Maksymilian Respondek „Maks”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maksymilian Respondek. Urodziłem się w Kowlu na Wołyniu, stąd moje powiązanie z Kresami Wschodnimi. Jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, to związany byłem z VIII Zgrupowaniem „Krybar” na Powiślu, a to wynikło z tego, między innymi, że na Powiślu pracowałem, mieszkałem na Woli, ale pracowałem w fabryce wyrobów bakelitowych „Żywica” na Ślimaku, na Karowej i stąd moje powiązanie ze znajomymi i z kolegami z Powiśla.

  • Kiedy pan się urodził?

Urodziłem się 27 sierpnia 1910 roku w Kowlu, tam chodziłem do szkoły imienia Tadeusza Kościuszki. W 1933 roku przyjechałem do Warszawy i już zamieszkałem w Warszawie, tak że właściwie dłużej w Warszawie mieszkałem aniżeli na Kresach Wschodnich, ale związany byłem z Kresami. Często odwiedzałem [Kresy], ponieważ tam mama i dwaj bracia mieszkali. Miałem znajomych w 50 Pułku Strzelców Kresowych imienia Franciszka Nullo w Krakowie, więc też w kontakcie z nimi byliśmy. Zresztą trzeba powiedzieć, że już w szkole powszechnej, bo tak to się wówczas nazywało – nie szkoła podstawowa a powszechna – to wychowywaliśmy się w duchu wielkiego patriotyzmu.
Dzisiaj się trochę mówi na ten temat, usiłuje się zmienić system wychowawczy, w okresie międzywojennym właściwie się na ten temat nie mówiło, ale byliśmy rzeczywiście patriotami, kochaliśmy to, co w historii Polski było, mówiąc już o powstaniach listopadowym i styczniowym, szczególnie tu w Warszawie, jak już zamieszkałem, to cieszyliśmy się, kiedy można było się spotkać z powstańcami z 1863 roku, wielkim uznaniem i szacunkiem [ich darzyliśmy], poza tym wydawało się, że tak związani jesteśmy z Polską, z polskością, z religią katolicką, że nie ma żadnej dyskusji na ten temat, inaczej być nie mogło.
Od 1933 roku mieszkałem już w Warszawie, na Ogrodowej 56, na rogu [ulicy] Wroniej, tutaj pracowałem w fabryce wyrobów bakelitowych „Żywica” jak już wspomniałem, stąd to powiązanie z Powiślem, choć powiem uczciwie, w okresie międzywojennym, szczególnie jak na Kresach byliśmy, to o Powiślu się najlepiej nie mówiło, w Warszawie to była dzielnica taka, powiedzmy, bardzo ciekawa i groźna, ale przekonałem się pracując tam, że to są na prawdę przyzwoici ludzie, również wychowani w patriotyzmie, zakochani w swojej dzielnicy, stąd to wielkie powiązanie z tą dzielnicą. W czasie okupacji pracowałem również w fabryce „Żywica”, z tym że trzeba uczciwie powiedzieć, nie byłem związany z konspiracją. Marzyliśmy o zakończeniu wojny, w domu się na ten temat wiele mówiło, szczególnie, że jeden z braci był w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii imienia Józefa Bema z Zambrowie, brat cioteczny z kolei w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, a więc również związani z wojskiem i jak powiedziałem, tak jak my od dziecięcych lat wychowani byliśmy w duchu patriotyzmu, tak ci podchorążaccy również byli bardzo ściśle związani, z tym że szczególnie brat cioteczny, który był we Włodzimierzu Wołyńskim. W czasie wojny dostał się do niewoli pod Bydgoszczą, przesiedział później cały okres wojenny w oflagu, bo wyszedł z podchorążówki jako ogniomistrz podchorąży, a później po pierwszych ćwiczeniach uzyskał stopień podporucznika, [a] następnie porucznika.
Jak powiedziałem, z konspiracją nie byłem związany ściśle w czasie okupacji, ale tuż przed Powstaniem spotkałem się z przyjacielem mego dobrego znajomego, a właściwie ten znajomy był przyjacielem, a to był Stańko Antonowicz, jego brat był kapelanem wojskowym w Pińsku, a więc znowuż więzy z Kresami Wschodnimi. On mnie zaagitował, jeśli to tak można określić, do tego, aby włączyć się do podziemia. Szczególnie, że to był przedwojenny podoficer pułku lotniczego w Warszawie, związany przez cały okres okupacji z konspiracją, dlatego też namawiał, żeby też zająć się, nie tyle sprawami politycznymi, bo myśmy o polityce nie mówili wtedy, tu się mówiło tylko o patriotyzmie, o wyzwoleniu Polski, o niepodległości. I zostałem przekonany.
Pamiętam, na ulicy Grzybowskiej złożyłem przysięgę, jako żołnierz Armii Krajowej, tam nas zapoznano z granatem zaczepnym, z rozkładaniem i składaniem visa, ale to było bardzo krótkie szkolenie, jak nas pocieszano na punkcie zbornym: „Dostajecie broń na miejscu, to odpowiedni instruktorzy wszystko wam wytłumaczą, będziecie mogli działać zgodnie z zasadami wojska”.
To był chyba 31 [lipca], kiedy zawiadomiono nas, żeby zgłosić się na punkt kontaktowy na Grzybowskiej, o dziewiątej rano. Przyszliśmy tam, grupa była niewielka, też ze trzydziestu chłopa, z tym że to w większości to młodzież była, chłopcy siedemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat, takich starych koni jak ja to było niewielu. Poinformowano nas, że na razie jeszcze nie dostaniemy broni, że na razie jeszcze nie ma alarmu, że mamy się spotkać ponownie o godzinie drugiej popołudniu. O drugiej po południu spotkaliśmy się ponownie i poinformowano nas, że Mikołajczyk jest w Moskwie, prowadzone są pertraktacje i w tej chwili trudno powiedzieć, kiedy wybuchnie Powstanie, w każdym razie mamy się zgłosić następnego dnia, 1 sierpnia o dziesiątej rano. Tak się stało.
O dziesiątej rano znowuż spotkaliśmy się i jeszcze raz odwołano nas, jeszcze raz odwołano spotkanie i powiedziano, że o drugiej po południu mamy się spotkać, że to już jest alarm, który trzeba bardzo poważnie potraktować, żeby przyjechać. Rzeczywiście o drugiej w południe zgłosiliśmy się na tejże Grzybowskiej, ale tutaj zamiast broni, trzeba to uczciwie powiedzieć, dostaliśmy tylko po dwie puste butelki z korkami, i poinformowano nas, że otrzymamy na punkcie wyczekiwania benzynę, to będzie broń zaczepna do ataków na czołgi czy na inne pojazdy mechaniczne niemieckie. Polecono nam, ażeby pojedynczo, wychodząc z punktu zbornego, udać się na punkt wyczekiwania na róg ulicy Dobrej i Karowej, po lewej stronie, idąc w kierunku „Moskwy”, w kierunku Wisły, to były chyba biura Zakładów Oczyszczania Miasta, po przeciwnej stronie były duże magazyny ze sprzętem do sprzątania miasta. Tam oczywiście Grzybowską, Królewską, Karową w dół, przez Ślimak na Karową, przybyliśmy na punkt i tam już było nas koło setki, to duże zgrupowanie było.
Po jakimś czasie otrzymaliśmy opaski biało-czerwone, z wdrukowanym na nich orłem i literami WP. Były też ulotki, nie pamiętam już dokładnie ich treści, ale w każdym razie zachęcających do walki i wyraźnie mówiących, co ma na celu Powstanie, gdzieś pewno koło w pół do czwartej, przed czwartą, zademonstrowano nam dwa steny angielskie, z tym że przeszkoleni podchorążaccy potrafili się dobrze obchodzić z tą bronią, nas poinformowano tylko, jak ona działa i uczciwie powiedziano, że niestety mamy tylko po jednym zapasowym magazynku, ale broń tu, na punkt wyczekiwania, zostanie dostarczona. Opaski polecono założyć na przedramię i mieliśmy oczekiwać, jak nas poinformowano, na dostawę broni. W pewnym momencie, nie pamiętam, ale któryś z kolegów wyjrzał przez okno, nie na stronę Karową, a na ulicę Dobrą i powiedział: „Tyraliera niemiecka idzie od Schichta”, ja też z zainteresowaniem podszedłem bliżej i z boku spojrzałem, jak przez całą szerokość jezdni i dwóch chodników szła taka tyraliera, nie wiem dziesięciu, dwunastu żołnierzy niemieckich. Ale to chyba był Wehrmacht, ze szmajserami w ręku, pistolety za pasami, za cholewami saperka, granaty, ale z bronią gotową do strzału, przez szerokość jezdni szli w kierunku Karowej, ale podeszli tylko do rogu Karowej i dalej nie podchodzili. Sami żeśmy się zastanawiali nad tym, dlaczego dalej nie wychodzą ci żołnierze niemieccy, ale za chwilę to się wszystko wyjaśniło, bo gdzieś chyba za kwadrans piąta, usłyszeliśmy strzelaninę i właściwie chyba pierwsze sztukasy się pokazały na niebie, najpierw pojedyncze, a później zaczęły gruchotać strzały wzdłuż Karowej. Okazało się, że przy „ślimaku” (tam gdzie później po wojnie było gimnazjum Czackiego), była zakwaterowana jakaś jednostka niemiecka Luftwaffe, jeszcze jakiś inny rodzaj broni, i oni stamtąd grzali po całej Karowej, dlatego ci Niemcy z ulicy Dobrej nie wychylali głowy, bo podeszliby pod własny ogień.
Muszę również powiedzieć szczerze, że kiedy, no trudno powiedzieć, że rozgorzała walka, rozgorzała w Warszawie, ale myśmy jeszcze nie widzieli tutaj, strzelanina się rozpoczęła, a my zostaliśmy z dwoma stenami, z opaskami i pustymi butelkami, to troszeczkę byliśmy przygaszeni. Entuzjazm jaki był w nas przed rozpoczęciem Powstania, w czasie złożenia przysięgi, w czasie zbiórek alarmowych, jakby troszeczkę wyparował. Niestety nikt nam broni nie dostarczył, widzieliśmy tylko po przeciwnej stronie Karowej, że tam kręcą się też chłopcy z opaskami, a więc tam też jakieś zgrupowanie było i z tamtych pozycji padły też strzały, więc to nas troszeczkę pocieszyło. Siedzieliśmy jednak tutaj, w naszym punkcie wyczekiwania jak w pułapce, bo wyjść nie można było na Karową, na tyłach mieliśmy ślepą ścianę budynków, które łączyły się z ulicą Furmańską. Dopiero gdzieś późnym wieczorem (nie potrafię powiedzieć, skąd się wzięły), trudno powiedzieć czy to kilofy, w każdym razie [znalazły się] jakieś narzędzia, którymi zaczęliśmy przebijać mur i dostaliśmy się piwnicami do budynków, tam na ulicę Furmańską, bo o Dobrej nie było mowy, jako że szyk był opanowany przez wermachtowców, a na wybrzeżu znowu stała artyleria przeciwlotnicza, tak że nie było mowy, żeby wychylić się na ulicę Dobrą.
Muszę podkreślić tutaj fakt, że ludność, mieszkańcy ulicy Furmańskiej, tam gdzie dostaliśmy się do mieszkań, przebiliśmy się piwnicami, przyjmowali nas bardzo serdecznie. Tak to wyglądało nawet, że pamiętam nawet w jednym z lokali, gospodarz wyciągnął kilka butelek nalewek, które były przygotowane na zakończenie wojny i namawiał nas, żeby po kieliszku wypić, ale chłopcy nie mieli ochoty nawet na to, trochę byliśmy przygaszeni, bo liczyliśmy na walkę, że nareszcie, jak to się mówi, odegramy się na Niemcach, tymczasem nie mieliśmy broni.
Chyba tam byliśmy ze dwa dni, w tym czasie był atak od strony Gęstej i od strony Browarnej na Uniwersytet Warszawski, ale dowiedzieliśmy się o tym już później, bo tutaj siedząc znowu przy prywatnych kwaterach, nie bardzo orientowaliśmy się, co się dzieje. Nareszcie został nawiązany kontakt z przeciwległą stroną Dobrej i w nocy zaczęliśmy się wycofywać w kierunku mostu Poniatowskiego, ulicą Dobrą, w kierunku elektrowni i przedostaliśmy się dużą grupą (myślę ze sześćdziesięciu nas było) do gmachu, to był chyba gmach ubezpieczalni społecznej, na ulicy Smulikowskiego, tam podzielono nas już na plutony, kompanie, ale ciągle jeszcze bez broni. Ze Smulikowskiego zostaliśmy przerzuceni na ulicę Tamkę 35, to był Zakład Świętego Kazimierza, siostry zakonne tam były, tam mieliśmy dobre zakwaterowanie, już pełniliśmy warty w tych ogrodach, jako, że ogrody wychodziły na linię średnicową, więc trzeba było tam pilnować. Baliśmy się, że z tamtej strony Niemcy nas mogą zaatakować, ale ciągle w naszym zgrupowaniu nie mieliśmy za wiele broni, tylko pojedynczy powstańcy posiadali broń, a pozostali? No różnie to było, dosłownie siekierką strażacką, no w każdym razie trzeba znowuż to podkreślić, że tutaj wstąpił w nas duch i oporu, i chęci walki, liczyliśmy na to, że broń lada moment będzie dostarczona.
Po kilku dniach z Zakładu Kazimierza zostaliśmy przeniesieni na ulicę Zajęczą 17, to było przejściowe podwórko z jednej strony Topiel 4, tam później okazało się, jest dowództwo naszej 4. kompanii. Stamtąd przejście było z Topiel 4 na Zajęczą 11. Zakwaterowani byliśmy Zajęcza 11, a pełniliśmy już warty przy dowództwie VIII zgrupowania i 4. kompanii na Topiel 4. Ten budynek chyba do dzisiaj jest, tylko przebudowany, a Topiel 2 został zniszczony zupełnie jeszcze w czasie Powstania, ostrzelany był czy bomba spadła, nie pamiętam już tego, ale w każdym razie jeszcze w czasie naszych walk na Powiślu.
Później barykadę mieliśmy na rogu Zajęczej i Topiel, w kierunku Browarnej, wzdłuż Topiel, w kierunku fabryki Fuchsa posterunki były rozstawione dlatego, że baliśmy się znowuż, bo właściwie po lewej stronie Topiel były ogrody, które wychodziły na Uniwersytet Warszawski, który był obsadzony przez Niemców. Tamci nas nękali ciągle ogniem, tam była znaczna załoga i jedyna pociecha, że już jak szliśmy na barykadę czy pełniąc posterunek na Topiel 4, otrzymywaliśmy visa, znowuż lepiej żeśmy się poczuli, bo vis załadowany, osiem naboi, dziewiąty w lufie, przy czym orientowaliśmy się, że ludność cywilna też troszeczkę patrzy na nas z niepokojem, gdzie nasza broń. To jak żeśmy szli na objęcie warty, to ten, kto miał wartę, to trzymał visa w ręku, a drugi nosił kaburę, żeby widać było, że broni jest znacznie więcej. Jeszcze chyba nawet przed przejściem na Zajęczą 11, w Zakładzie Świętego Kazimierza dostaliśmy legitymacje żołnierzy Armii Krajowej, już wiedzieliśmy, że jesteśmy w 4. kompanii, ja byłem w plutonie 1411, choć znowu dyskutujemy u nas u „Krybara” czy to był pluton 1411 czy 1412, ale tak jak ja pamiętałem to było chyba 1411. Już podzieleni na kompanie i plutony, czuliśmy się pełnowartościowymi nie tylko powstańcami ale żołnierzami.
Walki na Powiślu nie były początkowo bardzo ostre, jakby to określić. Dlaczego? Niemcy nie wypadali z uniwersytetu, my z kolei za mało mieliśmy broni, żeby po pierwszym nieudanym ataku nic nie wyszło. Zapuszczaliśmy się tylko w kierunku fabryki Fuchsa i nam udało się zdobyć, stamtąd Niemców się wykurzyło, to było o tyle dobre, bo tam były duże magazyny słodyczy, więc można było dla naszej jednostki, kompanii i plutonów rozdać troszeczkę na podratowanie, jak to się mówiło, organizmu, bo z wyżywieniem najlepiej nie było, choć była przyzwoita stołówka, to była taka „Pomoc Żołnierzowi” na Cichej 7. Nasz pluton był tam zaprowiantowany, tam chodziliśmy na obiady. Początkowo to były nawet i śniadania, później już tylko się skończyło na obiadach, bo z zaopatrzeniem było coraz słabiej. Nie pamiętam [dokładnie, ale] kiedy się z zaopatrzeniem robiło gorzej, to jakieś wieści przynieśli nam chyba nawet cywile, którzy się wycofywali i uciekali z Woli (chyba nawet z okolic Złotej, w każdym razie po drugiej stronie Marszałkowskiej z tamtej strony), że u Haberbuscha na Żelaznej, między Łódzką a Grzybowską są olbrzymie ilości pszenicy i cukru, chyba cukier w kostkach był wtedy tam. Któregoś dnia jeden z kolegów zaproponował, żeby zrobić wypad do Haberbuscha, jeśli ktoś zna tamte dzielnice i przejście, ponieważ ja byłem z Woli, z Ogrodowej, więc powiedziałem, że gotów jestem poprowadzić, bo orientuję się, gdzie jest Ceglana, Łódzka, Grzybowska i wiem jak dojść do Haberbuscha. Pamiętam na rogu Grzybowskiej i Żelaznej było kino „Florida” jeszcze z okresu przedwojennego. Pamiętam, znałem tę dzielnicę bardzo dobrze. Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, ilu nas wówczas poszło, ale chyba ze dwunastu chłopaków. Wybraliśmy się stronę Haberbuscha, przeskoczyliśmy przez Nowy Świat, rzeczywiście dosłownie przeskoczyliśmy, dlatego że z wieży kościoła Świętego Krzyża był ostrzał niemiecki, tam chyba siedział snajper i miał pod ostrzałem cały Nowy Świat. Doświadczeni, ostrzelani chłopcy, tłumaczyli, że jak padnie strzał, to po tym strzale trzeba, bo zanim on zarepetuje, to zdąży się przeskoczyć. Udało nam się, cała grupa przeskoczyła i Warecką, przez plac Napoleona, dostaliśmy się do Marszałkowskiej, na Marszałkowskiej było w miarę spokojnie i dopiero wzdłuż Złotej szliśmy, tam to wyglądało tragicznie, ale później też się te rzeczy wyjaśniły, dlatego że wydawało się, że cała Złota płonie, tymczasem jak doszliśmy do Złotej, okazało się, że na Złotej, na ulicy, płoną jakieś materace, sienniki, mokra słoma i wyjaśniono nam, że specjalnie robi się takie dymy, żeby Niemcy myśleli, że ta ulica już jest zbombardowana, żeby nie bombardowali Złotej.

Tak gdzieś do połowy Złotej żeśmy przeszli, właśnie przebiegliśmy tą ulicą zadymioną, zakopconą, a później dalej już trzeba było piwnicami się przebijać, z tym że wszystkie kamienice wzdłuż Złotej, a następnie wzdłuż Żelaznej, jak żeśmy szli do Haberbuscha, to właściwie były piwnice przejściowe, to znowuż mimo że tyle lat minęło, to [mam w pamięci] obraz rozpaczliwy, szczególnie ludności cywilnej. My akowcy tego żeśmy tak nie odczuwali, bo albo szykowaliśmy się do walki, albo mieliśmy nadzieję, że rzeczywiście tego wroga zniszczymy. Albo – powiedzmy sobie uczciwie – czasami baliśmy się, bo byliśmy pod obstrzałem, a cywile siedzieli w piwnicach, nie wiedzieli, co się na górze dzieje. Poza tym [byli] z małymi dziećmi, dzieci płakały, z wyżywieniem było coraz gorzej w Śródmieściu. W każdym razie, tak bym uczciwie powiedział po latach, że zbyt przychylnie niektórzy nie patrzyli na nas, jak my z opaskami biegliśmy, w miarę uśmiechnięci, pocieszaliśmy ich.
Tak dotarliśmy do Haberbuscha, tam nabraliśmy dużo pszenicy, jeszcze więcej cukru i obarczeni tym bagażem z powrotem żeśmy się wycofywali piwnicami do Śródmieścia. Patrzono znowuż na nas, nie chcę powiedzieć z przymrużeniem oka, ale czasami wręcz nieprzyjaźnie, czasami padały pytania: „Co wyście z nami zrobili?”. To było najbardziej tragiczne, bo byśmy walczyli o wolną Polskę, ci ludzie się męczyli, nie zdawali sobie z tego sprawy i równocześnie jak gdyby stawiali nam zarzuty, że źle robimy. Oczywiście to były pojedyncze osoby, tym niemniej jak to do nas dotarło, to też trochę załamywało.
Szczęśliwie dotarliśmy z powrotem z naszym prowiantem na Cichą 7. Mieliśmy trochę zaopatrzenia, tak jak słyszałem podobno w młynkach później tam kręcono pszenicę, robiona kaszę i też z tego można było posiłki przygotować. Choć znowuż należy to podkreślić, że na Powiślu w porównaniu do tego, co zobaczyłem w Śródmieściu i na Żelaznej, po tamtej stronie – tam była tragedia. U nas była, można powiedzieć, wolna Polska. W wielu oknach wisiały flagi biało-czerwone, w niektórych oknach były wystawione radioodbiorniki, słuchało się wieczorem wiadomości z Londynu, w dzień czasami muzyka była... W każdym razie prawie swobodnie mogliśmy chodzić, szczególnie Tamką, tutaj, to swobodnie się chodziło, ale to było tak do drugiego ataku na Uniwersytet Warszawski.
W tym czasie [był] atak na kościół Świętego Krzyża, z tym że nasze VIII zgrupowanie atakowało uniwersytet, był już zmontowany ten słynny „Kubuś”, który był montowany na rogu Topiel i Tamki, po przeciwnej stronie naszego dowództwa, a kościół był atakowany przez kompanię „Lewara”, która też wchodziła w skład „Krybara”. Z tym że „Lewar” atakował od strony Krakowskiego Przedmieścia. Później, już po Powstaniu, dowiedziałem się, wiele lat po Powstaniu, [że] od strony Traugutta atakował „Chrobry II”, tak że właściwie kościół był brany w dwa ognie, no i udało się kościół zdobyć. Natomiast nie wypalił nam drugi atak na Uniwersytet Warszawski.
Po Powstaniu pracowałem aż do emerytury w Polskim Czerwonym Krzyżu i zorientowałem się, że w Czerwonym Krzyżu pracuje wielu byłych żołnierzy Armii Krajowej, nie chcę powiedzieć, że to był azyl, bo to by było za wiele powiedziane, ale w każdym razie tam było dużo, jak to się mówiło, zadekowanych, dawnych akowców, jakoś szczęśliwie się tam udawało. Pracowałem przez wiele lat ze Stasiem Wysockim, który był inwalidą, stracił jedno oko. Nie wiedziałem, że on brał udział w Powstaniu, dopiero jak umarł jego ojciec, profesor Wysocki był dyrektorem gimnazjum Adama Mickiewicza na Konopczyńskiego. (Po ataku na kościół Świętego Krzyża odnoszono na Konopczyńskiego, ponieważ szpital tam był, rannych i między innymi przyniesiono właśnie Stasia Wysockiego, syna dyrektora Wysockiego). Jak dyrektor umarł, byłem na cmentarzu na Powązkach, później podszedł Wysocki do mnie i mówi: „Dziękuję za udział w pogrzebie mojego ojca, nie myślałem, że ktoś z Zarządu Głównego PCK przyjdzie na pogrzeb”. Mówię: „Panie Stanisławie, powiem uczciwie, ja nie dla pana to robiłem nawet, a dla ojca, ponieważ w czasie Powstania widziałem, jak ojciec przeżywał, gdy przyniesiono na noszach ciężko rannego jego syna”. On mówi: „To ja byłem, właśnie straciłem oko!” i wówczas się dowiedziałem, dogadaliśmy się, że on brał udział w ramach ataku „Chrobrego II”, a ja byłem u „Krybara”, i też mi powiedział: „Ale to tylko do naszej wiadomości, że ja jestem od »Chrobrego«, a pan jest od »Krybara«, bo wie pan, że w Zarządzie Głównym jest sporo i dziewcząt, dawnych sanitariuszek z dużym stażem, z czasów okupacji, oddanych żołnierzy Armii Krajowej”.
Trzeba podkreślić to właśnie, że między innymi w zarządzie głównym PCK pracował pułkownik Strehl, który był zastępcą szefa Służby Zdrowia w Ministerstwie Obrony Narodowej, ale później jak rozszyfrowano go, że to był żołnierz AK, to odstawiono go do pracy poza wojskiem. Przyszedł do Zarządu Głównego PCK. Doktor Strehl, prawdopodobnie to jest znana historia, wyprowadził rannych i personel ze Szpitala Maltańskiego na ulicy, uciekła mi w tej chwili ta ulica, od Leszna była. On w czasie pierwszej wojny światowej był w armii pruskiej i miał przy sobie podobno Eiserne Kreuz, pokazał tym żołnierzom, że on jest oficerem z pierwszej wojny światowej i nie pozwoli na to, aby rozstrzelano rannych i personel, zwłaszcza że w szpitalu tym byli również ranni i niemieccy żołnierze, więc taka postać była w Zarządzie Głównym PCK. Prezesem stołecznego oddziału PCK był doktor Zajęczkowski, który u nas na Powiślu nie dopuścił do rozstrzelania rannych i personelu medycznego szpitala powstańczego na ulicy Smolnej. To był budynek Polskiego Czerwonego Krzyża, tam był szpital PCK, i doktor Zajączkowski rzeczywiście wywalczył to, że udało się wyprowadzić, więc mówię tak na marginesie mojej przynależności do Armii Krajowej, że w Zarządzie Głównym pracując, zetknąłem się z wieloma żołnierzami Armii Krajowej, sanitariuszkami, ale to dopiero gdzieś, kiedy zaczęły się organizować poszczególne grupy powstańcze, to już chyba było po 1983, albo 1982 roku, nawet po 1984 [roku], to dopiero żeśmy się spotykali. U „Krybara” nawet spotkałem kilka koleżanek, które pracowały ze mną, one nie wiedziały, że ja byłem w Armii Krajowej i ja o nich również nie wiedziałem, niektóre znałem, o innych nie wiedziałem, nikt się do tego nie przyznawał.
Wracając do Powiśla. Po tym udanym zdobyciu kościoła Świętego Krzyża i nieudanym drugim ataku na Uniwersytet Warszawski, trochę gorzej zaczynało się dziać, bo podobno – teraz już wiemy na pewno, ale do nas dochodziły takie wieści – coraz gorzej się dzieje na Starówce. Z kolei Niemcy wyszli z Schichta, przekroczyli już ulicę Karową i też szli w kierunku Tamki, jeszcze to było daleko, ale już zaczęli nam się dobierać do skóry. Elektrownia się cudownie utrzymała w dalszym ciągu, ale na Wiśle znowuż pływał jakiś stateczek, który też był uzbrojony i od czasu do czasu salwami atakował Powiśle. Tak to trwało, gdzieś do chyba prawie końca sierpnia.
Jak powiedziałem, zaczęło się robić coraz ciaśniej, nie pamiętam już dzisiaj dokładnie kiedy, ale to chyba był pierwszy raz, kiedy 2 września spotkałem się z tym, że na rogu Wareckiej i Nowego Światu, z kanału zaczęli wychodzić powstańcy opuszczający Starówkę, czyli Starówka już dogorywała. Później Powiśle zaczynali coraz bardziej przyciskać.
Którego był trzeci atak na Uniwersytet Warszawski, to dokładnie nie pamiętam, ale każdym razie, to już było gdzieś koło 5 września albo 4 września. Nie brałem udziału w ataku od strony Krakowskiego Przedmieścia i od strony Karasiej, a byłem na Topiel. Gdzieś w pierwszej połowie września dostałem na własność kbk – krótką broń kawaleryjską, no to rzeczywiście pełnia szczęścia była wtedy. Tak uzbrojony zostałem wysłany z oddziałem wzdłuż Topiel, w kierunku Browarnej i tam mieliśmy obserwować, co się dzieje na uniwersytecie. Trochę w naszej naiwności uważaliśmy, że jak nasi zaatakują do Krakowskiego Przedmieścia, to my tutaj od tyłu też damy radę Niemcom. Dla mnie ten niedoszły atak źle się skończył, bo z daleka widziałem, skąd idzie ogień z góry, bo uniwerek był położony wysoko, a my tutaj na dole byliśmy nisko, byliśmy dla nich jak na patelni widoczni, choć kryliśmy się za załamami murów i rozbitych kamienic. W końcu zorientowałem się, skąd idzie ogień i zacząłem się przymierzać. Dlaczego mówię „przymierzać”? Bo ciągle wbijano nam do głowy, jedna kula – jeden Niemiec, bo amunicji było mało, więc nie można było strzelać na wiwat, nie można było strzelać na oślep i tak się przymierzając. Skończyło się to tym, że w końcu poczułem odrętwienie prawego ramienia, nie wiedziałem, co się stało, a za chwilę zobaczyłem, że całe piersi mam zalane krwią, i przyznam się uczciwie, wystraszyłem się – krew mnie przeraziła, nie wiedziałem co [się stało]. Nie bolała mnie rana, ale krew mnie wystraszyła. Jak mi później koledzy tłumaczyli: „Za długo się przyglądałeś, w okularach byłeś, słońce [się] odbijało tam i szkop cię zobaczył. Dobrze, że cię między ślipie nie rąbnął, tylko dostałeś po łapie”.
Przestrzelone miałem prawe ramię na wylot, zabrano mnie na punkt opatrunkowy, jakoś, jak to się mówi, nie cierpiałem specjalnie, nie czułem bólu, ale jak usłyszałem, kiedy lekarz powiedział: „Rana wlotowa jest, wylotowa jest, a więc w moim pojęciu postrzelony na przestrzał”. Bałem się, że rękę może stracę, będą amputować, zemdlałem. To dzisiaj śmiesznie [może] wygląda, zresztą i dla mnie to było później zawstydzające, bo jak popatrzyłem obok, jacy ranni byli, konający, jak amputowano bez znieczulenia nogi czy ręce, a u mnie tylko przestrzał ranienia, to była żadna rana. W każdym razie stwierdzono – gorzej to wyglądało, ponieważ byłem zalany krwią, ale postanowiono, że bardziej ciężko rannych i mnie też zakwalifikowano do nienadających się, szczególnie, że to prawa ręka była, więc odstawić do szpitala, ale do Śródmieścia, bo z Powiśla wycofujemy się, czyli to musiał być już chyba 5 września. Ulicą Kopernika do Foksal wiem, że żeśmy byli transportowani, później Chmielną, tu naprzeciwko domu braci Jabłkowskich, bo w prawo, na rogu Szpitalnej i Przeskok palił się olbrzymi dom Siudeckiego, tam chodziliśmy po materiały do opracowań dekoracyjnych i przez doły budynku braci Jabłkowskich dotarliśmy do Alej Jerozolimskich. Tam bardzo wolno, przekopem pod Alejami Jerozolimskimi, gdzieś na wysokości Kruczej, przetransportowano nas na Kruczą. Kruczą w kierunku Piusa XI, wiem, że tam zaczęto rozdzielać rannych, ze mną ranny był Janek Kosek miał pseudonim „Janosik”, jego zabrano do szpitala na Piusa XI, a mnie na Mokotowską 53/55.
Na Mokotowskiej 53/55 chyba miałem jeden albo dwa tylko opatrunki, dlatego że przy moim stanie zranienia to właściwie to nie był ciężki przypadek, tak że nie chciano się mną zajmować, dlatego że byli rzeczywiście powstańcy, którzy cierpieli i którym życie należało ratować, ja już mogłem trochę pomagać rannym, nieporuszającym się, to wody im [przynosiłem]. Ciekawa rzecz, w szpitalu na Mokotowskiej 53/55 była w piwnicach też pompa, którą zaopatrywany był nie tylko szpital w wodę, ale przychodzili nawet cywile i zaopatrywali się, jako że z wodą już było bardzo źle w Śródmieściu. O tyle był znowuż taki egoistyczny pogląd na ówczesne czasy, że pomoc z jednej strony była potrzebna wszystkim rannym, a z drugiej strony pobyt w szpitalu gwarantował choć raz dziennie posiłek, bo w Śródmieściu już było z jedzeniem coraz gorzej. Pamiętam, że ostanie trzy dni prawie nic nie jedliśmy, o ile na Powiślu [żywiliśmy się] pszenicą skręconą na kaszę, smakowała nam tam, to tu ugotowana czy długo gotowana czy niedogotowana pszenica w całości, bo młynków nie było do mielenia, była nie do zjedzenia, człowiek, mimo że był głodny, to żuł w ustach i nie mógł przełknąć.
W szpitalu dowiedzieliśmy się, że została podpisana kapitulacja, że powstańcy mają opuścić Warszawę. Byłem ewakuowany, ciężko rannych wieziono na dwóch kółkach, na noszach niesiono, ci co mogli się sami poruszać, ja też do tych należałem, to szliśmy pieszo i pomagaliśmy kulejącym. Tak dotarliśmy chyba Marszałkowską do Śniadeckich, później przez plac Politechniki Warszawskiej, na placu Politechniki Warszawskiej leżało wielu niepogrzebanych, ale to raczej cywile byli, bo bez opasek biało-czerwonych, więc chyba nie powstańcy, zresztą na środku placu, przed Politechniką Warszawską, nie mogło być chyba powstańców. Z kolei do Filtrowej i Filtrową, później nas do Wawelskiej doprowadzono i Wawelską do placu Narutowicza, ale z placu Narutowicza na szczęście już nie musieliśmy iść, bo to jednocześnie i cywile wychodzili, bo cywile szli pieszo do Pruszkowa. Nas natomiast zaprowadzono na Dworzec Zachodni i na takich otwartych lorach, jak mówiliśmy, na odkrytych wagonach kolejowych przewieziono nas do Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie i tam następowała segregacja. Część do szpitali, tam było już dużo sióstr PCK i przy pomocy sióstr pogotowia, sióstr Polskiego Czerwonego Krzyża udawało się czasami z obozu uciec, zwłaszcza że zaraz obok obozu stały podstawione pociągi i ludność cywilną wywożono w niewiadomym kierunku, rannych też.
Dostałem się też do takiego transportu, który dokąd jechał, nie wiedzieliśmy, w każdym razie gdzieś na południe, w kierunku na Żyrardów, bo wiem, że mijaliśmy Milanówek, Brwinów, Grodzisk. Pociąg się zatrzymywał co trochę, oczywiście wszędzie byli – tak co kilka wagonów – Niemcy z karabinami gotowymi do strzału, ale jak pociąg się zatrzymywał, to ciągle ktoś tam uciekał. Jak zaobserwowałem, Niemcy po nocy strzelali, ale nawet nie zawsze strzelali w kierunku uciekających, a w górę raczej na postrach strzelali, czy już dość mieli wojny, czy dość kataklizmu, jaki widzieli, w każdym razie nie widać było ekstra zawziętości. Gdzieś między Żyrardowem a Skierniewicami, jak się pociąg zatrzymał i zaczęło sporo wyskakiwać, ja również wyskoczyłem, tam krzewy były i zaczęliśmy się oddalać od torów kolejowych, znowu rozległy się strzały, ale w naszym kierunku, zdawało się, nikt nie strzelał, w każdym razie nikt nie ucierpiał. Stamtąd jakoś pieszo dotarłem do Tarczyna. Niestety legitymacja Armii Krajowej, kenkarta, do tego ranny, to były legitymacje takie, które były nie do podważenia i wiadomo było, co Niemcy z takim człowiekiem zrobią. Kenkarty się pozbyłem, legitymację schowałem, ale później, przyznam się, też zniszczyłem ją, bałem się trzymać przy sobie; została mi tylko ranna ręka. Ale ponieważ w czasie Powstania wielu cywilów również było rannych, więc jakoś udawało mi się przetrzymać, choć nie miałem żadnego kontaktu z żadną wachą niemiecką, nigdzie nie byłem legitymowany.
Dopiero 27 stycznia, kiedy w Warszawie już Niemców nie było, dotarłem z powrotem do Warszawy, do Ogrodowej 56. Niestety dom był wypalony całkowicie, to był dom gdzieś chyba w 1927 roku wybudowany, więc żelbetonowy, kleinowskie sklepienia, więc się nie zawalił. Jedyna pociecha była, że jak wszedłem na pierwsze piętro do naszego mieszkania, to rower miałem za szafą schowany, to ten rower spalony stał, w jednym pokoju maszyna do pisania Remingtona też, biurko spalone. Pociecha była ta, że nikt nie ograbił budynku, Niemcy nic nie wynieśli, ale spalili dokumentnie, nic nie zostało. Na kuchni tak jak stały garnki, patelnia jakaś, to też to wypalone stało.
Chyba gdzieś w początkach lutego spotkałem się z żoną, ja byłem w 4. kompanii u „Krybara”, a żona była w VIII zgrupowaniu w 2. kompanii jako sanitariuszka. Spotkaliśmy się, mieszkanie wypalone, nie ma się gdzie zatrzymać, ja ranny. Żona zaproponowała, żeby udać się gdzieś w kierunku Mławy, tam na wsi jej matka miała rodzinę, może tam dostaniemy dach nad głową i będzie można żyć, a później zobaczymy, co dalej będzie. Tak się skończyło dla mnie Powstanie.
  • Był pan żonaty już przed Powstaniem?

Tak. 2 czerwca pobraliśmy się, a 5 sierpnia wybuchło. Żona również pracowała tam w „Żywicy”.

  • Co było dalej? Jak wyglądało pańskie życie po Powstaniu?

Tak jak już wspomniałem, wyjechaliśmy z żoną do Ciechanowa, ale w Ciechanowie zachorowałem na tyfus plamisty, bo okazało się, że pod bandażami były wszy, lekarz był przerażony. Mówię: „No nie zmieniane były opatrunki, nic na to nie poradzę, taki los”.
Dlaczego Ciechanów nas interesował, choćby z tego względu, że nikt nas tam nie znał, wiedzieliśmy już, co się dzieje z żołnierzami Armii Krajowej, że są duże aresztowania w Warszawie i nie tylko w Warszawie, a tam wylądowaliśmy jako, jak to się mówi, cywile. Po pobycie w Szpitalu, tam w Ciechanowie, po tym tyfusie, to początkowo nie nadawałem się do życia, byłem osłabiony bardzo. Żona zaczęła pracować i jakoś tam wiązaliśmy koniec z końcem. Ale w końcu żona nawiązała kontakt z Czerwonym Krzyżem, jako że w czasie Powstania była związana jako sanitariuszka, zaproponowano mi jako rannemu pracę w Czerwonym Krzyżu. Chętnie podjąłem tę pracę. To była bardzo ciekawa praca. Polski Czerwony Krzyż otrzymywał wówczas olbrzymią pomoc, szczególnie z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża ale i z Australijskiego, Brytyjskiego Czerwonego Krzyża, w różnej postaci, począwszy od artykułów żywnościowych, jakichś konserw, ale przede wszystkim, [materiały] odzieżowe, nie mówiąc o wyposażeniach szpitali, materiałach opatrunkowych. Później pierwsza penicylina, cudowny lek, to również dostawaliśmy bezpłatnie z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża.
Zajmowałem się akcją pomocy wdowom, to się tak nazywało wówczas – wdowy z 1939 roku, a więc przede wszystkim pomoc dla wdów z 1939 roku. Otrzymaliśmy piękne wyprawki dla niemowląt, również dla młodych matek, ponieważ dobrze mi ta akcja wychodziła, to Zarząd Główny PCK, bo wówczas nie było nawet władz Czerwonego Krzyża z wyboru, tylko byli powołani tak zwani pełnomocnicy zarządu głównego na powiat czy województwo, zarząd główny powierzył mi opiekę nad powiatem przasnyskim, makowskim. Szczególnie powiat makowski to był przyfrontowy, jak określali miejscowi, teren pustynny, tam gdzieś do 1947 roku ludzie jeszcze w bunkrach mieszkali, bo to było całkowicie spalone. Front kilka razy z rąk do rąk przechodził, ludność była w bardzo trudnych warunkach, więc zajmowałem się niesieniem pomocy tej ludności. Później doszła jeszcze Mława i Płońsk, więc miałem co robić, zarząd główny co prawda przysyłał obok pomocy samochód, miałem łazika do dyspozycji, można było dojechać i dostarczyć to, choć przeważnie, to się dostarczało tak zwaną podwodą. Jak się zawiadamiało gdzieś wójta na wsi, że będzie pomoc, to przysyłali furmankę, ja tą furmanką jeździłem tam, rozdawałem, gorzej było z powrotem, bo po dary to przysyłali podwodę, ale później odwieźć przedstawiciela PCK, to było trochę trudniej, ale ta praca mnie naprawdę, jak to się mówi, wzięła.
Mimo że tego rodzaju praca mi się podobała w Czerwonym Krzyżu, to żona tęskniła za Warszawą, bo ja jak mówiłem, byłem urodzony na Kresach Wschodnich, do dzisiaj tam, jak to się mówi, wzdycham (zresztą kilka lat temu, raz pojechałem do Kowla zobaczyć, jak to miasto wygląda po sześćdziesięciu, siedemdziesięciu latach), a żona była urodzoną warszawianką, więc znowuż Ciechanów jej nie odpowiadał. Jak powiedziałem w Warszawie, że żona ma ochotę wrócić, to zarząd główny chętnie wyraził na to zgodę. Dostaliśmy mieszkanie, co było wtedy sukcesem, na ulicy Pięknej, to była dawniej Piusa XI, tam było gimnazjum Platerówni, Plater-Zyberkówny, a początkowo po zakończeniu wojny mieściła się siedziba Biura Informacji Poszukiwań Czerwonego Krzyża, a później Okręg Warszawski Czerwonego Krzyża i szkoła pielęgniarska.
Chyba w 1949 roku Polski Czerwony Krzyż otrzymał zlecenie z Ministerstwa Zdrowia na organizowanie stacji pogotowia w Polsce. […]
Zająłem się organizowaniem stacji pogotowia i jakoś to dobrze mi wychodziło, z tym że dlaczego Czerwony Krzyż mógł to organizować? Jak powiedziałem, otrzymywaliśmy olbrzymią pomoc w postaci leków, materiałów opatrunkowych, z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, a więc mieliśmy na wyposażenie stacji pogotowia masę materiałów, natomiast ze strony Ministerstwa Zdrowia dostawaliśmy karetki pogotowia, to były wówczas skody, takie srebrne karetki. W 1949 roku myśmy zorganizowali tych stacji, jako że moda była wówczas w Polsce na planowanie, mieliśmy do zorganizowania siedemdziesiąt siedem stacji pogotowia, a zorganizowaliśmy osiemdziesiąt osiem. Moda była też na przekroczenie normy, ale tutaj już nie chodziło o przekroczenie normy, tylko po prostu w poszczególnych powiatach, jak się ludzie dowiadywali, że Czerwony Krzyż może zorganizować stację pogotowia, to dawali lokal, wynajdywali lokale. Nie płaciliśmy nawet początkowo za lokale, tylko żeby była karetka, bo zasada była, że w powiatowym mieście mają być dwie karetki pogotowia, w większych miastach takich jak Płock czy Siedlce trzy karetki, a w miastach wojewódzkich po dziesięć karetek pogotowia miało być.
W 1950 roku dalej organizowaliśmy stacje pogotowia, ale gdzieś pod koniec 1950 roku ministerstwo nas powiadomiło, że z końcem 1950 roku Polski Czerwony Krzyż ma przekazać stacje pogotowia Ministerstwu Zdrowia, a będzie się zajmował tylko pomocą ludności dotkniętej klęskami żywiołowymi i szkoleniem młodszych pielęgniarek. Dlaczego tak było? Myśmy to też rozszyfrowali bardzo szybko: dopóki były pojedyncze stacje pogotowia, to można było przysłowiowe psy wieszać na Czerwonym Krzyżu, że nie zorganizował stacji pogotowia, a Ministerstwo Zdrowia było to dobre. Kiedy już w 1950 roku prawie co drugi powiat w województwie miał stacje pogotowia, no to mogło przejąć ministerstwo, żeby organizować dalsze stacje, bo już tych narzekań tak wiele nie było. W Czerwonym Krzyżu przekazaliśmy to.
Początkowo miałem przejść do Ministerstwa Zdrowia z tymi stacjami pogotowia, bo byłem wtedy szefem pomocy doraźnej i organizatorem stacji pogotowia, ale ponieważ mnie dobrze wychodziła akcja pomocy na terenie dawnych powiatów województwa warszawskiego, to był Okręg Warszawski. Okręg Warszawski wówczas obejmował powiaty: dzisiejsze województwa siedleckie, płockie, ciechanowskie, jeszcze czwarte województwo było, uciekło mi w tej chwili z pamięci, w każdym razie to był duży okręg i ponieważ dobrze mi wychodziła akcja pomocy, to zarząd główny postanowił, żeby został w zarządzie głównym, nie przechodził do Ministerstwa Zdrowia, a zajął się akcją pomocy ludności na wypadek klęsk żywiołowych.

  • Czy dotyczyły pana jakieś represje po wojnie z tytułu tego, że brał pan udział w Powstaniu Warszawskim?

Jak wspomniałem, zajmowałem się w Polskim Czerwonym Krzyżu akcją pomocy ofiarom klęsk żywiołowych, to były powodzie, to była repatriacja, szczególnie była duża akcja pomocy narodowi węgierskiemu w 1956 roku, i tu trzeba podkreślić, że Czerwony Krzyż odegrał olbrzymią rolę i był jedyną organizacją w Polsce, która jawnie niosła pomoc ze względu na konwencje genewskie, że ofiarom wojny należy pomagać. W każdym razie, co już podkreśliłem również, pomoc ofiarom klęsk żywiołowych i cała działalność Czerwonego Krzyża była o tyle łatwiejsza do prowadzenia, że wśród pracowników zarządu głównego było wielu dawnych powstańców również, jednak, jak już o tym mówiłem, wzajemnie nie kontaktowaliśmy się poza służbowymi sprawami, nie wspominaliśmy czasów Powstania, z tego względu chyba tam niektóre osoby z kierownictwa zarządu głównego orientowały się że [niektórzy] brali udział w Powstaniu Warszawskim, ale również nie zwracali na to uwagi. Większość pracowników również nie zdawała sobie z tego sprawy. Działalność w Czerwonym Krzyżu i praca w Czerwonym Krzyżu była dla mnie o tyle dobra, że mogłem, jak to się mówi, działać jak gdyby w konspiracji, [chociaż] nie utrzymywało się kontaktów do gdzieś 1984 roku, kiedy zaczęliśmy tworzyć poszczególne zgrupowania i koła kombatanckie. Dzięki pracy w Czerwonym Krzyżu nie odczułem żadnych represji z tytułu przynależności, ale to i z tego względu, że nigdy nie ujawniłem jej, dopiero kiedy można było już na ten temat mówić, kiedy już oficjalnie nadawano nam Warszawskie Krzyże Powstańcze, przedtem dostałem Medal Wojska, był nadawany od 1948 roku przez Rząd Londyński, i Krzyż Armii Krajowej też dostałem z Londynu, natomiast Warszawski Krzyż Powstańczy to oczywiście tu w Warszawie, i żona Krzyż Armii Krajowej również dostała, kiedy już cała dokumentacja z Londynu została przejęta tutaj przez nasze władze.
Nie mogę powiedzieć, że ucierpiałem z tego tytułu, że brałem udział w Powstaniu, ale tylko z tego powodu, że nigdy się nie ujawniłem, nigdy na ten temat nie mówiłem, do czasu dopóki można było na ten temat mówić i teraz, kiedy już oficjalnie działamy, z tym że powiedzmy sobie uczciwie, pamięć się zaciera, cały szereg spraw człowiek nie pamięta, niektóre się przypomina później, szkoda że się o tym nie powiedziało czy o czymś innym, pamięć nie ta. Jak [to] syn żartobliwie mówi: „Tatuś to ma pamięć dobrą, tylko że krótką”. Tak jest, wiele szczegółów z okresu Powstania się pamięta, a jak przejrzę „Tele Tydzień”, co jest w telewizji dzisiaj, to za godzinę nie bardzo pamiętam, jaki film ma być dzisiaj, jeszcze raz muszę zajrzeć, nie chcę powiedzieć, że to jest przywilej starości, ta straszna starość, może nie straszna, w każdym razie końcówka nie jest ciekawa.

  • Chciałem jeszcze pana poprosić o wyjaśnienie, bo pan w swojej relacji używał wielu nazw ulic, przytaczał, kto z której strony atakował. Czy w czasie Powstania był pan tego świadomy? Czy część tych wyjaśnień z innych źródeł informacji?

Nie, ja tylko byłem zorientowany co do swego zgrupowania, do Zgrupowania „Krybar”, ale nawet początkowo nie orientowałem się, ile tych zgrupowań jest, później dopiero, jak przeszli, to chyba pod koniec Powstania, kiedy zaczął się kurczyć nasz obszar działania, to dopiero się zorientowałem, że jestem to III zgrupowanie, które było tam w okolicach Smolnej właśnie, bliżej mostu Poniatowskiego, ja żyłem ciągle VIII zgrupowaniem i swoją 4. kompanią.

  • W czasie Powstania pan był jednym ze starszych powstańców?

Tak, z przymrużeniem oka też na mnie patrzono.

  • Czy miał pan dużą świadomość sytuacji politycznej, czy jakieś dyskusje prowadzili państwo ze sobą, do czego to wszystko prowadzi, jak to będzie? Czy mieliście jakieś obawy?

Nie zetknąłem się z tym, przyznam się, dyskusji na ten temat nie było, raczej na temat walki, jak ktoś wrócił, mówiło się o tym, co się działo na posterunku, na barykadzie, o rannych. Trzeba powiedzieć, że chyba byliśmy zupełnie wyprani z polityki.

  • Czy śledziliście doniesienia prasy powstańczej? Radia słuchaliście?

Prasa powstańcza była, tak, prasa powstańcza była normalnie w całej Warszawie i poczta powstańcza, ale raczej ludność cywilna bardziej się interesowała prasą powstańczą aniżeli my, bo myśmy byli w akcji, nas interesowało to, żeby zdobyć broń, mieć broń, pochwalić się bronią, jak się szło na barykadę, na posterunek, żeby być dobrze wyposażonym w broń. A jeśli chodzi o sprawy polityczne, akurat może w innych zgrupowaniach, może w innych plutonach były dyskusje na ten temat, ja się z tym nie zetknąłem, tak że trudno. Jak słyszę dzisiaj dyskusję na ten temat, że to polityczna akcja, to uśmiecham się pod wąsem, jak to się mówi, bo nie bawiliśmy się naprawdę w politykę, nam chodziło o wolną Polskę, nic więcej. Jaka ta Polska była? Mnie się wydawało i innym, że będzie taka, jaka była przed wojną. Dopiero dziś, jak człowiek czyta, to dopiero widzi, co się działo, jakie były frakcje, jak to wszystko wyglądało. Orientowałem się przed wojną, że był PPS, że było kilka frakcji, które w wyborach brały udział, ale u mnie w domu nie było prawie zainteresowania wyborami, tak że na ten temat ani w domu się nie rozmawiało, ani w czasie Powstania nic na ten temat [nie mówiliśmy].

  • Wiedział pan, że Rosjanie są po drugiej stronie Wisły?

Tak.

  • Czekaliście na ich pomoc?

Myśmy na punkcie wyszukiwania dostali taki dokument, wytyczne. W wytycznych między innymi było powiedziane wyraźnie, że w wypadku wejścia Armii Czerwonej żeby spokojnie przepuścić, nie witać entuzjastycznie – to jeden, jak to się mówi, element polityczny. Tam wyraźnie było powiedziane: zachować się spokojnie, pozwolić im przejść dalej na Berlin, natomiast nie witać kwiatami, nie wyrażać jakiegoś zadowolenia i dziękczynienia za wejście do Warszawy. To jedyne, my sobie zdawaliśmy z tego sprawę, a później żeśmy ich przeklinali, że są po drugiej stronie Wisły i nie przychodzą nam z pomocą.

  • Widział pan desant z prawego brzegu Wisły?

Nie, na naszym odcinku nie było tego, to było gdzieś od strony Czerniakowa, a myśmy byli tylko na Powiślu, później w pierwszych dniach września przeszliśmy do Śródmieścia, a ja wylądowałem na Mokotowskiej, wyszliśmy jako 36. pułk Legii Akademickiej.

  • Miał pan bezpośredni kontakt z Niemcami, jeńcami niemieckimi wziętymi do niewoli?

Nie.

  • Spotkał pan w czasie Powstania żołnierzy innych narodowości?

Też nie. Na naszym odcinku innych narodowości nie było.

  • Proszę powiedzieć, czy był pan świadkiem jakichś szczególnych okrucieństw hitlerowców?

Szczęśliwie się tak złożyło, że nie. To znaczy wiedziałem już, chyba zaraz po Bożym Narodzeniu, po tej tragedii w Wawrze, to szybko dotarła wiadomość do nas, ale to tylko słyszałem o tym, ale ani nie byłem tam, bo byłem w innej dzielnicy Warszawy. A tak nie byłem nigdy świadkiem rozstrzeliwań, choć byłem, to było chyba po egzekucji na Towarowej, to przejeżdżałem tramwajem, widziałem, że tam położone były nieliczne kwiaty, bo Niemcy też usuwali te rzeczy. Nawet już dzisiaj nie potrafię powiedzieć, w jakim to miesiącu było. A tak obronną ręką pod tym względem przeszedłem, że dramatów nie widziałem, poza dramatem ludności cywilnej w czasie Powstania. To było przerażające, szczególnie w okolicy Złotej, Żelaznej, ludność cierpiała niesamowicie, choć nie przyjmowałem tego do wiadomości, tak jak niektórzy próbowali mówić, że to nasza wina, choć nie mówili: „Wasza wina”, ale to powiedzenie: „Co wyście nam zrobili...” – to było dla mnie tragiczne.

  • Bardzo proszę o podsumowanie, jak pan dzisiaj patrzy na Powstanie? Co pan myśli, czy warto było, jak pan to ocenia? Jakie pan dzisiaj widzi korzyści z tego, że było Powstanie?

Uważam, że innej drogi nie było, zwłaszcza że przecież było ogłoszenie, [że] chyba 1 sierpnia mieliśmy się stawić gdzieś na placu Narutowicza, jakieś sto tysięcy do kopania okopów, Niemcy wzywali, więc to wiadomo byłoby, że to byłaby tragedia, bo nie wiadomo, co by zrobili z nami. Przede wszystkim przez cały okres wojny tak nastawieni byliśmy psychicznie, że kiedyś dojdzie do rozliczenia z Niemcami, byliśmy pod wrażeniem, może niesłusznie, ale jak powiedziałem, tak byliśmy wychowani, pod wrażeniem pierwszej wojny światowej, rozbrajania Niemców, liczyliśmy na to, że tego momentu dożyjemy. Z tym że ja osobiście przyznam się do tego, nie tylko chodziło mi o rozbrojenie, ale jak mi się zdawało, będę strzelał jak do kaczek, nie tylko rozbroić, ale żeby ich jak najwięcej zostało, ale martwych.
W każdym razie Powstanie było więcej niż konieczne, gdybyśmy nie rozpoczęli Powstania, to na pewno Warszawa byłaby w podobny sposób zniszczona i ludności zginęłoby nie mniej niż w wyniku Powstania, bo Niemcy by nie darowali nam, Niemcy by nas wykończyli, a co zrobiliby później Rosjanie – wiadomo, co robili. Przecież Alfreda Lerwandowskiego, prezesa Okręgu Warszawskiego Czerwonego Krzyża zaaresztowali i siedział w obozie w Rembertowie. Miał być wywieziony na Syberię, z tym że przeciwstawił się Amerykański Czerwony Krzyż, zaprotestował i powiedział, że wstrzyma [Polskiemu] Czerwonemu Krzyżowi wszelką pomoc, jeśli Lerwandowski nie zostanie zwolniony. To był znany działacz Czerwonego Krzyża i w stałym kontakcie z Amerykańskim Czerwonym Krzyżem. Został zwolniony. Wrócił na swoje stanowisko Okręgu Warszawskiego, ale później go przedwcześnie wysłano na emeryturę, żeby się pozbyć, ale w każdym razie został uratowany właściwie przez Amerykański Czerwony Krzyż. Tak że uważam, że Powstanie było konieczne. Na pewno szkoda, że tyle młodzieży zginęło, że tyle inteligencji zginęło, nie mówię już o zabytkach historycznych, zabytkach sztuki, ale to jest wojna, nikt nigdy wojny w białych rękawiczkach nie prowadzi, w każdym razie nie chcę tego tak ocenić. Ale gdyby podobna sytuacja po raz wtóry [się wydarzyła], to jak jestem starym człowiekiem, to też, jak to się mówi, wziąłbym coś w rękę i z okna strzelał. Tak byliśmy wychowani, kochaliśmy ojczyznę, marzyliśmy o tym, żeby była w końcu wolna.



Warszawa, 17 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński
Maksymilian Respondek Pseudonim: „Maks” Formacja: VIII Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter