do działania cały szereg szkół typy mechanicznego i niektóre szkoły handlowe. Między innymi i naszą szkołę, tak że do tej szkoły chodziłem później do klasy drugiej, do klasy trzeciej, do klasy czwartej. Następnie przeniosłem się do klas licealnych do innej szkoły, też prywatnej szkoły Marii Berutowej – liceum też handlowe, ale o innym profilu (tylko jedna nasza szkoła miała profil, o którym wspominałem), mieściła się na placu Teatralnym róg Senatorskiej, od strony Pałacu Błękitnego.

  • Czy nauka odbywała się w sposób niezakłócony, czy Niemcy sprawdzali coś w takich szkołach?


Nie. To było dziwne, że nasze szkoły miały pełną swobodę działania. Z tym że na przykład był taki moment, jeśli chodzi jeszcze o gimnazjum Gąsowskiego, że po wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim naszą szkołę Niemcy zabrali. Całą szkołę wyrzucili, lokując ją w dużych mieszkaniach (wielopokojowych i bardzo wysokich), w domu na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. To jest obiekt, który po wojnie, po odbudowaniu był nazywany „Dom pod Sedesami”. Tam był w jakiś sposób wygospodarowany szereg dużych, wielopokojowych mieszkań i przeniesiono szkołę na okres szeregu miesięcy. Po jakimś czasie pozwolono nam wrócić na Królewską i szkoła wróciła po paru miesiącach do swojej dawnej siedziby. To był blok dosyć duży, były windy. To był wielki dom zbudowany w podkowę. Po wojnie zostało tylko jedno skrzydło, a zaokrąglenie i drugie skrzydło zostało po wojnie rozebrane, nie istnieje, tak że mała część tej szkoły istnieje do dzisiaj. Oczywiście tam już nie ma żadnej szkoły, bo szkoła nigdy nie była po wojnie wznowiona. Jeszcze jako ciekawostka, jeżeli można o tym mówić: dyrektora szkoły, Janusza Gąsowskiego, poznałem w dniu wymarszu mojej kompanii po upadku Powstania. Byłem w szeregach moich towarzyszy broni. Wychodziliśmy z bronią na ramieniu po Powstaniu z Warszawy, a po drodze spotkałem naszego dyra, który szedł w sportowych spodniach, tak zwanych pumpach, z ładnym plecakiem na plecach, w berecie. Poznałem go, a on mnie. To było spotkanie niezwykłe, w takich warunkach spotkał się uczeń ze swoim dyrektorem gimnazjum. Ale to mało, jeszcze po latach spotkałem naszego dyra w stołówce firmy, w której wówczas pracowałem, a która korzystała ze stołówki, do której jako już mocno starzejący się pan, emeryt, przychodził pan Gąsowski, korzystając z obiadów. Takie moje wspomnienia.

  • Czy szkolna legitymacja chroniła pana na ulicy? Pan był przecież młodym człowiekiem.


Legitymacje szkolne niczego nie dawały, potwierdzały tylko, że młody człowiek nie chodzi samopas, tylko ma zajęcie w postaci uczestniczenia w zajęciach szkolnych. To było wszystko. Przed łapankami czy jakimś złymi zamiarami niemieckimi nie dawały żadnego zabezpieczenia, żadnej ochrony.


  • Czy sytuacja materialna pana rodziny się zmieniła w momencie wybuchu wojny?


Znacznie, dlatego że mój ojciec, który zajmował dosyć poważne stanowisko w przemyśle zbrojeniowym, znalazł się, jak to się mówi, na bruku. Zakłady w Kielcach i zakłady w Baranowiczach przepadły, jedne zajęte przez Niemców, drugie zajęte przez bolszewików (w Baranowiczach). W domu został zarząd tych dwóch fabryk. Nie ma fabryk, to i nie ma pracy, zarząd nie istnieje. Ojciec dostał tylko odprawę kilkumiesięczną na początku wojny czy nawet jeszcze przed wybuchem wojny. Na tym się wszystko skończyło. Potem następowało wyprzedawanie się ze wszystkiego, co tylko było wartościowszego w domu, żeby z głodu nie umrzeć. Taka była sytuacja. Jeszcze mieliśmy takiego pecha, że ojciec w 1938 roku kupił piękną parcelę na ulicy Szaserów, tam gdzie dzisiaj jest szpital wojskowy. Mieliśmy postawić ładny dom przed wojną. Tę parcelę ogrodzono w maju 1939 roku pięknym parkanem ze słupków dębowych, pomalowano prawidłowo na zielono, wykopano ogromny dół, w którym umieszczono kilka furmanek wapna, żeby się przelasowało i było gotowe. Parcela była ładna, 1460 metrów, to teraz spora parcela. Jak przyszła wojna, to Niemcy zajęli pozycje na północ od tej parceli, która była jedyna ogrodzona w tamtym miejscu. Polskie oddziały – poniżej. Wobec tego, że ten piękny parkan przeszkadzał naszym żołnierzom w obserwowaniu przedpola, oczywiście został ścięty i położony pokotem. Po zakończeniu działań we wrześniu, ojciec część tych desek sprzedał, a resztę palików dębowych się zwiozło do domu, cięło się i przez pełne dwie zimy paliło w piecach. Dębina bardzo dobrze się pali, ale już nie posłużyła nam do celu, jaki miał być realizowany. Ale to na marginesie.

  • Kiedy pan się zetknął po raz pierwszy z konspiracją?

 

Przystąpiłem do konspiracji w kwietniu 1941 roku. To było grono kolegów szkolnych, którzy nawiązali kontakt z pewnym studentem wyrzuconym z Łodzi. Studiował przed wojną w Łodzi, był już ugruntowany w organizacji podziemnej i myśmy się z nim jakoś skontaktowali. Została utworzona mała organizacja, która była szumnie i dumnie nazwana: Przyszła Kompania Ciężkich Karabinów Maszynowych.

  • Czy pan pamięta nazwisko albo pseudonim tego studenta?


Jerzy Kozłowski.

  • On był twórcą tej małej organizacji?


Nie, był dowódcą drużyny, która się składała, jak pamiętam, z ośmiu czy dziesięciu chłopaków. Myśmy pod jego kierownictwem odbywali różne zajęcia, czytali różne regulaminy, chodziliśmy marszem na azymut. Różne szkolenia ogólne. Poza tym całą grupą należeliśmy do akcji „Wawer”, która dokuczała Niemcom na tyle, na ile mogliśmy. Między innymi w dzielnicy niemieckiej, która została utworzona później w okolicach alei Szucha i w kierunku Czerniakowa… Wszystkie rządowe okolice to była dzielnica niemiecka. Polaków wyrzucono i tam różni folksdojcze, niemieccy urzędnicy, niemieccy funkcjonariusze mieszkali. Ale to nie było odgrodzone płotem czy coś. Było wiadomo, że już się jest na terenie dzielnicy niemieckiej. Byłem jednym z takich, którzy tam się przekradali, mając pod pazuchą jakieś drukowane słowo, które zostawiało się w domach zamieszkanych przez Niemców, na klatce schodowej albo na słomiance. Oczywiście ryzykując złapanie za kark, to mogło się fatalnie skończyć, ale dla nas, chłopaków siedemnaście, osiemnaście lat to nie był problem.

Później brałem udział również w takich akcjach jak na przykład, używając mało eleganckiego słowa, zasmradzanie kin. Brałem udział w kilku takich akcjach. Polegało to na tym, że trzeba było przyjść na pierwszy seans, zdobyć bilety do kina.

  • Trudno było kupić bilety do kina?


Trudno było, nie było żadnej rozrywki, to ludzie chodzili do kina, mimo że się mówiło: „Tylko świnie siedzą w kinie, tylko padlina chodzi do kina”. Ale ludzie chodzili, bo nie było absolutnie żadnej rozrywki. Podziemie to zwalczało. Rzecz polegała na tym, że (używając wielkiego słowa) zamachowiec miał przy sobie mniej więcej dwustumililitrową ampułę zawierającą niezwykle nieprzyjemny środek zapachowy. Jest nazwa, której nie pamiętam. To trzeba było przy sobie mieć na pierwszym seansie. Nas albo czterech, albo sześciu, albo ośmiu wchodziło w różne miejsca i kiedy już wyglądało na to, że są ostatnie sceny filmu, już ludzie zaczynają wstawać, wtedy to trzeba było położyć pod butem, nacisnąć, żeby się rozlało. Jak to w kilku miejscach nastąpiło, to sala była unieruchomiona na szereg dni, zanim to wywietrzono, oczyszczono. Dla nas najprzyjemniejszym widokiem były zawiedzone miny tych, którzy czekali na następny seans. Jak myśmy wychodzili, to tłum już stał przed wejściami, czekał, aż ci wyjdą, a oni wejdą na ich miejsce. A tutaj okazuje się, że bucha z sali to, co miało buchnąć. Ludzie zawiedzeni, że to im taka rozrywka koło nosa przeszła. To były dodatkowe, przyjemne dla nas skutki.

  • Czy pan pamięta, w jakim kinie pan to robił?


Kino „Pan” na Nowym Świecie, kino „Casino”, kino „Europa” i jeszcze jedno kino, którego nazwy nie pamiętam. Natomiast pamiętam, w pasażu „Italia” (był taki pasaż między Chmielną)… To czwarte kino to było małe „Colosseum”. W Warszawie były dwie wielkie sale: duże „Colosseum” i małe „Colosseum”. Przed I wojną światową w dużym „Colosseum” bywało sztuczne lodowisko. Moja mama tam jeździła na łyżwach. Albo też była wrotkarnia, jeździło się na wrotkach, były deski położone. Po I wojnie światowej (w późniejszych lata dwudziestych) tam ulokowało się kino. Było duże „Colosseum” (to było duże ponad tysiąc miejsc) i obok małe „Colosseum”. To było zwarte kino zadymiane. Siarkowodór to się nazywało. Wiadomo, jak siarkowodór pachnie.

  • Na czym jeszcze polegała pana konspiracja?


Jeszcze dokonaliśmy podpalenia kina „Elit”, jeśli sobie przypominam. To było kino w pasażu „Italia”, bardzo eleganckie kino przedwojenne, z pięknymi oparciami. Było trudno, ale było załatwione w ten sposób, że w czasie ostatniego seansu trzeba było za sobą z tych miękkich, okrytych materiałem podobnym do skóry [oparć], wydłubać włosie i tam ulokować półlitrową butelkę z płynem. Butelka miała pod korkiem odpowiedni środek chemiczny, odwrócona do góry dnem. Płyn (to była mieszanina nafty, benzyny i jeszcze czegoś) wchodził w reakcję z tym, co było pod korkiem. Nastawione było mniej więcej na dwie godziny. Po dwóch godzinach to wybuchało, rozlewało się i paliło. Myśmy ulokowali kilka takich butelek.

  • Czy to było niebezpieczne działanie? Czy obsługa kina miała oko na młodych ludzi, którzy wchodzili?


Myśmy pod kątem niebezpieczeństwa nieuchronnego na to nie patrzyli, bo inaczej byśmy się w ogóle za to nie brali. Natomiast poniosłem straty materialne dla mnie niezwykle bolesne wówczas, bo w czasie ostatniego zasmradzania (że tak powiem) sali kinowej tak mi się fatalnie złożyło, że jak nadepnąłem na ogromną dwustumililitrową fiolkę, to część płynu rozlała się tak, że zamoczyła mi but. Spowodowało to, że ten tak śmierdział, że ludzkie pojęcie przechodziło. Jak wsiadłem do tramwaju, wracając do domu, to się wszyscy rozglądali, kto to takie wonie rozsiewa. Wszelkie próby przywrócenia tego buta do normalnego stanu nie powiodły się i buty musiałem wyrzucić, a co znaczyło stracić buty w czasie okupacji, to sobie trudno w ogóle wyobrazić. Tak że to był mój osobisty wkład finansowy: buty. To był dla mnie los okrutny, bo buty tak śmierdziały, że nie można było w ogóle ich używać, wszędzie to było czuć. Wszystkie prania czy moczenie, wietrzenie na balkonie nic nie pomagały, buty śmierdziały.

  • Był pan łatwym łupem dla niemieckiego policjanta, który mógł się zainteresować.


Wróciłem w tych butach do domu tramwajem i już nigdy więcej w tych butach nie wyszedłem. Dodzierałem to, co jeszcze w domu było, w nadziei, że może mi się uda jakieś buty kupić.


  • Czy miał pan również szkolenia z bronią?


Nie. Po prostu nie było broni. Natomiast w 1940 roku wszystko takie drobne akcje… Jeszcze była akcja późniejsza przemianowania ulic w Warszawie. Grupa, w której uczestniczyłem, miała za zadanie przemianować ulicę Zielną na ulicę Obrońców Westerplatte. Dostaliśmy szablon z nazwą ulicy, odpowiednią porcję granatowej farby, pędzle, drabinę. Rzecz polegała na tym, żeby na drabinie podejść możliwie wysoko, przyłożyć szablon do ściany, która dawała nadzieję, że napis po wymalowaniu dobrze wypadnie, nałożyć farbę, szablon zdjąć i szukać następnego miejsca, które by się do tego nadawało. Ciekawostką było to, że myśmy działali na Zielnej między ulicą Próżną a Marszałkowską, a późniejszą Świętokrzyską (jeszcze wtedy nie istniała), na odcinku, gdzie jest PAST-a, Polskie Radio. Tam jeszcze były dwa czy trzy domy, później była jakaś przecznica. W tym terenie działaliśmy, od Królewskiej do późniejszej Bagno, ta okolica. Tam przyłożyliśmy szablon kilkakrotnie. W jednym z budynków było przed wojną Polskie Radio, obok PAST-y, którą zresztą w głównej części zdobywał nasz Batalion „Kiliński”. Ale nie my, myśmy byli wtedy w zupełnie innych dzielnicach. Z czterech plutonów jeden się znalazł w takim miejscu, że był na zachód od Wolskiej, a myśmy byli na wschód, czyli na terenie cmentarzy. Tak się złożyło akurat, że w pewnym rozproszeniu działaliśmy, trzy plutony jako 4. kompania „Kilińskiego”. Później pod tym znakiem firmowym myśmy istnieli do samego końca Powstania – jako kompania „Kilińskiego”.

  • Czy przed wybuchem Powstania, w lipcu, pan się orientował, że coś się będzie działo, że będzie Powstania?


Tak, oczywiście. Myśmy dostali zlecenie zapoznania się z terenem szpitala Świętej Zofii, to jest róg ówczesnego Leszna i chyba Żelaznej. Ten budynek tam stoi do dzisiaj. Ten teren myśmy obserwowali, robili szkice. To miał być teren naszej przyszłej akcji, w rogu tych dwóch ulic. Przecież to śmiechu warte, żeby takie chłopaki taki ogromny gmach mogli zdobyć, ale takie było polecenie, że mamy to wszystko spenetrować i zapoznać się z tym terenem.

  • W tym budynku był szpital też w czasie okupacji?


Tak.

  • Czy to była ta sama grupa ludzi, ci chłopcy, którzy z panem w 1941 roku zaczynali konspirować?


Częściowo. Drużyna, która przystąpiła do Powstania w dniu 1 sierpnia, to myśmy byli ponad rok ze sobą złączeni, może z półtora roku. Było nas dziewięciu, z tego sześciu to byli ewangelicy wyznania ewangelicko-augsburskiego. Oni się potem bili na swoim własnym cmentarzu. Trzech było katolików. W naszym plutonie był duży odsetek ewangelików, tak się akurat złożyło.

  • Jak nastąpiło przejście od grupki ludzi, która w 1941 roku przystąpiła do konspiracji, do oddziału „Kiliński”? Czy to było zauważalne?


Niektórzy rezygnowali, a niektórzy byli werbowani przez kolegów. Chłopcy między sobą rozmawiali i w ten sposób następował werbunek. Inaczej nie mógł się odbywać, dlatego że to była młodzież głównie gimnazjalna, akurat takie środowisko chłopaków, mniej więcej na takim poziomie.

  • Panowie zbieraliście się w prywatnych mieszkaniach?


Tak, oczywiście. Myśmy mieli stale zbiórki i mieliśmy różne szkolenia. Rożne materiały dostawaliśmy, które czytaliśmy. Przyswajaliśmy sobie szkice różnego rodzaju broni (ale nieoryginalnej, to było niemożliwe), rysunki ze wszystkimi szczegółami. Zapoznawaliśmy się, jak to jest zbudowane, z czego się składa, jak się używa, instrukcje. W ten sposób zapoznawaliśmy się z rodzajami broni, nie mając tej broni w oryginale. To było absolutnie niemożliwe. Jeden z kolegów miał ojca granatowego policjanta, który miał służbową broń. Myśmy ten pistolet dziesiątki razy oglądali i przyglądali mu się, ale to była raczej mniej zabawa, trudno to określić. W każdym razie myśmy się głównie duchowo nastawiali na to, że Powstanie w końcu przyjdzie i my do Powstania musimy przystąpić, bo to jest nasze zadanie. Nasza przysięga nas do tego zobowiązywała. Byliśmy niedużą, zwartą grupą, która wiedziała, po co się to wszystko robi. Oczywiście nikt nie wiedział, jak to się dalej potoczy, tego nikt nie był w stanie przewidzieć.

  • Kiedy i gdzie pan składał przysięgę?


To było niezwykłe wydarzenie. Przysięgę składałem na jednej z ulic na Woli, w mieszkaniu, w którym mieszkał dowódca mojego plutonu.

  • Jak się nazywał?


Porucznik „Hipek”. Nazwisko musiałbym znaleźć w wykazie nazwisk. Był ewangelikiem i miał brata pastora, który był plebanem naszej kompanii. Na przysięgę wraz z dwoma kolegami przyszliśmy, czekamy na plebana (zresztą on miał pseudonim „Pleban”). Czekaliśmy na niego i nie doczekaliśmy się. W tej sytuacji porucznik zarządził, że on odbierze od nas przysięgę, nie będziemy się ponownie zbierać, bo to jest niebezpieczne. Stanęliśmy na baczność, odczytaliśmy rotę przysięgi i w ten sposób zostaliśmy we trzech zaprzysiężeni.

  • Czy pan wiedział już, jak się nazywa ugrupowanie, do którego pan przystąpił?


Tak, wiedziałem, to był „Kiliński”.

  • Już wtedy?


Tak.

  • Czy pan pamięta datę?


Nie, nie pamiętam. To już się zaciera w pamięci.

  • W lipcu 1944 roku panowie robili rozpoznanie terenu?


Tak.

  • Kiedy pan się dowiedział o miejscu zbiórki? Czy pan dostał rozkaz?


Nasza drużyna ustaliła między sobą, że na czas wyczekiwania, bo to się tak nazywało, będziemy się zbierali w mieszkaniu jednego z kolegów na ulicy Grzybowskiej 11. On tam mieszkał, był pracownikiem ubezpieczalni społecznej w tym miejscu, gdzie teraz jest Szpital Czerniakowski. Tam były biura ówczesnego ZUS-u. U niego się zbieraliśmy na Grzybowskiej 11. To była oficyna, chyba druga. Był frontowy dom, podwórze i oficyna, i znowuż, czyli druga oficyna, trzeci budynek od frontu. Tam na trzecim piętrze myśmy się spotykali. W razie jak będzie alarm, to się zbieramy u niego. Pierwszego sierpnia dzwonek do mojego mieszkania. Moja mama otwiera, a pod drzwiami stoi młoda dziewczyna, malutka. Powiedziała mamie, żeby przekazała mnie, że jest alarm, natychmiast mamy się stawić. Odwróciła się i poszła. Mama mi mówi, co się wydarzyło. Już wiem, o co chodzi. Szybko zjadłem śniadanie, ubrałem się, założyłem zielone bryczesy, bardzo kosztowne oficerki, bo wychodziłem z założenia, że pan podchorąży powinien wyglądać przynajmniej w połowie jak podchorąży.

  • Pan skończył wcześniej podchorążówkę?


Tak. Ubrałem się w marynarkę cywilną, ładny płaszcz po ojcu. Mój ojciec umarł na kwartał przed wybuchem Powstania. Zostałem sam z matką, która nigdy w życiu nie pracowała, a bardzo dużo i często chorowała. Moi rodzice przez większą część wojny byli pod moim okiem i pod moją pomocą. Pracowałem i utrzymywałem dom w lwiej części.

  • Gdzie pan pracował?

 

Od 1943 pracowałem roku w firmie, która nazywała się „Nordische Transport und Speditionsgesellschaft”. To była firma żydowska, dla której ustanowiono Komissarische Leitung, czyli po polsku: zarząd komisaryczny. Komisarzem tego przedsiębiorstwa był jeden z braci Lange, którzy mieli piękny, ogromny sklep na ulicy Brackiej, tuż przy Nowogrodzkiej, winno-kolonialny, jak bracia Pakulscy. Po I wojnie, jako młodzi chłopcy przybyli do Polski z rodzicami. Z pochodzenia Niemcy, ale byli z Estonii, czyli to byli Niemcy bałtyccy. Mieli piękny, duży sklep winno-kolonialny. Jeden z Lange, wychowany w Polsce i mówiący po polsku znakomicie, który nie był folksdojczem, tylko Reichdeutschem, został komisarzem tej firmy. Pracowałem w dziale transportowym. Początkowo byłem pomocnikiem ekspedytora albo spedytora, jak kto woli. Myśmy organizowali transport dla różnych firm, od firmy do firmy. To była fabryka, a sprzedaż była gdzie indziej. Myśmy te rzeczy załatwiali, normalna działalność ekspedycyjno-transportowa. Z tym że komisarz absolutnie się do niczego nie wtrącał, służył nam tylko jako tłumacz, jak trzeba było napisać jakieś urzędowe pismo do władz niemieckich, żeby nam przydzielili to albo pozwolili na to. On tylko mówił, że ma być osiemnaście procent zysku dla firmy, a reszta – róbcie sobie, co chcecie. Myśmy tak robili, że wychodziliśmy jakoś na swoje.

  • Czy do jakichś konspiracyjnych czynności pan to wykorzystywał?

 

Oczywiście. Tam było archiwum, w którym przechowywałem najrozmaitsze rzeczy, między innymi „Dodatek Nadzwyczajny”. Dowódca naszej grupki, Jurek Hautpmann, który później wyemigrował z obozu do Ameryki, uczestniczył w tej sprawie. Hiszpania przystąpiła do wojny. Poprzedniego dnia przywiózł do mojej firmy dużą paczkę papieru opakowaną w papier pakowy, osznurowaną, żebym przechował. Włożyłem to do naszego archiwum, a następnego dnia, gdzieś około godziny jedenastej wydobyłem tę paczkę, złapałem dorożkę. To dosyć duża paczka, bo tam było dwieście czy ileś egzemplarzy „Dodatku…”. Położyłem to na ławeczce w dorożce i jedziemy. Biuro było Widok Strasse sechs (numer 6). Jedziemy, dojeżdżamy do Nowego Światu, do Krakowskiego Przedmieścia. Przed nami jest po prawej stronie kościół pokarmelicki i ogrodzenie pomnika Mickiewicza, a stamtąd idzie ławą dwunastu żandarmów z gotowymi karabinami, od domu do domu. Poprzez jezdnię i chodniki idą ławą i wszystkich zatrzymują. Moją dorożkę też. Oczywiście pierwsza rzecz to Papieren. Wylegitymowałem się, nasza firma miała legitymacje, jak myśmy to nazywali kriegswichtig, czyli firma była ważna ze względu na niemieckie dzieło wojenne. Różne firmy się starały o takie papiery, żeby chociaż mieć złudzenie ochrony. Firma była pod zarządem niemieckim, komisarz to załatwił i myśmy takie legitymacje mieli. Legitymację mam do dzisiaj. Pokazałem to, arbeitskartę, kenkartę. Wszystko było w porządku, ale on lufą pistoletu pokazał na paczkę, która leży na ławeczce i pyta się: Was ist das? Mówię mu, że to są Schreibtmaterialen, materiały biurowe, piśmienne. On popatrzył, pytam się: Aufmachen? (otworzyć?) – Nein. Puścił mnie i przejechałem przez ten szpaler. Na rogu Koziej i Krakowskiego Przedmieścia była restauracja „Pod Strzechą”, tak się nazywała, ale w czasie wojny była zajęta przez Niemców i była nur für Deutsche. Ale personel, kelnerzy, szatniarze to byli przeważnie Polacy. Tam w szatni pracował jeden z naszej dziewiątki, „Fredek”, do którego miałem tę paczkę doręczyć. On później chłopakom, gazeciarzom rozdawał i na mieście się rozlecieli: „Dodatek Nadzwyczajny”! – jak to zwykle z gazeciarzami. Jemu tę paczkę zostawiłem, on w szatni to zostawił. Jak wychodziłem i dochodziłem mniej więcej do Królewskiej, to już słyszałem, jak gazeciarze gonili z „Dodatkami” i krzyczeli: „»Dodatek Nadzwyczajny«, Hiszpania przystąpiła do wojny!”. Był jeszcze drugi raz „Dodatek Nadzwyczajny” w taki sposób zorganizowany, ale już przy tym nie brałem udziału. Taki był mój udział, jak opowiadam. To znowu Turcja przystąpiła do wojny. Oczywiście wielkie litery. Potem były wiadomości radiowe z Londynu, jedna, druga strona. To były wszystko wiadomości z radia zachodniego.


  • Czy miał pan styczność z gazetkami podziemnymi, które wychodziły w czasie okupacji?


Nieustannie, od samego początku, jak się w ogóle zaczęła ukazywać prasa podziemna, to myśmy zawsze między sobą wymieniali, lokowali u osób, które dawały rękojmię, że można im dać. To było niemal codzienne zajęcie − kolportaż gazetek. Miałem ciotkę, wujostwo, którzy mieszkali w pałacu Potockich, przylegającym do kościoła Wizytek. Budynek od sióstr wizytek do uniwersytetu to był dawny pałac Potockich. Tam był cały szereg lokali mieszkalnych. Wujek był ciotecznym bratem mojej mamy, był osobistym kierowcą dyrektora BGK. BGK przed wojną to była wielka, niezwykle ważna firma. Wujek nie był zwykłym szoferem, tylko to był ważny urzędnik za kierownicą, zarabiał bardzo duże pieniądze. W tym pałacu do dyspozycji BGK było kilka mieszkań i tam wujek dostał trzypokojowe mieszkanie. Przez niemal całą okupację to był punkt rozdziału gazetek, poczty. Tam odbywały się najrozmaitsze zajęcia szkół podchorążych. To była melina konspiracyjna prowadzona na szeroką skalę. Dziw bierze, że oni do Powstania nigdy nie wpadli.

  • Jak nazywał się pana wujek?


Wujek nazywał się Kasperek. Został zamordowany. W czasie Powstania znalazł się w okolicach kościoła na Woli, gdzie były straszne rzezie.

  • Kościół Świętego Wojciecha?


Świętego Wojciecha, w tych okolicach właśnie został złapany przez Niemców i został zamordowany, śladu już po nim nie było. Na Bródnie w grobie rodzinnym Kasperków była tylko tablica ku upamiętnieniu tego, że wujek istniał na świecie. Tam tysiące ludzi było wymordowanych. Nie było możliwości odnalezienia go i pochowania, zginął w taki sposób. Ale do końca okupacji ten lokal nigdy nie był ani nawiedzany przez gestapo, ani jakieś siły niemieckie. Istniał sobie, a to był właściwie dom otwarty.

  • Gdzie odbywały się zajęcia pana podchorążówki?


Na Starym Mieście mieliśmy lokal na rogu Świętojańskiej i Rynku Starego Miasta. Jak wchodzi ze Świętojańskiej w Rynek Starego Miasta to po lewej stronie jest apteka i tam na trzecim piętrze był lokal, w którym myśmy się zbierali na najrozmaitsze zajęcia szkoleniowe, konspiracyjne, gazetkowe. W ramach akcji przemianowywania ulic w Warszawie myśmy dostali polecenie, ażeby do tego punktu dostarczyć oryginalne tablice jakichś obiektów, które można było pozbawić tych tablic. Te tablice zostały później przemalowane na nową nazwę i lokowane na ulicach, które miały być przemianowane. Tablice zdobyłem w bardzo prosty, nieskomplikowany sposób. Mieszkając na Grochowie, przeszedłem całą aleję Waszyngtona, doszedłem do parku Skaryszewskiego. Tam na siatkowych płotach były wielkie tablice: ulica Jerzego Waszyngtona. Cały wyraz: Jerzego, cały: Waszyngtona. Tablica była duża. Jeszcze gdzieś jakąś tablicę po drodze znalazłem. Wziąłem ze sobą śrubokręt, odpowiednie obcęgi, druty poprzecinałem, tablice zdjąłem. Wziąłem kawał gazety, zawinąłem to wszystko w papier i zbliżam się już, żeby pójść do przystanku. W tym momencie zatrzymuje się niemiecki samochód sztabowy, odkryty. W nim siedzi kilku oficerów niemieckich. Oczywiście strach na karku: samochód się zatrzymuje, od razu pomyślałem, że zobaczyli, co tu się dzieje, i koniec ze mną. Ale okazuje się, że się zatrzymali i pytają mnie się, jak mają jechać do Rembertowa. A Rembertów, to wiadomo: wojsko. Niemcy to wszystko zajęli. Chcieli do tego Rembertowa jechać. Powiedziałem, że prosto, potem na lewo. Pojechali na lewo, ale powinni pojechać na prawo. Wsiadłem do tramwaju, dojechałem do Nowego Światu. Na Nowym Świecie wsiadłem w „kółko”, czyli w „zero”, czyli Nur für Deutsche. Była linia okólna „zero”, która była Nur für Deutsche. To nie był tramwaj składający się z dwóch czy trzech wagonów, tylko z pojedynczego, motorowego wagonu i był wyłącznie dla Niemców. Inne tramwaje miały pierwsze dwa siedzenia odgrodzone od reszty tramwaju łańcuchem i ten kawałek z przednim pomostem był Nur für Deutsche, a cała reszta była dla Polaków. Niczego innego nie było, to wsiadłem w to. Wysiadłem na placu Zamkowym i dalej, do tego miejsca, o którym mówię, zaniosłem te tablice uliczne.

  • Aleja Waszyngtona nazywała się tak przez całą okupację, nie została zmienione przez Niemców?


Nie, tylko pozbawiłem ją w tym miejscu tablic. Ale sprawa dojrzała i zaczęto prowadzić akcję przemianowania ulic. Jak mówiłem, myśmy zostali przydzieleni do tej akcji przy pomocy szablonów, farby granatowej i pędzla, i drabiny, którą później trzeba było porzucić.


  • Wróćmy do 1 sierpnia 1944 roku. Pan był w pracy, kiedy przyszła łączniczka?


Nie. To śmieszna sprawa, pozornie śmieszna. Pracowałem jako normalny, etatowy pracownik i miałem w planie urlop od 1 sierpnia.

  • Niezwiązany z jakimiś oczekiwaniami?


Normalny, jak w pracy. Wobec tego, że miałem od 1 sierpnia urlop, wziąłem z firmy tak zwany Urlaubsschein, czyli zaświadczenie, że taki i taki z dniem 1 sierpnia, do dnia 31 sierpnia otrzymuje urlop, zaświadczenie, że nie jestem człowiekiem, który się wałęsa, że się wałęsa, nie ma żadnej pracy. Miałem zaświadczenie urlopowe, które stwierdzało, że w okresie takim i takim korzystam z urlopu. Byłem więc w domu, bo od 1 sierpnia miałem urlop. Jak dziewczyna przyszła i tylko w drzwiach powiedziała mamie, żebym natychmiast się stawił na punkt wyczekiwania i zniknęła, to mamie to nic nie mówiło, ale mnie mówiło. Szybko zjadłem śniadanie, wziąłem ze sobą kawałek chleba czy coś, jakąś koszulę, jakieś golenie. Wszyscy byli przekonani, że to będzie kilka dni, nikt nie przypuszczał, że to będzie sześćdziesiąt trzy dni.

  • Udało się panu dotrzeć na miejsce zbiórki?


Wobec tego, że w tym dniu już nie kursowały tramwaje, a ulicą Grochowską przemieszczały się ogromne ilości wracających z frontu rozbitych oddziałów niemieckich (furmankami zaprzężonymi w różne, bardzo zmarniałe konie, obandażowani, na piechotę; rozbite wojsko z frontu wschodniego przemieszczało się w dużych porcjach i tramwaje były unieruchomione), to musiałem iść na piechotę. Ale dotrwałem, jakoś doszedłem na Grzybowską i tam myśmy się spotkali przed południem, cała nasza dziewiątka. Dołączył później do nas nasz dowódca.

  • Jak się nazywał dowódca?


Jerzy Hauptmann.

  • A ten kolega, u którego się spotkaliście?


Mieczysław Rączka, a miał pseudonim „Łapka”. Zginął w głupi sposób, bo jak do Wytwórni przyszli werbownicy od „Zośki”, a on nie miał broni, to dał się namówić, żeby się przeniósł z obrony Wytwórni do „Zośki”. Poszedł do „Zośki”, dostał szmajsera, był bardzo dumny. Przyszedł z tym szmajserem, pokazał nam, że teraz jest prawdziwym żołnierzem, jak należy. Za parę dni niemiecki nalot na siedzibę „Zośki”: zabitych trzydziestu paru żołnierzy, w tym Mietek Rączka, zginął. Ale jest pochowany w kwaterze Batalionu „Kiliński” na Powązkach. Mietek, z którym się bardzo przyjaźniłem i strasznie mi było go żal, ale taki jest los żołnierza.

  • Gdzie się panowie udali z jego mieszkania?


Z jego mieszkania koło godziny czwartej szliśmy nie grupą, tylko w takim rozproszeniu, że jeden szedł, za nim, za jakieś kilkanaście metrów drugi i tak po kolei. W ten sposób, takim marszem dostaliśmy się do domu starców na cmentarzu ewangelicko-reformowanym, to jest ten mniejszy cmentarz ewangelicki, który przylega do cmentarza augsburskiego. W tym budynku byliśmy niecałe pół godziny i dostaliśmy polecenie wymarszu na cmentarz augsburski, czyli główny cmentarz. Doszliśmy do budynku administracyjnego szpitala, w którym zarządzającymi była rodzina naszego dowódcy, porucznika „Hipka”, brata naszego kapelana. Był jeszcze trzeci brat z tej rodziny, który zginął rozstrzelany przed Powstaniem. Tak że trzech braci, wszyscy byli zaangażowani w Armii Krajowej, w tej samej organizacji, co jest niezwykle rzadkim przykładem, żeby było trzech braci i wszyscy jednocześnie byli zaangażowani w konspirację i brali w tym wszystkim udział. Z tym że ten najstarszy zginął jeszcze przed Powstaniem, a tamci później, po upadku Powstania dostali się do niewoli.

  • „Hipek” był dowódcą?


„Hipek” był dowódcą plutonu 169.

  • A Jurek Hauptmann?


Był dowódcą naszej drużyny, naszej dziewiątki. Jurek Hauptmann miał stopień plutonowy podchorąży. Teraz w naszym wojsku (nie ludowym, tylko obecnym) takiego stopnia nie ma, nie wiem dlaczego. Jest za to kapral i starszy kapral, dziwne.

  • Panowie poszli na cmentarz ewangelicki?


Tak.

  • Dostaliście broń?


Cały czas przed Powstaniem nam nasi dowódcy mówili, że na cmentarzu w katakumbach, w różnych dużych, rodzinnych grobach jest duża ilość broni. Jak znajdziemy się na cmentarzu, to wszyscy zostaniemy uzbrojeni. Ile było w tym prawdy, to nietrudno się domyślić. Nic nie dostaliśmy. Wobec tego, że już zaczynał się pomału kończyć dzień, dostałem polecenie… Cmentarz augsburski graniczy z cmentarzem żydowskim. Na cmentarzu żydowskim nie było żadnych naszych placówek. Był duży, ceglany mur i po drugiej stronie był cmentarz żydowski. Żeby się zabezpieczyć przed ewentualnym napadem ze strony cmentarza żydowskiego, to ustanowiono linię oporu. Dostałem „filipinkę” (o których to „filipinkach” już krążyły bardzo złe wieści, bo ona potrafiła sobie wybuchnąć nie wtedy, kiedy była do tego zaproszona) z poleceniem, żebym się udał na wielki grobowiec i żebym strzegł tego odcinka. W razie czego, żebym zrobił użytek z „filipinki”. Wobec tego, że jej nie bardzo ufałem, to sobie znalazłem jakiś potłuczony nagrobek, płytę cmentarną postawiłem na tym wielkim grobie, „filipinkę” z jednej strony, ja z drugiej strony. Jeżeli ona się rozmyśli i wybuchnie, to żebym był ochroniony. Zaczął padać deszcz i w deszczu przesiedziałem do rana na grobowcu.

  • Ile tam było ludzi? Czy to był cały pluton?


W jakichś dużych odległościach jeszcze byli jacyś, ale wkrótce się zrobiło ciemno, już nie miałem żadnych kontaktów.

  • Czy słyszał pan jakieś odgłosy walki? Czy to już wyglądało jak prawdziwe Powstanie?


To były pierwsze godziny oczywiście. Do zmroku ze strony dzielnicy Koło nadjechał duży, ciężarowy samochód niemiecki, wyładowany pociskami artyleryjskimi, które były na za opatrzenie czołgów „Pantera”. Cały samochód wyładowany i było dwóch żołnierzy, kierowca i drugi żołnierz. Byli uzbrojeni w szmajsery. Jak nie wiedząc absolutnie o Powstaniu, wjechali na nasze tereny, to myśmy rzucili na nich wyżej wspomniane „filipinki”. Narobiło się rumoru, zaczęli strzelać, Niemców zabili. Samochód stał na tej ulicy, więc zepchnięto go w inne miejsce i rozpoczęto wyładunek. Wszystkie naboje zostały wniesione na cmentarz i poukładane pomiędzy różnymi grobami. Po paru dniach zostały użyte w taki sposób, że na ulicy sąsiedniej (nie pamiętam, czy to była Żytnia, chyba jakaś inna) był wielki rów przeciwczołgowy i nasi spece od uzbrojenia potrafili jakoś spowodować, że te pociski (nie wiem, jak to się nazywa) zaostrzyli na tyle, że przy uderzeniu musiały wybuchnąć. Pociski ulokowali na barykadzie. W razie gdyby Niemcy nadjeżdżali ze swojej strony i zetknęli się z tymi pociskami, to pociski wybuchną. To dawało nam nadzieję, że od tej strony jesteśmy przed czołgami w jakiś sposób zabezpieczeni.

  • Na jakiej ulicy była ta barykada?


Była na sąsiedniej ulicy, z drugiej strony. Była Młynarska, a po drugiej stronie była jakaś boczna uliczka, nie pamiętam w tej chwili. Byłem tam, widziałem ten rów przeciwczołgowy. Była strzelanina, bo jeden z Niemców zdjął szmajsera, próbował strzelać. Było zdobycie ciężarówki z nabojami. Poza tym poza cmentarzem, w głębi tych okolic walki już się toczyły, już strzelanie było. Potem, po zmroku jakoś się uspokoiło.

  • Ile dni pan był na cmentarzu?


Nie pamiętam, cztery albo pięć dni myśmy bronili cmentarza.

  • Cały czas z tą jedną „filipinką”?


Tak.

  • Rzucił pan ją w końcu?


Nie. Natomiast jak zszedłem z tego potężnego grobowca, chciałem się zorientować, komu wieczny sen zakłócam. A to był grobowiec rodziny Wedlów, z ładnego, czerwonego granitu.

  • Gdzie z cmentarza pana przerzucono?


Jak już cmentarze padły, myśmy się przenieśli na ulicę… Wszystko miałem w głowie przedtem… Tam był klasztor sióstr. Myśmy na chwilę do tego klasztoru wstąpili i w klasztorze od sióstr dostałem medalik, mam go do dzisiaj. A [drugi] medalik dostałem od sióstr w klasztorze na Nowym Mieście.

  • To już później, na Starówce?


Tak. Mam te medaliki, które mnie chroniły w czasie Powstania.

  • Czy na cmentarzu były jeszcze jakieś walki oprócz zdobycia ciężarówki?


Tak. W następnych dniach Niemcy wtargnęli na cmentarz, atakowali i walki były. Tylko że oprócz nas, niedużej grupki, były duże oddziały innych pułków czy innych batalionów. Tam była normalna wojna obronna na dużą skalę. Myśmy byli tylko drobiazgiem przy tym wszystkim. Tak że to nie było tak, że myśmy byli i się nic nie działo. Była normalna wojna w obronie cmentarzy. Niemcy nas wyparli. Dziwnym zrządzeniem losu, chyba piątego dnia Powstania, znalazłem się w malutkiej ekipie, która została utworzona. Przyszedł jakiś oficer nam nieznany i szukał ochotników do obrony gmachu Sądów na Lesznie. Zgłosiłem się do tej obrony, a miałem już wówczas karabin.

  • Jak pan zdobył karabin?


Nie zdobyłem, tylko dostałem karabin. Można ładną nowelkę napisać, gdy nasi poszli na Stawki po niemieckie mundury i zaopatrzenie na zdobytych w Stawkach.

  • Nasi, to znaczy z „Kilińskiego”?


Wszyscy tam poszli. I „Zośka”, i wszyscy naokoło. „Pięść” i tak dalej. Poszli tam i przynosili duże ilości panterek (mundurów niemieckich ochronnych) i co tam jeszcze można było w tych magazynach zdobyć. Jeden z kolegów znalazł gdzieś porzucony mały karabin kawaleryjski, może włoski, może z końca świata, nie wiadomo skąd. Przyniósł ten karabin i mówi: „»Beniek«”, jak chcesz, to ci go dam”. To wziąłem, a tam był tylko jeden nabój. Karabin, którego nikt nie znał, bo to był jakiś obcy karabin. Ale mój dowódca, porucznik „Hipek”, po pewnym czasie powiada: „Słuchaj, wiem, gdzie jest jedna łódka do tego karabinu, czyli pięć nabojów. Pójdę po południu, to ci to przyniosę”. I mnie przyniósł jedną łódkę, pięć nabojów, to miałem sześć nabojów do tego karabinu. Łódkę wcisnąłem, szósty w lufę. To wbrew regulaminom, ale co miałem z tą jedną kulą robić, gdzie ją będę trzymał? Włożyłem ją do lufy i tak z tym karabinem istniałem.

  • Dostał pan też panterkę?


Tak. I czapkę esesmańską, ładną, zielone spodnie kawaleryjskie, piękne oficerki.

  • Czy umundurowanie wpływało na wasz nastrój?


Tak. Znalazłem się w obronie Sądów. Na drugim piętrze zostałem ulokowany w jednym z okien, a naprzeciwko był teren getta wypalony, zniszczony, zmordowany. Z jednej strony była strona aryjska, po drugiej stronie było getto, akurat w okolicy miejsca, gdzie Niemcy wieszali pięćdziesięciu komunistów. To była niemiecka propagandowa akcja. Na starych, wypalonych budynkach, na balkonach wieszali ludzi. To było straszne.

  • Czy pan widział tych powieszonych?


Nie, tylko wiedziałem. Jak przyszedłem, to już był zmrok, już było ciemno, ale rozświetlały nam pomieszczenia strzały z niemieckich karabinów maszynowych, które strzelały do nas tak zwanymi ekrazytówkami. To są naboje, które – gdy osiągną mur – wybuchają, oczywiście dając odpowiedni efekt świetlny. Z tych świetlnych ekrazytówek ostrzeliwali gmach Sądów na wszystkie możliwe strony, po oknach. Postawiłem sobie na oknie pokoju, w którym byłem, jakiś kawałek biurka, jakieś szafki czy coś takiego. Koło siebie – karabin. Absolutnie czarna noc i tylko widok strzelających karabinów z getta, i efekt ich działania na ścianach. To było wszystko. Niektórzy nasi do getta strzelali Panu Bogu w okno, oczywiście marnując amunicję, bo w nocy nie widzieli, a hałasowali. Strzał w nocy z karabinów w pustym budynku to jest taki huk, że uszy mogą popękać.

  • Wrócę do werbowania. Czy pan poszedł do Sądów za zgodą swojego dowódcy?


Nie, nasze dowództwo było jakieś rozlazłe, a szczególnie nasz dowódca „Hipek”. Nie można go było znaleźć.

  • To już było po tym, kiedy pana przyjaciel Mietek poszedł do „Zośki”?


Nie. Starówka była znacznie później. Jak się skończyła noc i ostrzeliwanie (oni mieli amunicji, ile tylko chcieli, strzelali całą noc z karabinów maszynowych) znowu przyszedł jakiś oficer. Szukał ochotników do obrony placu Kercelego, barykady na Okopowej od strony Woli. Znowu polazłem na ochotnika, nie wiadomo po co. Kapitan zabrał nas kilku, ja z tym cudacznym karabinem. Znaleźliśmy się z oficerem na rogu ulicy Ogrodowej i Wroniej. Tam było jakieś lokalne dowództwo, kręcili się oficerowie z piętra na dół. Jak dowódca grupy, którą miał wyprowadzić za Kercelak w kierunku Leszna i Ogrodowej (dzisiaj nie istnieją w ogóle te narożniki) zobaczył, że mam taki karabin, to spytał się mnie, ile mam amunicji do tego karabinu. Powiedziałem, że mam sześć nabojów. On się rozejrzał. W jakimś pomieszczeniu (to chyba był duży przedpokój czy coś takiego) siedziało kilku Powstańców opartych o mauzery, niemieckie karabiny piechoty. Podszedł do jednego z tych chłopaków, wziął od niego mauzera z amunicją, jemu dał to coś, a mnie dał mauzera. Miałem tego mauzera już do końca, aż do dnia, kiedy go wyniosłem po upadku Powstania. Co ciekawe, na tym karabinie była odbita data, rok produkcji: 1944. Nowiutki karabin. Z tym karabinem wojowałem już do końca.

  • Pan przedtem nie miał nauki strzelania. Umiał pan strzelać?


Strzeliłem raz, drugi i już umiałem. Wiedziałem tylko tyle, że trzeba dobrze przyciskać, bo inaczej z obojczykiem może być kłopot. Konieczność jest najlepszym nauczycielem.

  • Znalazł się pan wśród zupełnie nowych kolegów.


Tak.

  • Czy to jakoś wpływało na waszą efektywność działania?


Wszyscy byli nastawieni, że Powstanie trwa i nasza użyteczność jest dobra, i walczymy dalej. Natomiast jak Niemcy zaatakowali od strony Ogrodowej i od strony Leszna, myśmy się cofnęli na plac Kercelego. Znalazłem się znowu na rogu Ogrodowej i Wroniej, za mną po lewej stronie był ten budynek, w którym było lokalne dowództwo i skąd dostałem karabin. Ale już się cała władza zaczyna wycofywać. Na rogu Ogrodowej i Wroniej był wykopany ogromny rów przeciwpancerny, głęboki. Cała ziemia została wyrzucona przed tym rowem, co miało stanowić przeszkodę dla czołgów, które niedaleko, na Wolskiej już były i stamtąd strzelały. Od Ogrodowej do Wolskiej to niedaleko. Już się robi pomału koniec dnia, rozglądam się, a na tym wale ziemnym jest nas tylko dwóch: ja i jeszcze jakiś inny zupełnie mi nieznany człowiek, też z karabinem. W pewnym momencie nadlatuje sztukas i rzuca bombę, kierując w narożny dom, w którym było lokalne dowództwo. Nie trafia w ten budynek, tylko w sąsiednią posesję. Bomba wybucha. Skutek jest taki, że cała ziemia wyrzucona na wierzch i stanowiąca ziemny wał przeciwczołgowy, wylatuje do góry, spada w znacznej części do wykopanego rowu, a my razem z tą ziemią. Znalazłem się pod wałem ziemi. Nic nie widzę, świat się dla mnie skończył. Zacząłem się grzebać, po pewnej chwili jakoś odgrzebałem sobie twarz. Dalej jakoś się wygrzebałem i wyszedłem z tej ziemi. Pomacałem, znalazłem swój karabin. Ale był koło mnie drugi człowiek. Jego nie ma, tylko jest kupa ziemi. Zacząłem karabinem dźgać w ziemię i natrafiłem na niego. Rozgrzebałem wszystko i odgrzebałem mu głowę, odgrzebałem go. Jesteśmy na dole, wyjść nie możemy. Dół głęboki, pełno ziemi i co się zaczynamy brać do wyjścia, to się ziemia obsuwa i my z powrotem. To trwało dłuższy czas. Już dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że jakoś się wygrzebałem. Potem odpiąłem pas od karabinu, opuściłem karabin, jemu podałem. On się złapał i zapierając się nogami, jakoś udało mi się go wyciągnąć. Obok były domy od ulicy Ogrodowej i na parterze było mieszkanie dozorcy, stróżówka. Myśmy dotarli do tego mieszkania. Tam się położyłem i dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że ogłuchłem, nic nie słyszę, absolutnie nic. Byłem tam z pół godziny. Wyszliśmy stamtąd na Ogrodową, widzę: pociski armatnie z czołgów rwą się u góry na budynkach. Nie słyszę, straciłem słuch całkowicie. Od rana nic nie jadłem, nic nie piłem, nie mam siły zupełnie. Tak się prawie czułem, jak teraz: bezsilny zupełnie. Teraz jestem zupełnie bezsilny, jestem strasznie słaby.

  • Byli jacyś inni wojskowi?


Nikogo nie ma, naokoło pusto, wszyscy już opuszczają Wolę i kierują się Ogrodową w kierunku Starego Miasta. Ale w pewnym momencie w jakimś domu słyszę rozmowy. Co się okazuje? Na parterze w otwartych oknach (nie ma szyb, bo przecież wszystkie szyby powypadały) jest kilku chłopaków z mojej drużyny i z mojego plutonu. Wtedy czułem, że już nie mam siły i nie wiem, co się dalej stanie. Podszedłem do tego okna, jednemu z nich podałem mój karabin, mówię: „Weźcie, potrzymajcie, bo już nie mam siły”. Poszedłem na drugą stronę ulicy. Tam był duży, ładny, nowoczesny budynek i bardzo duża brama. Poszedłem do tej bramy, położyłem się i zasnąłem. Obudziłem się dopiero rano. Przespałem nieruchomo całą noc w tej bramie.

  • Koledzy na pana czekali?


Nie, nikt nie czekał, oni wszyscy poszli. Jak się rano obudziłem, absolutnie nikogo naokoło nie ma. Wyszedłem i idę Ogrodową dalej. Po pewnym czasie, za kilka posesji widzę, że znowuż stoją z naszej kompanii, ale inni ludzie i nawet jedna czy dwie sanitariuszki. Wtedy do nich dołączyłem. Tam był oficer, porucznik „Osa”, który po śmierci porucznika „Watry” został dowódcą 4. kompanii składającej się tylko z tych trzech plutonów: 169, 170 i 171. Kilku nas się zebrało i wszyscy udaliśmy się w kierunku na Stare Miasto. Doszliśmy do placu Bankowego, przed nami był pałac Radziwiłłów, tam gdzie teraz jest Muzeum Niepodległości. Przeszliśmy przez pałac i do Długiej. Doszliśmy do Starego Miasta. A na Starym Mieście kazano nam pójść na ulicę Krzywe Koło, to w głębi Starego Miasta. Tam się w jakiś sposób duża część mojej kompanii znalazła. Myśmy byli prywatnych mieszkaniach opuszczonych przeważnie przez ludzi. Myśmy tam byli chyba ze dwa dni i dostaliśmy rozkaz, ażebyśmy się udali do Wytwórni Papierów Wartościowych, na wzmocnienie załogi do obrony Wytwórni.

  • Czy na Woli widział pan kobiety pędzone przed czołgami?


Nie, tam gdzie byłem, to takich scen nie widziałem. W tych miejscach, w których byłem, nie było takich przestrzeni, nie było takich miejsc, w których to byłoby w ogóle możliwe. Cmentarz i wąska ulica.

  • Czy pan słyszał, co Niemcy robią z ludnością cywilną na Woli?


Nie, wtedy myśmy nic jeszcze nie wiedzieli.

  • Czy pan się zetknął przez te dni z ludnością cywilną?


Raczej nie, dlatego że ludzie się pochowali po domach i ludzi już nie było widać. Pierwsze godziny to owszem, wszyscy byli, robili barykady, różne stare meble, różne rzeczy przynosili, kładli. Barykady były, pożal się Boże, ale były. Był entuzjazm, ale to były godziny, a potem, jak się już zaczęło wszystko walić, to entuzjazmu nie było.

  • Na Starówce znalazł się pan znowu w plutonie 169?


Pozbierani chłopcy ze 169, 170, 171. Resztki tych plutonów zostały złączone w jedną grupę, która dalej egzystowała pod nazwą 4. kompania Batalionu „Kiliński”, ale się nazywała: kompania porucznika „Osy”. Ocalał porucznik, dowódca plutonu 170, a porucznik dowódca mojego plutonu 169, „Hipek”, znalazł się w takim stanie depresji, że już się do niczego nie nadawał, tak że nie było już z jego strony żadnego dowodzenia. Myśmy byli już porzuceni i złączeni z pozostałymi plutonami. Utworzony został jeden oddział z tych trzech plutonów i potem był pod firmą: kompania porucznika „Osy”. Porucznik „Osa” nazywał się Edmund Osiejewski. Był bardzo czynny w czasie okupacji w akcjach grupy „Wawer”, w akcjach zatruwania kin, różnych innych.

  • Czy pan go spotkał w czasie okupacji?


Tak, on był wykładowcą później na naszych zajęciach podchorążackich. Tak że był bardzo czynny i aktywny przy najrozmaitszych akcjach.

  • Pan się znalazł w Wytwórni Papierów Wartościowych.


Tak.

  • Jakie tam były pana zadania?


Myśmy dostali w pewnej grupie przydzieleni do obrony barykady.

  • W okolicy Wytwórni?


Obok Wytwórni. Tam była wielka barykada i myśmy zostali tam przydzieleni, pewna grupa, jako załoga obrońców tej barykady.

  • Jak dzień na barykadzie wyglądał? Co ile godzin się zmienialiście, czy w ogóle się zmienialiście?


Zmienialiśmy się chyba dwukrotnie w ciągu doby. Jak podjeżdżały od strony Cytadeli niemieckie samochody, to myśmy je ostrzeliwali z naszej barykady z karabinów. Barykada była z boku. Były budynki, normalne mieszkania i ulica, były jeszcze inne stanowiska i były karabiny maszynowe, a my (w razie gdyby się przedarli przez ogień do barykady) mamy bronić barykady. Z chwilą, kiedy się pojawiały tam jakieś pojazdy, to myśmy mieli obowiązek do nich strzelać.

  • Nie miał pan problemów z amunicją?


Specjalnie nie, bo myśmy niewiele strzelali. Któregoś dnia zrobiliśmy wypad na szkołę graficzną, która była na ulicy Konwiktorskiej. To był budynek szkolny wybudowany na krótko przed wojną, szkoła przygotowywała kadry do przemysłu graficznego, do drukarni. Ładny budynek. Tam Niemcy przychodzili, opuszczali, wychodzili. Kiedyś myśmy weszli do tego budynku, całą noc byliśmy. Jakoś nie było ze strony Niemców akcji bezpośredniej, natomiast było ostrzeliwanie przy użyciu broni, to były czterolufowe armatki przeciwlotnicze o kalibrze dwa centymetry. To była broń przeciwlotnicza, ale oni używali jej również do strzelania na wprost i ostrzeliwali budynek tej szkoły często. To był nieduży nabój, ale jak tylko dotknął przeszkody, to natychmiast wybuchał. Jak trafił w samolot, wybuchał, uszkadzał samolot. Przy tej okazji doznałem dosyć nieprzyjemnego poranienia palców, tak że miałem jakiś czas kłopoty z palcami, miałem ręce pokaleczone od odłamków. Rano wycofaliśmy się, wróciliśmy na barykadę.
Później byłem w akcji obrony domu mieszkalnego od strony Wisły, bo przy Wytwórni był piękny dom mieszkalny dla wyższych pracowników Wytwórni. Był chyba dwupiętrowy, może jeszcze mansardy na trzecim piętrze. Przeważnie już mieszkańcy opuścili to wszystko. Myśmy dostali polecenie, żeby obsadzić ten dom, ale ten dom został przez Niemców po prostu rozstrzelany. W jaki sposób? Naprzeciwko Wytwórni, na plaży przed naszym zoo, ogrodem zoologicznym, Niemcy postawili baterię dział 88, najlepsza armata w całej wojnie światowej. To była armata przeciwlotnicza, przeciwpancerna i do strzelania na wprost, uniwersalna. Strzelali do Wytwórni przez Wisłę, a przed Wytwórnią stał ten budynek. On był nazywany „dom mieszkalny”, na co dzień tak go nazywano. Strzelali bezpośrednio w ten budynek i zniszczyli go kompletnie, rozstrzelany został ten dom na kawałki. To później umożliwiło to, że jak rozpoczęli ataki od strony Wisły na Wytwórnię, to mogli wnikać w resztki tego domu, a Wytwórnia już też była postrzelana w straszny sposób. Wszystko, co kiedykolwiek mieli do dyspozycji, szło na Wytwórnię. Lotnicze bomby z ciężkich dział kolejowych, normalnej artylerii, z granatników, wszystko cokolwiek było można władować na Wytwórnię, to pakowano. W rezultacie koło 20 sierpnia Niemcom udało się wniknąć tak w Wytwórnię, że myśmy musieli się z Wytwórni wycofać. Ale wycofaliśmy się w okolice pod Wytwórnią, na ulicę Kościelną lub Przyrynek, a kawałek dalej już było Nowe Miasto. Na Nowym Mieście po lewej stronie był klasztor, w którym dostałem od sióstr medalik. Teraz atak był od strony Wytwórni na nas, a my pod Wytwórnią.

  • Gdzie to było? W mieszkaniach się kryliście czy w piwnicach?


Tam gdzie byłem, to brama wjazdowa na teren posesji. To był róg Kościelnej i Przyrynku. Na rogu była mydlarnia kiedyś i tam były buteleczki z oliwą do maszyn „Singera”. Myśmy te buteleczki wzięli i mieliśmy oliwę do oliwienia karabinów, taki mieliśmy pożytek z tej mydlarni. Obok był mur i znowu budynek. W części tego muru wydłubaliśmy otwory strzelnicze i strzelaliśmy przez te otwory. Naprzeciwko nas był średniowieczny kościół Najświętszej Marii Panny, z cegły, stary. Niemcy byli w tym kościele. Kawałeczek przestrzeni między kościołem a chodnikiem, kilkanaście, dwadzieścia metrów, wąska jezdnia, znowu chodniczek i my. To wszystko razem było dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów. Oni tam, my tu, oni do nas, my do nich.

  • Miał pan na co dzień poczucie, że to jest niezwykle groźne, że panu grozi śmierć na każdym kroku?


Tak. Nie może istnieć ktoś, kto się nie bał. To jest niemożliwe. Najwięcej się bałem samolotów sztukasów, bomb. To dla mnie było najgorsze.

  • One często tam latały?


Na Wytwórnię przylatywały nieraz co godzinę. A przecież „krowy” jeszcze strzelały, to są salwowe granatniki wielkiego kalibru. Jak sześć takich wystrzelili… Dzięki takiej salwie „krów” (albo „szafy” myśmy to nazywali) zginął Mietek w siedzibie Batalionu „Zośka”. Tam zginęła cała gromada chłopaków, bo bomby trafiły na miejsce ich zakwaterowania, i Mietek razem ze swoim szmajserem tam zginął.

  • Co pan jadł przez czas pobytu na Starówce? Gdzie pan spał?


Mogę tylko jedno powiedzieć, że przez całe Powstanie chodziłem głodny i spragniony, bo nie było co pić, nie było co jeść. Czasami w Wytwórni, jak ktoś skombinował jakąś niemiecką puszkę, to się nie wiadomo jak otworzyło. Niby było jakieś karmienie, ale chodziłem głodny. Później całą niewolę chodziłem głodny. Wiem, co to znaczy głód.

  • Jak wyglądało spotkanie z siostrami z klasztoru? Pan tam poszedł prywatnie?


Myśmy się już wycofywali z tamtego miejsca na drugi kraniec Nowego Miasta, ale przeszliśmy obok kościoła i zaszliśmy trochę. Tam jest mały, okrągły kościółek, piękny, z Matką Boską Częstochowską. Żeśmy weszli na króciutko na teren klasztoru i wtedy jedna z sióstr dała mi medalik.

  • Tam było dużo ludności cywilnej? Czy pan widział ludzi?


O tak, bardzo dużo z okolicznych domów. Starówka była bogato wyposażona w ludność cywilną, która nie mogła się rozproszyć i gdzieś pójść, bo Stare Miasto było okolone przez siły niemieckie, nie było ruchu, nie wolno było sobie wyjść. Trzeba było się przemieszczać, jak tylko było możliwe. Z tym że ogromna liczba ludzi siedziała w piwnicach, a piwnice były poprzebijane i otwory między domami. Cała komunikacja była dołem, przez przejścia podziemne. Jeszcze wrócę do ostrzeliwania z kościołem Marii Panny. Przyszło nam coś do głowy, stosunkowo na początku, zanim się dobrze zorientowaliśmy i wiedzieliśmy, że po lewej stronie też są Niemcy. Tam jest budynek wysunięty trochę na chodnik i w oknie pokazywał się czasami Niemiec. Myśmy wychodzili na chodnik na moment, strzelaliśmy w tamtym kierunku i cofaliśmy się na podwórze. Tak kilkakrotnie. W pewnym momencie przychodzi do mnie któryś z chłopaków i mówi: „Porucznik cię woła, przychodź natychmiast”. Poszedłem, a ostrzeliwałem w tym momencie ten odcinek z jednym z naszych chłopaków, z którym byłem niezwykle zaprzyjaźniony. Też ewangelik, nazywał się Leonard Schiele, blondyn i miał pseudonim „Blondynek”. Niezwykle miły, sympatyczny chłopak. Na to polecenie zostawiłem go i jeszcze przestrzegałem, żeby przestał wychodzić, nie ryzykował. Poszedłem na miejsce, gdzie się znajdował porucznik. Po chwili dowiaduję się, że Lonek został zabity, dostał kulą w głowę i po Lonku. Co się wtedy ze mną działo! Zaprzyjaźniłem się z nim w czasie wojny jako członkiem tego oddziałku.

  • Jaki był stosunek dowódców? Czy mieliście kontakt bezpośredni? Jak oni się do was odnosili?


Myśmy mieli kontakt bezpośredni z naszym dowódcą, z naszym porucznikiem. Jakieś wyższe dowództwo, to on miał z nimi kontakt, myśmy z nimi kontaktów nie mieli. Tylko się kontaktowaliśmy i otrzymywaliśmy polecenia, rozkazy od dowódcy.

  • Czy miał pan wrażenie, że oni panują nad sytuacją? Jak to wyglądało?


Nie, absolutnie nie, nie panowali nad sytuacją.

  • Jakie były nastroje w pana oddziale? To się już ciągnęło dłużej niż trzy dni. Co mówiliście, na co czekaliście?


Wiedzieliśmy, wszyscy byli przeświadczeni, że się to już nam nie uda, że Powstanie upada.

  • Już w sierpniu?


Starówkę rozstrzeliwali w sierpniu, Wytwórnia padła 20 czy 21 sierpnia.

  • Już wtedy mieliście poczucie, że to jest przegrana walka?


Tak, oczywiście. Na Woli już było wiadomo, że to się nie uda i z tym przeświadczeniem myśmy brnęli dalej, nie poddając się.

  • Na co mieliście nadzieję? Na pomoc jakąś, na cud?


Że jakoś uda nam się z tego wyplątać, że nas nie zabiją i że się w jakiś niewiadomy, nie dający się określić sposób z tego wydostaniemy i przeżyjemy.

  • Coś mówiliście o Rosjanach, którzy byli po drugiej stronie?


Nie.

  • Nie czekało się na nich?


Nie. Przede wszystkim u nas żadnego szkolenia politycznego nie było, o „kacapach” myśmy w ogóle ani od dowódców, ani od nikogo nie słyszeli. Żadnej propagandy antybolszewickiej nie było, była tylko propaganda antyniemiecka.

  • Pan wiedział, co się dzieje w Warszawie? Czy wiedzieliście, że „Kiliński” zdobył PAST-ę? Czy coś do was docierało z informacji z innych dzielnic?


Nie, nie było przecież żadnej komunikacji. Żeby się dzielnice ze sobą porozumiały, to się porozumiewały za pośrednictwem Londynu. Żoliborz ze Starym Miastem komunikował się za pośrednictwem Londynu, depesze szły z Warszawy do Londynu, a Londyn odsyłał te depesze do drugiej dzielnicy.

  • Czy z jakimiś gazetkami pan na Starówce miał kontakt?


Nie.

  • Radia pan słuchał?


Nie, absolutnie nie.

  • Czy jakieś religijne uroczystości się odbywały?


Nie. Podobno czasami na początku odbywał się jakiś pogrzeb z księdzem, ale nigdy nie miałem takiego zetknięcia.

  • Czy pan słyszał o wybuchu czołgu na Podwalu?


Tak, tam nawet byli nasi chłopcy, którzy akurat mieli dziwnym zrządzeniem losu przydział do obrony okolic zamku (na Świętojerskiej), a to było na Kilińskiego. To było głośne, że ofiary i tak dalej, ale tylko tyle, że wiedzieliśmy, że się coś takiego wydarzyło.

  • Gdzie się wycofywaliście dalej, po Nowym Mieście?


Stamtąd wycofaliśmy się na ulicę Świętojerską. Czego jeszcze nie powiedziałem? Na Woli, kiedy się kładłem w tej bramie na Ogrodowej, byłem całkowicie pozbawiony słuchu, nawet się z chłopakami w oknie nie byłem w stanie porozumieć. Podałem ten karabin i poszedłem do bramy, i tam się położyłem, będąc całkowicie przeświadczonym, że to już koniec. Nic nie jadłem, nic nie piłem i nie słyszę, a tu się pali naokoło wszędzie. Niemcy w dalszym ciągu ostrzeliwują, huki, których nie słyszę, ale widzę efekt rozrywających się pocisków artyleryjskich na ścianach domów. Dopiero gdy się obudziłem, to mi trochę słuchu wróciło, ale głuchotę mam w znacznym stopniu do dzisiaj. Jak zdawałem egzamin na prawo jazdy, był taki przepis, że trzeba było iść do laryngologa, on badał, a potem wziął swój zegarek, przykłada mi do ucha, mówi: „Słyszy pan?”. Oczywiście nic nie słyszałem, tylko powiedziałem, że słyszę. Dał mi zezwolenie, że mogę prawo jazdy dostać, ale nie słyszałem i do dzisiaj [nie słyszę]. Teraz już jest coraz gorzej, coraz mniej słyszę.

  • Ze Starówki pan wychodził kanałami?


Tak.

  • Jak to się odbywało?

 

To była znowu historia nie z tej ziemi. Wszystkie oddziały wchodziły do kanału na rogu Długiej, Miodowej i placu Krasińskich. Tam jest teraz tablica uwieczniająca to wydarzenie. Na Świętojerskiej było tak, że myśmy się znaleźli w trzeciej oficynie, a Niemcy szli na nas z głębi Starówki z miotaczami płomieni i podpalali po kolei domy. Jak podpalili trzecią oficynę, to myśmy się przenieśli do drugiej oficyny; jak podpalili drugą oficynę, to myśmy się przenieśli na pierwszą, frontową część budynku Świętojerska 16. Jak się zaczął palić budynek Świętojerska 16, to myśmy przeszli na plac Krasińskich, przez plac Krasińskich do ulicy Długiej i znaleźliśmy się na ulicy Długiej w okolicach wejścia do dawnego kina „Miejskiego” (ten, który tam był i widział, to się orientuje), jakieś sto, sto dwadzieścia metrów od głównego włazu, częściowo rozwalonego, do którego wchodziły oddziały ewakuujące się ze Starówki do Śródmieścia. Myśmy znaleźli się na ulicy Długiej przy barykadzie, która była w poprzek Długiej. Wśród naszej kompanii byli ludzie, którzy pracowali w wodociągach miejskich i kanalizacji. W Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji pracował Jurek Hauptmann, który mi doręczył „Dodatek Nadzwyczajny”. Oni powiedzieli, że w tym miejscu jest wejście do kanału, a tu nie ma wejścia, tylko jest barykada. Co myśmy zrobili? Rozwaliliśmy tę barykadę i rzeczywiście: w tym miejscu jest właz do kanału. Jakoś się udało to zamknięcie… Nie wiem, komu się to udało, ale w każdym razie to zostało wyjęte i jest wejście do kanału. Jak się okazuje, tam jest kanał tak niski, że trzeba było się w nim kurczyć, a mam na sobie karabin, cztery ładownice z nabojami, znaleziony w pobliżu pistolet parabellum. Ktoś rzucił i zostawił, a mnie było żal, to go zawiesiłem na szyję, żeby się nie zmarnował do reszty. Jeszcze ostatniej nocy nad ranem, nie wiem, jakim cudem, ktoś przyszedł do nas tuż przed wyjściem ze Świętojerskiej i przyniósł duży bochenek chleba w siatce. Wziąłem ten bochenek w siatce, założyłem na kark. W końcu miałem ładownicę na karku, karabin na karku i parabellum na karku. Z tym wszystkim miałem wejść do kanału.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 1 lutego 2012 roku w Warszawie. Rozmawiała Małgorzata Rafalska-Dubek

  • Pan ze swoim oddziałem wchodził do kanału na ulicy Długiej. Jaki to był oddział?


To była 4. kompania Batalionu „Kiliński”. Myśmy nie wchodzili do włazu, który znajdował się na rogu Długiej i Miodowej, z którego się ewakuowała w zasadzie większość oddziałów, które przechodziły ze Starego Miasta do Śródmieścia. Myśmy znaleźli się w takiej sytuacji, że do wejścia do kanału myśmy nie mogli się w ogóle dostać ani dopchać, bo takie masy ludzi schodziły. Wydarzyło się coś niezwykłego, mianowicie wśród naszych żołnierzy byli pracownicy zatrudnieni w kanalizacji miejskiej. Nasz oddział znalazł się na odcinku ulicy Długiej mniej więcej naprzeciwko wejścia na teren kina „Miejskiego”. W tym miejscu była barykada. Nasi kanalarze powiedzieli, że w tym miejscu, pod tą barykadą jest zejście do kanału.

  • To było bliżej Freta?


Nie, Freta to zupełnie gdzie indziej. To było mniej więcej sto metrów od Miodowej.

  • Na wschód czy na zachód?


Nie w kierunku Starego Miasta, tylko w odwrotnym kierunku.

  • Jak ten kanał wyglądał, był wysoki?


Na razie było twierdzenie naszych kolegów kanalarzy, którzy pracowali w kanalizacji, że tutaj jest właz, ale tego włazu nie było widać, bo w tym miejscu była barykada. Myśmy musieli część barykady rozebrać i stwierdzić, czy rzeczywiście tam jest właz do kanału. Okazało się, że jest właz do kanału. On istnieje do dzisiaj, byłem tam nieraz po wojnie. Wydobycie przykrywy do włazu to nie jest prosta sprawa, bo to jest ciężkie. Oni mieli specjalne urządzenia do wyjmowania, kiedy pracowali w kanalizacji. Ale jakoś się udało właz unieść i otworzyć, i zaczęliśmy pomału schodzić do kanału. Mniej więcej około sto metrów trzeba było dojść do miejsca, w którym było wielkie, rozwalone wejście do kanału, który prowadził pod ulicą Miodową do Krakowskiego i dalej do Nowego Światu, aż do wyjścia. Ten odcinek był bardzo niski. Trudno mi powiedzieć, ile wynosił, ale myśmy musieli przechodzić niezwykle pochyleni do dołu, a ja miałem szczególne trudności, dlatego że wszystko miałem na szyi: miałem karabin, miałem cztery pasy do nabojów. Jeszcze przed wejściem do kanału zobaczyłem leżący rewolwer parabellum, ktoś rzucił na ziemię, ten rewolwer wziąłem, on był przypięty do paska, też założyłem to wszystko na szyję. Z takim ogromnym ciężarem szedłem zgarbiony tak, że pod kątem prostym mniej więcej byłem pochylony. Wydarzyło się coś niezwykłego. Ktoś wdarł się przede mną, z dużym plecakiem (osoba cywilna) wskoczył do kanału. Ciągnął za sobą plecak i zablokował mi wejście do kanału. Wszedł i nie mógł się ruszyć, plecak mu przeszkadzał. Zdjął plecak. Rozpakowałem ten plecak i co było plecaku? Były [paczki] po sto egzemplarzy pieniędzy, które on w jakiś sposób z Wytwórni wyniósł, umieścił w plecaku i z tą ogromną ilością pieniędzy w setkach (sto egzemplarzy „górali”) usiłował przedostać się do głównego burzowego kanału, który dalej prowadził do Nowego Światu. Wyjąłem to wszystko z plecaka, wyrzuciłem pojedyncze paczki po sto banknotów, ten plecak za siebie i jakoś dalej poszedłem.

  • Ten człowiek też poszedł?


Nie mógł się ruszyć z tym plecakiem, odpiął plecak i poszedł, i zostawił mnie, a ja z tym wszystkim na szyi musiałem się jakoś przedostać. To trwało, przypuszczam, z godzinę albo więcej, zanim myśmy te sto metrów doszli do narożnika Miodowej i Długiej. Wtedy już szliśmy do Krakowskiego Przedmieścia wysokim kanałem, gdzie można było iść wyprostowanym normalnie, bo wysokość kanału była przynajmniej metr osiemdziesiąt, więc nie trzeba było się pochylać.

  • Dużo ludzi było w kanale?


Pełny kanał był, cały czas schodzili ludzie z punktu, przy którym teraz jest tablica pamiątkowa na rogu.

  • Czy szliście w ciemności, czy jakieś światło ktoś miał?


Od czasu do czasu ktoś zaświecił latarkę, a tak szliśmy cały czas w zupełnej ciemności, starając się mieć bezpośredni kontakt dotykowy z osobą poprzedzającą. Oczywiście stale nawoływania, żeby zachować się cicho, nie mówić, nie rozmawiać. Ściany oczywiście były oślizgłe, trzymanie się tych ścian było ryzykowne. Brudów w kanale było mniej więcej poniżej kolan. Wysoki kanał skończył się gdzieś w miejscu, gdzie skręciliśmy w prawo pod Krakowskie Przedmieście, w kierunku Nowego Światu. Tam już był znacznie niższy, trzeba było iść dosyć pochylonym, a następnie, po ilu metrach, trudno powiedzieć, następny kanał jeszcze niższy, tak że znowu trzeba było iść bardzo pochylonym, ale nie tak strasznie, jak na odcinku między wejściem na Długiej a Miodową.

  • Czy ruch był płynny, czy to wolno szło?


Wolno, myśmy przynajmniej ze cztery godziny przebywali odcinek między wejściem na Długiej a wyjściem przy Wareckiej.

  • Czy pan wcześniej był w kanale?


Nie, nigdy, pierwszy raz.

  • Czy pamięta pan wrażenie? Czy najważniejsze było, żeby się wydostać?


Człowiek w pierwszych chwilach był po prostu przerażony, co to dalej będzie, jak się z tego wydostaniemy. Jest ciemność, jest kanał. Jest pełno, pół metra czy więcej, w każdym razie głębokość tego, w czym tam brnęliśmy, była prawie do wysokości do kolana. Trzymanie się, żeby utrzymać równowagę, bocznych ścian, które były mokre i oślizłe. Ciemno, szum wody i tych ścieków. Niewielki, ale szum wynikający z poruszania się ogromnej ilości ludzi. Przecież każdy w wodzie butami, nogami poruszał. Były straszne echa, odbicia z głębi kanału. Tak że to wszystko robiło straszliwe wrażenie. Pierwsze chwile były okropne, wszyscy się bali. Dopiero po dłuższym trwaniu marszu, tej sytuacji, człowiek się pomału oswajał z sytuacją, jeżeli nagle się nie zdarzy coś strasznego, żeby to nas całkiem zniszczyło. Pomału człowiek się uspakajał i zaczynał nabierać otuchy, że może jakoś się z tego wykaraskamy i wyjdziemy. To trwało parę godzin, trudno mi powiedzieć, ile. Tak się składało, że na zegarki się nie patrzyło, poza tym w kanale by się nie zobaczyło zegarka ani godziny.

  • W jakiej porze dnia pan wchodził do kanału?


To było mniej więcej między dziesiątą a jedenastą. Wyszliśmy po południu, koło drugiej, może wpół do trzeciej.

  • Gdzie pan wyszedł, w którym miejscu?


Tam gdzie wszyscy, na rogu Wareckiej i Nowego Światu.

  • Co dalej? Gdzie pan się potem dostał?


Potem, jak myśmy już się zgromadzili wszyscy, to nam polecono, żebyśmy się udali na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Mieliśmy się ulokować w Alejach Ujazdowskich w siedzibie poselstwa bułgarskiego.


  • To było miejsce odpoczynku?


Tam było miejsce odpoczynku. Przedostaliśmy się przez przejście przez Aleje Jerozolimskie, zawsze bardzo ryzykowne, dlatego że było niezwykle płytkie, bo był tunel średnicowy. Rów dobiegowy był niezwykle niski, mały, wyrzucona ziemia i to, co można było wyrzucić i urządzić obramowanie, małą barykadę. To wszystko powodowało, że trzeba było przebiegać niezwykle pochylonym. I tak zawsze tam były duże straty, ludzie ginęli, bo Niemcy strzelali z BGK. Wszystko widzieli doskonale, co się dzieje, i strzelali, ile wlezie. Ale jakoś przebrnęliśmy i dostaliśmy się do Alej, do siedziby ówczesnego poselstwa bułgarskiego. To przedstawicielstwo było wówczas w randze poselstwa, bo nie wszystkie przedstawicielstwa przed wojną były w randze ambasad. Mniejsze kraje, mniej ważne, były w randze poselstw. To był bardzo ładny pałacyk. Tam byliśmy resztę dnia, do wieczora. Tylko teraz już nie pamiętam, czy to było po południu tego samego dnia, czy następnego dnia, już mi się zaciera trochę w pamięci. W każdym razie uzyskałem zezwolenie, że mogę się udać z powrotem na północną stronę Śródmieścia. Chciałem pójść, zobaczyć, czy na ulicy Widok, gdzie było biuro, w którym pracowałem, ten dom jeszcze ocalał. Tam się przedostałem, zobaczyłem, że dom stoi i jeszcze mieszka ówczesny dozorca. Stamtąd poszedłem na ulicę Złotą i trafiłem do kina „Palladium”.

To było po południu, piąta, szósta, nie pamiętam. Wydarzyło się coś niezwykłego, ponieważ natrafiłem na koncert pieśni powstańczych i innych w wykonaniu Mieczysława Fogga i Zbigniewa Krukowskiego, który był krótko przed wojną znakomitym i znanym piosenkarzem. Wysłuchałem tego recitalu. Oczywiście entuzjazm, wiwaty, oklaski, jak to zwykle przy takich okazjach. Potem wróciłem do naszego miejsca zakwaterowania.


  • Czy to był jedyny taki koncert, na jaki pan trafił w Powstaniu?


Jedyny. Na Starym Mieście ani na Woli takich rzeczy nie było. Przecież myśmy nic innego nie robili cały czas, tylko wycofywaliśmy się. Całe Powstanie się wycofywaliśmy aż do miejsca, o którym mówię, najbardziej dramatycznego dla nas, to jest róg Nowego Światu i Świętokrzyskiej z wyjściem na plac Trzech Krzyży. Tu już nie było się gdzie cofać, już musieliśmy bronić się do końca.

  • Jak to się stało, że pana skierowano na placówkę róg Książęcej i Nowego Światu?


Pisałem o tym w małym opracowaniu. Po mojej wizycie (w cudzysłowie) po tamtej stronie Alej wieczorem cała nasza gromada dostała rozkaz udania się na Powiśle, na ulicę Okrąg. Tam w domach, które jeszcze ocalały… Myśmy się przeszli Książęcą w dół. Po prawej stronie były zadrzewione ogrody. Dostaliśmy się do Rozbrat, przeszliśmy przez podziemia gmachu ZUS-u i na Powiśle. Dotarliśmy do Okrąg. Tam w opuszczonych mieszkaniach mieliśmy zakwaterowanie. Byliśmy dwa dni na ulicy Okrąg, odpoczywając w tych mieszkaniach. Dostaliśmy tam jakieś zaopatrzenie w jedzenie.

  • Czy po pobycie w kanale trzeba było zmieniać ubranie, było bardzo pobrudzone?


Miałem, jak już wspominałem, piękne buty oficerki, bardzo drogie. Po wyjściu z kanału te oficerki skurczyły się i to był dla mnie do samego końca, dokąd się tych butów w niewoli nie pozbyłem, dramat. Buty się skończyły, a ja nie mogłem ich ani zdjąć, ani założyć. Moja elegancja (pójście do Powstania właściwie ubranym, w bryczesach i w oficerkach) zemściła się na mnie w sposób fatalny, bo buty na skutek tego, co nabrały w kanałach… To się na mnie zemściło i cierpiałem przez długie miesiące, tak się złożyło. W każdym razie z ulicy Okrąg myśmy nie wrócili już w Aleje Ujazdowskie do poselstwa bułgarskiego, tylko przeszliśmy ulicą Książęcą na drugą stronę, na teren szpitala Świętego Łazarza, który jeszcze był w naszych rękach. Cała nasza grupa została skierowana na wzmocnienie obrony szpitala Świętego Łazarza.

  • Ten szpital już nie istnieje?


Nie, teraz już nie ma śladu. Tam uczestniczyliśmy w obronie, Niemcy atakowali z terenów Muzeum [Narodowego]. W pewnym momencie znowu nas skierowano na teren Nowego Światu i Książęcej. Z tym że grupka, w której byłem, dostała przydział do tej drugiej z kolei oficyny, licząc od Nowego Światu: frontowe domy, podwórze i pierwsza oficyna, podwórze, druga oficyna. To już było wypalone i tylko były ruiny. To były nieduże, chyba dwu- czy trzypiętrowe oficyny, częściowo już pozapadane. Części domów od strony muzeum już były takie, że opadły mury. Środkowe mury w części jeszcze stały, najlepiej wewnętrzne, od strony podwórza. Przez pewien czas byłem na terenie tych oficyn, które w takim stanie zastaliśmy po skierowaniu nas do obrony tego odcinka.

  • Jakie były tam pana zadania, co pan robił?

 

Tam byłem kilka dni, obserwując (poprzez otwory okienne i drzwiowe, i zburzone części murów) przedpole, które było mniej więcej między budynkiem muzeum a terenami przylegającymi do terenów, na których znajdował się szpital Świętego Łazarza. Niemcy tam mieli pokopane rowy dobiegowe. Po zajęciu szpitala Świętego Łazarza była stale utrzymywana przez nich komunikacja między muzeum a terenami, które przylegały w niższej części do ulicy Książęcej. Byliśmy w obronie tych odcinków.

  • Czy ta służba łączyła się z dużym zagrożeniem życia?


Dużym zagrożeniem życia, dlatego że Niemcy ostrzeliwali wszystkie te tereny i najmniejsze poruszenie, najmniejszy jakiś cień ruchu był natychmiast ostrzeliwany przez Niemców z karabinów maszynowych. Poza tym cały ten teren był niezwykle często ostrzeliwany ogniem z granatników.

  • Gdzie te granatniki były umiejscowione?


Były na terenie Muzeum Narodowego, oni stamtąd strzelali. Myśmy do narożnika muzeum mieli, trzydzieści, czterdzieści metrów. Na nasze szczęście oni używali bardzo często granatników rosyjskich, pięćdziesięciomilimetrowych. To nie jest duży, ciężki granatnik. To była taka straszna tandeta, że te granatniki, które spadały na nasze tereny, na nasze podwórza, w dużej części w ogóle nie wybuchały. To były niewybuchy albo granat rozpękał się tylko, jakby się kwiat otworzył i nie raził, ponieważ nie rozpadał się na drobne części.

  • Skąd pan wie, że to były rosyjskie granatniki?


Już trudno mi powiedzieć, ale w każdym razie wiedzieliśmy, że to są rosyjskie. Albo tam jakoś doszli nasi… Był u nas zbrojmistrz, dobry fachowiec, on się na tych sprawach znał, więc ustalił, że to są rosyjskie. Poza tym na wyposażeniu niemieckim nie było takich granatników, to były zdobyczne granatniki. Dlaczego? Dlatego że wśród załogi muzeum było dużo „ukraińców”, prawdopodobnie z dywizji SS Galizien i z innych oddziałów „ukraińskich”, które były na służbie niemieckiej i które były wyposażane w broń sowiecką dla „ukraińców”, którzy walczyli po stronie niemieckiej. Oni mieli swoje własne uzbrojenie.

  • Czy pan się zetknął z wrogiem bliżej niż na odległość strzału? Czy widział pan Niemców, którzy byli w muzeum?


Widziałem ich często przebiegających rowami dobiegowymi, ale rów był dosyć głęboki, tak że tylko hełm się poruszał. Każda próba strzelania w tamtym kierunku powodowała natychmiast zaporę ogniową ze strony muzeum. Tak że efekt naszych strzałów w tamtym kierunku był żaden, ale za to pokrycie ogniem w odpowiedzi niemieckiej mogło się dla nas fatalnie skończyć, dlatego że silny ogień z karabinów maszynowych mógł spowodować przejście nabojów przez otwory w zrujnowanym budynku. Kto się akurat znalazł na linii ognia, mógł być rażony i się fatalnie kończyło.

Tam zbyt długo nie byłem, dlatego że się rozchorowałem i dostałem bardzo wysokiej temperatury, anginy. Kilka dni, nie pamiętam ile, trzy czy cztery dni byłem w ośrodku leczniczym, który był zorganizowany w budynku Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych.

  • Ten szpital był w piwnicy czy na piętrze?


Byłem na parterze i na piętrze. Stamtąd obserwowałem kilkakrotnie, jak niemieckie sztukasy bombardowały tak zwane włoskie domy, które były wybudowane tuż przed wojną na placu Trzech Krzyży i na lewo, w kierunku ulicy Konopnickiej, aż do siedziby YMCA, której członkiem byłem przed wojną. Byłem młodym „imciarzem” przed wojną.

  • Czym pana leczyli? Jakieś leki panu dawali? Jak wyglądało leczenie?


Żadnego leczenia nie było, leżałem w łóżku z bardzo wysoką gorączką i czułem się fatalnie. To trwało… Nie pamiętam ile, dwa dni czy trzy dni. W międzyczasie, kiedy byłem na leczeniu w domu ociemniałych, oddziały, które były ode mnie na prawo, były na terenie szkoły pożarniczej, trzymały w ręku szkołę pożarniczą, która graniczyła z terenami niezabudowanymi, przylegającymi również do daleko rozciągających się terenów muzeum. Kiedy byłem chory w budynku głuchoniemych, Niemcy przypuścili atak i szkołę pożarniczą zdobyli. Nasi musieli się (z dużymi stratami) stamtąd wycofać. Ale następnego dnia czy wieczoru szkoła została odbita i gdy już została odbita, wtedy (mimo że miałem jeszcze trochę gorączki) zaraz z rana dostałem rozkaz, żeby się udać na teren szkoły pożarniczej dla wzmocnienia załogi, która broniła przed spodziewanym, kolejnym kontratakiem ze strony Niemców, którzy będą chcieli odzyskać szkołę i przeniknąć do Nowego Światu.

  • Czy pan znalazł się znowu w swoim plutonie, czy to byli nieznani panu ludzie?


Wśród swoich żołnierzy z kompanii „Osy”, która wraz z innymi oddziałami (bo to się trochę przeplatało) była obrońcami właśnie szkoły.

  • Jak ważna była placówka, której broniliście?


Zdobycie szkoły i pójście dalej do posesji frontowych Nowego Światu róg Książęcej… Jeżeli to by się im powiodło, to wychodzą na Nowy Świat i na plac Trzech Krzyży i rozchodzą się po wszystkich przecznicach, a na placu Trzech Krzyży jest mnóstwo ulic wychodzących. Konsekwencje tego są straszne. To zaporowe miejsca, których utrzymanie dawało gwarancję, że Niemców się nie przepuści do korzystnej dla nich sytuacji, że wychodzą na plac Trzech Krzyży, rozchodzą się na wszystkie strony. A w BGK (parę kroków) i w muzeum mają wszystkie posiłki, przychodzą i cały ten teren pada. Dlatego była konieczność obrony za wszelką cenę tamtych miejsc, ponieważ to było miejsce, które zabezpieczało całą tę część południowego Śródmieścia.

  • Czy pan widział zrzuty?


Nie. Tylko widziałem przelot (zdaje się 18 września) dużej eskadry stu paru samolotów amerykańskich. Ale one leciały bardzo wysoko. Spadochrony było widać, ale nic w pobliżu nas nie spadło i żadnych zrzutów nigdy (ani na Starym Mieście, ani tutaj) nie widziałem.

  • Do którego września trwała obrona narożnika Nowego Światu i Książęcej?


Do końca Powstania, do kapitulacji. Już nie można było się wycofać, już trzeba było wytrwać do końca. Wytrwaliśmy.

  • Udało się obronić szkołę pożarniczą przed kontratakiem niemieckim?

 

Tak, ale ze strasznymi stratami. Po odbiciu szkoły, już w czasie kiedy wróciłem i zostałem przydzielony na wzmocnienie obrony szkoły, Niemcy przypuścili nowe ataki na szkołę odbitą poprzedniego dnia. Ustawili (co widziałem na własne oczy, bo mur otaczający szkołę od terenów muzeum i szpitala w wielu miejscach był rozwalony, były ogromne dziury i z daleka było widać) dwa ciężkie pojazdy, jeśli tak można nazwać. Stała „Pantera” i działo szturmowe o nazwie „Ferdinand”. Pamiętam nazwę tego działa szturmowego, bo w niemieckich czasopismach Niemcy nieraz pokazywali swoje uzbrojenie i podawali nazwę, jak się poszczególne czołgi czy poszczególne rodzaje pojazdów pancernych nazywają. Te dwa ciężkie pojazdy otworzyły artyleryjski ogień w kierunku szkoły i w krótkim czasie szkołę przestrzelili w taki sposób, że kolejne pociski wybuchając, poszerzały zniszczenia, jakie pierwsze pociski wyrządziły w budynku. Tak że następne pociski przelatywały już przez ogromne otwory szkoły i leciały w kierunku Nowego Światu, do budynków od strony wewnętrznej, które stały frontem do Nowego Światu. Od tych wybuchów były duże straty, tak że w sumie, według mojej ogólnej orientacji, na skutek nawały artyleryjskiej z tych dwóch dział − „Pantery” i działa szturmowego „Ferdinand” – myśmy mieli czterech zabitych i chyba sześciu albo ośmiu rannych. Tak że obrona była bardzo uszczuplona. Jeszcze zanim Niemcy zaczęli strzelać z armat, próbowali ataku bezpośrednio przez rozwalone części muru. Wśród atakujących były oddziały sowieckie, słyszeliśmy komendy i okrzyki po rosyjsku czy po ukraińsku, w każdym razie nie po niemiecku. Wobec tego, że nasza obrona w ich kierunku ulokowana na piętrach szkoły była silna, oni już się nie decydowali na ponowny frontalny atak piechoty na szkołę, żeby ją jeszcze raz zdobyć i skierowali czołg i działo pancerne do ataku artyleryjskiego.


  • Pan miał ciągle karabin z początku Powstania? Nie było problemów z amunicją do niego?

 

Nie, dlatego że bardzo mało strzelałem z karabinu, więcej rzucałem granatami. To samo na Starym Mieście. Myśmy więcej rzucali granatami, jak strzelali, bo w warunkach, w jakich się znajdowaliśmy, zwykły karabin piechoty był właściwie nieprzydatny. Przydatny był, jeżeli były większe odległości pomiędzy przeciwnikami, ale jeżeli to było kilkanaście metrów, dwadzieścia czy trzydzieści, to operowanie karabinem było nieporęczne po prostu. Łatwiej było wziąć granat i rzucić granatem, tak że amunicję miałem, niewiele jej zużyłem.


  • Czy cywile byli w budynkach, w których pan stacjonował?


Nie. Ludność cywilna już opuściła cały ten teren. Cywili tam w ogóle nie było, to już wszystko było spalone, to była kompletna ruina, szkielety wypalonych murów. Ludzi już nie było, opuścili, bo nie było gdzie się zatrzymać i gdzie przebywać. A myśmy w te ruiny weszli, bronili tych ruin.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę, w żywność? Gdzieś chodziliście czy ktoś przynosił wam jeść?

 

Najczęściej nam przynoszono, ale przynoszono tak zwaną zupę „pluj”: rozgotowana i ziarna jęczmienia. Nie do jedzenia, nie wiadomo czym pokraszone i niewiele tego. Picia też nie było. Od nas wymagają, żeby wody pić litrami, a myśmy całymi godzinami, całymi dniami nic nie pili i nie jedli i jakoś przeżyliśmy. Lekarka zawsze się pyta: „Ile pan pije wody?”. Wymyślili zaraz po wojnie tę wodę i ona ma być lekiem na wszystko. Tak że jeśli chodzi o jedzenie, tak jak mówiłem na początku, całe Powstanie chodziłem głodny i spragniony czegoś do picia. Wydarzeniem kiedyś było, pamiętam, jak w nocy przyszła jedna z dziewczynek z naszego zespołu z dzbankiem i kubkiem, i przyniosła mi kubek czegoś, co nazwała kawą – oczywiście coś ugotowanego na zbożowej kawie. Wypiłem kubek tego letniego czegoś, co ona nazywała kawą, to byłem taki szczęśliwy i taki zadowolony, i taki wniebowzięty, jakbym najlepszy nektar pił. Tego bym nigdy w życiu w normalnych warunkach do ust nie wziął. Całe Powstanie, całą niewolę chodziłem głodny i spragniony.


  • Pan powiedział: nasze dziewczyny. Co te dziewczyny robiły w oddziale, ile ich było?


Było kilka. Najczęściej pełniły obowiązki sanitariuszek, opatrywały poranionych albo (jak na Starym Mieście) wychodziły z noszami po rannych i ginęły, bo Niemcy strzelali do takiego patrolu sanitarnego, składającego się z dwóch dziewczyn i z noszy i zabijali te dziewczyny.

  • Te dziewczyny należały do oddziału, należały do tej kompanii?


Tak, to było jeszcze z czasów konspiracyjnych. Tak że jak kompania przystąpiła do Powstania, to miała swój własny zespół sanitariuszek.

  • Czy pan zaprzyjaźnił się z kimś podczas tego okresu w Śródmieściu, gdzie pan walczył?


Trudno powiedzieć, dlatego że myśmy nie byli nigdy w zwartym oddziale, tylko w zależności od sytuacji ludzie byli kierowani do konkretnych akcji czy do jakichś przedsięwzięć i to było płynne. Szło się na służbę czy na akcję w zupełnie innym składzie ludzi. Nie było możliwości, żeby być stale z kimś i z kimś się bliżej poznać czy się zaprzyjaźnić. To było absolutnie niemożliwe.

  • Jaka była atmosfera w pana oddziale?


To, co upamiętniło mi się szczególnie, to jak się jakoś ze Starego Miasta znaleźliśmy na Krzywym Kole. Jest taka uliczka na Starym Mieście i tam w prywatnych mieszkaniach opuszczonych mogliśmy sobie siedzieć na podłodze czy był jakieś stół, czy krzesło. Pamiętam jak dzisiaj: zebrało się w jednym takim pomieszczeniu kilku żołnierzy z naszej kompanii, jeden czy dwóch oficerów. Już nie pamiętam nazwisk ani postaci. W każdym razie przede wszystkim nie było światła, wszystko było ciemne, nie było ani lamp, ani świeczek, wszystko było po ciemku. Wiem, że był taki moment, takie dwie, trzy godziny, gdzie taka grupa, przy której się znalazłem, cały czas tylko zastanawiała się nad tym, jak tu wyjść z Warszawy, wydostać się do Puszczy Kampinoskiej, bo Powstanie nie ma już absolutnie żadnej przyszłości, nie ma co nawet się łudzić, że odniesiemy jakikolwiek sukces. Chodziło o to tej grupie, która się zebrała na taką pseudonaradę, jak się gdziekolwiek wydostać ze Starego Miasta, a najlepiej do Puszczy Kampinoskiej, w sytuacji, kiedy nie mamy ani mapy, ani planu miasta, ani nic, a tylko chęci, żeby się wydostać z tego piekła.

  • Żeby się wydostać i walczyć dalej?


Nie rozważało się tego w tym sensie, w tym momencie. Na razie się rozważało, żeby się stąd wydostać, bo to się dalej potoczy tak, że skończy się na zagładzie nas wszystkich. Siedziałem z boku, słuchałem. W ten sposób ta grupa sobie debatowała, rozmawiała, zastanawiali się. Doszli do wniosku, że nie ma absolutnie żadnych możliwości, żeby się wydostać. A zatem, jeżeli się nie ma możliwości wydostać, to trzeba trwać i dalej brnąć, i spełniać swoje obowiązki, do których się zobowiązaliśmy. Jeżeli się nie można wydostać, to znaczy, że trzeba w dalszym ciągu bić się, walczyć i robić to, czego wymaga chwila, sytuacja.

  • O tym, jaki ten odcinek, na którym pan się znalazł, był ważny, świadczy fakt, że przyszli tam dowódcy Powstania. Proszę opowiedzieć o wizycie dowódców Powstania.

 

Po odbiciu szkoły i umocnieniu się w miejscu, o którym mówiłem ostatnio, z uwagi na wagę tego odcinka, który został ostatecznie obroniony, dowództwo Powstania widocznie zdecydowało, że należy się bezpośrednio zainteresować tym miejscem i tymi ludźmi. Bez żadnej zapowiedzi, koło godziny dwunastej, pierwszej w ładny, słoneczny dzień pojawiła się duża gromada ludzi: generał „Bór”, generał „Monter”, kilku wyższych oficerów i obstawa dobrze uzbrojona, aparaty filmowe. Nasz dowódca przedstawiał sytuację, opowiadał, co tutaj się wydarzyło. Popatrzyli i przeszli z jednego podwórka na drugie. Ich wizyta się dla nas niespecjalnie ciekawie potoczyła. Tak się skończyła, że cała ta ekipa po jakichś dwudziestu minutach znikła z tego terenu.

  • Jak był ubrany „Bór” Komorowski? Po czym pan poznał, że to „Bór”?


Jego zdjęcia (nie pamiętam, w jaki sposób) myśmy wiedzieli. Niemcy pokazywali, wiedzieli, że „Bór” jest „Bór”. Był znanym olimpijczykiem i mistrzem jeździeckim przed wojną, jego zdjęcia były pokazywane przez Niemców.

  • W niemieckiej prasie?


Tak. Był po cywilnemu. Nie pamiętam, to była druga połowa września, było już dosyć chłodnawo, był w jakiejś marnej jesiońszczynie z opaską, w kapeluszu byle jakim, który pamiętał czasy I wojny światowej. Lepiej się prezentował „Monter”, bo był bardziej męskiej postawy, lepiej zbudowany i bardziej ruchliwy. „Bór” siedział, słuchał, co mu powiedziano, i na tym się skończyło. Tak że nie wdawał się w jakieś rozmowy, pytania czy coś w tym sensie. Dla mnie to była migawka, bo siedziałem na stanowisku obserwacyjnym, z którego widziałem, co się dzieje na przedpolu. Nie wstałem, żeby się zameldować, bo musiałem pilnować, do czego byłem powołany. Parę razy się odwróciłem. Widziałem stosunkowo niewiele. Oni stali dziesięć metrów ode mnie, w głębi podwórza. Po paru minutach przeszli do następnego podwórza i tyle ich widziałem. Tylko było niezwykłe wydarzenie, jeden z oficerów z tej grupy podszedł do mojego stanowiska. Ono było tak urządzone, że na rowerowym wózku trzykołowym, bagażowym, do przewozu rzeczy, towarów, mebli, postawiłem sobie wygodny fotel klubowy, który gdzieś znalazłem i na tym fotelu sobie siedziałem. Przez zrobioną przeze mnie w otworze okiennym szczelinę strzelecką obserwowałem, co się dzieje przede mną. Ten kapitan (pamiętam, że to był stopień kapitana) podszedł do mnie, żeby się zorientować, co to za dziwne stanowisko. Wózek transportowy, rowerowy, fotelik, a na tym siedzi jakiś człowiek i gapi się. On zajrzał w tę szczelinę i zobaczył, że hełmy się przesuwają przez rów dobiegowy. Wtedy złapał mój karabin, zmierzył się i strzelił, bohater. W tym momencie z broni nakierowanej z muzeum na naszą stronę padły strzały i wwierciły się w mur, trochę kurzu. On karabin rzucił i natychmiast krokiem przyspieszonym oddalił się. To był śmieszny, maleńki epizod. Dla mnie był śmieszny, bo jak nie wiesz, co i jak, to po co przychodzisz i się rządzisz na cudzym stanowisku? On się przestraszył tego, że Niemcy odpowiedzieli na strzał, i dołączył do grupy. Grupa zaraz sobie wyszła. Nic nie znaczący, śmieszny jak dla mnie, maleńki epizodzik.

  • Ten epizod miał dla pana jeszcze inne konsekwencje?


Miał, bo później dostałem „opeer” od „Osy”, że się źle zachowałem, że zamiast stanąć na baczność, zameldować się panu generałowi, że taki siaki jest tutaj po to i po to, ja sobie siedziałem, patrzałem, co się dzieje na przedpolu. A mnie nie interesowało, co się za plecami dzieje. Taki byłem od dziecka i taki jestem do dzisiaj.

  • To poskutkowało cofnięciem panu odznaczenia?


Po jakimś czasie porucznik o pseudonimie „Miś”, który znalazł się w naszej kompanii nie wiadomo skąd (przynajmniej ja nie wiem, skąd i nie miałem pojęcia, co on robił i po co on tu był, bo przecież nie był z nami ani na Woli, ani nie był na Starym Mieście, tylko się tutaj pojawił) powiedział mi, że jak pod sam koniec wszystkiego były załatwiane sprawy awansów, odznaczeń, to „Osa”, który początkowo wpisał mnie na listę odznaczonych Krzyżem Virtuti Militari (tak twierdził „Miś”) w jego obecności poszedł, był w wyższym dowództwie i z wniosku odznaczeniowego mnie wykreślił. Dlaczego? Dlatego że wtedy, kiedy był działowy atak niemiecki na szkołę i przestrzelili szkołę, i wystrzelali nam tylu ludzi, zanim czołgi zaczęły strzelać, wyszedłem ze szkoły i poszedłem na podwórze, na którym stał „Osa”. Powiedziałem mu, jaka jest sytuacja, niech on chłopaków ściągnie ze stanowisk, bo zaraz zacznie się ostrzał artyleryjski z dział, które stoją naprzeciwko, w odległości stu metrów.

  • Pan zwrócił uwagę dowódcy?


Na sytuację. On zamiast zająć się tą sprawą, to nie wszedł do budynku szkoły, żeby się naocznie przekonać, co się dzieje, jaka jest sytuacja, tylko zrobił mi awanturę, że zwracam mu uwagę. A przecież już mieliśmy zabitych. Odniósł się do mnie w sposób taki (nie wiem, jak to wytłumaczyć), jakbym się mieszał do nie swoich spraw, o których on znakomicie wie, jak postąpić i co robić. Rezultat był taki, że nikogo nie ściągnął a Niemcy bili po budynku ile wlezie i mieliśmy krwawe straty, bardzo ciężkie, w tym również „Smutnego”, którego uratowałem na rogu Wroniej i Ogrodowej. Wtedy człowiek ten zginął, w tym ostrzale artyleryjskim, w tym momencie.

  • Został pan odznaczony za Starówkę. Jakie odznaczenie pan otrzymał?


Krzyż Walecznych.

  • Czy to było za coś konkretnego, czy ogólnie za walkę na Starówce?


Za walki na Starówce. Po prostu przyszedł jeden z sierżantów do mnie, kiedy leżałem chory u głuchoniemych i powiadomił mnie: „Zostałeś odznaczony Krzyżem Walecznych za Starówkę” – i zabrał się, i poszedł, i to była cała uroczystość. Mam poświadczenie odznaczenia Krzyżem Walecznych na legitymacji akowskiej, którą dostałem później. Pod sam koniec Powstania wszyscy uczestnicy dostawali takie legitymacje i na odwrocie tej legitymacji moja „Sarna” pod pieczątką urzędową [napisała]: „Stwierdzam odznaczenie Krzyżem Walecznych”. Na tej podstawie później, wiele lat po wojnie, dostałem ten krzyż i legitymację od obecnych władz potwierdzających, że zostałem odznaczony na podstawie decyzji kompetentnych władz. Przez gardło im nie mogło przejść, że przez dowództwo Armii Krajowej. Tym, którzy taką legitymację mi dali.


  • To było jeszcze w PRL-u?


Chyba jeszcze tak, bo było stwierdzenie na tej legitymacji, że odznaczenie na podstawie decyzji kompetentnych władz.

  • Proszę opowiedzieć o ostatnich dniach Powstania.


Ostatnie dni Powstania, z tego co pamiętam, to w zasadzie walki wyciszały się. Widocznie już przez kilka dni wcześniej były prowadzone rozmowy kapitulacyjne naszego dowództwa i Niemcy wiedzieli, że to jest tylko kwestia czasu, więc już się specjalnie nie angażowali w ataki. Wiedzieli, że za dzień, dwa, trzy i tak się to wszystko skończy. Tak że w zasadzie ostatnie dni były spokojniejsze. Owszem, strzelać strzelali, od czasu do czasu jakiś granatnik przyleciał, ale to już nie były zorganizowane ataki, które mogły w konsekwencji spowodować rezultaty mające jakieś duże znaczenie. To wszystko, z tego co pamiętam, wyciszało się i już ustawało. Ostatnie dwa, trzy dni już było względnie spokojnie, Niemcy do jakichś zdecydowanych, przełomowych akcji już się nie kwapili.

  • Czy pan wiedział, że Rosjanie są na drugim brzegu Wisły?


Oczywiście, że wiedzieliśmy.

  • Skąd pan to wiedział?


Już nie pamiętam. Wychodziły czasopisma w czasie Powstania i te wszystkie wiadomości były w gazetkach.

  • Miał pan kontakt z gazetkami?


Nie miałem, tylko słyszałem od kolegów. Nigdy żadnej gazetki na oczy nie widziałem.

  • Na placu Trzech Krzyży był kościół Świętego Aleksandra. Czy tam odbywały się jakieś uroczystości religijne? Czy pan coś takiego pamięta?


Nie, kościół już był w znacznym stopniu zbombardowany. Opowiadałem przed chwilą, że znaleźliśmy się w poselstwie bułgarskim i po południu dostaliśmy pozwolenie, żeby sobie zagospodarować czas wolny. Wtedy poszedłem na drugą stronę Alej, żeby zobaczyć, czy istnieje jeszcze budynek biura, w którym pracowałem. A z biura wyszedłem do Powstania w sposób absolutnie formalny, bo wziąłem urlop od 1 sierpnia, Urlaubschein dostałem, że taki i taki udaje się na urlop z dniem 1 sierpnia. Poszedłem do Powstania z całkowitą zgodą mojego chlebodawcy. Ten Urlaubschein miałem przez długie lata przy sobie. Dzisiaj to śmiesznie wygląda, ale tak się złożyło, że wziąłem urlop 31 lipca od 1 sierpnia i od 1 sierpnia poszedłem do Powstania. To taka ciekawostka.
Wyszedłem z terenu poselstwa bułgarskiego i szedłem w kierunku placu Trzech Krzyży. Doszedłem do rogu Alej Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży i w tym momencie nadleciały cztery sztukasy. Przylepiłem się do ściany, ale już od strony placu Trzech Krzyży i obserwowałem, jak te samoloty nurkowały. Wszystkie samoloty rzuciły wszystkie swoje bomby w kościół Świętego Aleksandra. Dla mnie kościół Świętego Aleksandra był kościołem niezwykle ważnym, dlatego że w tym kościele brali ślub moi rodzice w 1922 roku. Na moich oczach ten kościół wyleciał w powietrze. Wszystko widziałem, jak bomby spadły w kościół i rozleciał się w drzazgi. Dopiero jak się to wszystko uspokoiło, gruz opadł i chmury dymu, pyłu, uciszyło się, to wtedy w lewą stronę poszedłem, w kierunku przejścia przez Aleje. Ta moja chęć wyjścia na tamtą stronę przyniosła w rezultacie niezamierzony skutek tego rodzaju, że zobaczyłem na własne oczy, jak wylatywał w powietrze kościół Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży.

  • Czy pan pamięta ten moment, kiedy ogłoszono, że Powstanie kapituluje? Czy powiedziano wam oficjalnie?

 

Tego nie pamiętam. Wiem, że już wiedzieliśmy wcześniej dzień czy dwa, że są rozmowy kapitulacyjne i że to się zakończy kapitulacją, ale w jaki sposób ta wiadomość do mnie dotarła, nie mam pojęcia. Między sobą rozmawialiśmy, co gdzieś ktoś usłyszał, to rozgłaszał albo informował otoczenie.

  • Czy pan to odebrał z uczuciem ulgi, smutku?


To wszystko było mieszane. Raz ulga, radość, że przeżyłem z niewielkimi tylko uszkodzeniami moich dłoni na Starym Mieście, że to się wreszcie skończyło. Długo to już nie mogło trwać, bo się mogło zakończyć jeszcze gorzej. I to, że klęska. Mieliśmy w ciągu trzech dni opanować Warszawę, a w dwa miesiące dostaliśmy w skórę tak, że historia nie zna takiego drugiego przykładu.

  • Jak i kiedy pana oddział wychodził z Warszawy?


To było, nie pamiętam, dwa dni później, 5 [października] chyba. Była zbiórka. Wyszedłem głodny, nic nie dostałem do jedzenia, już nie było co jeść. Ustawiliśmy się czwórkami, każdy wziął do zdania Niemcom broń, którą miał ze sobą. Czwórkami wyszliśmy na czele z naszymi oficerami.

  • Kiedy pan dostał legitymację Armii Krajowej?


To było dwa, trzy dni przed końcem Powstania. Trudno teraz to ustalić.

  • Czy pana oddział dostał żołd?


Dostaliśmy na trzech dwadzieścia dolarów w jednym banknocie dwudziestodolarowym. Robiliśmy losowanie oczywiście i ja te dwadzieścia dolarów wygrałem. Miałem te dwadzieścia dolarów, za które kupiłem w pierwszym obozie (pod Hamburgiem) od ruskich (którzy byli na różnych funkcjach i handlowali ze wszystkimi) dwie paczki francuskich papierosów przy których nasze machorkowe to absolutny rarytas. Zrobiłem głupstwo, bo zamiast kupić jedną paczkę amerykańskich, to się połaszczyłem, kupiłem dwie paczki francuskich, których nie wypaliłem, tylko porozdawałem chłopakom, bo to się nie dawało w ogóle palić. Francuzi to palili. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak można było palić taką gangrenę.

  • Którędy opuszczał pan Warszawę, jaką trasą?


Już dokładnie nie pamiętam, w każdym razie broń zdawaliśmy w okolicy ogromnego gmachu wojskowego, który do dziś w alei Niepodległości stoi, na tyłach tego gmachu. A którymi ulicami szliśmy, nie pamiętam.

  • Kto eskortował oddział, w którym pan szedł?


Nikt nie eskortował, Niemcy co dwadzieścia, trzydzieści metrów stali po bokach, gdzieś po gruzach, gdzie mógł stanąć i pilnowali, żeby iść, nie rozchodzić się na boki, tylko w zwartej kolumnie maszerować, wychodząc.

  • Dokąd pan doszedł?


Do Ożarowa.

  • Na piechotę do Ożarowa?


Po drodze (nie jedząc tego dnia nic, bo nie dostałem nic od nikogo) szliśmy przez tereny, gdzie warzywa były uprawiane, kapusta była dosyć duża. Ktoś odskoczył do takiego kapuścianego terenu. Dostałem pół kapusty i surowe liście kapusty jadłem. Nawet mi smakowała taka świeża kapusta prosto z pola. Miałem znowu wydarzenie niezwykłe, bo gdy nasz oddział już dochodził do bramy zakładów produkujących przewody kablowe (to była wielka fabryka kiedyś), to w tym momencie, kiedy mój oddział zbliżał się do bramy, podjechał samochód odkryty z „Borem” Komorowskim. Kilka walizek tam było, to był samochód odkryty z rozsuwanym dachem. Dach był złożony i na złożonym dachu, z tyłu były walizki. On siedział w samochodzie, obok niego, nie pamiętam, ale chyba był „Monter”. Samochód się zatrzymał przed bramą. On był w jesionce ciemnej, kapeluszu, jak to się dawniej mówiło: mocno przechodzonym i z opaską, wyprostowany. A to był człowiek niewysokiego wzrostu i postawę miał żołnierską. Nie robił wrażenia wodza, ale trzymał się prosto. To był młody człowiek, czterdzieści dziewięć lat, tak że nie był zniszczony życiem. Przeżył, był poraniony w czasie Powstania. A poza tym żona w ciąży i syna urodziła. To też przeżycia, dziękuję bardzo: przegrane Powstanie i z żoną takie historie. Najsilniejszego to może zwalić z nóg. Ale to była migawka, to były sekundy. Myśmy przeszli, tylko popatrzyłem na tę postać. Siedział nieruchomo na tylnym siedzeniu samochodu, myśmy przeszli przez bramę i poszliśmy dalej na teren fabryki. Ten moment miałem przed oczami zawsze i do dzisiaj mam: to spojrzenie na jego postać, na niego w tym momencie. Ten widok mi się jakoś do oczu przykleił i do dzisiaj go stale widzę.

  • Do jakiego obozu pan został skierowany?

 

To był obóz Sandbostel X B, który był mniej więcej na terenie: Hamburg, Brema, Hanower. Był w środku, w północnych Niemczech.

  • Jakie tam były warunki?


Warunki w obozie były straszne. Przede wszystkim nie dla wszystkich starczyło prycz, tak że komu się udało znaleźć na pryczy, to leżał na pryczy, a jak nie, to na podłodze. Ale tam byłem stosunkowo krótko, bo po miesiącu okazało się, że tam jest przeludnienie, za dużo jest jeńców, więc zorganizowali przerzut około ośmiuset jeńców z Powstania, z obozu X B Sandbostel, do obozu XVIII C w Markt Pongau na terenie Austrii. Zgłosiłem się na ten wyjazd, to było dobrowolne, kto chciał. Tutaj była straszna, malaryczna okolica, październik, deszcz pada zawsze i mgła zawsze, powietrze przesiąknięte wilgocią, stale zimno i nie wiadomo, co ze sobą robić, a przecież nic takiego nie miałem na sobie. Jak więc była możliwość, to się zapisałem na wyjazd, i nas około ośmiuset wyjechało na Południe, w góry Alpy. Wśród tych ośmiuset było chyba dwustu albo dwustu pięćdziesięciu „berlingowców”, którzy byli wzięci na przyczółkach, które tamta armia robiła. Wielu ich zginęło, ale i wielu dostało się do niewoli. W tej naszej grupie ośmiuset około dwustu było chłopaków zza Buga.

  • Jak się traktowaliście nawzajem?


Dla nas to nie miało żadnego znaczenia. Znaleźli się w takiej samej biedzie jak i my. Nie było żadnych sytuacji, które powodowałyby zadrażnienie czy coś takiego. Nie pamiętam, żeby były takie sytuacje. Oni się raczej trzymali między sobą, ale sytuacji zaiskrzających absolutnie nie było.

  • Jak Niemcy traktowali jeńców z Powstania?


Bo ja wiem, jak traktowali? Nie było ze strony jeńców jakichś wybryków czy przejawów nienawiści, czy chęci zemsty, że my wam tutaj pokażemy. Ale to wszystko było do pewnego czasu. Natomiast gdy już byliśmy na terenie Austrii w Markt Pongau (nas wywożono gdzieś w listopadzie, grudniu) Niemcy kazali stu ludzi dać rano do wywiezienia do Salzburga. Do Salzburga było sześćdziesiąt kilometrów. Salzburg został zbombardowany przez alianckie samoloty. Stacja kolejowa i okolice były strasznie zbombardowane, bo to była stacja węzłowa, ważna, stamtąd szły odnogi do Villach i Klagenfurtu, i dalej na włoski front. Anglicy i Amerykanie bombardowali. Nas tam wozili. Rano o czwartej pobudka, o piątej pociągiem i te sześćdziesiąt kilometrów trzeba było jeździć. Wysadzali nas jakieś osiem kilometrów przed dworcem, bo dworzec był zbombardowany i trzeba było na piechotę iść, na głodno do roboty. Ale nas stu tą robotą się specjalnie nie przejmowało. Stawiali nas wobec przeogromnych rozmiarów leju po strasznie wielkiej bombie. Średnica takiego leja była z osiem, siedem metrów. Kazali nam brać kilofy, szpadle, łopaty i zasypywać to. Nam się nie chciało koło tego pracować. Myśmy zasypywali ten lej przez dwa tygodnie, wszyscy się porozchodzili po terenie. Wachmani, którzy nas pilnowali, to byli przeważnie Niemcy z Volkssturmu, czyli albo młodzi chłopcy, albo starsi panowie. Myśmy mieli akurat starszych panów, tak że niektórzy wachmani byli całkiem przyzwoici. Ale tę posadę myśmy szybko utracili, bo wojskowy komendant stacji Salzburg zadzwonił, jak się dowiedzieliśmy, do komendanta obozu. Powiedział, że dziękuje za tych robotników, bo jego drożej kosztuje zupa, którą on daje, w porównaniu do tego, co oni zrobili. Musieliśmy stracić to zajęcie, a ono było uważne, dlatego że chłopaki się porozchodzili po ludziach i handlowali. Były od czasu do czasu u nas paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, dostawaliśmy albo na sześciu, albo na czterech. Tam była malutka puszka kawy albo czekolada czy coś. To się wymieniało na „brotmarki” i trzeba było w piekarni te „brotmarki” zamienić na chleb. To cała kombinacja była, trzeba było wszystkich wachmanów do tego zatrudnić i po papierosie za bochenek chleba dać, żeby się zgodzili na to wszystko. To jakoś nam się upiekało. Było ciekawe wydarzenie. Obok, przy sąsiednim leju mniej więcej tej samej wielkości, pracowało czterech Czechów cywilnych, którzy dobrowolnie przyjechali na roboty do Niemiec. Nie z łapanki, tylko na umowę do pracy. Oni we czterech w cztery dni taki lej zasypywali, a myśmy tego leja przez dwa tygodnie w stu nie mogli zasypać. Ci Czesi nam wymyślali i klęli, używali straszliwych określeń i wyrazów, bo myśmy nie chcieli pracować, nie brali z nich przykładu, jak oni ładnie w cztery dni taki ogromny lej zasypali, a myśmy w stu nie dali rady zasypać. To są drobne epizody, ale to są dosyć ciekawe sprawy.

  • Kto i kiedy oswobodził pana obóz?


Jeszcze wydarzenie końcowe naszego bytowania w Salzburgu na dworcu. To jest siedziba, gdzie się urodził Mozart, wymarzone miasto dla każdego melomana. Mogę dzisiaj powiedzieć, że byłem w Salzburgu na dworcu, zasypując leje. W Salzburgu nie widziałem góry zamkowej, nic nie widziałem, tylko widziałem kawałek dworca, ale byłem w Salzburgu. Na sam koniec było takie wydarzenie: Amerykanie czy Anglicy robili od czasu do czasu dzienne naloty na okolicę i między innymi zrobili nalot na dworzec salzburski. Syreny zawyły, że jest nalot. Nasi wachmani [powiedzieli], żeby wszystko zostawić i uciekamy w bok do małego lasu, żeby się schować przed bombardowaniem. Ledwo myśmy dobiegli do tego zagajnika (to z kilometr, może z półtora od stacji), jak nalot się odbył. Wpadł tam cały szereg bomb. Jak się odwołało nalot, to się zabieramy do wyjścia i uje nam jednego wachmana. Zmartwienie, co z tym wachmanem, gdzie go znaleźć. Dopiero po długich poszukiwaniach tego starszego pana znaleźliśmy. Siedział płaszczem nakryty i czekał, kiedy się to wszystko skończy. Był taki wystraszony i w takim był strasznym stanie, żeśmy go ledwo dowlekli na dworzec, karabin nieśliśmy. Miał ładownice, ale w tych ładownicach nie miał nabojów, tylko albo jakieś drobne, albo papierosy, albo coś innego. Nie miał ani jednego naboju, a karabin miał z czasów I wojny światowej. Przychodzimy na dworzec i co się okazuje? Że jedna z bomb uderzyła w stołówkę, w której mieliśmy mieć obiad. Stołówkę diabli wzięli i rozleciała się na kawałki. Jedna bomba uderzyła w magazyn żywnościowy i konserwy, i sery, i całe jedzenie rozleciało się na wszystkie strony. Wszyscy się rzucili i kto co mógł z tego, co leżało na ziemi, złapał. Oczyściliśmy te tereny z żywności, którą bomby rozwaliły na wszystkie strony. Tak że nie tylko straciliśmy posadę, ale i obiad jeszcze na ostatni dzień. Tego się nigdzie w żadnych opowiadaniach, w opisach historycznych nie pisze i nie opowiada, bo komu do głowy przyjdzie opowiadać, że wachmana żeśmy na siłę szukali i przyprowadzili go na dworzec, pół żywego zastali? A to starszy pan, który do Volkssturmu został zaangażowany. Już owało żołnierzy na front, to brali nawet i takich. Nawet ostatnie kanalie wśród wachmanów też były, później jeszcze doświadczyliśmy. Ale to w innych okolicznościach, to dalsze opowiadanie. Można snuć te opowiadania w nieskończoność.

  • Kiedy i przez kogo pana obóz został oswobodzony?

 

W ogóle nie został oswobodzony. Myśmy z tego obozu w Austrii zostali wywiezieni (dwieście ludzi) do Kaprunu, taka miejscowość narciarska jest w Austrii. W tym Kaprunie myśmy mieli robotę. Tam jeszcze od czasów przedwojennych Austriacy zaczęli pracę przy specjalnej, górskiej elektrowni. Te prace trwały przez całą wojnie, a uruchomienie elektrowni nastąpiło dopiero dwa czy trzy lata po wojnie. Nas przydzielono do roboty na terenach budowy tej elektrowni. Jako znakomity ślusarz dostałem się do kuźni, tam miałem majstra Austriaka, który reperował wózki, przy pomocy których się woziło różne rzeczy, wózki wąskotorowej kolejki wahadłowej. Jak się popsuły, to do kuźni były odstawiane i kuźnia to reperowała. Już wojna się kończyła, już było alles kaput, więc majster też się do roboty nie przykładał. Stał w jednym oknie, ja w drugim oknie i patrzyliśmy, czy nie idzie do nas z awanturą inżynier albo główny majster. Jak się pokazał na widnokręgu, to walił w kowadło młotkiem, że niby kuźnia pracuje. W końcu straciliśmy tę posadę i nas przywieziono z powrotem do macierzystego obozu w Markt Pongau.


Jak już się wszystko zaczynało rozlatywać, to zaczęli uciekać wachmani. Któregoś dnia, jeszcze przed oficjalnym końcem wojny, myśmy zostali sami, bez wachmanów. Wachmani pouciekali. Dopiero za dwa dni Amerykanie do nas przyjechali.


  • Obóz pozostawał bez wachmanów?


Bez wachmanów. Obóz rosyjski, w którym było około trzech tysięcy Rosjan, zdążył złapać dwóch wachmanów, którzy się najgorzej w stosunku do Rosjan zachowywali. Tych dwóch wachmanów w ogromny krąg jeńców rosyjskich wpędzili do środka i wszyscy Rosjanie rozliczali się z tymi wachmanami. Oczywiście zatłukli ich w sposób taki okrutny, że sobie trudno wyobrazić, odpłacili im za to wszystko. A cała reszta, która nie została złapana tak, jak tych dwóch, rozbiegła się. Myśmy się obudzili, nie ma nikogo, jesteśmy sami. Dopiero za dwa czy trzy dni przyjechali do nas Amerykanie. Patrzymy (tam szosa szła wzdłuż góry): jadą samochody. W końcu przyjechały i się u nas zjawili. Nie wiedzieli, że tutaj jest obóz. Ich zajęcia były tego rodzaju, że nie obejmowały szybkiego przejmowania tego obozu. Natychmiast posłali odpowiednie wiadomości do Szwajcarii, nie było specjalnie daleko. Za dwa dni przyjechało ze czterdzieści ogromnych ciężarówek, które przywiozły paczki i najrozmaitszą żywność w workach na zaopatrzenie obozu. To było dwanaście tysięcy ludzi, a miejscowość Markt Pongau to była miejscowość na trzy tysiące osób, więc piekarnia była na trzy tysiące mieszkańców. Tak że chleb, który nam w minimalnych ilościach dawano, trzeba było przywozić codziennie z wojskowych piekarni z Salzburga. A jak zbombardowali Salzburg, to nie było dostaw chleba. Myśmy po trzy, cztery dni nie dostawali w ogóle chleba, tylko trochę zupy z suszonej brukwi, jeszcze przedwojennej, robionej przez nich na zapasy, nie wiadomo po co. Wtedy przyjechały ciężarówki z żywnością, zaraz się zorganizowało kuchnię. Przyjechali polscy oficerowie, major Bobrowski z dwoma kapralami, objęli dowództwo nad polskim obozem. Nas było ośmiuset. Zorganizowało się kuchnię. Ruscy, jak się później wynosili, to kuchnię spalili, nie było gdzie gotować. Ale to już w dalszej kolejności wydarzenie.

  • Do kiedy pan był w Markt Pongau?


Trudno mi powiedzieć dokładnie, kiedy. Byłem w Warszawie 18 lipca 1945 roku. Jeszcze dwa czy trzy tygodnie byłem w Wiener Neustadt. Zorganizowałem grupę i myśmy wyjechali w dwudziestu paru, jak Amerykanie wywozili ruskich do sowieckiej strefy okupacyjnej Austrii swoimi ciężarówkami, żeby oddać tych jeńców. Wszedłem w kontakt z jednym z podpułkowników rosyjskich. Niemcy nie trzymali oficerów osobno, żołnierzy osobno, tylko wszyscy siedzieli w obozie. U nas oficerowie byli w oflagach, a żołnierze w stalagach. Oni organizowali wyjazd, myśmy się z nimi porozumieli i dwudziestu paru nas przyłączyło się do takiej grupy, do oznaczonego samochodu. Też były historie, bo jak odjeżdżaliśmy, to oficerowie polscy, którzy przyszli, żeby przejąć nasz obóz, [chcieli] robić z nas wojsko od nowa, na co myśmy absolutnie nie mieliśmy chęci ani apetytu. Nasze wyjechanie z obozu wraz z Rosjanami na tamtą stronę było bardzo źle widziane przez tych, którzy tutaj przyszli. Wśród tych oficerów to było paru młodszych oficerów z Murnau, którzy przesiedzieli całą wojnę. Ale jakoś się wydostaliśmy i przejechaliśmy na stronę austriackiej okupacji. Wśród nas było chyba ośmiu czy dziesięciu chłopaków zza Bugu, „berlingowców”. Rosjanie natychmiast zrobili spis wszystkich według pochodzenia. My Warszawa, a tamci Hrubieszów czy jakieś inne miejscowości. Odłączyli tych „berlingowców” od nas i zabrali ich jako swoich do siebie, a nam dali samochód i pojechaliśmy do Wiener Neustadt. W Wiener Neustadt byłem ze dwa tygodnie. Do Wiednia, z Wiednia przez Czechosłowację do Bogumina, tak że 18 lipca byłem w Warszawie.

  • Pan i ta grupa dwudziestoosobowa chcieliście po prostu wrócić do Polski?


Tak, bo ci, którzy przyszli do nas (oficerowie, część była z Murnau, część była z 2 Korpusu) rozpuścili wiadomości, że z nas zrobią oddziały wojskowe i zostaną one wysłane do Azji na wojnę z Japonią. Myśmy dopiero z Powstania się uratowali, niewolę przeżyli, a oni nas chcą organizować i wysyłać na azjatycki front, żeby jeszcze z Japończykami wojować.

  • Jak wyglądała Warszawa w lipcu, jak pan przyjechał?


Wszystko w gruzach, tylko jeden jedyny był most pontonowy z boku, po prawej stronie mostu Poniatowskiego.

  • Znalazł pan rodzinę?


Tak. Mieszkałem na Grochowie. Mój dom ocalał, a w domu mama.

  • Czy pan po wojnie miał jakieś przykrości z tego powodu, że pan walczył w Powstaniu?


Trudno powiedzieć, że bezpośrednie przykrości. Miałem dwa haki. Jeden hak to był mój udział w AK i w Powstaniu, co było zawsze źle widziane. A drugi hak, to miałem brata w Ameryce, który wyjechał do Ameryki jako obywatel amerykański w maju 1939 roku. Nie mogłem tego nie pisać w ankietach, bo gdyby się wydało, to by mi łeb urwali, gdyby doszli do tego, że ukrywam amerykańskiego brata. Zresztą dwa lata temu umarł, przeżywszy dziewięćdziesiąt dwa lata. A umarł w sposób oryginalny, bo w sylwestra. Wróciłem do domu, który stał.

  • Przez cały okres Powstania nie miał pan kontaktu z mamą?


Absolutnie.

  • A potem, jak pan był w obozie?


Też nie. Jechałem, nie wiedziałem, czy ją zastanę żywą. A musiałem wrócić, bo musiałem się przecież zająć mamą. Mama, która większość życia ciężko chorowała na różne choroby, nigdy w życiu nie pracowała, została sama. Ojciec umarł na kwartał przed Powstaniem. Nie mając dwudziestu lat, zostałem głową rodziny składającej się z mamy i mnie. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, żebym został gdziekolwiek dłużej niż okoliczności by tego wymagały, nie wrócił i zajął się domem. Nie wiedząc, czy mama żyje, czy nie żyje, jechałem w ciemno. Całe szczęście, mamę zastałem żywą, w stosunkowo znośnym stanie zdrowia. Z tym że jeden z pokojów mieliśmy zabrany na użytek biura kwaterunkowego. Mieliśmy sublokatorów we własnym mieszkaniu przez trzynaście lat.

  • Co się z panem działo po 1945 roku? Poszedł pan do pracy, na studia?


W 1945 musiałem rozglądać się, żeby zdobyć jakieś pieniądze na bieżące życie, bo przecież mama nie miała dochodów. Sprzedawała po ojcu, co zostało. Ojciec miał bardzo dużo pięknych garniturów, pięknej bielizny, to sprzedawała i jakoś sobie łatała budżet. Musiałem się rozglądać za pracą. Z pracą nie było łatwo ani prosto. Najpierw miałem przez jakiś czas doraźne prace, tu parę tygodni, tam parę tygodni i dopiero w 1945 roku na jesieni dostałem pracę w prywatnym, przedwojennym jeszcze przedsiębiorstwie transportowym. Na placu Trzech Krzyży była firma „Kazimierz Lisiecki”, takie nazwisko jak nasza pani dyrektor. Mimo że mu Niemcy wszystkie samochody pozabierali, to po wojnie odtwarzał firmę z powrotem. A że ja w firmie transportowej pracowałem dwa lata w czasie wojny, to już byłem pracownikiem z tą dziedziną zaznajomionym. U niego dostałem pracę na kilka miesięcy, a później dostałem pracę w państwowym przedsiębiorstwie i dalej już jakoś poszło.

  • Czy przynależność do AK i brat w Ameryce kiedyś panu zaszkodziły?


Zaszkodziły w ten sposób, że nie mogłem zająć lepszego stanowiska, bo to stało na przeszkodzie, czego oni nie ukrywali. W 1951 roku zostałem głównym księgowym w fabryce kosmetyków „Uroda”, to znana firma kiedyś była. Notabene nazwę tej firmy wymyśliłem i ustanowiłem, bo jednocześnie w Warszawie były dwie firmy: fabryka kosmetyków „Warszawianka” (była państwowa) i spółdzielnia kosmetyków „Warszawianka” na Marszałkowskiej. Korespondencja na poczcie chodziła w ten sposób, że „Warszawianka” to „Warszawianka”, ciach. Poczta ze spółdzielni „Warszawianka” szła do mnie, a moja poczta z rachunkami szła do spółdzielni. Miałem bałagan, że coś okropnego, cała korespondencja, rachunki, faktury, nie można było ich znaleźć. W końcu wystąpiłem z wnioskiem o zmianę nazwy firmy i nazwałem firmę „Uroda”. Powstała fabryka kosmetyków „Uroda”. Już nie była „Warszawianka” i odczepiła się od nas spółdzielnia „Warszawianka”. Po jakimś czasie, kiedy się w firmie z niektórymi osobami stosunki jakoś ułożyły, to w pewnym momencie w przystępie (trudno to nazwać) szczerości czy przekonania, że taki straszny nie jestem, szef personalny wziął moją teczkę i pokazał mi opinię, jaka przyszła za mną ze Zjednoczenia Przemysłu Zapałczanego, gdzie byłem zastępcą głównego księgowego. Tam było napisane (pod względem fachowym znakomita laurka): „Negatywnie ustosunkowany do obecnego ustroju”. Kropka. Podpisano: pan naczelnik Szałański. Z taką opinią jednak dostałem się na stanowisko głównego księgowego. Gdy później z departamentu finansowego chcieli mnie wziąć do ministerstwa, to już wszystko było załatwione, a tylko w departamencie kadr ostateczna decyzja była, że absolutnie nie, to akowiec i jeszcze ma brata w Ameryce, tak że wyżej już absolutnie nie było mowy.
Pracowałem później długie lata na stanowisku naczelnika wydziału rewizji. To była ciekawa praca, bo mogłem patrzeć, jak inni pracują. Wiedząc, jakie stanowiska przez kogo są obsadzone, oczywiście do kontroli wyznaczałem kolegom te odcinki, które były nadzorowane przez towarzyszy. Miałem okazję się nieraz odegrać na towarzyszach, bo branżę znałem, wszystkich ludzi znałem. Raz jeden tylko jeden z dyrektorów, który się zorientował, na którego już miałem, mówiąc po swojemu, odpowiednie haki, nadużycia, przyjechał do dyrektora Zjednoczenia do Warszawy i zażądał (a kontrole prowadziłem sam, osobiście) wycofania mnie z tej kontroli, bo to jest znany w całej branży akowiec, który specjalizuje się w wykańczaniu zasłużonych towarzyszy partyjnych. Tak powiedział naczelnemu dyrektorowi Zjednoczenia. Dwa miesiące później ów naczelny dyrektor powiedział mi to, myjąc ręce w toalecie, a przy drugim stanowisku mycia rąk ja stałem. Wtedy mi w przystępie szczerości o tym wydarzeniu powiedział. Jeszcze dodał, że ten dyrektor przyszedł do niego z poświadczeniem delegacji, żeby mu dyrektor podpisał, że on był w Warszawie. To ten dyrektor mu odmówił, powiedział: „Ja pana nie wzywałem, jak pan przyjechał, to za własne pieniądze”. Nie podpisał, bo jak dyrektor z przyczyn państwowych przyjeżdża do Zjednoczenia, to delegacje mu podpisywał dyrektor Zjednoczenia. A ten też towarzysz, ale wściekł się na niego, że on przychodzi z żądaniami do naczelnego dyrektora, żeby mnie odwołał z kontroli, bo to jest znany akowiec, który wykańcza zasłużonych towarzyszy partyjnych. To powiedział dyrektorowi. Dyrektor się wściekł i nie podpisał mu delegacji. Finał tego był taki, że ten dyrektor wyleciał, sprawa poszła do prokuratury, musiała być przeniesiona do zupełnie innej prokuratury, bo szefem prokuratury w tej miejscowości był jego szwagier. Zażądałem przeniesienia sprawy do zupełnie innej prokuratury w Warszawie, a po paru miesiącach przyszła decyzja tej drugiej prokuratury, która umorzyła sprawę z uwagi na wielkie zasługi w dziedzinie działalności partyjnej towarzysza takiego a takiego. Taka była decyzja tej drugiej prokuratury, ale pan dyrektor wyleciał ze stanowiska i kumpel dał mu stanowisko personalnika w przedsiębiorstwie, w którym był dyrektorem. Kariera dyrektorska tego towarzysza się skończyła.


Warszawa, 20 stycznia i 1 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Zbigniew Szołowski Pseudonim: „Beniek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Południowe, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter