Maria Buńda

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Fournier-Buńda, urodziłam się w Brwinowie pod Warszawą w 1931 roku w grudniu. Ojciec był zawodowym wojskowym, a mama była przy mężu. Było nas czworo, miałam trzech braci, byłam najmłodsza. Brat najstarszy Tadeusz w 1936 roku po maturze utonął. Wiesław urodzony w 1922 roku przeżył, dopiero umarł w 1975 roku, a najmłodszy brat Włodzimierz [urodził się] w 1926 roku.

  • Pani tata nosił nazwisko francuskojęzyczne.

Tak.

  • Czy był Francuzem?

Tak. Był z mieszanego małżeństwa, dziadek był Francuzem, babka była Rosjanką.

  • Przed wybuchem wojny mieszkaliście w Warszawie?

W Warszawie, tak. Ojciec był w czynnej służbie, a po przewrocie majowym w 1926 roku był w randze majora, został przeniesiony w stan spoczynku. Ponieważ był z zawodu inżynierem, byliśmy w Warszawie i tu pracował w CIWF-ie. Pracował, już nie pamiętam dokładnie w czym, ale w swoim zawodzie jako inżynier. Mieszkaliśmy w Warszawie. Ostatnio mieszkaliśmy na Chłodnej, dziadkowie tutaj mieszkali, dziadek pracował w elektrowni warszawskiej, był kierownikiem technicznym, to się tak wtedy nazywało, i myśmy z dziadkami przez pewien okres czasu mieszkali [na terenie elektrowni], chociaż w różnych latach. Chyba w 1936 roku, jak była budowana tama na Sole, ojciec z uwagi na pracę… Myśmy byli w Porąbce jakiś czas, to znaczy, ja z młodszym bratem, a dwaj starsi bracia tutaj byli z dziadkami. Do 1939 roku mieszkaliśmy w Warszawie.
W 1939 roku, jak była pełna mobilizacja, to ojca oczywiście zabrano do wojska. Ojciec kierował się do swojego ostatniego pułku (to był 2. Pułk Strzelców Podhalańskich w Sanoku), pożegnał się z nami 3 września, jeszcze przed 17 września, bo dokładnie daty nie pamiętam, został przez Rosjan zagarnięty i znalazł się w obozie w Kozielsku. W 1943 roku, jak Niemcy ogłaszali w gazecie warszawskiej, tak zwanej gadzinówce, to znalazł się na liście. Stąd żeśmy się dowiedzieli, że zginął w Katyniu. My byliśmy w Warszawie razem z rodziną. Jak na Chłodnej zrobiono getto, to wymiana była i przenieśliśmy się na róg Siennej i Żelaznej. [Mieszkał tam] lekarz Żyd, babcia się zamieniła [z nim] mieszkaniem. Mieszkaliśmy już do Powstania i Powstanie całe na rogu Siennej i Żelaznej.

  • Państwo znali rodzinę, z którą wymieniliście się?

Nie powiem, bo nie pamiętam, ale przyzwoite było mieszkanie, bo różne były mieszkania i to było takie ponad sto metrów mieszkanie, ładne. Mieliśmy po przekątnej widok na getto. Jak było powstanie w getcie, to u nas szyby popękały, bo widać było, jak oni wyskakują z okien i tak dalej. To było traumatyczne przeżycie w ogóle patrzeć na to wszystko, co się dzieje.

  • A czy jeszcze przed powstaniem w getcie widać było, co się dzieje z ludźmi, którzy tam są albo jak ich traktują Niemcy?

Gdzie?

  • Jak traktują Niemcy Żydów w getcie?

Jak nie ludzi w ogóle, to widać było, oczywiście, bo był głód, byli często... Początkowo jeszcze zanim [było powstanie w getcie,] to wychodzili i szli ulicą, gdzieś pędzeni byli do różnych robót. Oczywiście chodzili z opaskami z gwiazdą Dawida, psy obok i Niemcy ich [pilnowali]. Nie wolno było im rzucić jakiegoś jedzenia czy cokolwiek, to było widoczne.
Aczkolwiek myśmy [także] przeżywali przecież łapanki, codzienne życie takie było ciężkie, trudne. Ponieważ jeszcze z nami mieszkali w czasie okupacji mamy bratowa z ciotecznym bratem, który też był w tym wieku, oni wszyscy, cała moja rodzina, siedem osób należała do AK. Ponieważ bracia chodzili do gimnazjum, do liceum, brat Wiesław w 1943 roku zrobił maturę, oczywiście na kompletach u Władysława IV. Komplety odbywały się w mieszkaniach. Ponieważ u nas to mieszkanie miało dwa wyjścia, bo było od frontu i od kuchni, to młodzież mogła przychodzić, różnymi drzwiami wychodzić, żeby niewidoczne było, że się młodzież zbiera, bo przychodzili na wykłady profesorowie i po kilku chłopców przychodziło, a później mieli normalną podchorążówkę. Była broń i to wszystko. Pamiętam, nieraz byłam bardzo ciekawa i musiałam gdzieś wejść, brat się strasznie denerwował, bo ja coś albo wyciągnęłam jakąś broń, albo gdzieś [chodziłam] i bali się, że nieopatrznie mogę coś powiedzieć i będzie dramatyczna sytuacja. Tak było do Powstania.

  • Jak pani sama wspomina swoje komplety?

Chodziłam do szkoły na Ogrodową. Przed wojna chodziłam do prywatnej szkoły. Na Chłodnej była szkoła Gaczyńskiej-Kacprowskiej, dosyć to była droga szkoła. W 1939 roku, jak zdałam do drugiej klasy, już ojciec na wojnę poszedł, to mama prawdopodobnie bała się, że nie będzie w stanie podołać finansowo, zostałam zapisana do szkoły na Ogrodową. [Szkołę] prowadziły zakonnice – szarytki. Z uwagi na to, że ojciec był w wojsku, mama dostała jakąś zniżkę. Szkoła była na bardzo wysokim poziomie. Ponieważ w okupację wszystkie średnie szkoły i uniwersytety były pozamykane, ci nauczyciele gdzieś z tych szkół musieli uczyć i uczyli najczęściej w takich właśnie szkołach. Myśmy mieli bardzo dobre grono profesorskie. Tak że całą okupację chodziłam do szkoły, uczyłam się geografii, historii, lektury, aczkolwiek oficjalnie tego nie było. Do Powstania skończyłam szkołę powszechną, dostałam się do gimnazjum, miałam chodzić na komplety do Gimnazjum Juliusza Słowackiego na Dantyszka od września.
1 sierpnia było Powstanie, już niestety do tego gimnazjum się nie dostałam, ale brat mój skończył, w 1943 roku maturę zrobił jeden, drugi jeszcze nie, i rok do Powstania zaliczył rok politechniki też na kompletach. W ogóle nauczyciele twierdzili, że ci, którzy na kompletach maturę robili, to był najwyższy poziom, jaki w ogóle był w szkołach, bo raz, że to groziło więzieniem, wpadką, ich kilku było, siłą rzeczy musieli się uczyć, przynajmniej chcieli, to było istotne. Myśmy dostawali karty z Kozielska i ojciec ciągle pisał, żebyśmy się absolutnie uczyli, żeby na to mama zwracała uwagę, żebyśmy się uczyli języków, wszystkiego co możliwe, podawał takie [zalecenia], prosił o informacje, ale niestety on nic nie dostał od nas. Niby pisało się z Polski, ale korespondencja nie dochodziła.

  • A jak sobie mama z wami w ogóle radziła?

Mama radziła sobie w ten sposób, że przez znajomości... Miała kontakty przed wojną i jeden z profesorów z SGGW, on wtedy był chyba nawet rektorem SGGW, zaproponował, że uczelnia jest zamknięta, ale na uczelni odbywają się różne kursy dla gorzelanych i potrzebna jest stołówka. Panie profesorki, które wykładały, zorganizowały stołówkę, jedne były kelnerkami, jedne były w szatniach, tak jak inteligencja w czasie okupacji – coś musiała robić. Chodziło głównie o kenkarty, żeby stosunkowo młode osoby nie były wywożone na roboty, bo Niemcy przecież [inteligencję] wyłapywali. Zaproponował mamie, żeby mama poprowadziła stołówkę. Mama mówi: „Panie profesorze, przecież nie mam pojęcia o prowadzeniu stołówki dla stu czy stu pięćdziesięciu osób”, ale mówi: „Proszę panią, tu nikt nie ma”. Ale właśnie te całe panie tak się jakoś zmobilizowały, że mama zaczęła tam pracować, lepiej, gorzej, ale jakoś. [Profesor] mówi: „Ważne jest, że będzie jakiś przydział jedzenia, córka będzie przychodziła czy synowie będą przychodzili, czy będzie pani jakąś zupę mogła do domu zabrać, bo najważniejsze, żeby przeżyć, żeby żyć”. Mama pracowała [w stołówce]. Jeździłam na obiady, niejednokrotnie przywoziłam. Ponieważ moi bracia od dziecka znali języki, brat jeden pracował pod Warszawą w Ursusie chyba u ogrodnika jako jego sekretarz, miał kenkartę. Lubili go i też ta pani go żywiła, miał kenkartę, pracował. Młodszy brat miał duże zdolności manualne, zaczął pracować przy frezarce czy tokarce w zakładach kolejowych. Miał siedemnaście lat, dziewiętnaście niecałe miał, jak był w Powstaniu. I tak tym sposobem [dawaliśmy sobie radę].
Ale oczywiście zaraz w 1939 roku... Myśmy pochodzili z wojskowej rodziny i szwagier, jeszcze ciotki mąż, też był w 36. Pułku Legii Akademickiej kapitanem, był potem w oflagu, ale żony wszystkie wojskowych razem się kontaktowały i wspomagały się, tak można to nazwać, a niektórzy wojskowi nie poszli do oflagów, tylko zostali w kraju. Powstało najpierw ZWZ i oczywiście w 1939 roku starszy brat już należał do ZWZ, a młodszy już potem później i reszta rodziny także. Oczywiście oni byli całą okupację. 1 sierpnia, mojej koleżanki ze szkoły ciotka wyjeżdżała na wakacje pod Warszawę i mamę poprosiła... Przyszła do mamy i zaproponowała, że zabierze mnie na wakacje, że przynajmniej będę na wsi, że się odżywię, że użyję, a mama podziękowała oczywiście, ale powiedziała, że się zastanowi. Natomiast bracia powiedzieli: „Mamo, absolutnie ty jej nie puszczaj, bo Powstanie będzie, tylko nie wiadomo kiedy, coś się stanie, ty będziesz dopiero to przeżywać” – i mnie mama nie puściła, tym sposobem zostałam. Oni wyjechali, a ja zostałam w Warszawie, byłam całe Powstanie, 63 dni. Myśmy wyszli z Warszawy 10 października, to jest dziesięć dni po kapitulacji.
  • Czyli bracia nie byli w czasie Powstania w Warszawie?

Byli, bracia byli.

  • Pani wspomniała – „oni wyjechali”.

Nie, ci znajomi, którzy mnie zaprosili, wyjechali, a bracia i mama myśmy tu byli, oczywiście. Wybucha Powstanie 1 sierpnia, ja już z braćmi... Po prostu miałam koleżankę na Miedzianej, mama mi pozwoliła pójść do niej. Poszłam do niej, było popołudnie, godzina siedemnasta. Nagle zaczęła się strzelanina, jakiś wybuch, gdzieś granat padł. Mówię do mojej koleżanki: „Słuchaj, idę do domu, bo mnie mama zabije, że nie wróciłam”. Już miałam trudności z przejściem z Miedzianej, ale ponieważ dobrze tą dzielnicę znałam, więc jakoś się [przedostałam]. W bramie ludzie [krzyczeli] – tu zostań, tam przejdź. Dobiegłam do domu, to już byłam po piątej. Mama się denerwowała, gdzie [jestem], aczkolwiek nie wiedziałam. [Mama] mówi: „Jest Powstanie, teraz masz nigdzie nie wychodzić, bo nie wiadomo co będzie”. Już braci nie było, bo oni już wcześniej mieli informacje, już na swoje punkty zbiórek poszli. Jeden był brat w „Gustawie” w kompanii „Anna”, przeszedł Wolę, najgorsze, Stare Miasto, potem do Śródmieścia i przeżył to Powstanie. Młodszy brat był w „Baszcie” na Mokotowie. Myśmy nie wiedzieli, co się z nim stało. Dopiero na dobrą sprawę w sześćdziesięciolecie Powstania dowiedziałam się, jak to wszystko się odbyło od jego przyjaciela, który był przy jego śmierci, który po sześćdziesięciu latach (w Hiszpanii mieszka) przyjechał do Polski, nas znalazł. Szukał nas stale, ale już tego domu naszego nie było, bo po Powstaniu Niemcy podpalali już budynki, jak wyrzucali mieszkańców Warszawy, bo nas [wysiedlali].

  • Przejdźmy do początku Powstania. Wróciła pani do domu, spotkała się z mamą, bracia byli już...

Już tak, bracia, wujek, już nikogo nie było. Mama moja też miała brać udział w Powstaniu, ale mamy dowódca, ponieważ wiedział, że babcia jest starsza, mówi: „Masz mamę starszą i młodszą córkę, dwóch twoich synów idzie do Powstania, dobrze by było, żeby ktoś był w domu. Jeżeli ty dałabyś zastępstwo, to zostałabyś”. I mama podzieliła się tymi informacjami [ze] swoją bratową, ta ciotka mówi: „To ja pójdę”, ona poszła za mamę, ale zginęła.

  • Jaką funkcję miała pełnić mama?

Mama była chyba w sztabie gdzieś na Wilczej. W tym sztabie ciotka była za mamę i zginęła.

  • Pani wiedziała, że mama też działa w konspiracji?

Nie.

  • Ale o braciach pani wiedziała.

O braciach wiedziałam, bo po prostu dosyć dociekliwa byłam, musiałam ich skontrolować ze wszystkim, ale o mamie nie.

  • Co działo się dalej, od początku Powstania w sierpniu, jak wyglądały pierwsze chwile, pierwsze dni, nastrój?

Euforia. Były nawet sytuacje takie dosyć komiczne. Przyszli do nas powstańcy, ponieważ nasz budynek stał na samym rogu i na samym rogu był balkon, na trzecim piętrze był bardzo dobry punkt obserwacyjny z balkonu na Sienną i na Żelazną, a czołgi szły od Chłodnej Żelazną w kierunku Alej Jerozolimskich, po prostu oni butelki z benzyną mogli wyrzucać. Przyszli do mieszkania i pytali się, mama oczywiście powiedziała, że nie ma sprawy. Przy balkonie stała serwantka z porcelaną i była taka... Muszę to powiedzieć, bo to [była] komiczna sytuacja. [W serwantce] była porcelana chińska, którą mama dostała od swojego kuzyna, który był na placówce w Chinach, chińska. W czasie okupacji mama nad tym się trzęsła strasznie, ja ciągle coś chowałam i stłukłam, to sznurkiem to związałam, postawiłam, żeby to nie było widać. Jest to Powstanie, mama wyciąga to, jeden z tych powstańców mówi: „Wie pani co, dobrze by było, żeby pani to wszystko wyjęła, bo szkoda, bo jak będzie taka detonacja, to się potłucze, niech pani”. Mama to wyciąga, zobaczyła tą stłuczoną, związaną sznurkiem tą cukierniczkę, oczywiście mnie się dostało. Babcia mówi do mojej mamy: „Słuchaj, co ty martwisz się o coś takiego, nie wiadomo, czy my przeżyjemy, a ty o skorupy robisz taki problem”. Był tapczan, na tapczanie mama to wszystko poukładała, nie minęły dwa dni, bo to [są] pierwsze dni Powstania, wpada bomba zapalająca do naszego domu. Jest tak – okno, wpada bomba, robi dziurę, jakim cudem leci w [lewą] stronę i wpada prosto w porcelanę, z której się robi miazga, a bomba zapalająca nie wybucha. Moja babcia, jak to zobaczyła, to dostała histerycznego śmiechu, że nie mogła się uspokoić. Tę bombę oczywiście wzięli.
Pod koniec Powstania były tak zwane szafy czy krowy, bo to różnie się nazywało, zależy, w jakiej dzielnicy, słychać było, jak gdzieś na torach w Alejach, jak było słychać głośno zgrzyt, to znaczy, że daleko będą pociski, jak było daleko, to można się było bać, że gdzieś blisko upadnie. Takich kilka spadło na nasz budynek. Myśmy akurat byli w piwnicach, akurat nikomu się nic nie stało, ale budynek był ścięty. Tyle tylko że była taka jedna sytuacja śmieszna, bo jeden z sąsiadów, mężczyzna chyba jeden w całym budynku, który był, bo wszyscy gdzieś brali udział, przyleciał do piwnicy goły. Impet tak go rozebrał, że był tylko w jednej skarpetce i tak jak go Pan Bóg stworzył wyglądał, ale żył. Takie były śmieszne sytuacje, ale i tragiczne.

  • A kiedy państwo zeszli do piwnicy?

Dosyć długo byliśmy, ale już potem Armia Krajowa, bo to była komenda Śródmieścia, to już informowali, że dobrze byłoby schodzić do piwnicy i tak dalej, bo są niebezpieczne [naloty]. Ciotka moja mieszkała na Siennej, niedaleko, oni mieszkali na pierwszym piętrze, myśmy mieszkali na trzecim piętrze i dała znać, żebyśmy przyszli. Na pierwszym piętrze [mieszkali], u nich byliśmy na tym pierwszym piętrze. A jak już było wyjątkowe bombardowanie, to się wtedy schodziło do piwnicy, bo łatwiej było tutaj, w tej dzielnicy było piwo Haberbuscha i Schiele. W tych magazynach były różne spożywcze artykuły, było wino, pamiętam z sezamu była taka melasa, cukier. To dzielili i rozdzielali i dzięki temu myśmy dostali to wino, tą melasę i cukier. Mama robiła z sezamu i z [melasy] chałwę normalną, i wino grzane, bo nie było wody. Bardzo dużo osób chorowało na krwawą dyzenterię, to gorące wino uratowało życie niektórym, między innymi babci i mamie, bo pewnie by nie przeżyły. Ponieważ tutaj nawet dojść po przydział... Chodziłam, bo nie bardzo było komu chodzić, więc mama też drżała, ale potem kiedyś kuzynka moja poszła i ona ranna była, mnie jakoś się upiekło zawsze, [jakoś] przeleciałam.
W piwnicy, do nas, do domu przyszła pani, nie wiem, gdzie ona mieszkała, mieszkała gdzieś chyba na Wilczej. Powstanie zastało ją na ulicy, rodzina moja przygarnęła ją i ona była w zaawansowanej ciąży. Ona urodziła dziecko w czasie tego Powstania, nie miała pokarmu i trzeba było mleko jakoś zdobyć. Mleko przynosiłam z placu Kazimierza. Na placu Kazimierza była szopa, [a w niej krowa], restauratorzy mieli restaurację, co drugi dzień dzielili mleko dla małych dzieci. Co drugi dzień chodziłam po szklankę tego mleka, ale to było bardzo niebezpieczne, bo jakiś garnek musiałam [mieć], żeby tego nie rozlać. Była piękna pogoda, szrapnele i nietoperze latały w biały dzień, to robiło straszne wrażenie, zanim z tej Żelaznej dobiegłam do Kazimierza, to trwało jakiś czas, ale ten dzieciak nie przeżył, tak że potem, już nie pamiętam ile czasu to trwało, ale ileś dni tam chodziłam.

  • Trudno było przejść do placu Kazimierza?

Trudno, bo albo piwnicami się szło, albo kawałkiem ulicy, albo na Siennej byli tak zwani gołębiarze, potem ich zresztą zlokalizowali i ich sprzątnęli, ale parę osób zginęło, bo to jak ktoś się ukazał to oni strzelali. No więc ostrzał był taki...

  • Często pani wychodziła z domu, z piwnicy?

W piwnicy niewiele siedziałam, mama nie bardzo mnie mogła utrzymać, bo jak sąsiadów dzieci, też takie w [moim] wieku, to wszyscy brali udział, a jak to [ja] nie – przecież też chciałam brać udział. Potem już potrafiłam [się chować], ale to już było po kapitulacji, ale też jeszcze ostrzał był, mimo że była kapitulacja, jeszcze gdzieś się „gołębiarze” zaczaili i strzelali do tych, co wychodzili na ulicę. Jak była kapitulacja, to mama mówi: „Wiesz, dobrze by było, żebyś ty dotarła do Wieśka i do dwóch moich kuzynów, co w „Parasolu” byli”. Oni [byli] w harcerstwie, jeden miał czternaście lat, jeden miał szesnaście lat, żeby im jeść jakieś zanieść. Zaniosłam tą chałwę i wino, a oni już rzucali broń i już z generałem „Monterem” wychodzili ze Śródmieścia. Zresztą widziałam „Montera”, jak wychodził, imponująco wyglądał, był [elegancki], miał wyprasowany mundur i spodnie miał z kantami, tak że naprawdę imponująco wyglądał, jak wychodził. Zresztą oni rzucali broń i wychodzili. Dotarłam do brata oczywiście i mu to przekazałam, a brat z kolei dał mi dolary, bo oni dostawali żołd taki. Dostawali po dziesięć dolarów na osobę, ale brat mówi: „Słuchaj, masz dwadzieścia dolarów”. Bo z kolegą z Jurkiem Sikorskim dostał i on się nie mógł do matki dostać. Mówi: „Weź to mamie, bo to jest moje dziesięć i Jurka dziesięć”. Te dolary przyniosłam do mamy.

  • Pani mówi, że chciała jakoś brać udział w Powstaniu. Czy zetknęła się pani z powstańcami na swoim terenie?

Tak, oczywiście, bo oni przychodzili, kontakt był. Byli znajomi jacyś mojej mamy, którzy dowiadywali się, czy my żyjemy, jak żyjemy. Przyszedł jakiś kiedyś w czasie Powstania [sprawdzić], czy my żyjemy, jajko przyniósł, to było w ogóle ewenement, bo skąd jajko w Powstanie jedno, nie wiadomo było co z nim zrobić w ogóle. Informowali, bo przecież była... Robili lazarety, bo gdzieś ratowali powstańców, których... Niedaleko była barykada, jak robiło się jedzenie, to wynosiło się i powstańcom dawało. Cała dzielnica po prostu żyła, mimo że myśmy byli w naprawdę trudnych warunkach, to nie pamiętam, żeby były jakieś utyskiwania na trudności. Słychać było, przecież wiadomo było, jak jest, że tu są zrzuty, tam są zrzuty, jak w biały dzień samoloty było widać i zrzuty właśnie, i walczą, bo spadło nie na teren akowski, tylko gdzieś, i Niemcy zabierali to wszystko, lekarstwa, żywność czy co tam zrzucali.

  • To znaczy, że nawet w tym późniejszym okresie Powstania pani nie wspomina takich przykrych sytuacji?

Nie.

  • Od pewnego momentu właściwie dawało się odczuć, że Powstanie pada.

Bo brat przyszedł. Brat był na Woli, dostał się na Stare Miasto i kanałami przeszli do Śródmieścia. Jak był już po stronie Śródmieścia, to wyrwał się do nas i przyszedł. Zresztą wystraszył wszystkich, bo przyszedł w hełmie, zdjął biało-czerwoną opaskę, był w panterce wojskowej, też zdjął, wszedł i mówi: Hände hoch! Wszyscy [struchleli]. Mama mówi: „Wiesiek, ty masz głupie żarty, chcesz, żeby ludzie na atak serca umarli!”. On był zorientowany, opowiadał wtedy... Myśmy już wtedy wiedzieli, co się działo na Woli, ile osób zginęło, jak czołgi szły. Sam wyszedł z takiej sytuacji, że się nadawała do nakręcenia filmu, bo [był] na Starym Mieście, jak wysadzili Niemcy czołg na placu Krasickich, taka znana historia, gdzie harcerze byli. Oni akurat na Długiej wtedy byli zakwaterowani i on gdzieś był z kolegami w jednym pokoju, patrzył przez okno, jak czołg z Długiej jechał. Kiedy nastąpił wybuch, taki był impet, że powyrywało okna. Wszystkich... Ich było trzech w pokoju i dwóch zginęło, brata przyjaciel, który stał koło niego został rozerwany, a mojego brata z okna rzuciło na przeciwległą ścianę, zerwało kilim, zrolowało go w kilimie i rzuciło na ziemię. Jemu się nic nie stało tylko złamaną miał oprawkę od okularów. W tym pokoju jeden jedyny przeżył. Opowiadał wtedy nam swoje wszystkie przygody i mówi: „Mamo, ja się w czepku urodziłem, możesz być spokojna, przeżyję”. I rzeczywiście przeżył to Powstanie. Był w stalagu w Niemczech i wrócił.

  • A jak było z najbliższą okolicą. Czy budynek, w którym państwo byliście, przetrwał całe Powstanie?

Nie, bo jak myśmy wychodzili, to budynek był.

  • Czyli przetrwał?

Był uszkodzony, to nazwijmy, bo przez „szafę” był rozwalony i tak dalej. Nasze mieszkanie [miało] dziurę po bombie, ale nie [było] spalone, nic się nie stało w zasadzie. Wszystkie rzeczy bardziej wartościowe to się w paczki brało, w piwnicy, zresztą wszyscy pochowali w piwnicach, zamurowane było. Wyszliśmy tak, jak żeśmy stali, miałam kanarki, miałam kota, kot uciekł gdzieś. Brat mój, jak wrócił ze Starego Miasta, to mówi: „Słuchaj, wiesz, z tego kota to byłby dobry comber”. Ja się zarykiwałam i kot gdzieś zginął, nie wiadomo co [się z nim stało]. 10 października powiedzieli Niemcy, że: „Już musimy wychodzić”. To już był ostatni dzień, kiedy kazali nam opuszczać budynek. Nas wszystkich [zaprowadzili] na Okęcie.
  • Powstanie skończyło się.

1 października.

  • Pani pamięta ten moment?

Pamiętam.

  • Jak to wyglądało? Jak pani zapamiętała?

Do nas przyszedł ktoś i powiedział, że jest podpisana kapitulacja, że już Powstanie [upadło]. Było rozczarowanie, bo ludzie przeżyli, myśleli, że jakoś będzie. No i co teraz z nami będzie? Wtedy się zaczęła mobilizacja. Dowiedzieliśmy się, że Niemcy wyrzucają już wszystkich, trzeba było jakoś coś robić. Tak żeśmy chowali do piwnicy, do tego [schronu]. W międzyczasie właśnie poszłam do brata, dowiedzieć się, gdzie oni [wychodzą], wiadomo było, gdzie oni się zbierają i rzucają broń. Oni wymaszerowali, już żołnierze, wojskowo maszerowało, składali broń, ustawiali się w czwórki i wychodzili. Cała ludność biła im brawo, bo co kto mógł, to dawał im, jak miał coś jeszcze, żegnał się. Potem żeśmy wrócili, coś musimy robić, co robimy, będziemy robić razem.
Siostra moja cioteczna, matka jej umarła tuż przed Powstaniem, zresztą siedziała na Pawiaku, bo załatwiała lewe dokumenty dla Żydów, a ojciec jej był w oflagu, a ona brała udział w Powstaniu, przyszła i mówi: „Co ona ma robić”. Mama mówi: „Słuchaj, dokumenty akowskie schowaj gdzieś i nie pójdziesz do stalagu, chłopcy to chłopcy, a ty udajesz, że nie brałaś [udziału]”. I takich do nas doszło jeszcze dwie, trzy kuzynki, które brały udział i nas było chyba około dziesięciu osób, taka grupka się zebrała. Oczywiście samych kobiet, bo nie było mężczyzn. Niemcy przychodzili i wyrzucali nas.
Jak staliśmy, tak byliśmy ubrani, Niewiele można było wziąć, jakiś plecak, nie wiem, mama zamiast coś wartościowego wziąć, to wzięła trochę biżuterii czy dolary notabene, które przyniosłam, zabrała i wzięła nóż od „Gerlacha” wielki (niedawno go wyrzuciłam) do chleba, a chleba nie było. Myśmy byli brudni, zawszeni, bo przecież nie było wody, nie było jak się myć. Początkowo to jeszcze była [woda], to trochę do jedzenia, ale potem to już nie bardzo było ani nigdzie uprać, ani co zrobić. I nas gnali na Okęcie w kierunku Pruszkowa, tak jak wszystkich do obozu. I myśmy już na Okęciu chyba byli, jak tłum warszawiaków idący do Pruszkowa był obstawiony, co jakiś czas Niemiec był z bronią, oczywiście z psem, ale nie było ich tak, żeby tak gęsto stali, tylko co sto metrów, nie wiem ile. Ale co jakiś czas gdzieś Czerwony Krzyż był, stali po bokach. I z Czerwonego Krzyża stał pan doktor Szymoński, taki był doktor, był lekarzem chyba w 36. pułku wojskowym, on chyba był w AK, tego nie wiem, ale tak na pewno było. I on znał naszą rodzinę i siostrę moją cioteczną, która mieszkała w [budynku] 36. pułku. Jak on nas zobaczył, to wyłonił nas z gromady ludzi i mówi: „Wy nie możecie iść prosto, bo was do obozu [wyślą], wy musicie gdzieś tutaj”. I było dużo ludzi, którzy kopali rowy, mieszkańcy Ursusa, Gołąbek podwarszawskich, z łopatami, i powiedzieli tak: „Idźcie teraz tą drogą, skręcajcie”. Zboża były niezebrane, na polach były kartofle, pomidory, bo ludzie tego nie sprzątali, aczkolwiek to był październik. „Idźcie tędy”. Myśmy w zboże przeszli, [ktoś] krzyczał: Halt! „Nie oglądajcie się, tylko idźcie”.

  • Cała ta grupka.

Nie, po kilka osób. Siostrę moją, z moją kuzynką cofnęli, to ci ludzie, dwóch takich panów, którzy przez tego lekarza, inną drogą przyprowadzili. „Idźcie, idźcie”. I zabrali nas do siebie, do Ursusa, przenocowali, dali nam jeść, dali nam ubranie, bośmy musieli się rozebrać, bo przecież nie można było, bezinteresownie oczywiście, a myśmy mieli rodzinę w Gołąbkach, ciotka dentystka, dom mają, już nie żyją i wujek. To u niej w mieszkaniu, w tym domu, uciekinierów z Warszawy było czterdzieści osób. Pokotem żeśmy spali u niej. Potem trzeba było jakoś uciekać, bo Niemcy wyłapywali ludzi z warszawskimi kenkartami, bo wiedzieli, że gdzieś tam [się ukrywamy]. I tym sposobem myśmy uniknęli w ogóle wywozu do obozu gdzieś. A potem to takimi różnymi kolejami losu, byliśmy trochę gdzieś u znajomych w Łowiczu, potem przez jakieś RGO nas gdzieś [umieścili] na wsi koło Czarnocina u gospodarzy wiejskich. Mama się śmiała, że w chacie za wsią mieszkamy u Dziurdziów, bo się Dziurdziowie nazywali. [Żyłyśmy] w fatalnych warunkach, bo na klepisku, na słomie w takich warunkach koszmarnych. Pieniędzy nie było, nie było co [jeść]. Pierwsze pieniądze zarobiłam, bo umiałam robić na drutach, i skarpetki robiłam, i rękawiczki. Na wsi mieli owce, więc za to jakieś jedzenie było, śmieli się, że ich utrzymuję. Babcia też moja jeszcze była. Tak jakoś to było, to mniej więcej gdzieś od października to tak gdzieś do grudnia prawie [byłyśmy], znaczy my z mamą, bo babcia z ciotkami, z kuzynką oni zostali. Natomiast mamy kuzynka, żona też pułkownika, on był dowódcą KOP-u we Lwowie, uciekła ze Lwowa z córką i z zięciem była w Ostrowcu Świętokrzyskim. Napisała do nas, żebyśmy przyjechały. Mama napisała. „Przyjedź, to jakoś tę wojnę...”. I myśmy z mamą do Ostrowca pojechały i znowu przeżyły front na wiosnę, który szedł, już tak nam się dostało, że... I tak byłyśmy do końca wojny, do maja, to parę miesięcy. A w maju jeszcze mamy brat, który notabene był lotnikiem w ogóle, nie poszedł do niewoli, uciekł gdzieś pod Krakowem jak z Warszawy po Powstaniu i znalazł się w Grudziądzu, organizował Polski Monopol Tytoniowy.

  • Jak się nazywał?

Tadeusz Lisowski. Mama z domu Lisowska. Organizował... ponieważ jego żona, ciotka zginęła w Powstanie, syn przy zdobywaniu PAST-y zginął na Zielnej, był sam i napisał, żebyśmy my przyjechały, że poniemieckie dostał mieszkanie. Myśmy w 1945 roku z mamą dobiły do Grudziądza i do matury byłam w Grudziądzu.

  • Właściwie nie wróciła pani na stałe do Warszawy?

Wróciłam w 1950 roku po maturze.

  • Jak wyglądała Warszawa, czy pani pamięta swoje wrażenia?

Przyjeżdżałam, oczywiście, od razu stosunkowo [szybko] przyjechaliśmy. Jak przyjechaliśmy – to było koszmar, to była jedna rozpacz, bo to w ogóle Warszawy nie było.

  • Ale co było?

Były gruzy, dostać się to po gruzach... To znaczy przyjechałam do Warszawy pierwszy raz w 1947 roku, w Radości mieszkała rodzina, ciotka, do Warszawy po prostu człowieka gnało, wujostwo chcieli, ale nigdzie nic. Oni na Kole mieszkanie potem dostali, znaczy, tam mieszkali i myśmy tu przyjeżdżali, ale nie było gdzie mieszkać. Nie było mieszkania, nie było jak, nie było warunków. Mama też miała problemy na Pomorzu, bo co dostała pracę, to ją wyrzucali, bo nazwisko, ojciec w Katyniu zginął i pracy nie mogła dostać. Przez trzy dni pracowała i ją wywalali, jeszcze od tej strony. Grudziądz też był zniszczony, bo było tam Centrum Wyszkolenia Kawalerii i Grudziądz był też w osiemdziesięciu procentach zniszczony, jak myśmy przyjechali, ale pomorzacy są tacy, co to bardzo są praworządni, jak tak jest nakaz to nakaz, to nie warszawiak.

  • Czy brat miał jakieś problemy?

Brat miał, owszem, brat miał duże problemy na uczelni i po powrocie, bo on wrócił w 1947 chyba roku czy 1948 roku. Miał zostać za granicą, ale mama napisała, że dobrze by było, żeby wrócił, bo przecież wiadomo, jak było. Brat rok jeszcze studiował w Bonn, był na chemii i wrócił. Miał tutaj problemy. Dopiero jakoś z kolegą założyli spółdzielnię. Mimo że znał kilka języków i był rzeczywiście dobry, to na państwowej posadzie nie mógł pracować, był jeszcze na dobitek [w] Sodalicji Mariańskiej, w ogóle. W harcerstwie, bo przecież moi bracia byli harcerzami od dziecka bez mała, to mowy nie było. Ciężko im było, ale się ożenił i do 1975 roku żył.

  • Czy ma pani jakieś szczególnie miłe wspomnienia z czasów Powstania?

Miłe?

  • Jakaś czekoladka przypadkiem znaleziona?

Nie.

  • Pierwsze spotkanie brata.

Brata. To, że ktoś żyje, to, że ktoś do nas przyszedł, że się o nas pytał, że gdzieś – były takie miłe chwile. Gdzieś nas znalazł, ale to w czasie okupacji przyszedł ojca jakiś ordynans, który przez lata już nie był, a potem został gdzieś w Warszawie i przyszedł się dowiedzieć, czy my żyjemy. Takie były chwile miłe o tyle, że człowiek wiedział, że jednak ci rodzice jakoś tak dobrze się zapisali w pamięci ludzkiej i że się tak o nich wyrażają.

  • Czy wy, cywile, nie mieliście okazji, możliwości takiej, żeby uczestniczyć w jakimś koncercie, być w kinie, przedstawienie w czasie Powstania?

Nie.

  • Nie było takich okazji.

Nie. W czasie okupacji były teatry i kina, ale nikt, kto czuł się Polakiem, nie pozwalał sobie na to, żeby pójść do kina, bo to w ogóle mowy nie było.

  • A czy miała pani w czasie Powstania jakieś przeżycie szczególnie dramatyczne, które utkwiło pani w pamięci?

Miałam. Jak byłam na placu właśnie po to mleko i przychodziło sporo osób, bo przecież nie ja tylko roznosiłam, bo do konkretnej osoby, ale były tam [inne kobiety]. Na podwórku były dwie beczki, jedna była z wodą, jedna była z piachem, z tym że wody już nie było oczywiście, piachu też, chodziło o pożar. I przyszedł jakiś mężczyzna, który też przyszedł po mleko, a że to był piękny dzień, zresztą całe Powstanie było tak jakby na zamówienie, lazurowe niebo i słońce, i bezchmurne noce, gwiaździste, że przepiękne i niesamowicie latające nietoperze. I to było takie wrażenie, a ja nie wiem, skąd takie przeświadczenie... Miałam warkocze dosyć długie i [mówiono], że nietoperze wkręcają się w włosy. Tak się strasznie bałam, ale stałam w kolejce po mleko i tenże pan wszedł do beczki, bo szrapnele latały, [ludzie] po prostu bali się, że nas [trafią] a nie było gdzie się schować. Pod ścianą się stało. W pewnym momencie odłamek wpadł w tą beczkę i widać krew. Mówią: „Patrzcie, beczka się [rozwaliła]”. Jego zabiło w beczce. To było dla mnie takie straszne wrażenie, że porozlewałam to mleko, zanim przyszłam, tak się podobno trzęsłam. To takie dla mnie było przeżycie, które pamiętam.

  • Czy myśli pani, że Powstanie w jakiś sposób odbiło się na pani życiu, na postawie?

Na moim życiu na pewno, bo przeżycia, które w człowieku zostają, to one może mogą ulegać jakiemuś niezapomnieniu, mogą być nie takie żywe, załóżmy, ale to, co się przeżyło w czasie okupacji [pozostaje w pamięci]. Bo nie miałam takiego dzieciństwa, jak normalnie bym w tym wieku miała; nie wyjeżdżałam na wakacje; nie miałam ojca, z którym, notabene, byłam bardzo zżyta, bo byłam najmłodsza i jak to mówią, byłam jego oczkiem w głowie. To wszystko mnie ominęło. I potem lata stalinowskie, to wszystko rzutuje jednak na człowieka. Aczkolwiek tak musiało być, taka jest nasza historia i nie kwestionuję tego, że... To co warszawiacy przeżyli w okupację, to wcale się nie dziwię, że chcieli się pozbyć całej okupacji, niemieckiego buta i dlatego się wcale temu nie dziwię. Nie wiem, czy gdybym była w podobnej sytuacji, czy bym tak samo to... Chyba bym, właściwie nie żałuję, że przeżyłam taki kawał historii.


Warszawa, 11 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Maria Buńda Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście, Wola

Zobacz także

Nasz newsletter