Maria Gawlikowska

Archiwum Historii Mówionej

Maria Gawlikowska, z domu Björklund, urodzona w 1918 roku w Finlandii. Byłam córką Aleksandra, generała von Björklund i matki, Polki Józefiny z Henning Michaelis.

  • Jaką funkcję pełnił pani ojciec? Dlaczego się znaleźliście w Polsce?

Znalazł się, bo został mianowany jako przedstawiciel, po I wojnie światowej.

  • Na jakie stanowisko?

Był jako przedstawiciel – ambasador, powiedzmy.

  • Ambasador Szwecji?

Finlandii, dlatego że […] Finlandia była zagarnięta przez Rosję i wszyscy, co byli w Finlandii, byli pod batutą rosyjską.

  • Przejdźmy do dziejów polskich. Znalazła się pani jako dziecko w Polsce. Wychowywana była pani jak każde polskie dziecko, tak?

Tak, naturalnie. Mój ojciec przyjechał z Finlandii z mamą i ze mną do Polski. […]

  • Wybuchła wojna w 1939 roku. Pani miała wtedy już dwadzieścia lat i już była pani mężatką…

Byłam mężatką.

  • Za kogo pani wyszła za mąż?

Za Polaka, Konstantego Kietlicz-Rayskiego.

  • To, co w czasie okupacji pani przeżyła, to w domu pana Kietlicz-Rayskiego?

Całą okupację przeżyłam. Sześć napadów bandyckich na dwór.

  • Jak wyglądał okres okupacji w Warszawie?

Za czasów okupacji w Warszawie był terror, od rana do wieczora. Mnóstwo moich krewnych, znajomych [zginęło], jeden cioteczny brat został zamordowany, drugi rozstrzelany w Alejach Jerozolimskich – Jurek Dehedim Michaelis.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Na Wawelskiej 74.

  • Czy pamięta pani wybuch wojny 1 września 1939? Jak to wyglądało?

Naturalnie! Radio – PAT ogłosił, że Niemcy przekroczyli granice, a o szóstej rano już samoloty niemieckie bombardowały lotnisko. Potem była straszna tragedia jak weszli Niemcy. Była pierwsza wspaniała bitwa pod Kockiem, nad Bzurą. Bronili się. Niestety, muszę powiedzieć też, że cały rząd postąpił potwornie, bo wszyscy wyjechali.

  • Jakie miał znaczenie ten okres dla was, jako rodziny?

Straszne. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że mój ojciec – takie było prawo w Polsce, że jeżeli miałeś dom, musiałeś mieć obywatelstwo polskie. Mój ojciec był obywatelem polskim.

  • Przyjął polskie obywatelstwo?

Tak.

  • Czy były jakieś konsekwencje w związku z tym? Nagabywania, próby…

Ciągle mieliśmy Niemców, co przychodzili, sprawdzali kto jest, kto wychodzi. Byli Niemcy dranie, byli Niemcy przyzwoici (o tyle, o ile). Ale nie mieliśmy żadnych kontaktów z Niemcami jako… I w ogóle w Polsce nikt uczciwy się nie kumał z nimi. Wejście Niemców i parada wojskowa – tego do śmierci nie zapomnę.

  • Czy widziała pani tę paradę? Butni? Pewni siebie?

Strasznie. Potem były kawiarnie, restauracje, sklepy nur für Deutsche , a my mieliśmy tylko stragany.

  • Dla Polaków były dużo gorsze warunki życiowe?

Straszne! Był głód! Polacy są nadzwyczaj zaradni i kombinowało się – ze wsi, różnymi kombinacjami, żeby [żywność] przywozić, ale to wszystko było…

  • Niezwykle trudno było żyć wtedy, w tamtym czasie. Ale to i tak dało się jakoś przeżyć. Natomiast nadeszło Powstanie, 1 sierpnia 1944, i wtedy dopiero koniec świata nastąpił…

Tak. Przepraszam, może to gorszące co powiem, ale dla mnie Bór-Komorowski zrobił potworną rzecz. […]. Wytłukli resztkę inteligencji, młodzieży, zacnych ludzi.

  • Mówi pani o Niemcach?

O Niemcach, naturalnie. Niemcy potem zrobili tak zwane sturmbataliony, właśnie z [grup] Kamińskiego, Sadowskiego i tak dalej.

  • Wobec tego chcemy wiedzieć, jaki w pani oczach pozostał obraz Powstania? Bo pani przeżyła Powstanie w Warszawie.

Powstanie przeżyłam [w Warszawie].

  • Czy mieszkała pani ciągle na Wawelskiej?

Byłam na Wawelskiej.

  • Miała pani wtedy malutkie dziecko.

Małe dziecko, naturalnie. Moje ukochane. Córeczka.

  • Jak ma na imię?

Ingrid Maria Teresa. Po babci była Ingrid.

  • I pani z malutkim dzieckiem…

Kiedy Powstanie było, 9 września, od strony Pól Mokotowskich (jeszcze tam były pola, ogrody) raptem zobaczyliśmy idący [oddział] strzelających. To nie Niemcy, to własowcy.

  • Brygady RONA, tak?

W tym wypadku moja matka nie straciła głowy, bo ojciec mówi: „Nie otwierać drzwi!”. A mama poleciała, otworzyła drzwi i ta hołota wlazła. Ale u biednych państwa Łańcuckich nie otworzyli i z czterdzieści osób tam wytłukli. Dzieci, wszystko co było. U nas tylko był szaber potworny. Głupio powiedzieć, ale tak było – mnie sprowadzili na dół (bo willa miała duże suteryny) i było dwóch „chętnych”. Ale worek z cukrem stał. Worek [pokazałam]: To sachar jest. Jedz. Mówi: Ty pierwoj. Mówię: Nie, ty pierwoj. Drugi był kosooki, poczciwiec. Ukrainiec się rzucił na tego, a ja przez ten czas na górę uciekłam. Tak było, że rutkę uchowałam, bo to było straszne. Na dole już wszystkich wyprowadzali. Była Bisia Przeździecka, [jej] ojciec – po twarzy wybili go strasznie, dostał ataku serca i umarł. Bisia, z nieszczęsnym trupem – zrobiliśmy dziurę w ogródku, żeby go pochować. Ja z małą na ręku, mamusia, a ojca mojego sprowadzili również na dół, tylko ojciec był szalenie odważny i bardzo wygimnastykowany. Mołojec do niego, a on jak go wyrżnie w pysk! Jednego, drugiego i przejściem, które wychodziło na ogródek [uciekł]. A w drugiej części byli Niemcy, Wehrmacht. Ojciec świetnie mówił po niemiecku, innymi językami również, i Niemcy go… Bo mówi: Eine General! Was los…

  • Powiedział im, co się dzieje tutaj, tak?

Ale nie wiedział, co się z nami stało. Nas wyprowadzili mołojcy do następnego domu inżynierów i tam właśnie była selekcja, kogo się rozstrzela, kogo nie, bo to tylko była ich chęć. A Niemcy – na tyłach naszego domu, całej kolonii, był ogromny dom akademicki, [który] zajmował Wehrmacht. Niektórzy Niemcy strzelali z okien ludziom pod nogi. Tak, że biedne dziewczyny młode myśmy ciągnęli, bo nogi były już w „kompocie”. To trzeba przeżyć, żeby wiedzieć, co to było za piekło. Wszystkich naszych znajomych, którzy byli w naszej okolicy, pozabijali…

  • Uformowali kolumnę i gdzieś was gnali?

Ulicą Grójecką prowadzili nas na Zieleniak. Było piętnaście tysięcy ludzi na Zieleniaku – kobiet, dzieci. Tam dopiero było strasznie, bo to był duży plac, otoczony kamienicami z jednej strony i bardzo wysokim murem na dwa metry i tam wszystko weszło.

  • Możliwości ucieczki nie było żadnej?

Mowy nie ma! Mowy nie ma. Ci, co poszli do Pruszkowa, to jeszcze nie przeszli Zieleniaka. Nie wszyscy. A na Zieleniaku, to co widziałam, to do śmierci nie zapomnę. Ci mołojcy gwałcili dziewczynki po sześć lat… Rodziców drutem kolczastym do lamp [przywiązywali] i przed nimi to się odbywało. Kobiety w ciąży – otwierali brzuchy od góry do dołu. I była doktor – tego nie mogę sobie przypomnieć – zdaje się, zdaje się, że Niepokólczycka (ale nie jestem pewna), która dosłownie stawiała czoło tym mołojcom i kobiety nieszczęsne, zakrwawione [ratowała]. Jak się wjeżdżało na Zieleniak budka była i [doktor] w [budce] je chowała.

  • Udzielała pomocy?

Tak. Wspaniały człowiek! Wspaniały!

  • Jak długo to trwało?

Trzy noce. Na murach stali własowcy…

  • Czy tylko własowcy tam byli? Nie było Niemców?

Nie. A my na dole, więc strzelali do ludzi. Jak biedną krowę przyprowadzili, to… W kale, we wszystkim co najgorsze byliśmy.
  • Bez żadnej możliwości…

Tak. A jednak mam dobre i złe wspomnienie, bo w naszym domu, który był bardzo ruchliwy, dużo [osób] przyjmowali rodzice, zawsze przychodziła kobieta z koszem – z jarzynami, ze wszystkim. Tak zwana kobieta – [tak] się mówiło. Ja zrozpaczona, bo dziecko mi mdleje, nie ma co jeść, a widzę, że [ona] ma i to, i to. Przyszłam, a ona się na mnie patrzy: „A niech jeszcze jedno jenteligenckie zdycha”. Natomiast zwróciłam się do kosookiego, mówi: U tiebie doczka, mama. Poszedł […] i pozwolił mi wykopać parę kartofli za murem i kartofle w płonącym domu piekłam dla małej i [rozcierałam]. Ale wody nie było. To było straszne. Człowiek może nie jeść, ale pić musi. To było straszne. To była trzecia noc, najstraszliwsza.

  • Byliście pod gołym niebem?

Tak, na kamieniach. Mała w futerku, my z mamą przytulone. Była [pani] Czorońska, moja matka, jeszcze jakaś pani – wykopały dołek, żeby dziewczyny chować. Ja też, bo całą noc oni: Na rabotu! Dawaj diewoczka! Bezlitośni byli. Bezlitośni. Proszę mi uwierzyć, pod słowem honoru, że ani bujam, ani opowiadam – wstałam, w tym tłumie, wymyślana – najgorsze wyrazy po kilka razy i poszłam do Kamińskiego.

  • Niemożliwe…

Powiedziałam: „Panie, tu nie wszystko są […] ale są i cudzoziemcy”. Ja byłam, Bisia Przeździecka była Litwinką, stamtąd pochodziła. „Co będzie z nami? Czy my idziemy na rozstrzał, czy my idziemy na roboty?”. Kamiński, [kawał] chłopa, a ja, mała, w oberwanej sukience, agrafką spiętej, mówi: Nie, na rostrieł nie, na rabotu.. Jak wracałam, to ludzie wrzeszczeli: „O! Uratowałaś nas! Uratowałaś”. [Wiadomo, co znaczy] tłum. To jest bardzo straszna rzecz. Wszystko jedno jakiej narodowości. Ale było też dużo znajomych kobiet, które umarły tam na atak serca, [z powodu] u wody. I młode dziewczynki.

  • Po trzech dniach…

Po trzech dniach własowcy szli od człowieka do człowieka i wszystko co było, pierścionek czy [inne rzeczy], w pończochy damskie [zbierali]. Jak już ograbili, to przyszedł Niemiec i miał przemowę. Przemowę, że teraz tak i tak. A tutaj własowiec przyszedł, jego w tyłek kopnął…

  • Niemca?

Tak. Niemiec upadł, ale wstał – uważał, że to taka zabawa – i wyszedł. I wtedy mołojcy szaleli z radości […]. W nocy zaczęła się straszna rzecz. Niemcy otoczyli [teren] i była bitwa, nad naszymi głowami, Ukraińców z Niemcami. Naturalnie Niemcy tamtych wytłukli, zdaje się, do jednego. Rano, brzask, przyjechali Niemcy. Jak to Niemcy – porządek. Pułkownik [czy] generał zasiadł przy stole i – kto idzie na roboty. Znowu z mamą przyleciałyśmy do nich, moja matka mówi: „Szukam mojego męża, Szweda. Ona szuka swojej matki, Litwinki” – to Bisia. I Czorońska była. Za wystającym węgłem tamci się prali, zabijali, a my z mamą… Mama mówi: „Przelatujemy! Przelatujemy!”. I przez, tak jakby, rozdzielenie między Niemcami a Ukraińcami przelecieliśmy i za węgłem się przytuliłyśmy. Miałam zęby połamane, bo jak mnie wyrżnął karabinem, to poleciały, a matka moja miała odbite płuca.

  • Czy to była sprawka Ukraińców? Kto tak was urządził? Kto was pobił? Niemcy czy Ukraińcy?

Ukraińcy.

  • Jak wtedy udało się wam przebiec, to co było dalej?

Wtedy, jak zrobili selekcję, generał się zainteresował, a ja powiedziałam: „W naszym domu są piękne obrazy i rzeczy, nie dajcie tego spalić Ukraińcom”. Co dalej było – [nie wiem]. Wiem, że dom był rozwalony, wszystko wypalone.

  • Czy wróciłyście jeszcze do swojego domu, czy już nie?

Nie. Z selekcji pognali nas na Okęcie, piechotą, i to było jedno z cięższych przeżyć, które miałam.

  • Jak to wyglądało?

Szli ludzie bez butów. Nie wiedziałam, że tak [to] boli iść bez butów. Moja matka, która była cudownym człowiekiem, znosiła to z niebywałym zacięciem i tylko modliłyśmy się cicho, żeby jakoś umrzeć po ludzku. Do Okęcia, do bud nas zagnali, [gdzie] były kojce z wiórkami, do spania i zupa gorąca.

  • Wreszcie…

Ale to Niemcy. To byli Niemcy. Już Ukraińca więcej nie zobaczyłam, jak wyszłam na Okęcie. Nigdy w życiu nie myślałam, że tak wygodnie można spać na wiórach i że tak cudowna jest zupa. Doktor – Polak, pediatra, który małą moją opiekował się po urodzeniu, powiedział: „Proszę pani, jak pani chce, żeby dziecko przeżyło – zaszczepił ją przeciwko gruźlicy – to żeby jadła wszystko to, co wy jecie”. I zupę, i wszystko, na kapuście… I tak było.

  • Ile lat miało wtedy dziecko?

Rok i cztery miesiące. Moje najmilejsze.

  • Co się działo na Okęciu?

Wtedy stamtąd była selekcja na Pruszków i myśmy wylądowały w Pruszkowie. Ale, jak mówiłam, moja matka była nadzwyczajnie odważna, nie usiadła, nie płakała, tylko szukała wyjścia. Poszła – władze były niemieckie: „Szukam, gdzie jest szwedzka ambasada”. Wtedy powiedzieli, że w Łodzi. W Pruszkowie było strasznie, tłum przerażonych ludzi. Coś takiego przeżyć, to trzeba być bardzo mocnym, żeby nie zwariować. To się oglądało, widziało. Szedł pociąg jakiś. Mama mówi: „Wsiadamy”. A to same sołdaty niemieckie. „Wsiadamy”.

  • Odważna.

O, tak! O! Mama się nie bała. Usiadłyśmy. Nigdy nie zapomnę jak Niemiec wyjął swoje sznytki i dał małej. Mała się spojrzała swoimi wielkimi, czarnymi oczyma i… [odwróciła buzię]. Nie chciała. W tym wieku nie rozumiała, co się dzieje, ale jakiś instynkt był. Pociąg zaczął iść, potem zwolnił, mama mówi: „Wiesz, teraz trzeba skakać”. Skoczyłyśmy. Mama i ja z dzieckiem.

  • Czy żołnierze, którzy byli w wagonie, nie przeszkadzali wam w tym?

Nie. Nie. Cisza była. Cisza, słowa nikt nie powiedział. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że wielką moją ostoją była nasza gosposia, Zosia, która ukryła trochę dolarów i dała mi dziesięć czy dwadzieścia dolarów (w małych [nominałach]).

  • Czy była z wami?

Na Zieleniaku. Ukrywaliśmy ją, bo ładna była dziewczyna. Nic jej się nie stało na szczęście. [Ukraińcy]… – to wszystko chore było. Z „tymi historiami” chodzili od jednej do drugiej, a to na baczność stało. Okropne. Okropne. Krzyk rozpaczliwy kobiet, mężczyźni, [którzy] się rzucali w obronie. Mężczyznę zatłukli naturalnie. [Po ucieczce z pociągu] do jakiegoś domku się przywlekłyśmy i poprosiłam, czy mogę [dostać] trochę jedzenia dla dziecka. Jak dałam dolara, to się znalazło. Ale i gestapo też. Gestapo wzięło moją matkę do Łodzi. Pojechaliśmy do Łodzi, już ekstra pociągiem dla gestapowców. W Łodzi mama poszła do naczelnego dowództwa. Nie puścili mnie, tylko na progu domu siedziałam na ziemi z małym dzieckiem. Sześć godzin „badali” mamę. Mama świetnie mówiła po niemiecku. Upierała się, żeby dać znać ambasadzie. W końcu Niemiec się śmieje: „No, już dosyć pani nagadała głupstw. Dzwonimy do ambasady”. Dzwoni. Raptem – [wyprostował się], cisza: Jawohl! Jawohl! Ambasada szwedzka, [ambasador], którego przyjacielem osobistym był mój ojciec, a którego ojciec (jako młody człowiek) był adiutantem króla (starego) szwedzkiego, szukali nas. Mannerheim to był kuzyn ojca. Szukali nas, co się stało. Mama wychodzi – miała śliczną figurę, chociaż nie była młoda, była naprawdę uroczą osobą – agrafeczką sobie zapięła czarny żakiecik: „Chodź”. Samochód, otwierają się drzwi, my do samochodu. Mówię: „No, teraz albo komora gazowa albo co…”. [Pojechałyśmy] do hotelu w Łodzi (Grand Hotel bodajże, przez Niemców zajęty). Powiedzieli: „Z rozkazu szwedzkiego przedstawiciela pani może przenocować jedną noc”. A mama: „Co?! Po tym, co zrobiliście, jedną noc?! Ja będę tutaj tak [długo] jak mi się podoba!”. I tu moja malutka zaczęła mi konać. Mama w nocy zerwała się, dowiedziała się, że hotel jest zajęty przez Niemców, ale dużo [ich] jest z frontu i doktor jest. Brzask był, mama do doktora poleciała. Wyciągnęła go z betów, przyleciał i powiedział tak: „Dziecko moje. Mojego ukochanego syna zabrali mi Deutschejugend. Nie wiem gdzie jest. Ja wiem, że pani jest z Powstania Warszawskiego. Może Polacy moje dziecko poratują. Ja pani dziecko ratuję”. I dał antybiotyk, który był wyłącznie i tylko pod wielkim […]

  • Tylko Niemcy je mieli?

Tak. I uratował. Wziął małą za nóżki, podniósł, a ona … „Aha, jak ma jeszcze [ten odruch] to znaczy, że nie jest porażone kompletnie”. W [hotelu] byliśmy trzy dni i stamtąd nas odwieźli do zakładu dla byłych rannych ze Wschodu. Byliśmy w jednym pokoiku, ale pod nadzorem dzień i noc.

  • Pod czyim nadzorem?

Niemieckim. Przecież tam były Niemcy. Rano sztuczna kawa i kawałek chleba, co można było rzeźbić, ale to wszystko głupstwo. I – niesłychana rzecz. Siedzimy, mówię po niemiecku, ale z dużym akcentem (bo mama mówiła cudownie, kończyła szkołę w Poznaniu przed I wojną światową, bo mój dziadek nienawidził Moskali i nie chciał, żeby się po rosyjsku uczyła). Siedzi gruby [Niemiec], z kukułką [na czapce], swastyką [na rękawie], otwiera i tam – smalec, jedzenie, wszystko. Raptem (my z mamą nie rozmawiamy, maluśka na kolanach): „Panie są z Warszawy. Moje nazwisko Kreutz. Te kukułki, to wszystko, to nieważne. Pani zna Rapaportów?”. Rapaport – słynny Rapaport, co krawaty robił. Mówię: „Nie, nie znam”. No, bo nie znaliśmy. „Niech pani je ten szmalczyk”. Ten Żyd, zaangażowany przez Niemców – co on miał do roboty, nie wiem, ale przyniósł mi (mam do tej chwili) małą puszkę od konserw, z dziurkami, łuk zrobiony z drutu… i małą maszyneczkę. Były pastylki „Meta” – zgęszczony spirytus.

  • To był taki prymusik?

Tak. Tak, żeby zapalić. Miałam troszeczkę kaszki manny i odciąganego mleka i to [córce] dawałam. Tam było najdłużej.

  • Do kiedy panie tam były?

Około 20, a może 25 września. Ale nie tylko tam, mówię – cały okres.

  • Jeszcze Powstanie trwało.

Powstanie trwało. Trwało. Boże, ostatni raz, co się odwróciłam, zobaczyłam płonącą Warszawę. To było straszne. To było straszne…

  • Czy dalej jeszcze was pognali?

W domu, po paru tygodniach, to był koniec września, dostaliśmy wezwanie do ambasady szwedzkiej w Berlinie. Do Berlina przyjechałyśmy. Pociągi, które kursowały – nur für Kinder – dla dzieci i matek z dziećmi – wsadzili nas do [takiego pociągu] i przyjechałyśmy do Berlina. To była czwarta rano. Wysiadłyśmy. Dali nam plakat na kiju, żeby Zugshein [był w górze] I piechotą, z dzieckiem, na bosaka, oberwane, brudne, do…

  • Ambasady szwedzkiej?

Tak. Była obok bunkra strasznego, gdzie się [potem] Hitler [zastrzelił]. Przyszłyśmy do ambasady, pukamy do drzwi – ciemno. Aż wyszła poczciwa Szwedka, czyściutka, gosposia. Jak się na nas spojrzała: „Pani od kuchni pójdzie”. Poszłyśmy. Wtedy pierwszy raz rozpłakałam się, jak mi podali kawę, kawałek chleba i dla mojej małej wszystko. Takie upodlenie!

  • Czyli musiała pani aż do Berlina, do ambasady szwedzkiej dotrzeć, żeby znaleźć ratunek?

Tak. O godzinie dziesiątej przyjechał ambasador. Jak się dowiedział – od razu na górę. Panienki, co pracowały w ambasadzie – jedna dała majtki, druga koszulę, trzecia coś i w wodzie się mogłam wymyć! Mało – wykąpać! Mama zleciała na dół, do ambasadora, miała mieć [spotkanie]. Drzwi się otwierają, a tu z obandażowaną głową (mój ojciec miał bardzo krótki wzrok), z kijem – papa. No! Płacz, rozpacz! Mówi: „Gdzie Marysia?”. Mama mówi: „Tu”. (wskazując w górę). Papa myślał, że w niebie! W płacz! To była nieprawdopodobna rzecz. Wiedzieć, że nie ma Anioła Stróża? Nie ma Boga? Jak? [Gdyby] nie to, to nie wytrzymałybyśmy tego wszystkiego.

  • Ciekawa jestem – jeszcze się nie spotkałam z nikim, kto był w Berlinie w chwili zakończenia wojny. Czy w Berlinie zostaliście do zakończenia wojny?

Nie, nie. Szwedzi nas wywieźli. Wywieźli, ale były straszne trudności. Ambasada na noc wyjeżdżała do małej miejscowości podmiejskiej Berlina – Mahlow, [gdzie] były panie starsze. Z dzieckiem byłam tylko ja. Tam były wszystko Szwedki, które powychodziły za Niemców i czekały na pozwolenie powrotu do kraju. Malutka willa bardzo, pani Omar była Szwedką a mąż jej był Niemcem. Pamiętam – zagorzały hitlerowiec.

  • Czy sama chciała wracać do kraju? Chciała zostawić męża i wrócić?

Tak. Czy żyjącego, czy nie żyjącego – nie mam pojęcia, bo my bardzo mało [rozmawiałyśmy]. Był ksiądz, bardzo porządny, ewangelicki ksiądz. Jego zresztą zamordowali. Te bombardowania! Jak szły samoloty… Mój ojciec za żadne skarby do żadnego bunkra! Siedział i mówił: „Ale jadą! Ale jadą!”. A tu tylko [dźwięk]: uuhh, uuhh, uuhh.

  • Jak długo byliście w Berlinie? Do kiedy?

Byłam chyba przed samą ofensywą rosyjską. Dostaliśmy pozwolenie wyjazdu, do samolotu i – do Szwecji. [W Szwecji] czekała rodzina mojego ojca, przyjaciele. Ale to już był inny świat, inne życie.

  • Inny świat, inna historia i pewnie nikt nie chciał uwierzyć, że można było coś podobnego przeżyć. Dziękuję pani bardzo.

Londyn, 28 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Gawlikowska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter