Magdalena Holcgreber „Lena”, „Danka”

Archiwum Historii Mówionej


Magdalena Danuta Holcgreberowa, z domu Pujdak, urodzona w 1923 roku.

  • Pani Magdaleno, pytanie o wychowanie młodzieży przed wojną. Na to się składały takie czynniki jak: rodzina, szkoła, harcerstwo, kościół. Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało.


To było pierwsze pokolenie po wojnie, dwadzieścia lat do 1939 roku. Miałam szczęście urodzić się już w wolnej Polsce. Tato, mama i w ogóle wszystkie ciocie i babcie żyły jeszcze wspomnieniami. Już od najmłodszych lat w domu to się słyszało. Kiedyś któraś z babek mówi: „Głód taki był”. A mój mąż mówi: „Ciociu, a sardynki były?”. – „Sardynki, oczywiście że były”. Nie wiem, jak to sobie ciotki przypominały, ale nie było tak źle już potem po oswobodzeniu. Mój tato w Łodzi był w POW, mam nawet jego legitymację. Od szkoły powszechnej codziennie rano już modlitwa była. To była dobra, nowoczesna szkoła, w Łodzi. W późniejszych klasach [modliliśmy się]: „Dzięki Ci Boże za światłość tej nauki. Pragniemy, abyśmy wszystkie mogły wolę Twoją wypełniać na wieki wieków. Amen”.

  • Harcerstwo?


Harcerstwo było wspaniałe. Połowa klasy należała do harcerstwa – to dopiero było od gimnazjum, bo przedtem nie należałam do harcerstwa.

  • Jeździła pani na obozy letnie?


To były obozy ze wszystkimi ćwiczeniami, nawet z nauką obrony. Przychodził jakiś porucznik, zebrane byłyśmy na sali gimnastycznej, to raz na tydzień było. Mnie to się bardzo potem przydało w życiu. Obozy były w Spale […] i w Istebnej. Na trzech obozach byłam. W każdym razie w Istebnej prezydent Mościcki na ogniska do nas przyjeżdżał. Któregoś dnia byłyśmy zaproszone. Na tych obozach dużo nas nie było, bo dziewczyny wolały sobie z rodzicami pojechać. To też zależało od rodziców. [Mościcki] i pani, młoda Mościcka, przyjechali na ognisko i następnego dnia byłyśmy zabrane na piękne śniadanie – kakao, ciasta. W Istebnej był dworek Mościckiego. Mam nawet jedno zdjęcie. […]

  • Pamięta pani rok 1939, jak wybuchła wojna?


Oczywiście.

  • Jak wyglądał pierwszy moment, jak pani się dowiedziała o tym, że może być wojna.


Z tego co się słyszało już przed tym przecież, ale jeszcze nie tak było…Cieszyłyśmy się, że szkoły na razie nie było, że były przedłużone wakacje.Trzeci obóz był bardzo ważny, bo to był obóz oświatowy. Myśmy [były] dużo właśnie u państwa Freinichów, w Górach Świętokrzyskich. Bardzo patriotyczni ludzie mieszkali, prości chłopi. Bardzo się interesowali, [pytali] tylko: „Panienki, czy wojna będzie?”. A my: „A skąd, nie będzie żadnej wojny, wszystko się rozejdzie po kościach”. Myśmy jeździły zawsze we dwie – te które miały dyżury. Nas było dwadzieścia pięć. Z ministerstwa dostałyśmy kufry ze strojami ludowymi. To radość była wielka, przysyłali jakieś konie po nas. Obie musiały być naszykowane, wszystko na ognisko. Cała wieś się zbierała, to dla nich była duża atrakcja. „Jędrusie” były z Gór Świętokrzyskich. Miejscowość chyba nazywała się Końskie. Poza tym żniwa były. Dwa tygodnie później nie mogłyśmy się wydostać stamtąd, już się zaczynało wszystko. Przez dwa tygodnie myśmy siedziały i nie było możliwości powrotu do domu. Żniwa były, to był sierpień. Wszystkie dzieci, które były małe, a rodzice brali udział w żniwach, były przywożone do nas na całe dnie. To była grupa dziewczynek, które się nimi zajmowały, czytały im. To się nazywało obóz oświatowy. Potem jakoś wróciłyśmy. Szkoła też była opóźniona. Byłam w trzeciej klasie gimnazjalnej. To była szkoła Adeli Skrzypkowskiej, a pani Skrzypkowska była wielką patriotką. Jak były tylko jakieś wolne godziny, to ona nam opowiadała. Była posłanką na sejm. U nas często [były] takie lekcje albo zostawałyśmy i ładowała w nas to, co trzeba.

  • Pamięta pani wrażenie. Widziała pani pierwszy niemiecki samolot?


Straszne. Samolotów specjalnie nie.

  • Niemców?


Jechali. Straszne. Nasze dwie koleżanki w klasie [były pochodzenia niemieckiego], Tomasówna i jeszcze [ktoś]. Po kilku dniach bunt – Deutsches. To samo u nas było, duże niemieckie gimnazjum w Łodzi i nasza szkoła. Myśmy miały raz na miesiąc specjalne teatry, wybierane były dobre patriotyczne i ciekawe sztuki. Nasza szkoła miała w ten sposób pół sali, bo były lepsze i gorsze abonamenty, które wykupywało się na cały rok, to było bardzo tanio, ale coś się za to płaciło. Co miesiąc, raz miało się bardzo dobre miejsce, raz dalej, bo cały teatr był wypełniony. Druga część naszego teatru, to był teatr Jaracza, niemieckie to gimnazjum. Kiedyś siedziałam obok Niemców, oni cały czas po niemiecku gadali. Z nami madame Kaczkowska, opiekunka zawsze szła do teatru. Powiedziałam: „Jak jesteście w Polsce, to chociaż tutaj z nami w polskim teatrze moglibyście po polsku mówić, przecież żyjecie tutaj”. On mi odpowiedział: „Tylko psy szczekają w jednym języku”. Oczywiście powtórzyłam to pani Kaczkowskiej, coś się działo potem. Zaraz była wojna, tak że całe towarzystwo było szkolone już, jak się mają zachować i co robić. To taki drobiazg.

  • Czy dużo mieszkańców Łodzi podpisało folkslistę i przeszło na drugą stronę?


Tego dokładnie nie wiem.

  • A w pani otoczeniu?


Ze szkoły. U nas na przykład nie było w szkole Żydówek, w naszej klasie ani jednej. Natomiast były trzy. Właśnie Tomasówna, ale one normalnie się zachowywały, w ogóle nigdy nie było na ten temat żadnych [rozmów].

  • Czy one przed wojną jakoś nawiązywały do swojej niemieckości?


Nie, bo to właściwie były polskie rodziny, tak się wydawało. Nie pamiętam po ilu dniach, bo szkoła się zaczęła w normalnych gimnazjach, na początku pięknie z nami rozmawiała pani przełożona, pięknie. Ustawiła nas na tą wojnę. Przecież to PWH i harcerstwo – myśmy były bardzo [patriotyczne], trudno żeby było inaczej.Niemców było dużo w Łodzi. Od razu się przeistoczyli na swoją stronę. Wiem, że u dziadka było dwóch braci. Jedna linia Władysław, druga Pudak. Taki mały, siedmioletni chłopiec podsłuchał gdzieś, jeszcze wojny nie było, cała draka była, zebranie niemieckie. Przyszedł do domu, powiedział, że się Niemcy zbierają. W każdym razie była jakaś historia, coś się działo. Do szkoły przechodziłam koło gimnazjum niemieckiego, zresztą bardzo pięknego, teraz tam jest uniwersytet. Mój mąż chodził do Gimnazjum Zgromadzenia Kupców, [które było] jeszcze lepsze. We wszystkich polskich szkołach był niesamowity patriotyzm. Myśmy byli tym wyładowani. [Były] afisze, przed wojną była zbiórka pieniędzy na FON.

  • Fundusz Obrony Narodowej.


Chyba tak. Radość była, bo się dostawało i po kolei do tych wszystkich sklepów [się szło], zostawiałyśmy, wszędzie bardzo miło nas witali, chłopcy to już w ogóle. Mój mąż wtedy miał skończone siedemnaście lat, maturę zdążył [zdać] przed wojną. To były matury, że prawie bez egzaminów przyjmowali w Polsce na politechnikę. [Poszedł] ze swoim kolegą, zresztą ewangelikiem. Dużo było ewangelików, dużo Żydów. Wszyscy ze sobą serdecznie [żyli], świetne to gimnazjum było, nie było żadnych różnic i żadnego antysemityzmu. Tym bardziej jeżeli chodzi o Niemców. Profesor Idzikowski prowadził to gimnazjum. Władzio, który w zeszłym roku umarł, profesor politechniki, i mój mąż, obydwaj zdali na politechnikę. Jeszcze była jakaś grupa zerowa. Brał udział w obronie Warszawy. Chłopcy, którzy [zdali] na politechnikę i do innych wyższych szkół, byli po maturze na kursie w Warszawie. Wszyscy zostali, wojna wybuchła w tym czasie.

  • Niech pani powie, jak to się stało, że jako młoda dziewczyna wstąpiła pani do organizacji.


Dużo dziewczyn z klasy się zgłaszało.

  • Gdzie się pani zgłaszała?


W szkole. Potem przychodził jakiś pan porucznik.

  • Który to był rok?


To był rok 1937.

  • Chodzi mi o okupację.


Okupacja to co innego. Były przecież nasze instruktorki. Jak myśmy się przenieśli, w Łowiczu jeszcze nic nie było. Mama [miała] jakąś kawiarnię. Wszędzie było Nur für Deutsche, specjalnie dla Niemców. Z mamą byłam prosić o jakiś przydział, bo jesteśmy wysiedleni, mama chce tutaj otworzyć [kawiarnię], i oni dali. Jeszcze wtedy prezydentem był pan Kutkowski, wielki patriota, pomagał mamie. Aresztowali pana Kutkowskiego. Radziwiłłowie mieli [posiadłość] w Nieborowie pod Łowiczem. Janusz Radziwiłł i mama pojechali do Warszawy. Dużo inteligencji przyjechało do Łowicza, w ogóle dobry nastrój był w Łowiczu. W tej kawiarni nic się nie działo, wszyscy wysiedleni, o ósmej się zamykało, mama grała na skrzypcach. Pamiętam „Wielką Teodorę”, wiersz, który napisał Tuwim – niesamowite, w ogóle niepodobne do Tuwima. [W miejscu], gdzie było Nur für Deutsche, mama napisała i została włożona kartka Nur für Polen, für Polen verboten.

  • Tylko dla Polaków.


Tak. Nic nie było, ale Niemcy nie wchodzili – to [miejsce] Nur für Polen. Wtedy mało tego mamie nie zabrali. Niemcy nie wchodzili, bo jak nie wolno im było, to tylko dla Polaków, bo nikogo innego, żadnej innej narodowości już nie było.

Na komplety chodziliśmy, na fortepian jeszcze. Potem się z mamą przeniosłyśmy do Warszawy. Mój brat został. Od razu spotkałam moją instruktorkę. W Łowiczu już się coś działo, ale to jeszcze do mnie nie dotarło. Ona: „Gdzie należysz?”. I tak się zaczęło.

  • Który to był rok?


To był rok 1941. Mam w mojej legitymacji, ZWZ i od kiedy AK. Ona od razu mnie wzięła pod opiekę, tak się zaczęło.

 

  • Co pani robiła w organizacji? Jakie pani miała przygody?


Oj, dużo. Byłam łączniczką. W szkole do wyboru był francuski i niemiecki. Miałam niemiecki. Jadzia [wzięła] mnie na poprawienie niemieckiego, ale to nie za dużo było. W każdym razie jedną legitymację miałam folksdojcza na Edyta Winkler, w razie czego to, że mama wyszła za Niemca i nie pozwolił po polsku [mówić], nie musiałam tego ani razu używać, całe szczęście. Ale takie bajeczki były dla każdego, po prostu, żeby się jakoś tłumaczyć. Trzy dokumenty miałam: jeden Stanisława Ostrowska, to nasza służąca była, żeby pamiętać, Edyta Winkler i swoje. Jeszcze miałam jedno, ale już nie dostałam tego, bo już się coś zaczęło dziać. W każdym razie jak zaczęłam być łączniczką, wiem, co robiłam na początku. W Radomiu byłam, potem w Krakowie parę razy. Ale to nie o to chodziło. Wiedziałam, że to jest ważna funkcja. Okazuje się, że oni mnie tylko obserwowali. Miałam iść w Krakowie na przykład do kościoła Mariackiego, przy lewej nawie przyklęknąć, modlić się, miałam być odpowiednio ubrana i o odpowiedniej godzinie. Potem miałam tu jechać, wchodzić. […]

  • Wystawiali panią na wabia w jakiś sposób.


Nie na wabia, chyba nie tak.

  • Chodziło o sprawdzenie jakieś?


Nie.

  • Czy jest bezpiecznie?


Może też. To wiadomo, że było bezpieczne, bo już było ustalone z kimś, kto mnie obserwował. Na wabia miałam co innego. Wszystko musiałam tak robić, jak mi powiedziano. Nie miałam nigdy jednego miejsca z Jadzią. Potem w Oświęcimiu była. Aresztowali ją.

  • Czy przewoziła pani jakieś meldunki, rozkazy?


Tak. Do Torunia, dwa razy byłam w Warthegau na moje niemieckie papiery. Ale niemieckie papiery były świetnie zrobione. Pierwszy raz jak pojechałam, to po prostu, żeby sprawdzić, czy są dobre. Pół roku przed tym w ogóle zaprzestali tej działalności, w Berlinie została aresztowana i stracona łączniczka „Jagoda”. Nie wiem, co dalej było. Jechałam na takie same papiery. Nawet próbowali, czy mnie aresztują.

  • Jak to było? Jak wyglądała kontrola? Nogi się pani nie trzęsły?


Pewno, że tak. Mnie się ręce trzęsły. To już zupełnie sama byłam, bez żadnej osłony. Wtedy chyba nie miałam nic ze sobą, miałam adres, jakieś hasło było. Rzeczywiście może nie tyle odwaga, tylko z fantazją człowiek to robił i zdawał sobie [sprawę z niebezpieczeństwa]. Wsiadałam do pociągu Nur für Deutsche, do pierwszej klasy, wszystko było, bilet, wszystko musiałam po kolei działać. Nie zapomnę, jak wracałam, to było w Kutnie. Niemcy [zobaczyli] taką śpiącą Fräulein. Dwie godziny pociąg się spóźnił, nie bardzo przyjemne to było. W Kutnie pół godziny wcześniej byłam, nie miałam żadnego bagażu, nie miałam nic, jechałam po prostu do rodziny, wiedziałam gdzie, co, adres. Miałam taką ładną figureczkę, bo imieniny miały być. Już nie pamiętam, jednak sześćdziesiąt i trochę lat minęło. Ale jak to w tej chwili opowiadam, to się natychmiast wczuwam w swoją sytuację. Jestem sama w ogóle na granicy. Jakiś pan jeszcze był z walizką. A ja nic, tylko torebka, ubrana byłam, jak to się chodziło. Tą figurkę miałam, jakąś kanapkę. Jednak z Warszawy do Torunia nie wiem, jak to daleko jest. W każdym razie przesiadka była w Toruniu, bo już się wjeżdżało w Warthegau. Jeszcze wyciągnęłam moją legitymację, bo ją dobrze na pamięć przecież znałam, gapy, wszystko. Jakieś piętnaście, dwadzieścia minut przed odejściem pociągu czterech Niemców weszło. Jak ich zobaczyłam, myślę: „Jezus Maria!” Zaczęłam oglądać sobie jakieś mapy, tyłem byłam odwrócona. Wyciągnęłam dowód, łapa mi się trzęsie, myślę: „Jezus Maria, jak w ten sposób podam dowód, to w ogóle koniec świata”. Wzięłam torebkę mocno pod pachę, w ten sposób podałam dowód. Nie wiedzieli, czy jestem Polka na razie. Wziął ode mnie dowód, spojrzał na mnie, nic, tylko Fräulein. Jeden drugiemu, widocznie mieli już do czynienia z takimi. Ale tak beztrosko człowieka puszczali na taką „imprezę”. Myślę sobie: „O Boże kochany” – każdy brał do ręki. A tamtemu biednemu człowiekowi – to był Francuz – rozwalili wszystko, walizkę, on stał z boku, tu odkładali, prawdopodobnie go aresztowali. Na końcu Niemiec pięknie mi przyłożył. Wtedy trochę mi puściło, nawet się uśmiechnęłam. Myślę sobie: przecież jestem Niemka, muszę być swobodna, muszę się normalnie zachowywać.Przyjechał pociąg, jeszcze jakiś czas, z dziesięć minut. Zapytał się: „Dokąd jadę?”. – „Do Torunia”. W Toruniu było strasznie. Po Warszawie to było coś strasznego. Miasto dosyć ponure. W ogóle się nie słyszało, ludzi mało. Do kiosku podeszłam, zapytałam się: „Jaki tramwaj?”. Miałam ulicę napisaną. Starałam się w ogóle nie odzywać. Niedobrze było, bo wsiadłam do tramwaju, a były automatyczne kasowniki, u nas jeszcze tego nie było, nie miałam biletu. „Rany Boskie!”, wysiadłam na następnym przystanku. Krawiec chyba jakiś był, podałam hasło, usłyszałam, że z łańcucha otworzyli, ani mnie nie poprosili do środka, bali się cholernie. Zostałam. Uff… Tego samego dnia wracałam. Ale już normalnie, tylko w nocy to nie było przyjemne, było dosyć straszne. W tej poczekalni pełno [ludzi].

 

  • Mówi pani, że powrót w nocy był przerażający.


To było przerażające. Usiadłam, dwie godziny czekałam, bo z pociągami też było okropnie. Usiadłam, udawałam, sami Niemcy byli.

  • Nie podrywali pani, młoda ładna dziewczyna?


Tak. Ale w ogóle byłam zmęczona, powiedziałam, że: „Jestem bardzo miner”. W pociągu Niemiec, elegancki facet nie chciał się ode mnie w ogóle odczepić. Powiedziałam, że źle mówię po niemiecku, bo mama była Niemką czy tato, już nie pamiętam. Skończę. To już była noc. Wypróbowałam u Mainla kartki niemieckie. To była nagroda dla mnie, że mogłam sobie to wszystko zostawić, jeżeli mi się uda w ogóle, jeżeli jeszcze będę wracać. Normalne, oryginalne, fałszywe kartki. Takie skarby dostałam, nikt nawet słowa nie powiedział, dałam cały interes.

  • Polskie dokumenty były podobno lepsze od niemieckich?


Nie. Miałam przecież niemiecki dowód, w Toruniu odbierałam. Boże, jakie skarby były, jakaś wędlina. Człowiek przecież przymierał głodem w Warszawie. Jeszcze dostawałam od Jadzi przydział, kluski raz na miesiąc, trochę oleju. To było w organizacji.

  • Jak organizacja wynagradzała swoich członków?


Właśnie w ten sposób, że raz na miesiąc kluski były, ale bardzo marnie, i złotówki były. Ale musiałam być cały czas do dyspozycji. Dwa telefony miałam. Z nikim się nie widywałam, że jakby mnie aresztowali, żebym nie powiedziała. Za każdym razem gdzie indziej, ale z telefonu. U ciotki mojej miałam telefon o odpowiednich godzinach i na dole. Mieszkałam bardzo blisko muzeum na Karolkowej. To jest blisko. Na Karolkowej tory były, podjechał pancerny pociąg i walił Wolska, poprzeczną, wzdłuż ulicy.

  • Z tego można było się utrzymać, czy trzeba było pracować jeszcze dodatkowo?


Nie.

Mama moja latała i sprzedawała pończochy. Sędzia Sald był kelnerem w „Gospodzie Kujawskiej”. Kenkartę miałam na moje nazwisko, normalnie, gdzie mieszkałam. Dostałam mieszkanie przydziałowe, bo pani została aresztowana, to mieszkanie było chyba jej. Świetna to była pani. Co miałam w tym mieszkaniu? Przez telefon dostałam wiadomość, że o tej i o tej godzinie muszę być. Sklepikarz trochę mnie podejrzewał, ale o ósmej już były zamykane bramy i wszyscy schodzili na dół. W Warszawie były ołtarzyki na każdym podwórku. Odprawiały się [msze] dla wszystkich lokatorów. Kto nie chciał, to nie, ale wszystko wiedziało się o każdym. Trochę sobie zarabiałam, bo trochę malowałam w domu. Moja ciocia miała na rogu Siennej i Wielkiej sklep z materiałami piśmiennymi, otwarty. Sporo było małych [sklepów], na które widocznie Niemcy dawali zezwolenia. To jednak była Warszawa.



  • Pani była dosyć wysoko w hierarchii organizacji, skoro dostała pani mieszkanie, podwójną tożsamość.


Widocznie tak.

  • Łączniczki mieszkały u mam.


Mieszkałam z mamą. Mama mieszkała potem ze mną, normalnie. Na swoje nazwisko mieszkała. Mama później trochę była. To było coś okropnego.

  • Mama nie miała nic przeciwko temu, w co pani się angażuje.


Ależ skąd. Tego jej w ogóle nie mówiłam. Nikt nie wiedział, [tylko] ciocia Zosia, [która] telefon miała, miałam kontakty z ludźmi, trochę z „Basztą”, trochę pożyczali sobie mnie. Później dopiero się dowiedziałam z „Zeszytów historycznych”, które wychodziły w Paryżu, że prenumerowali jeden z tych. Akurat byłam u mojego brata.W ogóle mój mąż był niesamowity, już mówię po wojnie, wszyscy jemu znosili. Nareszcie mógł sobie poczytać, bo w Polsce to przecież było strasznie w tych czasach, tak że „Zeszyty” nie docierały. I w jednym mój mąż powiedział mi: „Słuchaj, tutaj to mi tak wygląda, jak to, co ty opowiadałaś”. Ale to zupełnie co innego.

  • Niech pani opowie jeszcze jakieś historie z czasów okupacji.


Mówię pomału, tylko nie chcę się cofać. Nie mogę w tej chwili określić, bo to wszystko się działo w połowie 1943, potem 1944 [roku], w dwóch latach. Przecież jeszcze w międzyczasie byłam zaprzysiężona.

Umówiona byłam na rogu którejś ulicy, nie wiedziałam z kim, ale ktoś wiedział o mnie. To była pani. Mówię: „Nie znamy się”. – „Nie znamy się”. Poprosiła mnie na parter. Potem ją widziałam jeszcze raz, ale już gdzie indziej, bo mnie instrukcje dano: „Nikogo, ani kolegów, ani koleżanek” – które tak samo jak ja. Później się dowiedziałam, nie znałyśmy się, ani adresów, ani w ogóle. [Spotykaliśmy się] gdzieś na ulicy albo w zupełnie obcym jakimś mieszkaniu. I tak właśnie przyszłam, półmrok był. „Będzie pani zaprzysiężona”. Byłam bardzo dumna.

 

  • Niech pani opowie, jak wyglądała przysięga.


Był obok pokój, weszłam, świeca, nie światło. I w tym pokoju, takim małym, ciemnym, stanęłam. Za chwilę weszła pani. Nie wiedziałam nawet, bo w jakimś płaszczu, wysoka. Powtarzałam przysięgę. Nie pamiętam. W każdym razie nie widziałam twarzy, ale zapytałam się: „Czy mogę wiedzieć, komu składam przysięgę?”. Powiedziała: „»Miotła«”. I nic więcej. Potem się pytałam o „Miotłę”, zdaje się był jakiś oddział.

  • Batalion.


Batalion „Miotła”. Potem miałam do czynienia z „Basztą”.

  • Czyli była pani od początku w „Kedywie”, bo „Miotła” i „Baszta” były jednostkami „Kedywu”.


W napadzie brałam udział.

  • W jakim napadzie?


Na pasaż Simonsa, w którym potem w czasie Powstania pluton wojska czekał.

  • Proszę opowiedzieć.


Był pasaż Simonsa. To była sobota, była obstawa chłopaków. Wiedziałam, jakie było moje zadanie. Urzędnicy jeszcze byli w pasażu Simonsa. Pod spodem ogromne magazyny, pod placem. Gdzie plac Simonsa był?

  • Ulica Długa, Nalewki.


Tak. Byłam cały czas na Długiej w Archiwum Akt Dawnych, gdzie była nasza placówka. Początkowo przez cztery dni byłam w pasażu Simonsa. Zginęła „Mewa”. Myśmy wychodzili od Haberbuscha na Starówkę, najpierw u „Philipsa”, to było blisko mojego mieszkania. Zameldowałam się i następnego dnia przeszliśmy i chyba po paru dniach u tego Haberbuscha zaczęli walić. Myśmy się przenieśli przez Żelazną.

  • Proszę opowiedzieć o Powstaniu.


Trochę jeszcze pamiętam. Miałam wejść sama. Była winda, schody. To było wszystko opracowane tak, żeby nie błądzić. Hasło – to było na piętrze, biura były. Miałam zadzwonić – to już po godzinach pracy, bo to sobota była. W każdym razie wpuścili mnie, ale już dwóch facetów koło mnie było, czy przywiozłam coś, rachunki, ta firma pracowała. Były ogromne magazyny, widocznie dla Niemców. Przerażenie, urzędnicy od razu musieli się położyć na ziemi, dostałam do ręki taką spluwę wielką, to była moja funkcja, żeby wpuścić chłopaków.

  • Pani z bronią weszła do tego pasażu?


Nie, do pasażu nie. Oni mi dali, ale wychodziłam z bronią. Überfallkommando przyjechało.

  • A jakby trzeba było strzelać?


Nie. Skąd, w ogóle nie było mowy o żadnym strzelaniu. W czasie Powstania też ani razu nie strzeliłam. Chociaż już pod koniec dostałam od „Sosny” maleńką, śliczną, damską „efemkę”. Za parę dni musiałam [wrzucić] do koszyka na placu Grzybowskim, ale nie wrzuciłam, tylko podeszłam i położyłam.

  • Wróćmy do pasażu Simonsa. Jakie było wasze zadanie?


Nabrali materiałów, dwie ciężarówy podobno. Już tego nie widziałam. Nad tymi Niemcami jakieś pół godziny stałam.

  • Pilnowała pani tych Niemców.


Tak, żeby się nie ruszyli. Nie wiem, jak to było, czy jak schodziłam sama, czy już z kimś, kto został, czy ich zamknęli. Ale i tak [Überfallkommando] przyjechało, jak już wszystko było załatwione, nie widziałam tego. Dostałam piękny materiał na sukienkę, bardzo ładny jedwab. Wychodziłam, spluwę miałam w kieszeni, ogromny rewolwer jakiś. Tato mój w biurku miał podobny przed wojną w szufladzie. Wyszliśmy z tego pasażu, co za traf, że akurat ja. Mam dużo takich właśnie dziwnych zbiegów okoliczności. Wychodzimy z Konradem Chmielewskim. Mówię: „Konrad, tutaj zaraz będzie się coś działo. Prędko”. To był kolega mojego brata. Razem w obozie koncentracyjnym byli, bo ich gdzieś nakryli w Wiedniu, to wszystko razem jest niesamowite. Sygnał: tu-tu-tu. Mówię: „Słuchaj, idziemy normalnie jak para”. Pod rękę mnie wziął, rękę w kieszeni trzymam. Nikt na zewnątrz nic nie wiedział. To dobrze chyba było zrobione. Tylko potem już nic nie wiedziałam, kto był, co było, gdzie, którędy, nic. Samochód niemiecki, to już było jakieś ze dwadzieścia metrów przed tym Simonsem.

  • Niech mi pani powie, wracając do napadu. Czy pani się nie bała? Czy nie było lęku, że któryś z tych Niemców wstanie, będzie ostrzeliwał.


Nie wiem.

  • Nie myślała pani o tym?


Absolutnie. Byli tak wystraszeni, że ledwo żyli.

  • A pani nie była wystraszona?


Już potem, jak stałam nad nimi, to tylko myślałam: „Matko święta, jak to długo będzie trwało, co mam ze sobą zrobić?”. Ale wszystko było dobrze. Już trudno. Nic nie wiedziałam, co się może stać.

 

  • Jest miejsce na strach w takich sytuacjach? O tym się nie myśli?


Przede wszystkim mi imponowało, że w takiej akcji biorę udział. To „Baszta” chyba była. Janusz Cywiński, mój Janusz, chyba też był. Chyba z dziesięciu było, oni na pewno wszyscy bronili. [Był też] Lolek Skokowski, dosyć znane nazwisko. To zupełnie niesamowite, że z tego wyszłam. To się tak skończyło. Jak myśmy z Konradem zobaczyli, że już podjechało Überfallkommando, mówię: „Uciekajmy”. Jak ruszyliśmy stamtąd, to „cykoria” wtedy była, że zaraz nas tutaj zahaczą. Ale człowiek był przygotowany na to, że to się może źle skończyć.

  • Jak to przygotowany? Przecież mogli panią zastrzelić.


Ale oczywiście, że tak.

  • Jak się na to można przygotować?


Można się przygotować, że wszystko [się stanie], ponieważ nie można przewidzieć, czy aresztują. Oni nie od razu strzelali. Tylko za łeb i gdzieś [wlekli], potem na jakieś straszne przesłuchania. Człowiek wierzył, że mnie się nie musi akurat to samo zdarzyć. W człowieku coś takiego jest. Miałam szczęście.

  • Ludzi aresztowali, zabierali, rozstrzeliwali, wtrącali do obozu.


Oczywiście, że tak. Siedziałam w obozie, ale to łapanka była. Nie miało nic wspólnego z tym, jak się przenosiło [materiały i broń]. W domu miałam chyba dziesięć czy więcej metalowych radiostacji, które za szafą stały. […] W nocy czasami słuchałam, bum, bum, bum. Teraz bym się bała, ale wtedy tak miało być, byłam w konspiracji i dobra. Pasaż Simonsa tak się zakończył. Potem Janusz Cywiński mówi: „Masz tu w prezencie”. Mówię: „Co to jest? Oj, jakie ładne”. Rzeczywiście, ładny materiał na spódnicę. […] Człowiek przymierał głodem naprawdę. Wtedy już nie, bo jak mama ze mną była, to już było dobrze. W każdym razie wiele razy przychodzili do mnie, hasło inne było, za każdym razem znałam odzew. To było pierwsze piętro, obok mieszkał Idzikowski, syn dyrektora gimnazjum. Najprawdopodobniej też był w konspiracji. Też dziwne były wizyty. Któregoś dnia w oknie siedzę, bo to było lato, pod spodem była brama. Ktoś miał przyjechać po któryś z aparatów, to były stacje nadawczo-odbiorcze, ale radio było. Radia słuchałam. Znałam [łączność], bo nas uczyli na obozie.

  • Alfabet Morse’a?


Nie. Sygnalizację rękoma. Myśmy miały gry polowe. Zresztą bardzo ciekawe były obozowe historie.

  • Skończyła pani opowiadać historię, jak siedziała pani w oknie.


Tak. Za szafą stały ustawione [aparaty]. Przyjechali, potem jeszcze raz dokładali. Słońce świeciło, spokojnie czekałam. To był dyżur w moim domu. Podjechał samochód z Niemcami, ale bez żadnego sygnału. Wysiadło dwóch Niemców. Wtedy zupełnie zamarłam. Myślę sobie: no. Na ogół spokojna jestem w ekstremalnych historiach. Człowiek dosyć młody był. Podbiegłam do drzwi. To był jeden pokój, tu była kuchnia, drugi pokój i korytarz. Szybko podbiegłam do wejściowych drzwi i stoję. Serce mi waliło. Słyszę, wchodzą po schodach i dzwonek czy pukanie, już nie wiem. Sobie myślę, przecież jak nie otworzę, to i tak i tak wejdą. Albo tak jak Janka Filipczyńskiego przez drzwi zatłuką. Mieli w domu drukarnię. On by otworzył, tylko mu się coś zacięło przy zamku. Myśleli, że on odbezpiecza broń. Przez drzwi przejechali. Fajny chłopak, Janusz Filipczyński. Jego żona została potem żoną mojego kuzyna.

  • Co z tymi Niemcami za drzwiami?


Otworzyłam drzwi. Byłam oparta o ścianę i poczułam, że mi się nogi uginają. Normalnie w mundurze. I ten jeden: „Uspokój się, to my jesteśmy”. Myślałam wtedy, że padnę trupem. Przyjechali zabrać wszystko, bo się bali, była jakaś historia gdzieś i zmieniali wszystkie [skrytki]. Dom cały zamarł, bo widzieli już od razu, co się dzieje. Potem [pytali]: „Co się stało?”. Mówię: „To nasi chłopcy. Słuchajcie, przecież mogłam tu umrzeć”. Dosłownie tak mi się nogi [trzęsły], to niesamowite uczucie, jeszcze nie usiadłam na ziemi, ale tak osunęłam się, że mnie nogi jednak trzymały. To dobre było, to było niesamowite. Sama byłam w tym domu. Wynosili przecież i ludzie widzieli, co oni wynoszą. Przecież wiedzieli, że aresztowali panią Podhorecką. Nie wiem, czy to był jej pseudonim, czy nazwisko. Ale wiedzieli, że była w konspiracji. W ogóle to był patriotyczny dom, świetny dom, nikt nic sobie nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi.

 

  • Nie musiała pani potem tłumaczyć się z wizyty tych Niemców?


Tak. Powiedziałam, ale nie ja.

  • Nie zabrali pani, nie zastrzelili.


Właśnie. Mówię: „To byli chłopcy nasi. Tutaj stały jakieś metalowe [skrzynki], [jeszcze] zanim panią Podhorecką aresztowali. Jak ją aresztowali, to coś takiego było, ale to nie były moje rzeczy. To nasi chłopcy”. – „Oj, to dobrze”. To było jakieś pół roku albo więcej przed Powstaniem.

  • Niech pani opowie o łapance. Mówiła pani, że została zatrzymana w łapance.


Nie zatrzymana, mnie z domu aresztowali. Łapanka była wcześniej. Mieszkałam wtedy z moim tatą w oficerskim domu na 6 Sierpnia róg Suchej. Był jeden, drugi kolega ojca. To jeszcze było przed tym, jak z Łowicza wyjechałam z mamą i wtedy do taty przeszłam, a mama właśnie do państwa Salmów, oddzielnie byłyśmy. Tato wynajmował pokój u państwa. Z jej synem wtedy do piwnicy uciekaliśmy. Miałam pięknego psa. Głód był okropny. Myśmy się odżywiali für Jahreszeiten, to była niemiecka restauracja, gdzie był świetny kelner, który po cichu, z boku dawał nam na talerzu jarzyny. Okropne to było. Potem już, jak zaczęli przychodzić Niemcy, jakoś przechodziło, to nic nie było. [Patrzę] przez okno, a tu budy wjeżdżają. Blok był z jednej strony, drugi z drugiej. To przedwojenny, oficerski był, konsjerżka, dozorczyni siedziała w bramie, widziała, kto wchodzi, kto wychodzi. To było drugie piętro.

  • Z domu zabierali?


Tak. To krótko opisuje Bartoszewski w „Dniach w okupowanej Warszawie”.

Pani Gadomska wpadła: „Pani Magdo, niech pani ucieka, Janusz już wyszedł”. Były cztery klatki schodowe. Tato mój był ze mną. Niedziela. W niedzielę z łóżek nas pościągali, do samochodów załadowali (potem taką piosenkę wymyśliłyśmy po drodze: „Płacze, lamenty, strachy, obawy, co zrobią z kwiatem miasta Warszawy”). [Pani Gadomska mówi]: „Niech pani biegnie do piwnicy, Janusz już zszedł, pierwsza piwnica po prawej stronie”. Miałam kapce zakopiańskie, bo to wtedy się nosiło w Warszawie. Z koca zrobione były, takiego z wielbłąda, bo to wełniane i ze skórą. Pończoch nie zdążyłam [włożyć], jakąś spódniczynę, płaszcz też z koca miałam, to na siebie założyłam i prędko na dół. To pierwsze piętro było, szybko. Zanim Niemcy weszli, już byłam w piwnicy, ale tej piwnicy nie znalazłam. I mój pies za mną poleciał. Ten pies mnie wtedy zgubił. Już w Łodzi, jak weszli Niemcy, to on strasznie nie lubił.

  • Pies miał patriotyczny charakter?


Nie wiem, podobno psy wojska nie lubią. Weszli, zaczęli schodzić po schodach do piwnicy, w piwnicy była wnęka, jak usłyszałam, że już schodzą, dobrze się wpasowałam. Rolf to był poniemiecki pies. Wzięłam go od weterynarza, bo jeden został, ludzie odbierali, a Rolfa nikt nie odebrał. Wzięłam go, cały czas był z nami, nawet potem w Warszawie. Z Jurkiem go oddaliśmy do cukierni. I on wrrrrrrrrr, ale tak z brzucha warczał. Niemiec mówi: „Co tu?” – i latarką. Rolf się na niego rzucił, on go nie zastrzelił, miał obrożę, on go zakręcił i go tak prowadził na dwóch nogach, dusił się pies. A mnie za kołnierz. To była zima okropna. W styczniu ta łapanka była. Całą Warszawę młodzieży wtedy [złapali]. To była niesamowita łapanka młodych ludzi.

  • Który to był rok?


1943 rok.

  • Jak się skończyło?


Wywlókł mnie na korytarz, dał mnie kopa w dupę, poleciałam do przodu, przewróciłam się. Pozbierałam się. Raus! Jeden samochód. Wszystko moje znajome były w tym domu. Zosia Kufal, ale Zosi nie wzięli, bo udawała idiotkę. Kokardkę założyła i bzdury plotła, to jej nie wzięli. Ale Wieśkę Kowalską wzięli. Reszta, nie wiem. Jeden samochód już odjechał, a drugi z otwartą [budą], trzeba było wchodzić. Okazuje się, że ojcu też kazali wejść do budy. To były odkryte budy, mróz był straszny. Jak człowiekowi nos zamarza, jak się tak ściągnie, to już wiadomo, że jest duży mróz. Mnie pomogli wejść. Patrzę, mój tato wychodzi. Myślę: „Boże drogi!”. Podszedł i po niemiecku do mnie mówi, ci Niemcy stali: „To pomyłka jest”. Jechało akurat 25, mój tato wyskoczył przed to i zdążył, wyjechał. Kazali mu wsiadać na tę budę, dosłownie. Nie chciał wejść, bo tutaj jest córka. Wieźli nas na Dworzec Wschodni. Ktoś miał kawałek ołówka, [pisaliśmy] kartki, że jedziemy na Dworzec Wschodni. Ojciec to miał jeszcze długo. Doręczyli mu. To jeszcze miałam potem w Łodzi. Stał towarowy, długi pociąg, pootwierane były i trzeba było wejść. To było bardzo wcześnie rano. Sztabą zamknęli i koniec. Strzelanina jakaś była. Cała Warszawa się dowiedziała. To było chyba ze dwadzieścia wagonów. Jak do Lublina przyjechaliśmy, to na Majdanek wtedy wywieźli wszystkich. Tato jakoś załatwił, że mnie i moje trzy koleżanki [wypuścili]. Wypuszczali, bo w innych wagonach były baby ze szmuglem, potem wypuszczali po apelu. I nas razem – Zosię, mnie i Wiesię normalnie. Myśmy wyglądały jak nieboskie stworzenia. To było po jakichś dwóch tygodniach.

 

  • Ale te dwa tygodnie przesiedziała pani na Majdanku?


Tak. Albo trzy, już nie wiem ile. Straszne rzeczy. Jak kazali nam wysiadać na Majdanku, to już ciemno było. Jakoś w pierwszym rzędzie stałam, trzeba się było ustawiać. Z góry było widać obóz. Myśmy gdzieś na dół schodziły. Człowiek w ogóle nie wiele wiedział, gdzie jest, co się dzieje. Dopiero potem się dowiedziałam. Przed tymi wagonami wszyscy musieli wyjść, baby też były wtedy. Puste baraki były, strasznie, Jezus kochany, to było gorsze niż wszystko. W pewnym momencie Niemiec podchodzi i [niesie] trzy paczki, ale myśmy tych paczek nie widziały, nazwisko moje, Wieśki i trzeciej dziewczyny, żeby wystąpiły. Myślę sobie, za żadne skarby nie wyjdę, mnie nigdy w życiu tu nie znajdą. Żadnych dokumentów, myśmy nic nie mieli. Cisza. One też nie ruszyły się. Jeszcze raz nazwisko. I jeszcze raz. Ten, który pociąg chyba prowadził po polsku powiedział: „Tu jest dla was chleb, weźcie to”. Dostałam bochenek chleba, kalesony ciepłe, miałam tylko jakieś majtki na sobie. Nie odmroziłam ani rąk, ani nóg.

  • Jakie były warunki w Majdanku?


Straszne. Myśmy się dostały ostatnie, pole takie było. Obóz był przed nami. Myśmy szli na to pole ostatnie, już z tyłu nic się nie działo. Obok było chyba krematorium, potem dziwnie takimi kasztanami pachniało i dym. Człowiek nie wiedział, że to krematoria. O Oświęcimiu się wiedziało, a o Majdanku to też.



  • Nie myślała pani wtedy, że to już jest koniec, że nie wyjdzie pani stamtąd?


Nie, nie.

  • Było załamanie? Bo to jest sytuacja bez wyjścia.


Człowiek był. Wieźli nas trzy dni, w ogóle nic jeść nie dali. W ogóle bez wyjścia. Co można było robić? Nic. W takiej sytuacji się człowiek znalazł, ale ani prycz, nic w ogóle. Były jakieś puste stare baraki, tutaj nasze, „nasze” możliwe były. Zgniła słoma była, jak się dochodziło, to dawali mokry siennik. W siennik trzeba było sobie napchać. Jak trzeba było, to trzeba. Jak się szło, to na następne miejsce pod tymi ścianami. Mieściło się chyba osiemset osób, bo taki wielki barak był. Jeszcze wyłapali wszystkie kurwy, które były na Chmielnej.

  • Nie wykupywały się biżuterią?


Nie wiem.

  • Panie z Chmielnej były zaradne.


Przede wszystkim zajęły wszystkie miejsca, [gdzie] stały piecyki. Nie było komu, nawet jak by chciały. Ale dwie poszły do Niemców i potem przy wszystkich… Ale to było po jakimś tygodniu. My takie biedne, pani Morain była z córką Krysią z naszego domu. Potem do mamy pojechałam, bo wyszłam po dwóch, trzech tygodniach. Krysia też wyszła. Krysia była starsza ode mnie. Bardzo eleganckie panie, warszawianki. Wzięli nasze płaszcze. Miałam płaszcz z koca, trzeba było do odwszalni dawać, to [oddali] małe i pełno było wszy w tym. Ona miała futro karakułowe. Do parówki pewno to dawali, to wszystko w ogóle nie do noszenia było. W takim szeregu [byłyśmy], het. To ogromny barak był, a one przy tych piecykach. Mróz był przecież. Nie wiem, jak to człowiek przeżył. Nikomu nie opowiadałam nawet, a jeżeli, to bardzo dawno. Ojciec przyjechał, któraś z ciotek w Lublinie była. Tato pierwsze [co zrobił], to do ciotki [pojechał] – strasznie lubiłam ciasteczka – [przywiózł] mi te ciastka. Jedzenie straszliwe było.

  • Co dawali do jedzenia?


Nie wiem. Jakaś woda była. W obozie jenieckim też nam ohydę dawali. Byłam najpierw w Łambinowicach, Lamsdorf. Przecież zamordowali ileś tysięcy Rosjan, którzy nie byli w Czerwonym Krzyżu. Siedzieli tacy w kocach, jak nas przywieźli z Powstania.

  • Niech pani powie o Majdanku.


Straszne rzeczy powiem. Dostałam bochenek chleba, nóż w środku, odkrojona była góra i był smalec, i te kalesony – to chyba ciotka mi władowała. Tato to dał i tamte dwie panie były, [które] koło taty się trzymały. Ojciec jak powiedział, że nie pojadę, zaraz mnie stąd wydobędzie, udawał, że on jest nie wiem co i jak. One też miały od swoich też chleb czy coś. W każdym razie myśmy [potem] razem byli. Spanie było straszne, bo to drewniane było, szronu tak dużo, bo szpary w tych deskach. Straszne, że człowiek nie zamarzł.

  • Piece były?


Były. One tam siedziały wszystkie. Jak opowiadały wieczorem, to myśmy słuchały. W tym wagonie też parę z nami siedziało.Pani Morain paliła papierosy, miała ze sobą, ale nie zapaliła. Tak po cichu potem. Myśmy frajerki się nazywały. A one: „Frajerki papierosy mają”. Pani Morain musiała im oddać papierosy, [które] miała w gilzach. Tak się robiło, ludzie właśnie zarabiali na tych papierosach. Wiem, że do kiosków robili i zarabiali. Takie papierosy były, bo innych nie było w Warszawie. Nigdy nie paliłam, trochę przy brydżu, ale to dużo później. Jedna z nich – światło było tylko od tych piecyków – myśmy prosiły, żeby pozwoliły nam buty poukładać, żeby przeschły, bo mokre wszystko było. My zmarznięte, wszystko wilgotne, bo to nawet nie powysychało. A one – pierwszy raz widziałam, czerwone halki, czarne, im ciepło było. Jedna opowiadała o swojej córce, że gdzieś jest i że ta córka nic nie wie, że ona tutaj. Ona pomaga córce. Potem o książce jakiejś. Rano co najmniej dwie godziny stało się na apelu, jeszcze ciemno było. Nie wiem, jak to człowiek przeżył. Jak wschodziło słońce, to z tego Majdanka świeciły… Tak jak z kanału się wychodziło i w Śródmieściu okna błyszczały. To był zamek lubelski, jakieś więzienia straszne były na zamku. Na tym zamku u góry, to jeszcze tu nie było słońca, a już się w tych oknach słońce odbijało. Apel był okropny. Te apele mi się mylą z naszymi apelami w obozie jenieckim. Ale to nie ma nic wspólnego.Na drugi czy na trzeci dzień przyprowadzili jedzenie, nie wiem, co myśmy jedli. Takie miski dostałyśmy.

 

  • Czy to była zupa, czy chleb?


Nie było chleba żadnego.

  • Nie dawali chleba?


Nie pamiętam. Chleb myśmy tak cienko kroiły, żeby dla nas trzech było. Tamte baby może coś miały. To było niesamowite. Wszystkie śpiewały pobożne pieśni wieczorem. Te przy piecykach wymyślały jedna drugiej, na nas się odgrywały, bo myśmy przy drzwiach zaraz miały, niedobre były. Buty nam rzucały po jednym na nasze legowiska. Cały czas w tym baraku się siedziało. [Okropna] ubikacja. To było najgorsze, co przeżywałam w życiu, to był Majdanek.

  • Ubikacja też była w baraku?


Nie. Ubikacja była oddzielna, ale to wszystko brudne. Chyba miałam pęcherz przeziębiony. Co jakiś czas musiałam latać. […]Po tym apelu cisza nagle była. Po apelu na swoje legowiska – człowiek siedział. Wchodzi Niemiec i postawił z drewna coś takiego, tutaj wklęśnięte. Za chwilę Niemcy przyprowadzili jedną z tych. Kazali nam wszystkim wstać. Było z osiemset osób, co najmniej. Chociaż może mi się zdaje, że tyle. W tym pojedynczym [baraku], dalej, to może było więcej. Kazali się wszystkim zbliżyć i przemówienie, że ta właśnie tutaj bezczelna, że wyszła, kazali jej zdjąć spódnicę, majtki, położyć się na tym. Ten kuper goły wypięła, jak ją zaczął walić pejczem, to było coś okropnego. Do krwi ją bił. Bo ona poszła widocznie. Nie wiem. Jak ona wychodziła, mogła wyjść, przecież nie było zamykane. Takie przedstawienie miałyśmy. Straszne. Potem gdzieś ją wywlekli. Ona już potem nie [wróciła]. Obok było pole, były potrójne druty, oczywiście na pewno z prądem. Na pole którejś nocy przyprowadzili więźniów, to byli Żydzi, w cienkich pasiakach, gołe nogi. Nie wolno było w ogóle podchodzić. Tego samego dnia czterech takich wjechało do nas z wózkiem, żeby sprzątać, ale to nie z tych. Bo codziennie rano parę nieżywych wynosili z tych szeregów apelowych. Oni w ogóle nie wchodzili. To jednak dosyć daleko było. Między jednym polem a drugim było puste pole. Druty, druty i następne dopiero było, żeby się nie kontaktować.Jak przyjechali ci Żydzi z tym wózkiem, okropni. Boże, to sine wszystko. Zosia mówi: „Daj im chleba.”, bo Niemców nie było. Przyjechali, a Niemcy dalej. Ona mi podała kawałek chleba i rzuciłyśmy tym. Co się działo! To straszne, co człowiek zrobił. Żydzi dostali ten chleb. Ich było kilku, rzucili się na ten chleb. Jak się zaczęli bić ze sobą, jak sobie zaczęli wyrywać. Na to Niemcy przyszli. Jeszcze ich tymi pejczami zaczęli pokładać, ale to byli tacy na kolorowo ubrani, chyba kapo. W Oświęcimiu, zdaje się, też byli. Myśmy pouciekały do baraku. Weszli, [pytają]: „Które to były?”. Nikt się nie [przyznał], jak jeszcze raz nam się zdarzy, to tak samo dostaniemy jak oni i tak samo jak ta, co nam to przedstawienie zrobiła. Człowiekowi do głowy nie przychodziło, że takie sceny będzie oglądał, że to się może dziać z ludźmi. […]Zaczęło się chyba po dwóch tygodniach. […] Myśmy miały też takie opiekunki w naszym jenieckim obozie, ale z boku, one się w ogóle nie pokazywały. To jest zupełnie inna historia. W jednym z obozów jenieckich był wspaniały komendant. To jest na inne opowiadanie. To jest takie sympatyczne. Wchodziła na stół i wywoływała osoby, które są zwolnione. I nas wtedy. I już mój ojciec był. Mój ojciec mnie strasznie kochał. Byłam w ogóle oczkiem w głowie.

  • Ojciec załatwił pani zwolnienie?


Właściwie to nie wiem jak, bo i Krysia była, i Morain. Może. Ale jeżeli to coś było, to słyszałam, bo już byłam wtedy w organizacji. Tylko na razie jeszcze nie w tej właściwej, ale już wiadomo było, to było jeszcze przed moim zaprzysiężeniem.

  • Raczej organizacja pani nie wyciągnęła?


Właśnie mnie się zdaje, że to coś było takiego. Już Jadzia o mnie wiedziała i były takie wypadki. O tym się nie mówiło w ogóle. Razem z tymi babami różnymi myśmy wyszły trzy. Zosia Kufal z nami była. Jej mąż siedział w drugim obozie. Świeżo po ślubie Zosia była. Mieli materiały wełniane pod Warszawą

  • kontynuacja, Data rozmowy: 2008-05-21




  • Skończyliśmy rozmowę, jak była pani w obozie w Majdanku i jak została pani uwolniona z obozu. Jakie były dalsze losy pani przed wybuchem Powstania?


Ostatnie chyba było właśnie z Lolkiem, kasety, radiostacje. Potem, to co mnie spotkało, to było z Januszem Cywińskim.

  • Jak to było?

 

Przypadkiem się spotkaliśmy. On myślał o tym, żeby mnie jakoś złapać, że ma dla mnie zadanie. Jak to usłyszałam, [pomyślałam], że przecież to wszystko niemożliwe jest, żeby to się działo. Nic nie miałam zapisane w ogóle. To było niesamowite. Powtarzałam sobie, że mam się stawić na Boduena pod trójką. O tej i o tej godzinie podjedzie czarny samochód, w środku będzie siedział facet i kto to jest. To jest właśnie znane, „Lolek”, który pomagał wykupywać więźniów, także z Pawiaka. Z nim już przed tym pełno rozmów było. Oni go tym razem umówili. W każdym razie to, co miałam zrobić, to już było dla mnie niesamowite. Podejdę, przedstawię się, poproszę, żeby się wylegitymował. Wsiadłam, ale nie był sam. Kierowca był. On siedział z tyłu. Wszystko już było nie tak. Już nie miałam wyjścia wtedy. Podeszłam, myślałam, że ten kierowca to jest on. Powiedziałam: „Pan będzie łaskaw się wylegitymować”. Pokazał mi dowód osobisty i mówi: „Wiecie z kim macie do czynienia”. Mówię: „Nie wiem, z kim mam do czynienia, pojedziemy”. Bałam się, że się pomylę. Trochę się pomyliłam. Wiadomo było, że koło Braci Jabłkowskich mam przejechać, będzie stał jeden z parasolem. Mam obserwować. Potem wjedziemy na most Poniatowskiego, znowuż ktoś nos będzie wycierał. Ale on oczywiście o tym nie wiedział. To były moje obserwacje. Pierwsza ulica za mostem, już na Wybrzeżu. Po drodze opowiadał mi, że już ma dosyć tego wszystkiego. Jak ma broń, to ma mi oddać. Do Janusza mówię: „Jak mogę jemu powiedzieć, żeby mi [oddał]”. – „Masz to powiedzieć”. Powiedziałam mu. Oczywiście mi nie oddał. Ale od początku to się źle zaczęło. Jeszcze ktoś był. Mówię: „Skręcamy w Boduena, teraz koło Braci Jabłkowskich na most Poniatowskiego”. Mówi: „Zanim pojedziemy, to do Braci Jabłkowskich muszę wstąpić i odebrać futro mojej żony”. Mówię: „Proszę pana, tego nie ma w moim zadaniu, pan nigdzie [nie pójdzie]”. Już wiedziałam, że jestem załatwiona, już byłam w ich rękach w tym momencie. On rzeczywiście wysiadł, nie było go. Zadzwonił wtedy, cholera, gdzie chciał. Wrócił. Sobie myślę: Matko święta! To wszystko było dla mnie bardzo okropne. Jedziemy w Aleje Jerozolimskie do mostu Poniatowskiego, wszystko się zgadza i na końcu skręcamy w prawo. A jeszcze mówiłam: „Proszę pana, pan nie spełnił swojego [obowiązku], pan miał być sam, pan miał prowadzić samochód”. – „Źle się czuję, musiałem wziąć swojego kierowcę”. Byłam absolutnie bez żadnej osłony. Skręciliśmy na dół, na Wybrzeże. Zobaczyłam kilku chłopców opartych o barierę po prawej stronie, pomyślałam: to chyba tu. Najpierw powiedziałam: „Niech pan skręci w lewo”. Potem się wycofał i jeszcze jedna poprzeczna ulica. Wjechaliśmy z powrotem na tę, most Poniatowskiego był nad nami. Był ich dowódca, „Pleban” chyba. Miałam się zameldować u niego i zjeżdżać. Miałam dowód osobisty „Lolka”. Był blady, bardzo zdenerwowany. Mówię: „Proszę, niech pan na razie siedzi. Ja wychodzę”. Wyszłam, podałam dowód osobisty. W tym momencie przejeżdżało Überfallkommando, wszyscy byliśmy ujęci. Jakieś krzaki były, mówi: „Niech pani natychmiast stąd znika.” Już wiadomo było, [kogo poinformował, kiedy] wysiadł z samochodu przy budynku braci Jabłkowskich. Ta sprawa jest opisana w jednym z tych „Zeszytów Historycznych”. Walczyli wtedy o to, żeby on kogoś zwolnił, o czym przypadkiem się potem dowiedziałam. Wyskoczyłam, wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj, serce mi waliło. Nie wiem, co się tam działo potem. Potem wykończyli „Lolka” i jego narzeczoną. Ale to jeszcze potem trwało. Nie znam tej historii, ale to jest opisane, wszystkie z nim sprawy. Jechałam tramwajem, na przeciwko mnie ktoś siedział. […] Przyjechałam do domu. Mama była. Ani słowa nie mogłam powiedzieć. [Pytała]: „Gdzieś ty tak długo była?”. Człowiek musiał sam to wszystko przeżywać. […] Opisała to łączniczka, nie znamy nazwiska, zdaje się, że [jej pseudonim] był „Danka”.

 

  • Jak wyglądała Warszawa w ostatnich dniach przed Powstaniem, jaka była atmosfera? Czy zanosiło się na to, że coś się wydarzy?


Zanosiło się, oczywiście, że tak. Wszystko zaczynało się robić jakby wymarłe. Nie dotarłam na Karową, bo za późno dostałam zawiadomienie. Zgłosiłam się do „Philipsa”.

  • Jaki pani miała przydział?


Z PWK byłam, chyba w Komendzie Głównej. Potem, jak już szliśmy do niewoli, moją jakby przełożoną była Janina Karasiówna, pseudonim „Haka”, nie znałam jej. […]

  • Jak wyglądał dzień 1 sierpnia? Kiedy pani się dowiedziała o wybuchu Powstania?


Dowiedziałam się dwie godziny po godzinie „W”.

  • Po wybuchu Powstania?


Po wybuchu. Nie miałam mojego środowiska, zawsze sama wszędzie byłam, raz w jednym miejscu, raz w drugim, tam gdzie rozkazy. Miałam dokumenty jedne, drugie, trzecie. Nawet jak składałam przysięgę, to też było w zupełnie obcym dla mnie miejscu. To było po to, żebym w razie [wpadki] nie sypała.

  • Dostała pani telefon, czy ktoś przyszedł i powiedział.


Tak, telefon [był] w sklepie spożywczym na dole. Do telefonu, że mam się stawić. Ale już nie było [o tym] mowy.To zresztą wszystko jest dla mnie w tej chwili mętne. Zaraz z tego domu wszystkich wywalali, lokatorów, kobiety. Jeszcze godzinę później, to bym się nie znalazła w Powstaniu. [W 1944] były ostatnie święta Wielkanocne, gdzie w kościele na Krakowskim Przedmieściu były robione niesamowite, cudowne ołtarze. Był grób Chrystusa mur, Pan Jezus nago leżał na czarnej ziemi, kule, na biało. To robił świetnie chyba plastyk Tomaszewski.

  • Wróćmy do momentu wybuchu Powstania.


Wybuch był, ale to nie było aż takie…

  • Była pani w domu, słyszała pani strzelaninę.


W domu byłam. Jak wychodziłam z domu, to już na torach stał pociąg pancerny. To było na Karolkowej.

  • Gdzie pani się udała?


Obok były zakłady „Philipsa”. Pełno już było młodych ludzi, do nich się przyłączyłam. Razem poszliśmy do Haberbuscha. Zameldowałam się, że chcę, powiedziałam, kim jestem. To był „Sosna”. Potem już cały czas byłam z nimi.

  • Proszę opowiedzieć wszystko po kolei od pierwszych dni.


Od pierwszych dni. Jak przechodziliśmy, Żelazna była cały czas pod obstrzałem. W piwnicach już byli chłopcy, to był „Chrobry”. Zaraz wychodziliśmy dalej. Jeszcze była dziwna scena, bo rozstrzeliwali kogoś.

  • Kto rozstrzeliwał?


Chłopcy chyba jakiegoś człowieka, który podobno dawał jakieś sygnały. Nie wiem, kto to był.

  • Często takie sytuacje się zdarzały?


Nie. To było raz, jak wychodziliśmy. Już strzelanina była, już było niedobrze. Wychodziłam z doktorem „Komarem”. Granaty mieliśmy, chyba każdy po trzy. Wszystko szybko się działo, że zupełnie kolejności nie pamiętam. W każdym razie już było koło Żelaznej Bramy, już były wszędzie ślady walki. Przeszliśmy do Sądów na Lesznie.Nie wiem, czy to dwa dni, czy trzy dni upłynęły w Haberbuschu. Od „Philipsa” zaraz przeszliśmy. Pamiętam, był taki, znałam go z Łowicza, [który] samochód zatrzymał na paczkę papierosów, Niemiec się jakiś przestraszył.

  • Pamięta pani, w co pani była ubrana, jak pani wyszła, co pani zabrała ze sobą?


Nic ze sobą nie zabrałam. Jeszcze zdążyłam wrócić do domu i się ubrać. To bardzo blisko było. Miałam jakąś niebieską kurteczkę, dosyć dobre buty założyłam, spodnie i koniec. Nic, żadnego chlebaka. Dopiero potem do niewoli, jak szliśmy. Nic nie zabrałam w ogóle.

  • Dostaliście mundury niemieckie, czy nie?


Nie. To dopiero w pasażu Simonsa. Myśmy, idąc do niewoli, dostali wtedy [ubrania], był magazyn ubrań, zima się zbliżała.

  • O niewoli jeszcze porozmawiamy. Co się działo w Sądach?


W Sądach – to już było po przejściu całego dowództwa ze Starówki. Chyba myśmy jedną noc [tam] spędzili. Szliśmy do Barokowej. Była wielka msza i ogólne rozgrzeszenie. Słyszało się, że idziemy do Kampinosu. Ale z tego nic nie wyszło. To było takie dosyć smutne. Zostaliśmy w szkole. Już walki były. Widziałam samolot, który przyleciał, mieli go w tych kolorowych niesamowitych ogniach, ale on już tak nisko leciał, prawdopodobnie to był pierwszy samolot na Starym Mieście. Nie orientuję się.

  • Widziała pani moment zestrzelenia tego samolotu?


Zniknął potem.

  • W tamtym rejonie zestrzelono jeden samolot.


To pewno był ten. To było straszne, już był tak oświetlony, biały taki. Leciał w naszą stronę, był niedaleko. I te niesamowite kolorowe [pociski], dowiedziałam się, że to przeciwlotnicze pociski [są takie] kolorowe, czerwone, zielone. W każdym razie to wyglądało niesamowicie. Tyle tych strzałów było. Wydawało się, że on na nas dosłownie najeżdża. Potem już zniknął, czyli dostali się do niego.

 

  • Samolot rozbił się na Miodowej.


Właśnie.

  • Często były zrzuty? Często przylatywały w nocy samoloty?


Nie. Byłam w szkole na Długiej. To wszystko było zdezorganizowane. „Konara” poznałam, jak już z meldunkiem od „Sosny” szłam. W Śródmieściu były jeszcze zrzuty. Ale to już po Starówce, po wszystkim, to wszystko rosyjskie. Rozwalone wszystko zrzucali.

  • Pamięta pani defiladę 15 sierpnia przed kościołem garnizonowym na Długiej na samym początku, po pierwszym tygodniu Powstania?


Nie. Przechodziłam dopiero. Myśmy wychodzili przed kościołem garnizonowym. Nasz teren to był ogród Krasińskich. Wchodziło się nie od ulicy. Granatnik walił w jedno miejsce, gdzie musiałam przeskakiwać, odczekać dwie minuty i zdążyć przed następnym. [Było] dużo rannych.

  • Jakie miała pani zadanie w czasie Powstania?

 

Byłam łącznikiem „Sosny” do Batalionu „Chrobry”, do Pasażu Simonsa. W nocy i w dzień, cały czas byłam do dyspozycji jako łączniczka kapitana (potem majora) „Sosny”. Mnie wszyscy już znali, bo czasami po dwa, trzy razy dziennie przylatywałam. Potem po tych gruzach niesamowitych, raz do góry, raz na dół. To było moje zadanie.

  • Chodziła pani po piwnicach?


Nie, cały czas górą przechodziłam. Dopiero w Śródmieściu.

  • Na Starówce cały czas górą.


Cały czas górą. Dwa razy snajper trzymał mnie w budce z lodami, gwizdnęła kula. Byłam akurat blisko tej budki. Obok był rów, którędy można było przechodzić, ale nie zdążyłam.



  • Jakie było nastawienie ludności cywilnej?


Nastawienie ludności było bardzo przychylne. Oni prawie brali udział cały czas w Powstaniu. Póki można było, to wszystko się poprzenosiło przecież do piwnicy. „Sosna” po przejściu do Śródmieścia niedługo żył. Były przejścia, [miedzy innymi na] Siennej i tak dalej, [było] napisane, które numery. Już się nie za dużo działo potem. Jak myśmy przyszli, to jeszcze tak.

  • Proszę opowiedzieć o zbombardowaniu Pasażu Simonsa.


Byłam wtedy w pasażu. Wychodziliśmy wszyscy do przebicia się do Ogrodu Saskiego. „Parasol” był, wszyscy. Zbiórka była w kinie. Część przeszła, strzelanina była. Wszyscy prawie wrócili z powrotem. To całą noc trwało. Wszystko się paliło dookoła. Cały tłum.

  • Jak wyglądała ta noc?


Strasznie.

  • Był już chaos. Ludzie tak napierali?


Absolutnie był chaos. Ale wojsko jednak w pierwszym rzucie było. Tutaj wołał cały Zawodny pluton majora „Sosny”. Miał paręnaście osób. Dziwił się, że u niego byłam, [bo] go nie znałam. Jego nikt nie widział. Tylko się powoływał, że hełm miał. Myśleli, że ten co hełm miał przedziurawiony, nie żyje, a on żył. Kogo się nie zapytać. Miałam mu dużo do zarzucenia, ale to jest już późniejsza historia. W każdym razie pomordowane chłopaki, wszystko niewyspane, głodne. Wszyscy wróciliśmy na swoje kwatery.

  • Pani wychodziła z chłopcami do przebicia na Bielańską?


Tak. Właśnie o tym mówię, o tym przejściu. Chłopcy wrócili do Pasażu Simonsa, blisko wszystko było. Wtedy był pierwszy straszliwy nalot sztukasów, niesamowity. Z nimi szłam i wróciłam do siebie. Powiedziałam, co się dzieje – wszystko już zawalone było – „Sośnie” zameldowałam. Natychmiast razem wróciliśmy z powrotem po gruzach. To było okropne. Po drabinie już ostatnio wchodziłam prawie na drugie piętro i na dół, żeby się dostać do dowództwa „Chrobrego”, do „Konara”. „Sosna” jeszcze dowcip [powiedział]: „Po wojnie możesz do dziesięcioboju stanąć w olimpiadzie”. Wszystkie przejścia były karkołomne.

Cisza była, to było po tym pierwszym nalocie. Nie wiadomo było gdzie, co. Moja przyjaciółka „Mucha” i „Konar” wyszli, poszliśmy patrzeć, co się dzieje. Pasaż Simonsa to był żelazobeton. Wszystko [rozwalone], dosłownie wisiały bryły takie jak pół pokoju. Myśmy tam przeszli po takim przejściu, straszny widok. Jak staliśmy, to był drugi nalot. Byliśmy na miejscu. Jakoś nas to ominęło, ale to już było mniej, jedną czy dwie bomby jeszcze dorzucili.Nie wiem, kto z chłopców żyjących był. Może Janusz Pajączkowski, architekt, ale jest wykończony, był ogłuszony, głuchy był po tym wstrząsie.

  • Była szansa, żeby kogoś odkopać w gruzach?


To było straszne. Ich było przecież [wielu], oni jeszcze parę dni żyli. Można było ich usłyszeć, jak oni już chyba zwariowali: „Na rozkaz generała jakiegoś, macie nas odkopać”. Jednego z nich widziałam, miał nogę. Ale nie było mowy, nie było czym, nie było jak. To wszystko betony zawalone. Żył ten chłopak. Papierosa mu dali, chciał papierosa. Wyszłam stamtąd, bo to na zewnątrz. Nie było nawet żadnej łopaty, nie było się do czego brać. Nie wiem, może jego uratowali.

Jak był pogrzeb mojego męża czy mojego ojca usłyszał nazwisko, podszedł [ktoś] do mnie: „Pani mi uratowała życie”. W Łodzi był. Mówię: „Nie pamiętam, nic nie wiem”. Tak. Garaże były i cały pluton czy dwa, byli tak zmordowani po tym przebiciu się, że wszyscy, tak jak stali, położyli się i spali. Takich śpiących, wszyscy poszli. To było straszne. Wtedy zameldowałam „Sośnie”, że przestał istnieć cały „Chrobry”. Tak. To jest na pewno opisane.

 

  • Tak. Ale ciekawe jest to, co pani nam opowiada.


[…] Człowiek był zupełnie, sytuacja straszliwa była, ta cała noc w tym. Obok chyba był „Parasol” i „Zośka”. Boże drogi, tu się paliło wszystko, a dwóch chłopaków pod otwartym parasolem przechodziło. Teraz nie mogę sobie uprzytomnić. Przecież wróciłam z powrotem do „Sosny”. Część jeszcze, żeby się Niemcy nie zorientowali, to cały czas niby strzelali. Widziałam z góry, jak to wyglądało. Był major „Dobrzański”, który mnie czasami odprowadzał w nocy, jak wracałam z powrotem na Bielańską. Zginął, tropił tych, to był chyba kawaler, zdaje się, na olimpiadzie występował, w konnych. „Muchę” zabierał, żeby jej pokazać, miał wspaniałą lornetę. Jak mi dał tę lornetkę, jak popatrzyłam na wszystkie działa, na ten pasaż, niemieckie wojsko to było. Tak można było zobaczyć. Byli właśnie snajperzy, oni na niego polowali, a on na nich. I tak zginął. Przed wyjściem ze Starówki. Wspaniały człowiek to był, nadzwyczajny, odważny.Teraz mam skrót absolutny, [historia] o „Barrym”.

  • Właśnie. Kontrowersyjny.


Coś niesamowitego to było.

  • Niech pani opowie o nim.


„Barry” nie chciał mnie wpuścić do kanału. Już miałam plecak z dokumentami, ze wszystkim, a on z tym pejczem. Jeszcze myśmy poszli do odwodu prosto z tych kanałów.

  • Wchodziła pani ze sztabem „Sosny” do kanałów?


Tak. Oni za nami zaraz szli. Szłam pierwsza z doktorem „Góralem”. Za nami następna grupa, to już był „Wachnowski”, pułkownik „Jesion”, „Kamiński”. Adiutanci byli, duża grupa. Jeszcze, Boże drogi, nie wolno było przecież nic mówić. Przeszła cała Starówka. Przeszła. Otwarte włazy były. Oni ostatni byli. Został jeszcze „Konar” wtedy, żeby udawać, że coś się dzieje. Oni na samym końcu wchodzili. Ocalał od „Konara”.

 

  • Niech pani powie o „Barrym”.


On był straszny. Był w ogóle okropny. Mieli krowę dla dzieci, żeby mleko gdzieś. Zarżnęli tą krowę, mięso, wszystko. Miał strasznie złą opinię. Nie wiem, czy to była żandarmeria, czy co. Rozrabiali niesamowicie. Wiem, że jak się zameldował u „Sosny” w Śródmieściu z pejczem, to „Sosna” powiedział: „Pan będzie łaskaw wyjść i ten pejcz zostawić za drzwiami.”

  • Z pejczem chodził?


Z pejczem. Widziałam go tylko wtedy, jak wchodziliśmy. W ogóle nie był nawet oficerem. Jego władowali do oficerskiego oflagu i jego dowódca go poznał. Ale nic nie działał, tylko go wzięli do szeregowych.

  • Jak wyglądał kanał tego dnia?


Zaraz powiem. Ale skończę z tym „Barrym”. Prawdopodobnie wpuszczali cywilnych ludzi.

  • Za pieniądze?


Tak, chodziły słuchy.

Z „Sosną” nie wchodziłam. Wchodziłam z doktorem „Góralem”. Wiedziałam już jak to wygląda – nie widziałam, jak się schodzi, wytłumaczyli. Był otwarty [właz], ten na placu Krasińskich. I [pytają]: „Co tu w tym plecaku?”. Mówię: „Tu są dokumenty całego Batalionu »Chrobry«. Przenoszę to, jestem łączniczką”. – „Nie będzie pani z tym wchodziła”. Wpuścił przede mną kogoś. Poszłam wtedy, cisza była. Zameldowałam „Sośnie”, że on mnie nie chce [wpuścić]. Przyszedł: „Proszę stąd odejść”. Odszedł. „Niech pani schodzi”. Chyba wiedziano, kim jest „Barry”.

  • Nikt nie reagował, podejrzewano, że strzelał do ludności cywilnej.


O tym nie wiem. Nie słyszałam. Nie wiem, jak wychodził, kiedy wychodził. Tuż za nami szedł cały sztab. Kanał raz był wysoki, potem niski. Plecy strasznie bolały.

  • Jak kanał wyglądał?


Wszedł pierwszy „Góral”, ja z plecakiem. Byłam w panterce niemieckiej strzelców alpejskich, taka fajna mi się trafiła. Plecak miałam z cielęcej skóry z futerkiem. To ciężkie było. Bardzo mi to potem ciążyło. Szczeble były takie, że trzeba było drugą nogą... Tu się człowiek trzymał jednego przęsła, a na drugie [przechodził]. [Wiadomo], jakiej wielkości jest właz. To wejście do kanału, ta platforma wejścia kończyła się mniej więcej na połowie głębokości kanału. Tak że wchodziło się już do wody. Schodzić trzeba było z przejścia. „Góral” już był. Pytałam: „»Góralu«, czy duża ta woda jest?”. On był wysoki, mówi: „Mnie do ramion prawie [sięga]”. Mówię: „Co ja mam robić?”. – „Nie bój się”. Wiedziałam, że muszę wejść. Miałam okropne sandały z jednym sznurkiem. Nie było dla mnie żadnych butów. Poślizgnęłam się, [był] taki mokry mech, czy coś było. Wpadłam, złapał mnie, ale już było za późno. Rzeczywiście miałam dotąd wodę, a woda była w ogóle ponad kolana. Zjechałam tak, że się cała zamoczyłam. Moja pantera, wszystko było w błocie. To nie był kanał ściekowy, tylko burzowiec na początku. Można było stanąć. Ciemno już było zupełnie. Tylko światło, które wpadało, [oświetlało trochę].

 

  • Jaka była wysokość kanału?


Różna była. Na razie był wysoki. Tak że jak „Góral” szedł, to jeszcze prosto zupełnie. (Mam zdjęcie „Górala” z żoną, on już nie żyje na pewno. Widziałam się z nim w Łodzi, kiedy był zjazd światowy). Zupełnie ciemno, zapach zgnilizny. Ściany jak się dotykało, to takie obrośnięte. Był chyba jakiś sznur albo nie było. Ręką dotykałam tego cały czas. Jego też nie widziałam przed sobą. Jak ruszyliśmy, o tym nie widziałam, potem się dowiedziałam, że zaraz za nami [ktoś] idzie, bo to w jakichś odstępach [się wchodziło]. Przedtem przecież Niemcy wrzucali karbid, strzelali, jak się tylko coś działo. Tylko było: „Szsz, szsz....”. Cały czas, jak się idzie, [słychać] szum wody, kroków. […] Myśmy szli. Wychodziliśmy, to było bardzo wcześnie rano, może przed wschodem słońca nawet, ledwo świtało. Jak wychodziliśmy na Wareckiej, to w tych wszystkich domach szyby były, słońce właśnie się odbijało. Wysoko te domy – pierwsze wrażenie. W kanale były otwarte wszystkie włazy, słyszało się Niemców mówiących po niemiecku. W każdej chwili jakieś nieopatrzne coś, to oni by reagowali. Ale wszyscy przeszli. Oni się w ogóle nie spodziewali, że ludzie wychodzą po tych nalotach, po tym wszystkim. To się już wszystko paliło. Nasze Archiwum Akt Dawnych na Długiej było w piwnicach, wszystko głęboko, schodziło się do piwnicy. Można było przejść do różnych. Tamtędy nie chodziłam, bo tylko szłam na tą górę na pałac Krasińskich, na ogród.

  • Jak długo pani szła tym kanałem?


Myśmy co najmniej dwie godziny szli. Na samym początku wiadomo było, żeby w ogóle tak iść, żeby było najmniej szumu. Jedna osoba to dobrze, ale już jak parę szło, to było słychać. Na początku, po dziesięciu minutach już ta grupa weszła. My patrzymy, a tu na wodzie jakiś odbłysk światła. „Góral” mówi: „Boże, co się dzieje?”. A to któryś z panów wyższych oficerów świece zapalił, żeby mu było widno. Coś niesamowitego to było. To było niesamowite, ta zapalona świeca. Nie wiem kto. Dosyć duża grupa szła. Szybko to zgasło. Dobrze, że nie wtedy, jak [przechodzili] pod następnym włazem. „Góral” na pewno wiedział, miał kontakt. Chociaż dłuższy czas nie było nikogo przede mną. W tym momencie był mały zakręt, bo [kanał] obniżył się, ale już po dobrej godzinie tego wędrowania. Pomału się szło, żeby jak najciszej. Czarno wszędzie. Jak kanał się do tego stopnia zniżył, że musiałam się zgiąć, plecak miałam, jak się oparłam o drugą stronę kanału, to zjechałam po nim z tym plecakiem, usiadłam. „Góral” nie zjechał, ale jakoś się obniżył, żeby plecy wyprostować. Wydawało się, że plecy pękną. W końcu byłam szczęśliwa, że w tej wodzie siedzę, że mogę plecy wyprostować. Ale to krótko trwało, jakieś sygnały były. Ruszyliśmy. Spory kawałek się szło dalej. Znowu wyszliśmy do wysokiego [kanału]. W międzyczasie u góry już się zrobiło jasno, takie jakby skrzyżowania kanałów.

  • Skrzyżowania były oznaczone jakoś? Byli łącznicy i pokazywali drogę?


Nie wiem tego. Na tym odcinku, którym szłam – nie. Ale to było opracowane niewątpliwie wszystko. Znaków żadnych, może były jakieś oznaczenia.

  • Było ciemno.


Ciemno.

  • Światła nie można było palić.


A skąd. Ten zapalił – całe szczęście, że to na początku zaraz. Może nie był douczony, jak ma się zachować w kanale. Wiem, że szedł generał Ziemski, jeszcze nie był generałem, pułkownik „Wachnowski” się nazywał. Ziemski to chyba jego nazwisko prawdziwe. To już zupełnie tak było wysoko prawie, jak tu, to wyjście. Wyglądałam – można sobie wyobrazić jak. Łapy całe upaprane, mokra, w tej alpejskiej panterce. Wchodziło się do normalnego wejścia kanału po szczeblach. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Słońce nagle. Widzę buty pięknie wyczyszczone. Głowę mam już na zewnątrz, patrzę, a tu taki elegancki chłopak z biało-czerwoną opaską, w jakimś mundurze. Wyciąga do mnie rękę, a ja podaję mu łapę. To było dla mnie coś okropnego. Już trzeba było dalej iść. A jeszcze ten sandał zgubiłam. Wtedy zdjęłam drugi sandał, bo wolałam już iść boso niż w jednym kapciu. Kto na to patrzył?! Już i tak się nic nie widziało. Wchodziło się na normalną ulicę.

 

 

  • Jakie były pani odczucia, jak pani wyszła ze Starówki.


Jesteśmy nie w Warszawie w ogóle. […] Myśmy szli i szli tym kanałem. Ale jak to jest możliwe, żeby szyby były w oknach? To przecież nie do pojęcia, jak wszystko leżało w gruzach na Starówce, z nami razem.

  • Jak was przyjęli, żołnierzy ze Starówki?


Tragicznie patrzyli na nas. W ogóle sobie nie wyobrażali, że to pochód takich nieszczęśników, jak myśmy wychodzili po kolei tymi grupami. Ludzie stali, patrzyli, cisza była absolutna. Myśmy leźli, wiadomo było, że idziemy na Marszałkowską sto ileś. Przed nami już ktoś szedł, niewątpliwie od „Chrobrego”. My szliśmy prawie na końcu i wychodzili prawie na końcu. Tak mi się wydaje. Do tego odwodu pułkownika „Zagończyka”. Opowiadałam kawałek o płaszczu.

  • Proszę to jeszcze raz powiedzieć.


To właściwie nieważne.

  • To jest bardzo ważne. Interesują nas pani losy. Nie interesują nas opowieści, które są w książkach, bo to można przeczytać. Interesuje nas, co pani przeżyła, co pani widziała, co pani robiła. Sytuacje śmieszne i tragiczne, które pani miała w tym czasie. To jest bardzo ciekawe.


Nie wiem dla kogo. Ktoś jak nie był chociaż jednego dnia… Mamy bardzo dużo przyjaciół, którzy byli w Warszawie.

  • I siedzieli po piwnicach.


Tak. Ale oni mieli czas na to, żeby się uczyć i kończyć studia. Mnie się trochę udało, ale niezupełnie. Dużo miałam zajęć.

  • Właśnie. Czekaliście na Rosjan. Komentowaliście to na bieżąco?


Tak. Na bieżąco, a potem już przestało się w ogóle na ten temat mówić. Wiadomo, uciekało dużo, chcieli się dostać. Z naszej strony też może.

  • Na Starówce walczyły oddziały Armii Ludowe. Miała z nimi pani jakiś kontakt? Mówiło się o nich?


Tak. Poznałam oficera, porucznika „Nałęcza”. Ci, co walczyli, byli, zdaje się, w porządku. [Porucznik] miał opaskę, że jest ludowa.

  • Nie mieli liter WP? Pamięta pani, co on miał na tej opasce?


Miał biało-czerwoną opaskę. Ludowa – to co to mogło być?

  • Armia Ludowa.


Tak. Myślę sobie: co on tutaj robi? Potem z lektury dowiedziałam się, że była taka grupa, ale co oni robili, to nie mam pojęcia.

  • Wróćmy do Śródmieścia. Niech pani opowie, jak to było u majora „Zagończyka” z płaszczem.


W szpitalu potem byłam. Już niedługo byłam. Miałam straszliwą gorączkę, czterdzieści stopni. Wieczorem coś do jedzenia było. Usiadłam, „Góral” był, nie pamiętam, kto jeszcze był. To już na tej kwaterze było. Potem już nie widziałam „Sosny”, już był ranny. Nie pamiętam, którego zginął „Sosna”. Moja gorączka też była już po paru dniach. Było dwóch lekarzy „Góral” czy „Komar”, któryś mnie odprowadzał do szpitala przez Aleje Jerozolimskie.

  • Jak wyglądało przejście przez Aleje?


Tuż przy domach było porządne, głębokie przejście. Dojść trzeba było do tego przejścia. Przejście było w porządku. Mam przepustkę oryginalną, trochę zniszczona.Po przejściu ze Starówki do Śródmieścia, nic się nie działo, była absolutna cisza. Następnego dnia dopiero pierwszy raz łupnęło, bombę rzucili czy „krowę” ( u nas się „szafy” nazywały, bo tak trzeszczały). Jakiś kapitan był i jeszcze ktoś. Myśmy siedzieli przy stoliku, ja trochę z boku. Coś do jedzenia było chyba. Nagle trzech panów nie było. Pod stołem siedzieli. Pierwszy raz w ogóle zetknęli się, głupio im się zrobiło, mówią: „Ale wy macie nerwy”. Myśmy nawet nie drgnęli, bo to cały czas człowiek w huku, w strzałach był. Potem się dopiero zaczęło dziać, ale na razie wyszliśmy. Dostałam od kogoś śliczne kapcie. Była Hela Niżyńska, żona adiutanta „Sosny”. My takie zachwycone, to podwórko całe, domy na Marszałkowskiej. O „Zagończyku” gdzieś piszą. Na nas czekała woda, można się było umyć. Dostałam jakąś kurtkę, byle jaką kapotę. Wyprali mi panterkę. W tej panterce nie wyszłam, bo Niemcy by nas porozbierali. Cywilne ubrania były naszykowane dla nas już po wyjściu. Patrzymy, gdzie ci ludzie są. Ludzie pewno byli w piwnicach, bo nikogo [nie było, tylko] trochę się kręciło.

Jak już człowiek trochę do siebie przyszedł na drugi czy na trzeci dzień, to z Helą poszłyśmy na zwiady, jak tu jest, co tu się dzieje, bo tu zupełnie, jak w obcym mieście byłyśmy, bo [na Starówce] piekło dosłownie było. Rzeczywiście – „Przemarsz przez piekło” – jest tylko moment napisany, że zameldowałam, że batalion przestał istnieć. Ale moje nazwisko jest „Danka”. Pierwsza książka jaka była, Podlewski chyba to pisał. Drzwi pootwierane. My wchodzimy do mieszkania, żywej duszy nie ma. Fortepian stał. Hela podeszła, zaczęła po cichu grać. A wiedziałam, „Sosna” mówił: „ Szkoda, że nie ma mojego, nie jestem ubrany zupełnie”. On miały szary mundur uszyty. „Nie mam płaszcza, nie mam nic swojego”. Hela gra. Patrzę, a tutaj wisi taki wojskowy piękny płaszcz. Byłam pewna, że tutaj ktoś mieszkał, zapomniał. Ten płaszcz wzięłam, bo to parę kroków było. Zaniosłam „Sośnie”. Mówię: „Panie kapitanie, taki fajny płaszcz tutaj wisiał”. Przymierzył ten płaszcz. Powiesił na drzwiach. Po jakimś czasie [powiedział]: „Ale to może czyjś?”. – „Nie wiem. Wisiał, tu nie ma nikogo”. Po trzech godzinach przychodzi „Zagończyk” i mówi: „Kolego, ledwo ta Starówka przyszła od razu mnie zginął płaszcz przedwojenny”. Jak to usłyszałam, to nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Pomyślałam: jak ten „Sosna” powie, że to właśnie ja, to się zabiję chyba. Jakby wychodził, to zobaczyłby ten płaszcz. Drzwi były otwarte. „Sosna” mówi od razu: „Może to ten, bo tu mi chłopcy przynieśli”. Mówię: „Boże kochany, jak to dobrze”. Coś niesamowitego to było. Powiedziałam: „Panie majorze, jakby pan powiedział, że to ja, to nie wiem, co bym zrobiła”. – „Jakże bym mógł tak powiedzieć?”. To przeżycie to było dla mnie coś okropnego. Ale płaszcza nie miał dalej.

Nic się właściwie na razie nie działo. Wszystko było gdzieś po kwaterach, bo przecież sporo ludzi wyszło. Już było ustalone gdzie i co. Chyba trzeciego czy czwartego dnia byłam z „Sosną” gdzieś w piwnicach. Nie wiem, co to było. Czekałam na krzesełeczku, usiadłam, nie wchodziłam, bo nie mogłam wejść. Jakiś duży budynek to był.

 

  • Bank PKO może na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Sztab był głęboko w piwnicach.


Może. Przy Marszałkowskiej, to byliśmy. Grzecznie czekałam. Jak wszyscy się kręcili, to dobrze. Myślę sobie: „Matko święta, gdzie jestem?”. W ogóle nie wiedziałam, gdzie jestem. Czy to jest możliwe, że kilometr stąd leży w gruzach pół miasta. To było chyba trzeciego dnia. Tego samego dnia było tylko dwóch ochroniarzy „Sosny”. Oni razem z nami na Bielańskiej. Jakieś cztery łączniczki były, które w ogóle siedziały, nic nie robiły.

  • Proszę opowiedzieć o tych czterech łączniczkach.


W ogóle spało się. Człowiek się nie rozbierał. Woda była w piwnicach, jakaś miska, do ubikacji jeszcze dalej się chodziło. Tutaj, gdzie „Sosna” miał pryczę i ci jego ochroniarze, pięć chyba było prycz. Tutaj łączniczki, ja przy samych drzwiach. To było Archiwum Akt Dawnych. To były te najstarsze [księgi], w skórę oprawione, te z XV, XVI wieku. Widocznie pracownicy ratowali to już, jak wojna wybuchła, w czasie okupacji czy przed Powstaniem. To były trzy albo cztery warstwy ksiąg na przestrzeni chyba dwóch metrów od ściany, po jednej i po drugiej stronie. Na tym się spało. Jakieś gałgany, jakieś łachy. Miałam dwie takie księgi pod głową. Jakiś sweter był i miałam latarkę, ktoś mi dał. Z zachwytem brałam jedną księgę. Ręcznie pisane wszystko, pierwsze ozdobne litery. Pierwszy raz coś takiego widziałam. Pomyślałam: Boże drogi, tyle tu [rzeczy]. Podobno dużo rzeczy uratowano z Archiwum Akt Dawnych.

Poszliśmy z „Sosną” po kwaterach się rozglądać, gdzie co. Dostałam wtedy kawałek jakiegoś mięska, „Sosna” też i jak już to zjadłam, takie pyszne było, to okazało się, że to był kot.

  • Jak kocina smakuje?


Bardzo dobrze. Królik to miał być. Jak opowiadam, że kota jadłam, to naprawdę... Pomyślałam sobie: „Boże drogi, kota jadłam”. A byle co żywego [spotkałam], to się tym już opiekowałam, [na przykład] żabami.

  • Jak on był przyrządzony?


Dobrze.

  • W zupie ugotowany?


Nie. Upieczony. W sosie był. Chyba nóżkę czy kawałek, bo kostka.

  • Po Starówce to był luksus.


W Śródmieściu było bardzo źle z jedzeniem, ale mieli, bo jednak te spiżarnie jakieś były. W każdym domu wisiał worek z suchym chlebem. Wiadomo było, że coś się będzie działo, [ludzie robili zapasy], chociażby to suszone, kaszę. Nie wiem, skąd mieli worki tego.

  • Z Haberbuscha nosili jęczmień.


Aha. Dużo rannych było, jak się czasem przechodziło, zabitych ludzi.

  • Codziennie chodzili i w workach nosili jęczmień.


Tam gdzie myśmy na początku byli.

  • Tak.


To daleko.

  • Przez całe Powstanie, do końca utrzymali Haberbuscha, żeby było co jeść.


Były zbiory, potrójne piwnice. Bombardowane to było. To stamtąd? Niemożliwe. Sobie myślę, skąd w Śródmieściu ta „kasza-pluj”? Jak myśmy słyszeli, że u Haberbuscha są całe zbiory na piwo.

  • Tak, jęczmień na piwo. Oddziały kapitana „Hala” do końca broniły Haberbuscha.


Mało jednak wiem o reszcie.



  • Wróćmy do pani przygód powstańczych.


Już dalej to mi trudno jest opowiadać.

  • Pamięta pani moment, jak powiedzieli pani, że „Sosna” nie żyje?


W szpitalu byłam. Przychodził jakiś łącznik.

  • „Sosna” był dobrym człowiekiem podobno, lubiany był.


Bardzo. Jak jego nie było, to w ogóle [od razu mówiono]: „Nie ma »Sosny«” – „Gdzie?”. Kiedyś cztery godziny się spóźnili, bo jeden ochroniarz stracił oko. Dosłownie cztery godziny stali w jakimś załomku domu jak struny. Ostrzelane wszystko było. Myśmy byli przerażeni, że „Sosna” już na pewno [zginął]. Wszędzie, gdzie się pokazał był bardzo lubiany. Wspaniały człowiek. To był przecież młody człowiek.

  • Taka przypadkowa śmierć.


Tak, ale myślałam, że on starszy dużo. [Urodził się] w roku, zdaje się siódmym, to teraz by miał już sto lat. To w 1944 miał trzydzieści parę lat. Było trzech synów, on czwarty. W każdym razie ta matka straciła wszystkich synów w czasie tej wojny. Byłam z „Sosną”, poznałam mamę. Mam jej stare zdjęcie gdzieś. Cały czas jestem myślą.

  • Mówmy o Powstaniu. Zostawmy te sprawy.


Nie potrafię się przenieść.Zaczęliśmy się zbierać. Dwie noce byłam u tych, których znałam, na Złotej chyba, pod trójką.A w szpitalu mnie przeprowadził doktor przez przejście w Alejach. Byłam w szpitalu albo na Chmielnej w hotelu jakimś, rannych pełno było. Mnie zaprowadził. W taki pokoju byłam, lustro było do sufitu, oparcie od jakieś kanapy, leżałam. Nie pamiętam, co jadłam, nie wiem, co się działo. W Warszawie już się też działo zdrowo. Potem zobaczyłam mojego stryja. Przynosili mi właśnie jakąś kaszę, czymś mnie ktoś karmił, wodę piłam. W pewnym momencie myślę: „Boże, gdzie jestem?”. Otworzyłam oczy, patrzę – jakiś pokój. Rozejrzałam się, wstałam, nogi się pode mną uginały. Zobaczyłam lustro, lustra nie widziałam, wiadomo, żadnego lusterka nie miałam. Patrzę, ktoś za mną stoi chyba, bo siebie nie poznałam. Siebie w lustrze nie poznałam. Jakaś kurta, chude takie coś stanęło, blade. Myślę sobie: „Matko Boska, to ja jestem. Jak wyglądam! Co się stało?”. Ale już człowiek dawno pewno taki był. Stanęłam przy oknie, patrzę, któryś z moich stryjków czy wujków w płaszczu z kołnierzem, ucieszyłam się: „Boże, czy to możliwe?”. Zeszłam na dół, wyszłam na ulicę, pusto zupełnie. Lecę, mówię: „Wujku”. Rzucam się, odsunął mnie od siebie. Pewno, takie straszydło, że mnie może nie poznał. „I co wyście z tej Warszawy zrobili?”. Myślę, czy dobrze słyszę. Odeszłam. Nie zawołał mnie. Wróciłam do tego mojego pokoju, jakaś łączniczka powiedziała: „»Danuta«, »Sosna« ciężko ranny na Mokotowskiej”. Nic więcej. Mówię: „Gdzie, co, kiedy?”. – „Dzisiaj”. – „Kto przy nim?”. – „Nie wiem, tylko kazali mi tobie powiedzieć. Widziałam, że tu jesteś”.

Jak usłyszałam, że „Sosna” ranny, to ruszyłam z Chmielnej na Mokotowską. Znałam dobrze Mokotowską, tam był szpital. Nie wiem, jak długo szłam. Zupełnie tego nie pamiętam, ani siebie w tym szpitalu. Ranni byli. Leżałam, mnie na tym oparciu położyli. Nie wiem, co to było, co mnie było, nic nie wiem. Zapytałam się, czy tutaj jest major „Sosna”, bo podobno ranny. A kim jestem? Mówię, że jestem łączniczką. „Jest pani z rodziny?”. – „Nie. Przyszliśmy ze Starego Miasta. Byłam w szpitalu. Niech pan teraz nic nie mówi. On może do mnie przyjdzie”. – „Może się pani chce umyć”. Mówię: „Bardzo proszę”. Dali mi wody, ręcznik. Trochę się umyłam, w kieszeni miałam jakiś grzebień, uczesałam się. Dobrze, że mnie się włosy kręcą to jakoś [wyglądałam]. W pokoju leży. Mówię: „Co jest?”. – „Niedobrze jest, zgorzel”. – „Gdzie był ranny?”. To był chyba doktór „Brom”. Mówię: „Kto przy nim jest?”. – „Nie ma nikogo, nawet nie wiemy, kogo zawiadomić”. – „Znam adres matki”. Pomyślałam: „Boże. Musiałam zawiadomić tą matkę”. To było dla mnie straszne.

 

 

  • Kiedy pani ją zawiadomiła?


Już po jego śmierci. Trudno było, tego nie pamiętam. Czy to może była jego narzeczona, czy żona. Pamiętam jej nazwisko, może się trafi do niej. Ona raz była na Starówce. Przyprowadzili ją ci dwaj ochroniarze. Ich już nie widziałam więcej. Ona się nazywała Danuta Kuzkowa. Tego samego dnia ją przeprowadzili, ona wróciła. Ale nic nie wiedziałam o tym. Potem się domyślałam. Jak byłam z kolei z „Sosną” i „Góralem”, chodziliśmy wieczorem po tych wszystkich kwaterach, bo to jeszcze można było. „Sosna” spotkał swojego kuzyna, fajnego takiego, dał mu pistolet, on się ucieszył, a mnie dał taką malutką „efemkę”. Mówię: „W ogóle się na tym nie znam”. Potrafiłam strzelać, bo na tych obozach to myśmy strzelały z takiej normalnej broni wojskowej. Ale to przed wojną, z łuku i z wiatrówek. Ale żebym miała strzelać, to wszystko było do śmiechu. Taką śliczną, musiałam wrzucić do kosza, ale jej nie wrzuciłam tylko zeszłam z tego naszego szeregu, jak szliśmy, takie kosze stały, trzeba było wrzucać, co kto miał, i ją tak ładnie położyłam. Ten Niemiec się nie odezwał. Żal mi było, taka to była pamiątka piękna.

  • Wróćmy do majora „Sosny”. Jak pani musiała zawiadomić najbliższych o pogrzebie?


Przez całą noc przy nim byłam. W ogóle mnie nie poznał, bo już zaczynała się gangrena. Nie mieli w ogóle nic, żeby go ratować. Bomba była zdaje się, odłamkiem dostał. Mnie doktor mówił, to była minimalna historia, że na spodniach to było tylko takie rozerwanie od odłamka. Ten odłamek wyjęli, co można było. Ta bomba była zatruta gangreną. On tak strasznie jęczał. Czarnym kocem był przykryty, w małym pokoju, obok stołek stał, trochę jakiegoś płynu było. Dosłownie watą czy czymś, pytam się, on mi pokazał: „Niech pani poda rękę”. Leżał na lewym boku, noga już spuchnięta cała była. Oni byli bezradni zupełnie. Przez parę godzin taki ból rozsadzał go, przez tyle godzin. To już [było] zupełnie ponad nim, ponad wszystkim. Nie umarł wcześniej, tylko do końca się mordował, to coś niesamowitego. Prosili, żebym wyszła, przenieśli go gdzie indziej, potem byłam, jak trumnę sklecali. […]Na Poznańskiej miałam wujka, do mieszkania weszłam, poprosiłam, była ciotka, czy nie mają jakichś butów i mi dali buty odkręcone od łyżew. Te buty wzięłam. Ale to było przed tym, nie wtedy. Tylko sobie przypomniałam, że na Poznańskiej wujek Roman był. Na Poznańskiej była pani Milewiczowa. To krótko trwało. Uściskał mamę i wrócił wtedy. „Sosny” nie było. „Góral” ją dobrze znał. Jak wracaliśmy to był nalot okropny. Myśmy zdążyli [wskoczyć] w bramę. Tylko ta brama ocalała wtedy. Te „szafy” rąbnęły, to bardzo blisko było. Nie dziwię się, że nie pamiętam, bo to wszystko było takie [straszne]. Człowiek zasypany był cały tym pyłem, tylko białka oczu [było widać]. Jak zobaczyłam „Górala”, cały w tym tynku, opadły z cegieł pył, kurz. Pierwszy raz byłam zasypana.

Teraz mam pójść i znaleźć matkę, zawiadomić. To było na Mokotowskiej. W każdym razie ktoś miał ze mną iść. A pani Milewiczowa była zawiadomiona przez kogoś. Jak myśmy byli wpół drogi na Dobrej, patrzę, ona idzie, Kuzkowa była z nią. Ona mnie poznała. Zupełnie była spokojna, to już starsza pani. To był jej najmłodszy syn – „Sosna”, Gustaw, Gucio. Udało jej się jakiś list przez kogoś przesłać. On do mnie mówi: „Mama żali się – Guciu, w twoim gabinecie szyby wszystkie wybite, na biurku tyle gruzów leży”. Starówka zawalona cała. Mówię: „Mój Boże, ona w tym mieszkaniu cały czas była”. Już z nią potem nie rozmawiałam. Ona przyniosła mundur przedwojenny jego z 1939 roku.

  • W mundurze go pochowali?


Nie można było, był tak spuchnięty, że do trumny się nie [mieścił]. Mundur i odznaczenie położone były na nim. Tak go widziałam, straszne to było. W tej piwnicy, nie wchodziłam. To taka niepotrzebna była śmierć. W tym szpitalu byłam, ale i tak on mnie nie chciał brać na takie, pani tu jest potrzebna. Miałam kontakt z jego siostrzenicą, w Konstancinie mieszka. Zapomniałam nazwiska. Teraz ona już też stara pani była. Oczywiście się znalazł poczet, ten cały „Misio” Zawodny. Jak się przebijaliśmy do Śródmieścia, do Ogrodu Saskiego. Po tamtej stronie czekali. Coś się działo, ale wszyscy zawrócili.

 

  • Jak ten pogrzeb wyglądał?


Było paręnaście osób naszych, smutno. Tak jak wszystkie te pogrzeby. Przecież całe podwórka były w krzyżach. Krzyż był zrobiony. Potem nie wiem, jak go przenosili.



  • Nie było jakichś honorów oddawanych.


Już tego nie pamiętam. Może na samym pogrzebie.

  • Jakie były dalsze losy pani w Powstaniu?


Już się właściwie ze mną niewiele działo. Trafiłam do moich. Był podobno jakiś następca „Sosny”. Ale on przyjechał, to był zrzutek prawdopodobnie.Byłam właśnie z „Muchą”, z Januszem Pajączkowskim. Myśmy się potem trzymali do wyjścia, do niewoli razem. Brałam udział, odbicie było. Nigdy nie miałam broni w ręku zresztą. Straciłam zupełnie grunt pod nogami, jak to się wszystko działo.

  • Brała pani udział jeszcze w jakichś akcjach oddziałów?


Tak. To już było właściwie… Nie wiem, do kiedy coś się działo. […]

 

  • Jak pani przyjęła kapitulację?


Straszne to było.

  • Wcześniej nie rozmawialiście między sobą o kapitulacji?


Wiadomo było, że z Niemcami cały czas były [rozmowy]. Chodziło o to, żeby nas uznali za jeńców wojennych. Z „Borem” Komorowskim myśmy razem do Ożarowa wychodzili.

  • W którym miejscu pani wychodziła, gdzie „efemkę” pani kładła do kosza?


To chyba na Wolskiej było. Tak, bo były te trybuny dla Niemców, jak myśmy szli, później już czwórkami. Niemcy cicho siedzieli, bo normalnie to zdjęcia robili. Gdzieś byłyśmy podobno na jakimś filmowym... Każdy zdobył jakiś kocyk, jasiek, chlebak. Ale to beznadziejne było.

  • Dostała pani pieniądze?


Dziesięć dolarów. Nie wiem, czy wszyscy dostawali.

  • Dokumenty?


Właśnie. Taki dokument dostałam podpisany przez panią „Haka”, był stempel, wszystko nam Niemcy pozabierali. To było bardzo ciekawe, moje nazwisko. Z Komendy Głównej ona była.

  • Jak Niemcy zachowywali się w stosunku do młodych dziewcząt z Warszawy, które wychodziły? W ogóle w stosunku do żołnierzy Powstania?


Myśmy szli dwadzieścia kilometrów z Warszawy do Ożarowa. To było coś okropnego. Tylko Raus. Człowiek już nie mógł iść. Lał deszcz. Już myślałam, że w życiu tego kroku nie zrobię, żeby wyrównać to. Były chwile przerwy. Jeszcze na przedmieściach Warszawy oni się dosyć przyzwoicie [zachowywali], bo nam cebulę dawali. Ludzie z koszykami stali, można było chleba kawałek wziąć.

  • Co ludzie mówili?


Ludzie byli zrozpaczeni. Tragiczne twarze, myśmy wyglądali przecież rzeczywiście [okropnie], jeszcze po tym całym marszu.



  • Nie krzyczeli do was: „Podpalacze Warszawy!”?


Nie.

  • To się działo w piwnicach.


Podobno jak myśmy wyszli ze Starówki, straszne rzeczy się działy.

  • Dużo ludzi zostało.


Rannych. Ranni nie mogli wchodzić. Trochę lżej rannych zabierano. Naprzeciwko Archiwum Akt Dawnych był ten szpital. W jakich straszliwych warunkach oni byli, Boże drogi! Smród niesamowity, bez żadnej właściwie opieki, bez niczego, na ziemi leżeli. Straszne to. Dwóch naszych odkrył. Jak wychodziliśmy z „Sosną” po tym drugim nalocie, przez bramę przechodziliśmy, ktoś mnie złapał za panterkę. […] „Kiełbasa”, którego z Łowicza znałam. Mówię: „Co ty tu robisz?”. Bardzo ładne zresztą miał nazwisko. Mówi: „Nie masz papierosa?”. Mówię: „Nie mam”. – „Ranny jestem, zobacz”. Odchylił koc. Jelita miał fioletowe na wierzchu, bez skóry, przykrył się, leżał, nikt go nie zabierał. Ktoś go przykrył, przyciągnął. I tak raz, drugi, trzeci. Byłam już zupełnie [zmęczona] po tej Starówce, po tym wszystkim. Właściwie bez przydziału tych wszystkich kolegów, zupełnie przypadkiem byłam w „Chrobrym”. [Jak szliśmy] do Ożarowa, [Niemcy] byli okropni Raus, schnell. Zostawali ludzie. Pewno szczęśliwi, że nie muszą iść dalej. Myśmy byli słabi, a ja szczególnie po szpitalu. Tak to się człowiek cały czas trzymał.

  • Jak było w Ożarowie?


W Ożarowie strasznie. W tych halach na mokrej ziemi się siedziało. Myśmy wszyscy byli przemoczeni. Potem jakieś miski dali, jakąś zupę dostaliśmy, ale to po paru godzinach. Nikt się nami nie zajął. Wpuszczali po kolei, gdzie kto mógł to usiadł, się nawoływali. Na razie nikogo w ogóle znajomego nie widziałam. Z Zieńkiewiczową „Muchą” żeśmy się trzymały.

  • Do którego obozu was przewieziono?


Do Lamsdorfu. Myśmy długo jechali.

 

  • Od razu czy jeszcze gdzieś po drodze byłyście?


Nie. Chyba od razu.

  • Jak traktowano jeńców w tym obozie?


Strasznie. Kazali nam się ustawiać. Myśmy jednak razem były. Nie wiem, ile w ogóle było z całej Warszawy, tysiąc czterysta może. Wszystko co się miało, każdy gdzie mógł, to chował. Miałam jakiś beret, orzełka i było te dziesięć dolarów zwinięte jakoś pod tym orzełkiem. Już nie dostałam tego beretu, już nie wiem, gdzie to wszystko było. Niektóre to ocaliły. [Jak opuszczaliśmy Warszawę], potem przechodziliśmy Wolską. Na trybunach [zawsze] pełno Niemców siedziało. Ani jednego nie było. Cisza była, jak wychodziliśmy. Tak że może oni trochę szacunku mieli jednak. Jak szliśmy, to pełno było ludności cywilnej, właśnie z tymi koszykami, kartofle gotowane. Wiem, że cebulę dostałam. Można było ją jeść normalnie jak jabłko. Podobno gdzieś w pola chodzili, ale to miejscowi. To przecież było po jesieni. Wszystko było, ale do nas nic nie docierało.

Jak przyjechaliśmy do Lamsdorfu, zaczynało się już robić okropnie zimno. Duże to obozisko było. Jest zresztą muzeum w Lamsdorfie, jest pomnik. Wszystko co człowiek miał trzeba było Niemcom [oddać]. Za nami nic nie było, pusto wszędzie. Koc mi został, jasiek mi został, bo to zostawili. Legitymację zabrali mi. To dosyć spokojnie pozabierali. Baraki okropne. Nara tylko jedna była, pod spodem nic nie było, żeby usiąść czy położyć się. Takie to było okropne. Jak wychodziłyśmy z Lamsdorf, zimno było. Mężczyźni też byli w Lamsdorfie. Wiem, że był Krukowski, śpiewał w nocy na cały obóz. Był obóz jeńców wojennych po lewej stronie. W Lamsdorfie byli Anglicy, Amerykanie. Rzucali do nas jakieś mydła, czekoladki. Mnie się nie trafiła, ale dostałam kawałek.

  • Paczki przychodziły do obozu?


My byliśmy za krótko. Przychodziły na pewno do jenieckich.

  • Potem gdzie pani trafiła?


Do Mühlbergu. To już były same dziewczyny. Też okropnie było. Też był jeniecki obóz za drutami. [Dawali] wywar, który po kawie zostawał, po sztucznej, po cykorii. Coś okropnego w ogóle. Jak wychodziłyśmy z Mühlbergu to widok – takie ogromne pole, siedzieli ludzie na ziemi w kocach, to byli Rosjanie, jeńcy rosyjscy. Nie wolno się było zatrzymać ani na chwilę, ani patrzeć w tamtą stronę.

  • Rosjanie byli najgorzej traktowani?


Strasznie. Nie należeli przecież do Czerwonego Krzyża. Tak umierali. Siedzieli, dopóki który nie umarł, [wtedy] wynosili.

  • Przeniesiono panią do innego obozu?


Nie. Nas przeprowadzali do pociągów z Lamsdorfu. Wszystkich.

  • Pamięta pani moment wyzwolenia?


Oczywiście.

  • Jak to było?


Fantastycznie.

  • Niech pani opowie na koniec.


Byłam w obieralni kartofli. Ale już myśmy wiedziały. Pierwsze paczki. To Dywizja Pancerna nas przecież oswobodziła, to niesamowite. Jechały czołgi już. Myśmy myślały, że to paczki. W pewnym momencie – byłam w obieralni kartofli – patrzę na motocyklu ktoś jedzie. Wyskoczyłam. Mówię:, „Co to, kto to?”. – „Poland”. Boże! Polacy! Niesamowite to było. Flaga już była uszyta, przyszykowana, wszystko było. Zbiórka natychmiast przed barakami, całe to towarzystwo. Niemcy powiedzieli, że gdzieś jest obóz dla dziewczyn, dla kobiet. Wysłali taki patrol. To był pierwszy patrol. Za godzinę, zaraz, niesamowite rzeczy się działy.



  • Was tak wyzwalali, że potem dużo małżeństw było.


Było. Mężowie, żony, narzeczone, siostry, bracia, ojcowie, córki. Myśmy potem w Dywizji były. Myśmy pracowały. Pracowałam w dowództwie saperów, u pułkownika Doranta. W czasie okupacji chodziłam na kurs architektoniczny.

  • Trafiła pani do Maczkowa po wojnie?


Do Maczkowa nie trafiłam. Były dziewczyny, które matury robiły. To było Haren niemieckie. Był Krupp. Ta cała historia, te budynki to wszystko należało do Kruppa.

  • Miała pani sympatię wśród chłopców?


Miałam. Człowiek to nie był taki jak teraz.

Warszawa , 14 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Magdalena Holcgreber Pseudonim: „Lena”, „Danka” Stopień: łączniczka sztabowa, podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Kuba-Sosna” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter