Maria Hankiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Maria [Teodozja] Hankiewicz urodzona 30 marca 1933 roku w Częstochowie, tam byłam chrzczona. Mieszkałam i wychowywałam się w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć coś więcej o swoim domu rodzinnym. Jakie ma pani pierwsze wspomnienia?

Jakie mam pierwsze wspomnienie… Było nas troje dzieci, dwóch braci i ja jedna. Najstarszy był brat Kazimierz, później ja i był Ryszard. Było jeszcze dwoje, ale jedno umarło przed wojną [w 1935 roku], a w [1944] roku umarła też siostra. Mieszkaliśmy na Marymoncie, na Marii Kazimiery 1, w pałacyku Marii Kazimiery. Wychowywała nas matka, a ojciec pracował w magistracie. Nie chodziłam do ochronki, tylko wychowywała nas matka. W 1939 roku matka cały czas płakała, że będzie wojna. Ojciec pracował w magistracie i przed samą wojną dawali paczki dla pracowników, to pamiętam jak dzisiaj. Ojciec cały czas do matki mówił: „Mania, Francja nam pomoże. Nie płacz, bo Francja nam pomoże”. Matka mówi: „Boże, co to znów będzie?”. Pamiętam, przed samą [wojną] chodziło pełno szpiegów i się pytali: „Gdzie tu stoją baloniarze?”. To my ich podprowadzaliśmy tak, że jeden leciał [przodem]. Nas, dzieci, chodziła kupka – czworo, pięcioro, bo to małe podwórko.

  • Kto to byli baloniarze?

To byli spadochroniarze, a oni się nas zawsze pytali: „Gdzie tu stoją baloniarze?”. Nie wiem, może żeby nas w błąd wprowadzić. My mówiliśmy: „Tutaj, zaraz pana zaprowadzimy”. Prowadziliśmy ich. Jeden zawsze leciał pierwszy: „Proszę pana, tutaj się pan pytał, gdzie tu stoją baloniarze!”. Z warty dolatywał i ich aresztowali, chyba ze trzech albo czterech tak podprowadziliśmy, a prowadziliśmy ich przez piachy. Za naszym domem było cale pole piachu. Później budowało się schron. Przy płocie kopali rów, układało się deski i ziemię, co się wykopało z [rowu] i to się rzucało na dach. To były takie schrony. To pamiętam.

  • 1 września 1939 roku miała pani iść do szkoły.

Tak, ale lekcje odwołali.

  • Wybuchła wojna. Jak pani to zapamiętała?

Zaraz jak tylko Niemcy weszli, w pałacyku Marii Kazimiery zrobili szkołę, a ojciec nauczył mnie wierszyka: „Już nigdy a nigdy nie wrócisz, marszałku. Osierociłeś Polskę naszą”. Jak się pani zapytała, czy umiemy jakieś wierszyki (bo to była pierwsza klasa), powiedziałam ten wierszyk. To było zaraz w tym samym [budynku], tylko ja mieszkałam na rogu, a po schodkach wchodziło się na pierwsze piętro do klasy. Zaraz po lekcji pani mówi do ojca: „Panie Wiśniewski, musi pan Todzię zabrać” – bo mam na imię Maria Teodozja i wołali mnie z drugiego [imienia]. Przestałam chodzić do szkoły. Tam mieszkaliśmy do 1941 roku. Były straszne warunki. Ubikacja na dworze, woda na dworze – takie przed wojną były warunki, tak się mieszkało. Po ścianach, jak był mróz, to mógł pan jeździć saniami. Wejście było z boku, prosto z dworu. Podejrzewałam, że w tym pałacyku, to chyba kiedyś była komora. Nie wiem, czy to było mieszkalne, to był jeden jedyny pokój. Bardzo chorowałam, matka się starała i dostaliśmy mieszkanie na Ochocie.

  • Czy w czasie okupacji ojciec pracował w magistracie?

Nie, ojca potrącił niemiecki samochód, miał uszkodzoną nogę i był w gipsie. Już nie pracował.

  • Z czego żyła rodzina?

Bieda była. Byłam może więcej wytrzymała na głód, bo jeździłam na Miodową do Caritasu po zupę, a brat głodny chodził po ścianie. Najstarszy brat Kazik, jak był głodny, to miał straszny ból głowy. Jak dostaliśmy mieszkanie, to ojciec był już operowany. [Został potrącony,] jak szedł z pracy. Ale nie pamiętam, czy dostawał jakieś pieniądze z kasy chorych, nie powiem tego. Pamiętam tylko, że matka płaciła za tę komorę, za to mieszkanie, w którym mieszkaliśmy [na Marii Kazimiery], trzydzieści pięć złotych miesięcznie. Może ojciec dostawał jakąś rentę chorobową, nie powiem tego dokładnie. Mój ojciec był jeszcze inwalidą z 1920 roku, bo jako piętnastoletni chłopak poszedł [do wojska] na ochotnika. Później w 1941 roku dostaliśmy mieszkanie i w lutym przeprowadziliśmy się, pamiętam, na Kopińską 1. Tam mieszkaliśmy.
Pierwszy brat poszedł [w 1941 roku] do handlu gazetami i wziął mnie ze sobą. Prosiłam go, by wziął mnie sobą i to mi się spodobało. Kupił mi jeszcze cukierków „Raczków”. Prosiłam go: „Kaziu, weź mnie z sobą”. Mówi: „Dobrze, jak trafisz sama z domu, to przyjdziesz”. Jak jechałam nazad, to sobie policzyłam, ile przystanków mam do Marszałkowskiej od nas z rogu Grójeckiej i Kopińskiej. Trafiłam. Brat mówi: „To dobrze. No to będziesz handlowała”. Handlowałam. Ojciec dostał deputat, to braliśmy te gazety w Alejach Jerozolimskich… Nie wiem, czy to nie było, jak plac Zawiszy.

  • Jakie były tytuły?

„Nowy Kurier Warszawski”, niemieckie „Das Reich” , „Völkischer”, „Deutsche Allgemeine” i „Beobachter”, ta niemiecka gazeta. Krzyczało się: „»Nowy Kurier Warszawski«!”. Za okupacji nie wszyscy mogli mieć przydział gazet. Mieliśmy czapki jak de Gaulle i na nich było napisane „atlas”, był medal, który się przypinało. Bez tego nie wpuściliby na rozdzielnię.

  • Co to był „atlas”?

Był taki medal, pisało „atlas”, nie wiem, [co to znaczyło], czy że gazeciarz… nie powiem. Na czapce też było napisane „atlas”. Wtedy ja jeździłam po te gazety. Chleb był na kartki, pół ćwiartki dostawaliśmy dla dzieci, a dorosły człowiek dostawał ćwiartkę chleba. Tylko nie pamiętam, czy to było codziennie, czy co drugi dzień. Chodziłam po ten chleb i leciałam na plac Narutowicza.

  • Czy to była zapłata za pracę?

Nie, nie. Chleb był na kartki. Nie było tak, że poszedł pan do sklepu i kupił chleb, nie było tak. Chodziło się do „Plutosa” na plac Narutowicza […] Był [przydział] dzielnicami czy ulicami, nie że gdzie pan chciał, to pan [szedł] do innego sklepu. Były kartki i tam się chodziło po ten chleb. W akademiku na placu Narutowicza stali Niemcy. To się chodziło rano, raniutko, bo oni mieli śniadanie o ósmej. Zawsze się tam leciało i się wołało: Bitte, Herr Schnitte Brot! Niemcy dawali, rzucali chleb. Byli tacy, co nie rzucili. Starzy rzucali kawałki tego chleba, co on nie zjadł, a młodzi, jak to młodzi. To zaczym się poszło po gazety, to się poleciało jeszcze po chleb i się tak żyło. Handlowaliśmy tymi gazetami. Może nas trochę powstańcy rozpuścili…
Tam, gdzie jest Rotunda, był spalony i zbombardowany dom z 1939 roku. Wszędzie, gdzie był zbombardowany dom, było drewniane ogrodzenie pomalowane zieloną farbą olejną. Po drugiej stronie, gdzie hotel „Polonia” (róg Marszałkowskiej), to na samym rogu był budynek i stali Niemcy – pierwszy budynek, róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Dalej były już zabudowania drewniane. Był tam postawiony dom, murowany i drewniany, bo tak było przed wojną. Tam był bar „Wzór”, we wnęce za domem niemieckim. Tam chodzili na kawę, na herbatę, na jedzenie. Niemcy też [chodzili]. Mój ojciec był o dwóch kulach i właściciel pozwolił, żebyśmy na jednej połowie schodów (bo to było szerokie) rozkładali te gazety. Ojciec tam stał, bo był o dwóch kulach, a my z bratem lataliśmy po ulicach i się wołało: „»Nowy Kurier Warszawski«!”. W międzyczasie [przyszli] powstańcy dawali nam biuletyn, dodatek nadzwyczajny do handlu. Już byliśmy tak wyspecjalizowani, że jak miałam majdan gazet, to jedną gazetę miałam odwrotnie i w tą gazetę kładło się dodatek nadzwyczajny. Bo jeszcze wtedy był dodatek nadzwyczajny, a później, już przed samym Powstaniem, był biuletyn. Handlowaliśmy.
Za barem „Wzór” była klatka schodowa, tam przychodziłam i dawano mi te gazety. Przeważnie brat brał, ale jak jego nie było, to wołał mnie. Wchodziłam i wkładałam pomiędzy gazety. Wtedy człowiek był taki, za przeproszeniem, wytresowany, że wiedział, kto to jest folksdojcz, a kto Polak. Tak się handlowało. Nieraz mówię: „Wie pan co, ja się boję. A jak mnie złapią?”. On mówi: „Nie bój się, nic ci nie zrobią. My was pilnujemy”. Tak zawsze było, powstańcy tak mówili. To był 1943 rok. Na początku 1944 roku było już pełno Niemców, to był chyba maj, czerwiec… Calusieńką Marszałkowską w stronę Bielan bez przerwy szli Niemcy. Przegrupowania były przed samym Powstaniem, to chyba był czerwiec, maj – dokładnie już nie pamiętam. Tutaj się [rozegrało] dużo scen. Na przykład Niemiec nachyla się, ogląda gazety i odchodzi. A [Polak] przystawia mu pistolet do pleców, wyjmuje broń z kabury, skacze do tramwaju i odjeżdża. Tramwaje były kiedyś odkryte. Tak zdobywali tutaj broń, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.

  • Czy ma pani przyjemne wspomnienia z dzieciństwa? Czy pani się bawiła, czy miała zabawki?

Nie, nie miałam zabawek. W 1937 roku matka kupiła mi lalkę. Spaliła się w 1944 roku, jak wybuchło Powstanie. Miałam tylko jedną, jedyną lalkę. Może inne dzieci miały, ale ja tego nie miałam. U nas nie było pijaństwa, tylko była straszna bieda, okropna bieda. Moja matka nie miała rodziców i była niezaradna. W 1941 roku uciekła z łapanki. Jak się przeprowadziliśmy na Kopińską, to nawet z bramy nie wyszła na róg do spółdzielni. Bała się, całą okupację przesiedziała w domu i na podwórku. Nawet nie miałam czasu na zabawę. Wieczorem, jak przyszło się z handlu, jak była godzina policyjna (letnią porą od dwudziestej pierwszej), to już nie można było nigdzie wyjść. Było nas, dziewczyn, dużo – jedna oficyna, druga, trzecia i od „Pekinu”, piętrowy budynek, to czwarta. To była studnia, żydowski dom [przy ulicy Grójeckiej 56/58]. Stał tylko trzepak, śmietnik, w rogu ustęp i koło – nieraz tańczyliśmy tam krakowiaka. Ale tak, to nie było czasu. Rano, jak się wstało, to już trzeba było chleb skombinować [od Niemców oraz coś], żeby było czym palić.
Chodziłam jeszcze na Opaczewską 1, tam dawali co drugi dzień odciągane mleko, pół litra odciąganego mleka dla dzieci. Jak rano wstałam, to moim pierwszym [zadaniem] było lecieć po mleko. Jak przyszłam z mlekiem, to leciałam do Niemców po chleb. Brat nie miał szczęścia, a ja miałam do Niemców szczęście. Byłam blondynką o niebieskich oczach, to ich rasa. Zawsze dostałam chleb. Brat jak poszedł, to nieraz dostał, ale batów. Dużo dzieci chodziło do tego akademika i wołało o chleb. Później się już szło do handlu, przeważnie przebywało się na rogu Marszałkowskiej i Alej, nie w miejscu zamieszkania. Pamiętam, że Jaskólska sprzedawała lody. Zawsze sobie skombinowałam pieniędzy, miałam półlitrowy garnek i jak ona nie sprzedała, to chodziłam do niej kupować lody. Tak się żyło do Powstania Warszawskiego.
Jeszcze chciałam powiedzieć [o jednej rzeczy]. To był chyba początek sierpnia albo koniec lipca. Nie wiem skąd, czy z hotelu „Polonia”, ale wyszły dwie [kobiety]. Jedna w ślubnym ubraniu, w welonie, w białej sukience, a druga w długiej, niebieskiej sukience. Wyszły i śpiewały „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wtedy Niemcy tak [szli], wszystko [szło] w stronę Żoliborza. Ta w białej sukience była bardziej trzeźwa. Wpadła w klatkę zaraz za barem „Wzór” i rozebrała się. To było po deszczu, błoto. [Drugą] wzięli za włosy, strasznie [pobili] i zabrali. [Panna młoda] zdążyła się przebrać, zdjęła welon i sukienkę (może zostawiła w tej klatce), wyszła i poleciała w stronę Marszałkowskiej do Wilczej.
  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Wiedzieliśmy, że będzie Powstanie Warszawskie, bo mówili nam powstańcy już na jakieś dwa tygodnie przed Powstaniem. [Mówili], że jak mamy jakąś rodzinę na wsi, to żebyśmy się wyprowadzili, że to będzie koło czterdziestu ośmiu godzin, nie dłużej. Nie mieliśmy nikogo na wsi. Ani ojciec, ani matka, bo matka – jak mówię – była sierotą i nikogo nie miała. Nie mieliśmy gdzie [wyjechać]. Trzy dni przed samym Powstaniem nie wychodziły gazety, tylko biuletyn nadzwyczajny. Przed samym Powstaniem pełno było rozpuszczonych „ukraińców”. Umiał po polsku, po niemiecku i po rusku, to kto to był? „Ukrainiec”. Chodzili w niemieckich mundurach. 1 sierpnia ojciec poszedł do handlu z biuletynem i brat też poszedł. Ja nie, bo co wyszłam na Grójecką, to widzę, jak chodzą Niemcy po trzech, trzymają karabiny do góry. To znów wpadałam do [mieszkania], a matka mnie wypędzała: „Kazik poszedł, ojciec poszedł, a ty co będziesz robiła?!”. Mieszkaliśmy na parterze, a ja siedziałam u Morasowej w suterenie. Tam były dwie dziewczyny, a w tej suterenie w korytarzu mieszkało chyba z dziesięć dziewczyn. Jak to dzieci, śmialiśmy się i matka znów mnie usłyszała. Znów przyleciała. „Co!? Jeszcze nie poszłaś?!”. Wypędziła mnie, to ja znów obleciałam i od „Pekinu” weszłam, bo było małe wejście. Tak ją zdenerwowałam, że wzięła pogrzebacz i mnie przywaliła.
Wyleciałam i wsiadłam w tramwaj. Pojechałam na róg Marszałkowskiej i Alej, już dochodziła piąta. Jak dojechałam, to przewalali tramwaj na barykadę i pierwsze strzały wyszły z [Nowogrodzkiej] i z Widok. Wtedy wpadłam do baru „Wzór” z płaczem, pytałam się o ojca i o brata. Nie widzieli [ich]. Akurat tyle było tych ludzi na rogu Marszałkowskiej i Alej. Boże, jaki to był płacz, ludzie mdleli. Nawet nie umiem wytłumaczyć. Strasznie płakałam: „Jak ja się teraz dostanę na Kopińską? Przecież to są całe Aleje Jerozolimskie”. Powstańcy mówią: „Nie płacz, Todzia, nie płacz. My cię zaprowadzimy”.
Rzeczywiście. Wszystkie piwnice były poprzebijane, całe Aleje Jerozolimskie po lewej stronie. Tu, gdzie stoi hotel „Sobieski”, nie można było przejść przez plac Zawiszy, bo tam szwab leżał na balkonie. Kto przechodził, to wszystkich [zabijał]. Widziałam, że tam leżały trupy. Znów cofnęliśmy się do Żelaznej. Przeprowadzili mnie przez Żelazną, przez pola, przez tory kolejowe i [doprowadzili] na róg Białobrzeskiej i Kopińskiej. Była tam fabryczka. Mówi do mnie tak: „Teraz ile masz sił, na drugą stronę, bo wszystko jest poprzebijane”. Rzeczywiście, od Białobrzeskiej do Kopińskiej wszystkie piwnice były poprzebijane. Piwnicami można było przelecieć z podwórka na podwórko. Był 3 sierpnia, jak przyszłam do domu. Później przyszedł ojciec, a [później, tego samego dnia] przyszedł brat. Jeszcze u nas na rogu Wawelskiej i Grójeckiej stała „Berta”. Na trzecim piętrze mieszkał Słoniewski i dorosłe już chłopaki. Wyjrzeli oknem. Jak wyjrzeli, to podobno Niemiec dał rozkaz skierować działo [w tamtym kierunku]. Wystrzelili w nasz blok i zabili wtedy córkę i syna Lewandowskiego. Syn był ranny i niosło go dwóch, a mój ojciec, ponieważ był o dwóch kulach, to niósł sztandar Czerwonego Krzyża.
Dużo było rannych i nosili ich do szpitala [chorych na raka] na Wawelską. Zaraz zrobili trumnę dla [córki] i pochowali ją na podwórku. Mieszkaliśmy na parterze, ale 4 sierpnia wszyscy siedzieliśmy w suterenie. Było tam [wielu] rannych. Niektórych, jak mieli odłamek gdzieś w boku, to [kierował] nazad, bo nie mogli nawet operować, bo nie było jak. Sąsiad miał kawał pocisku, to nic [nie zrobili]. Przyszedł sąsiad z drugiego piętra i mówi: „Ludzie! Co macie – siekiery, wszystko, noże, bo banda leci przez Pole Mokotowskie!”. On chodził na dach i patrzył z dachu. Ja mieszkałam w podwórku, to [naszą] oficynę zasłaniał blok [od Grójeckiej]. Jak on chodził na dach u nas, to wszystko widział z tego dachu. Jeszcze nie zdążył dokończyć, a już wpadli „ukraińcy”. W korytarzu stały krzesła, że on sobie nóg nie połamał, to się dziwię. Jak szedł po tych krzesłach i wszystkich nas wypędzał, to się łamały. Pod „trójkę” rzucili granat, bo ludzie zaczęli uciekać w stronę Białobrzeskiej. Rzucili granat, to znów się wszystko cofało.
Zaczęli nas wypędzać. Złoto – wszystkim [zabierali] pierścionki, wszystko [zabierali]. Matka miała obrączkę nie zdejmowaną od 1929 roku. Chciał jej zerwać, ale nie mógł. Urżnął by jej palec, ale akurat Cabanowa, najbogatsza w naszym bloku, miała pełno złota, to złapał ją, pociągnął za kolczyki. Zalała się krwią. Wszystko złoto zabierali. Mieliśmy bramę i przez tę bramę wychodziliśmy na Grójecką. Każdy płakał, [całowali się wszyscy i żegnali]. Nie powiedziałam jeszcze, że rano matka mówiła: „Todzia! Todzia!”. Mówię: „Co?”. – „Na Winnickiej chleb dają”. Na Winnickiej róg Grójeckiej była piekarnia. Spałam. Poderwałam się i poleciałam po chleb, bo niektóre dzieciaki poleciały. Nie wzięłam go nawet w rękę, bo prosto z pieca. Sukienkę nadstawiłam, piekarz dał mnie ten chleb. Przyniosłam i mówię do matki: „Mamo, daj chleba”. Miałam najmłodszego brata Ryśka. Mama mówi: „To jest dla niuniusia ten chleb. Ty sucharów weź, a to jest [dla niuniusia]”. Brat był mały, szczupły, to było dla niuniusia i nie dała chleba. Chleb zostawiłam w kuchni na stole. U nas było tylu rannych, to przeważnie w kuchni i w pokoju [leżeli]. Drzwi były roztwarte i opatrywali w kuchni i w pokoju. Jak „ukraińcy” wpadli, to jeszcze wpadłam do kuchni i złapałam chleb. [Wychodziliśmy] tak, jak staliśmy, nic nie mógł pan wziąć, bo wszystko zabierali „ukraińcy”.
Wychodziłam, już byłam na rogu, a młody „ukrainiec” zobaczył, że mam bochenek chleba pod pachą, wyrwał mi, rzucił i chleb przejechał czołg. Do dziś pamiętam ten chleb i nie umiem nawet wytłumaczyć, mam zadrę w sercu, bo byłam strasznie głodna. Jak nas już wypędzali, to paliła się piekarnia na rogu Winnickiej. Na Grójeckiej były parterowe sklepy, to wszystko było [porozbijane], krowy, pieniądze, drobiazg – wszystko porozsypywane na Grójeckiej. Nikt się nie mógł schylić, bo przecież „ukrainiec” by zastrzelił, tam ich było pełno. Wszystkich nas spędzili na Grójecką 104. Jak nas pędzili, to nas jeszcze nie było bardzo dużo. Z początku mówię: „Co to jest? Marmolada?” – tak sobie pomyślałam. Jak już [podeszliśmy] pod klatkę, patrzę, a tam już leży kupa trupów. Zabici mieli w rękach różowe i zielone kartki. Do każdego strzelano z tyłu i mózg był na wierzchu. To była kupa zabitych ludzi. Róg Opaczewskiej i Dunajeckiej – tam był sklep rzeźniczy.
Jak nas przyprowadzili, to były tam zakonnice z ulicy Reja (bo na Reja były zakonnice) i parę pielęgniarek. Skąd były pielęgniarki, czy ze [szpitala] „rakowego” – nie wiem. Siedziało ich tam parę i konduktor w czapce kolejowej, młody człowiek. „»Ukrainiec« szedł z toporem (topór jak do mięsa) i obciął mu obie ręce. Krew zaczęła bryzgać, [a „ukrainiec”] poszedł do przodu. Pielęgniarki zaczęły zdejmować fartuchy, rwać i go [opatrywać], ale my wszyscy cofnęliśmy się dalej. Staliśmy. Facetowi widocznie umarło dziecko, było owinięte w kołderkę. Ten facet cały czas trzymał to dziecko na ręku, żona trzymała go pod pachę i stał tak koło nas. Później patrzę, z kupy trupów wychodzi mężczyzna, też ma mózg na wierzchu, okulary (kiedyś były okulary druciane) – usiadł. Oparł się o ścianę (bo tam jest mureczek), popatrzył na ludzi i wszedł w pierwszą klatkę. My tam staliśmy. Później ludzie idą z tamtej strony od placu Narutowicza i [widzimy] straszny, duży czarny dym. Matka się pyta: „A co teraz się pali?”. A ktoś mówi: „Kopińska 1”. Moja matka zemdlała, a że Grójecka, to były rynsztoki, to zaczęłam ją cucić błotem. W rynsztoku zawsze było [błoto], bo ludzie [wszystko] wylewali do rynsztoków. Ktoś do mnie mówi: „Córciu, leć tutaj, wody weźmiesz”. Mówię: „Ale jak ja się dostanę?”. Mówi: „Tam wszystko jest porozbijane”. Jak wleciałam na pierwsze piętro, to ten facet żył, oparty był o ścianę. Nie wiem, czy on w tym mieszkaniu mieszkał, czy w innym. Wleciałam, złapałam garnek litrowy, zleciałam i zaczęłam matkę cucić. Nie powiem, która była godzina, bo zegarka nie było. Latało się na róg do spółdzielni i się patrzyło, która godzina, bo nie było zegarków. Nie było radia, bo przecież w 1939 roku ojciec miał radio „Philipsa”, to musiał je zdać. Wszyscy, którzy mieli radia, musieli oddać. Tak samo, jak się zdawało złom. Fajerki też się dawało, bo był kontyngent i ileś tam złomu trzeba było oddać. Później się mówiło tak: „Parę gałganków, trochę fajerek, prosi od ludzi biedny Hitlerek”. Byłam taka głodna, że poszłam na działki, które tam były, najadłam się marchwi i chyba się nią zatrułam. Byłam tak ciężko chora, tak wymiotowałam, że gdybym mogła wymiotować oczami, to też bym wymiotowała. Staliśmy do wieczora, a przecież w sierpniu dzień jest długi. Jak otworzyli bramy Zieleniaka (były trzy bramy), to my w pierwsza bramę, bo staliśmy naprzeciwko pierwszej klatki Grójeckiej 104.

  • Cała rodzina była?

Ojciec, ja, matka, brat i ten młodszy brat – wszyscy. Tam było tyle ludzi, tyle setek ludzi... Nie wiedzieliśmy, czy idziemy na rozstrzał, czy jak, to ludzie całowali się, żegnali się, a nie znali się przecież. Jak kto padł (bo z Zieleniaka leciały pociski „krowy”), mówili, że wszystko w tytoniową – róg Kaliskiej i Kopińskiej – tam była fabryka tytoniowa. Powstańcy byli na dole, a Niemcy byli na górze. Powstańcy zajęli [fabrykę], ale nie mogli się przebić na górę. To było tak cały czas. Nie wiem, która to była godzina, [na drugi dzień rano, 5 sierpnia] przez płot „ukraińcy” rzucili skrzynkę, normalną skrzynkę. Wody nie było, bo skąd. Nie wiem, skąd się postarałam o litrowe butelki. Po wodę puszczali tylko dzieci, starych nie. Na Zieleniaku przy ścianie była ubikacja i w ubikacji jeszcze była woda i chyba jeszcze jest w tym miejscu. […] Chodziliśmy tam po wodę, to tylko dzieci puszczali. Później, jak już odcięli wodę, [to] chodziliśmy do [szkoły] Kołłątaja, tam była woda w beczkach i braliśmy. Później spalili Kołłątaja. Nie wiem, ile tam byliśmy, [może] tydzień, czy więcej jak tydzień.
Na kartofle chodziliśmy na pole AGRIL-a przez wybitą dziurę. Puszczali tylko dzieci. Później brali ludzi z Zieleniaka (to było ryzyko) na oczyszczenie trupów. Ludzie chodzili, to przynosili jedzenie. Niektórzy, muszę powiedzieć, to się dorobili na Powstaniu Warszawskim. Był taki Bebel, pamiętam jak dziś, chodził i przynosił mąkę, wszystko. Za talerz zupy brali złoto, złote pierścionki, złote obrączki. Jak chodzili na oczyszczanie trupów, to wszystko przynosili. Pamiętam, jak jeszcze była woda, przyszła kobieta z butelką. Miała piękny warkocz, [gruby] jak moja ręka – bo kiedyś kobiety miały długie włosy plecione przeważnie w pojedynczy warkocz. Pamiętam jak dziś. „Ukrainiec” nas rozepchał, nalał jej wody w butelkę i brał ją do szkoły. Ona płakała: „Proszę pana, pan mnie puści, ja mam dwoje dzieci. Ja będę panu prała i gotowała, niech pan mnie puści”. Ale „ukrainiec” wziął ją do szkoły. Jak nam odcięli wodę i chodziliśmy po wodę do szkoły do beczek, to leżała zgwałcona na ławce, piersi obcięte. Poznałam ją tylko po tym warkoczu.
Jak zbombardowali szkołę, spalił się dach, to chodziliśmy już do basenów, które były kopane za okupacji. Kopali je, żeby tam była woda. Na placu Narutowicza był wykopany taki basen, żeby w razie pożaru mieli czym gasić akademik. Tam też był wykopany taki basen, ten mur jeszcze tam jest. „Ukraińcy” załatwiali się tam, siku robili, a my stamtąd braliśmy wodę, bo nie mieliśmy skąd. Stary Słoniewski pracował w wodociągach. Wiedział, gdzie przez Zieleniak idzie rura z wodociągów, bo tam była. Zrobili tam wodę, ale więcej jak tydzień nie mieliśmy wody. Na Zieleniaku byliśmy ze dwa tygodnie albo więcej jak dwa tygodnie. Pierwszych pięćdziesiąt osób puścili w stronę Okęcia. Każdy co skombinował, [to miał] – dwie cegły skombinował, to już [mógł] coś zagrzać, coś ugotować. Poszłam i przyniosłam kubeł po pomyjach, ludzie w nim [trzymali] pomyje. My w tym gotowaliśmy. Żeby ktoś widział, jaki to był kubeł… No ale nie było w czym. Później stąd braliśmy wodę. Nie umiem nawet wytłumaczyć, to było przecież takie straszne nieszczęście i jeszcze na tym nieszczęściu się dorabiać? Nie mogę sobie tego darować do tej pory.
Przy drugiej bramie w połowie Zieleniaka była górka i ludzie czekali na wodę. Zależy, jaki był „ukrainiec”. Jak był [w porządku], to puszczał ludzi po wodę. Była tam stacja, gdzie można było [nabrać wody]. Na Grójeckiej nie wszyscy mieli wodę, tylko tam chodzili. Było pełno ludzi, jechał czołgiem, palnął i nazabijał ludzi na górce. Każdy czekał przy tamtej bramie. Jak na Okęcie puścili ludzi, to nikt nie chciał wychodzić, bo się bał. Później jedną bramą wypuścili, a drugą nas wpuścili. Już nie trafiliśmy w swoje miejsce, nie mieliśmy już tych cegieł. Bo, jak mówię, tylko dzieci puszczali, a dorosłych brali do oczyszczania Warszawy, do trupów. Później matka nie chciała się już z tego ruszyć. Ludzie wariowali, coś okropnego się działo. Jak była trzecia brama przy końcu, gdzieś przy Dickensa (bo Zieleniak był strasznie duży), to tam była drewniana buda i poborcy mieli biuro. Zrobiona tam była izba porodowa. Tam ludzie rodzili. Wwozili na rykszy kobietę w ciąży, nie mogła urodzić. Krzyczała, to jej „ukrainiec” porozbijał głowę granatem. Matka nas przytuliła do siebie, żebyśmy tego nie widzieli. Później już tej kobiety nie widziałam, czy zmarła, czy urodziła – nie powiem, bo już nie wozili jej na rykszy.
Były okropne gwałty. [Ludzie] się tak nauczyli, ale myślę, że ktoś im chyba powiedział, bo jak były młode dziewczyny, to stare baby je brudziły, robiły [z nich] stare baby. Siadały tak, że dziewczyna była pod starymi babami, żeby jej nie zgwałcili. „Ukraińcy” byli potem tacy cwani, że porozganiali [stare baby, a wyciągali] spod spodu i [młode dziewczyny] gwałcili przy [ich] rodzicach. Ale co [rodzice] mogli zrobić, jakby ich zastrzelił i tak dziewczynę by [zgwałcili i zastrzelili]. Pamiętam jak dziś, przyprowadził sobie pięć młodych kobiet. Położył przy murze (bo my byliśmy blisko muru od Grójeckiej) i wszystkie pięć obrobił. Z jednej schodził, na drugą wchodził, z jednej schodził, na drugą wchodził. Co ja przeżyłam… Mam siedemdziesiąty szósty rok, do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, że mu ten interes nie odpadł. Ja się w ogóle dziwię.

  • Jak pani to mogła przetrwać, jedenastoletnie dziecko…

To było tak, były i młodsze dzieci. Wszystko pamiętam. Daty człowiek nie pamięta, bo to było na okrągło, ale za trzy albo cztery dni [przyjechał samochodem] Niemiec, [powiedział] żeby ludzie nie oddawali złota za pół litra wody, za garczek wody. Ludzie oddawali „ukraińcom” obrączki, pierścionki, wszystko, żeby dostać wody. [„Ukraińcy”] rozbroili [tego Niemca], pas mu zdjęli i go wypchali poza Zieleniak. Dopiero dali takich mieszanych, lepszych, nie taka dzicz, co nas wypędzała. „Ukraińcy” dokąd [mogli], to [nawkładali] zegarków [na rękę]. Patrzy na zegarek – chodzi. Ale jak przestał chodzić, to go o ziemię, bo nawet nie umiał go nakręcić. Pierścionków, obrączek nazakładali, wszystkiego, co to była [za] dzicz. Dopiero później wymieszali, bo jakby oni do końca byli z nami na Zieleniaku, to by wszystkich wymordowali. Jeszcze raz mówię, wszystkich by wymordowali…
Ten obraz widzę, widzę tego mężczyznę, jak wychodzi spod kupy trupów, był w białej koszuli i w okularach.
  • Ile czasu była pani na Zieleniaku?

Nie wiem. Albo dwa, albo trzy tygodnie. Później już nas wypędzali, już nie tak, że jedną bramą wpuścili, a drugą wypuścili. Już przychodzili ludzie ze Śródmieścia, ale oni mieli już jakieś tobołki. My nie mieliśmy nic. Jak nas „ukraińcy” wypędzali, to tak, jak staliśmy. Nic nie było wolno wziąć, bo zaraz zabrali. Nic, tak jak się stało, tak się wychodziło.
Później trafiliśmy do Pruszkowa. Dziwię się, że mówią, że w Pruszkowie nie ma żadnych akt, że nie ma żadnych papierów. Z jednym nie mogę się pogodzić. Wpędzali nas w… hangary. Pamiętam, że miałam lęk przestrzeni. Pełno ludzi siedziało po bokach, matka mnie pchała, a tam były kanały, bo chyba pociągi reperowali. Strasznie krzyczałam i się nie dałam tam wepchnąć, bałam się, że wpadnę do [kanału]. Sąsiadka mówi do matki: „Wiśniewska, patrz, tutaj stoi wagon”. Wagon był bydlęcy, bo nas przecież [pognali] do Zachodniego, na [Dworcu] Zachodnim w bydlęce wagony.
Jak nas pędzili Opaczewską z Zieleniaka, to leżały pogwałcone kobiety, w kartofliskach też, na drutach telefonicznych był mężczyzna albo kobieta, już nie pamiętam. Dwa razy wyciągali mojego ojca [z szeregu], ale dolatywałam. Ojciec był o dwóch kulach, ale „ukrainiec” połamał [mu te kule na Zieleniaku].. Ojciec miał sztywną nogę, usztywnione kolano, siedział, a koło niego leżały kule. [„Ukrainiec”] przechodził, wrócił się, położył [kule] na cegły (bo akurat były te paleniska, które się robiło z cegieł), skoczył i obie złamał. Jak chodziliśmy po wodę, to się przeleciało na drugą stronę i chyba z Opaczewskiej 3 wzięłam ojcu taką pałę, co kiedyś kapustę ubijali – tak teraz wnioskuję. Przyniosłam to ojcu i tym się podpierał. Jak nas pędzili, to ojciec zostawał w tyle, bo nie nadążył, to był szybki bieg, trzeba było prędko iść. Jak [„ukrainiec”] wyciągnął ojca, to ja doleciałam, drugi „ukrainiec” go pchnął i mężczyźni wzięli go pod pachę. Kiedyś to była jedność, nawet jak nas prowadzili, to było pomiędzy ludźmi uczucie. Jak doszliśmy do Dworca Zachodniego, to ojciec nie miał czubków butów, miał wszystko zdarte, bo go [brali] pod pachę, [weszli] w tłum (bo szliśmy w tłumie) i doszliśmy tam. Później [załadowali nas] w bydlęce wagony, [zawieźli nas] do Pruszkowa.
W Pruszkowie ten wagon obok hangaru zajęliśmy w cztery rodziny. Chodziliśmy tam, bo dzieciom dawali jeść. Zakonnice dawały dzieciom jeść „herhulo”. Płatki owsiane, ale my to nazywaliśmy „herhulo”. Zapisywali nas i już drugi raz nie dostało się zjeść. Zapisywały imię i nazwisko. Dziwię się w ogóle, że nie prowadzili żadnego archiwum, nic. Dziwię się. Z początku nam tam dawali jeść. Była stołówka, chodziło się do okienka. Zawsze trzeba było coś mieć, [jakieś naczynie]. Miałam puszkę, to chodziłam i dostawałam płatków i kawałek chleba. Ale później to już mówili: „Dzieci, dzisiaj nie dostaniecie jeść, dopiero jutro, dlatego że musimy dać tym dorosłym, bo oni wszyscy jadą do obozu”. Z początku wszystkich brali do obozu, dzieci, matki – wszystkich, jak szło. Później do obozu brali już tylko w sile wieku. Tam, gdzie chodziliśmy po jedzenie, to była ubikacja i bez przerwy otwarte okno. Przeważnie stali młodzi mężczyźni, jak szwab zaszedł, to każdy wyskakiwał przez okno i jak mógł, to uciekał. Bardzo dużo ludzi uciekało przez to okno z Pruszkowa, bardzo dużo uciekało.
Z początku każdy szedł. Głód – to każdy szedł. Ale później jak się dowiedzieli, że wywożą do obozu, to każdy się ociągał. Wtedy już była segregacja. Pamiętam, wstał Niemiec w tym żółtym ubraniu ze swastyką (bo byli i w niemieckich ubraniach, i w tych żółtych) i ojca też w tą kupę [skierował]. Inwalida, to chyba pierwszy by poszedł do pieca. Doleciałam i zaczęłam płakać. Drugi Niemiec oddał mnie ojca, bo doleciałam do nich i tak strasznie płakałam. [Załadowano] nas w pociągi i [pojechaliśmy] do Łowicza. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach. Przed Łowiczem była stacja i tam się pociąg zatrzymał. Dawali tam jabłka, mleka – kobiety tam stały, ludność miejscowa. To było chyba w Skierniewicach. Pojechaliśmy do Łowicza. […] Byliśmy w czerwonym obozie. Obóz w Łowiczu, z czerwonej cegły, prycze. Jak nas przywieźli do Łowicza, to wszystkich tam zapędzili. Ile tam byliśmy, nie pamiętam, absolutnie nie pamiętam. Spaliśmy na tych pryczach i mnie było strasznie niewygodnie, okropnie niewygodnie, bo tam była sieczka, słoma. Nie wiem, ile ludzi już przez to przeszło.
Wierciłam się i mówię: „Co tam jest?”. Wygrzebałam w rogu dziecięcą czaszkę. Matka zaczęłam mnie łomotać, bo to nerwy, że mnie jest niewygodnie, że co ja chcę? Ale się przetrwało i nie pamiętam, ile tam byliśmy – tydzień czy więcej. Przyjechały podwody rozwozić [ludzi] po wsiach. Pierwszych nas zawieźli do Korkowa. Zdrowych [gospodarze] brali, ale matka w ciąży, brat mały, ja mała, Kazik miał czternaście lat (też mały, bo z 1930 roku), to nikt nas nie chciał wziąć ze względu na ojca. Był inwalidą, mówię jeszcze raz. Zostaliśmy na ulicy, to nas wzięło małżeństwo. Starsi, mieli tylko jedną izbę. Powiedzieli, że mają tylko morgę ziemi. Nie wiem, ile to jest morga. Przynieśli nam snopek słomy do kąta i tam byliśmy trzy dni. Ten człowiek zrobił ojcu kule, uciął z deski, zrobił pod pachę, bo [ojciec] miał tylko tą pałę i nie mógł się ruszyć. Miał nie tylko sztywną nogę, jeszcze kręcił głową. Tak kręcił, że nie mógł się utrzymać. Ojciec poszedł do sołtysa. Dali nas na wieś do kobiety, która dała nas do komory. Była sama z dzieckiem. Chłopa tam nie było czy jak… Znów snopek słomy, już zimno. Ojciec znów poszedł do sołtysa. Pamiętam jak dziś, z sołtysem przyszedł granatowy policjant. Już tą babę znał. Policjant kazał sołtysowi iść na górę. Jaka to była miejscowość, tego nie powiem, bo nie pamiętam. Przenocowaliśmy u niej tylko jedną noc. Żeby chociaż dała ze dwa snopki słomy, ale nie dała, tylko jeden. Powiedziała, że nie będzie dawała więcej słomy. Ojciec poszedł na skargę.
Wtedy przywieźli nas do Bąkowa Górnego. Brat był u jednego gospodarza, ja byłam u drugiego gospodarza, ojciec u trzeciego gospodarza gdzieś na końcu wsi, nawet nigdy tam u niego nie byłam. Matka z bratem była u czwartego gospodarza. Każdy był u innego. Ja [miałam] spanie w stodole. Moja matka z najmłodszym bratem była u takiego gospodarza, gdzie stała niemiecka kuchnia i oni tam gotowali dla Niemców. Matka z bratem pomagała tam obierać kartofle. Tak strasznie płakałam, że matka uprosiła tę gospodynię, żebym ja tam u matki spała. Matka też miała kącik, dwa snopki słomy i tam się spało. U tej gospodyni [pokój] zajmowali Niemcy i była tam Ukrainka czy Rosjanka, nie wiem. Kuchnia polowa była na dworze, był tam starszy facet, ona i mały dzieciak, miał może z siedem lat. Mówili po rusku i po niemiecku, i po polsku też zaciągała.
Mój brat był u gospodarza, który nazywał się Wódka. Było bardzo dużo dziewczyn, chyba z siedem. Młody facet, nazywał się Surma, ożenił się. Urodziło mu się wtedy dziecko. Brat mu tam pomagał przy robocie, miał u niego jedzenie i wszystko, a ja byłam u gospodarza obok brata. Gospodarz był chory na żołądek, to ona mnie dawała takie jedzenie: jemu kleik, a mnie do tej kaszy dolała trochę mleka i tak dawała, ani bez soli, ani bez niczego. Nie chciałam jeść. Ale chodziłam do Wódki, do tego Surmy. Tam też była bardzo [wielka] bieda, mieli jeszcze ułomną córkę. Ale na śniadanie była micha jak do mycia [pełna] ziemniaków, zawsze barszcz biały ugotowany. U matki jeść nie dostałam. Jak tylko weszłam, to gospodyni i stary gospodarz Wódka mówi: „Todzia, siadaj i jedz”, [bo na drugie imię mam Teodozja i wołali mnie z drugiego imienia]. Zawsze się u nich pożywiłam. Kolegowałam się z tymi dziewczynami. [Sąsiadka] gospodyni, u której była moja matka, też nazywała się Wódka, tylko ta Wódka była wdową. Daleko w polu miała maliny. W tych malinach były króle, a ja myślałam, że to zające. Nigdy nie miałam do czynienia z zającami, bo ich nie widziałam. Króle widziałam, bo króle przeważnie hodowali w Warszawie, w kuchni [i pod stołem]. U nas też były króle. Była zrobiona siatka, latało się po mlecz i króle hodowało się w domu. Ale zajęcy nie widziałam i myślałam, że to zając. Szary to szary.
Był niemiecki pies, nazywał się Reks. Ja go zawsze poklepałam i chodził za mną. Zawsze w piątek brałam Reksa, szłam w maliny i było: „Reks, bierz!”. Reks łapał go, zadusił. [Brałam] króla na plecy i wypędzałam Reksa na posesję do domu, a ja szłam za stodołami. Gospodarzowi przyniosłam dwa króle. A ta Wódka (która była koło tego gospodarza, co moja matka) zamiast przyjść i powiedzieć do mojej matki: „Pani Wiśniewska, Todzia chodzi na króle. To są moje króle i tam łapie”, to poszła do Fryca, który był Ukraińcem. Mówił i po polsku, i po niemiecku, i po rusku, tylko nazywał się Fryc. Mieszkał u tego gospodarza, co i moja matka. Był tam Niemiec Maks. Nie umiał słowa po polsku. Jak brałam psa, to już mnie [Fryc] przypilnował. Jak poszłam na tego króla, pies go złapał, to on mnie złapał zaraz przy malinach. Całe szczęście, że mnie nie złapał, jak zanosiłam. To może było dziesięć gospodarstw, może więcej od tego miejsca. Był pijany. Przyprowadził mnie pod stodołę, wyjął pistolet i celował do mnie. Matka zobaczyła, gospodyni i ta, co gotowała Niemcom (nazywała się pani Maria), i zaczęły krzyczeć. Maks wyskoczył, uderzył go w rękę. Puścił pistolet. Dziecko kradnie? Dlaczego ja kradnę? Pani Maria tłumaczyła Maksowi, bo z Frycem nie było mowy. Tylko dlaczego ja kradnę? Mówię, że to było szczęście od Boga. Bo jakby szedł za mną, bo ja bym go nie zauważyła, to na pewno by całą rodzinę rozstrzelał. Dlaczego kradnę? „Bo jestem głodna”. – „No jak to jesteś głodna? Jesteś u gospodarza”. Pamiętam, to była niedziela. Przyjechali na koniach, zobaczyć, co ja jem na śniadanie. Poszłam, bo pierwsze co, to szłam na śniadanie. Siedziałam przed domkiem na krzesełku i jadłam. Oni mieli pokój z kuchnią i mieli jedną dziewczynkę. Przychodzi Fryc, bierze łychą: „Co to jest?”. Krzyczy: „Gospodyni! Gospodyni! Co to jest?!”. Ona mówi: „No co to jest, kasza na mleku”. On mówi: „Kasa? To kasa? Jaka to kasa? Kasa?!”. Koniem wjechali i jeździli jej naokoło stołu. Fryc krzyczał: „To ty mniejszy kontyngent oddajesz, bo masz warszawskie dziecko, a ty takim czymś ją pasiesz?!”.
Tydzień potem przyszedł sołtys i mówi: „Panie Wiśniewski, musicie przejść na inną wieś. Dlatego że Fryc zastrzelił córkę”. Wtedy przywieźli nas do Karsznic. […] Ojciec znów był gdzieś na końcu wsi. Matka z bratem była u jednego gospodarza, a ja z bratem znów byliśmy u drugiego gospodarza. Było dwóch kawalerów, którzy się spalili. Mieszkali w izbie przy oborze. Chyba się spalili, bo tylko takie mieli mieszkanie. […] Była jakaś ich kuzynka, Anastazja, też stara panna. Wszyscy mieszkaliśmy w tym jednym mieszkaniu u tej Anastazji. Miała siedemdziesiąt dwa czy siedemdziesiąt cztery lata.
Ale ten chłop, co on tam nam dał. Dał ćwiartkę kartofli na dwa tygodnie – ani przy czym ugotować, ani soli, ani nic. Tak się żyło. Jak ojciec poszedł do Łowicza i przyniósł spleśniały chleb, to się skórkę odkrajało i się jadło. Tak to się tarło kartofle i placki smażyło się na kuchni, bez oleju, bez niczego. Jak ojciec poszedł, to przyniósł trochę mąki, nie wiem, czy dali mu w Łowiczu, czy poprosił – nie mam pojęcia. Ale ani nie mamy żadnego ubrania, ani nie mamy pończoch, nic nie było. 20 lutego wyzwolili Łowicz. Ojciec też był w marynarce, nie mieliśmy żadnych kapot, nic. Mówię jeszcze raz, moja matka była bezradna, może ta okupacja ją przygnębiła. Nie potrafiła nic załatwić, tylko siedziała i płakała. Nic, tylko siedziała i płakała. Była bezradna. Niektóre kobiety na przykład [pracowały] przy lnie.

  • Proszę powiedzieć o wejściu Sowietów do Łowicza.

Wtedy ruskie zabili Niemca. Ojciec szedł do nas w marynarce. Ruski dał mu szynel, ojciec nie chciał wziąć, ale on mu kazał, bo widzi, że on tylko w marynarce. To był przecież 20 lutego. Ojciec przyniósł szynel, a w kapturze był jeszcze mózg. Kaptur się odpruło, matka dopiero w rękach uszyła mi dłuższą spódnicę, uszyła serdak i zostawiła nas w Łowiczu. Przyjechała z ojcem i z bratem do Warszawy szukać mieszkania. Pończoch nadal nie miałam. U gospodyni z najmłodszym bratem byliśmy tydzień. Myśmy zostali, bo nie mieliśmy w czym przyjechać do Warszawy. Drewniaki miałam tylko na palce, bez pięty. Nie miałam ani pończoch, ani nic. Gospodyni nam przynosiła jedzenie matki i brata w blaszanej misce na dwoje. Na drugi dzień, jak matka wyjechała, to już nam jeść nie dała. Na trzeci dzień też nam nie dała jeść. Poszłam do sołtysa na skargę, że matka pojechała do Warszawy i zostawiła nas. „Jak? No przecie Warszawa cała w gruzach?”. Ojciec poszedł wcześniej, jeszcze jak Warszawa była niezdobyta. Ojciec doszedł gdzieś na Okęcie i już się nie mógł przedostać. Wiedział już, że Warszawa jest zrównana z ziemią i jak wrócił, to powiedział, że tak jest i gdzie nas weźmie, jak nie mamy w czym. To [mama] nas zostawiła.
Poszłam do sołtysa i mówię, że jest taka i taka sprawa, że gospodyni nie daje nam jeść. U sołtysa były ruskie, tylko w czarnych mundurach. Nie wiem, czy to byli czołgiści, czy jak, ale mieli czarne mundury. Pili u sołtysa, bo wiadomo, że ruskie to tylko lubią pić. Pamiętam, że była biała kawa. Ten ruski (to była starszyzna) zobaczył, że jestem bez pończoch i do żony sołtysa mówi, żeby mnie dała jakieś pończochy. Na kuchni w kubeczku stała i grzała się biała kawa. Ruski dał mnie wypić tą kawę i dał mnie chleba. Powiedziałam, że mam jeszcze brata. Dał chleba też dla brata. Dostałam też pończochy. Przyszłam, ale na drugi dzień syn sołtysa (to już byli dorośli) ubrał się w czapkę czołgisty. Przyszedł i mówi, że jak jeszcze raz przyjdę na skargę, to całą rodzinę wymordują. Bałam się i płakałam, ale za dwa dni przyjechała matka i wzięła nas już do Warszawy. [Do Warszawy wróciliśmy 2 marca 1945 roku].
Jak przyjechaliśmy, to cała Kopińska 1 była zburzona. Tylko u Morasów suterena była wypalona, ale leżały cztery piętra gruzu. Przyszedł Wójcik i mówi: „Wiśniewska, co ty będziesz [tu mieszkać]”. Moja matka bała się iść zająć jakieś mieszkanie, że przyjdą właściciele i ją wypędzą. Mówi: „Coś ty, głupia?”. On szukał swojej rodziny, siostry szukał, brata i codziennie przychodził na Kopińską, bo mieszkał pod „trójką”. Poszliśmy na Niemcewicza i zajęliśmy mieszkanie na Niemcewicza od Asnyka. Szyb nie było, nic nie było. Wszy były takie, muszę powiedzieć, że koszula sama chodziła po mieszkaniu. Wszyscy mieli świerzb, bo wody nie było. Do Warszawy przyszliśmy już 2 marca [1945 roku].

  • Jak te wszystkie straszne wydarzenia wpłynęły na panią?

Wyszłam wcześnie za mąż, życie nie bardzo mi się układało. Mój mąż miał cztery lata, jak mu zginął ojciec. Jego ojciec był węglarzem, bo przed wojną to tylko przeważnie wszystko węglarze. Było ich dwoje. Siedział raz w więzieniu, drugi raz w więzieniu, trzeci raz w więzieniu. Za byle co szło się do więzienia. Milicjantowi naubliżał i [do więzienia]. Miałam piątkę dzieci, ciężko mi się chowało. Jestem tylko po szkole podstawowej. W domu była bieda i człowiek chciał sobie polepszyć. Miałam szesnaście lat, jak poszłam pracować do centrali spółdzielni inwalidów. Jak wróciliśmy po wyzwoleniu, to znów zaczęłam handlować gazetami na Dworcu Głównym na Towarowej.

  • Jak pani patrzy po latach na Powstanie Warszawskie?

No patrzę… Mówię jeszcze raz, że jestem wdzięczna Kaczyńskiemu, że chociaż zrobił to muzeum, naprawdę jestem jemu wdzięczna. Tyle lat nikt nic nie zrobił. Te nasze pokolenia [odchodzą], proszę porozmawiać z moją córką, ma pięćdziesiąt dwa lata i mówi: „To jest niemożliwe”. Ona nie pamięta łapanek, egzekucji. Była u nas egzekucja chyba 9 listopada 1943 roku na rogu Wawelskiej i Grójeckiej, bo tam na rogu zabili Niemca. Na rogu Kopińskiej pod czwórką zabili podobno folksdojcza. A za dwa czy za trzy dni była zaraz egzekucja. Najprzód mieli robić egzekucję na Kopińskiej, ale wzięli ich na róg Wawelskiej i Kopińskiej. Przyniosłam stamtąd piękne, niebieskie oko. To było rano, wszyscy byliśmy w domu. Po egzekucji, jak tylko zabrali ciała, to [Niemcy] od razu wysypali [żółtym] piachem. [Jak tylko Niemcy odjechali, to ludzie kładli kwiaty i palili] świece. Ale paręnaście metrów [dalej] stało gestapo na placu Narutowicza. Znów już jadą. Każdy łapał szczątki. Ja poleciałam i złapałam piękne, niebieskie oko i przyniosłam matce. Później [ciało] wywieźliśmy na Bródno do grobu siostry. Wspomnienia są okropne.
Jak ja teraz patrzę? Teraz mają bardzo dobrze, teraz jest opieka, jest wszystko. Jak rodziłam dzieci, mój mąż był w wojsku. Miałam córkę, która miała rok i osiem miesięcy, a drugi się urodził. Jak mąż szedł do wojska, to byłam w ciąży. Szedł do wojska w październiku czy listopadzie, a ja urodziłam dziecko 4 stycznia. Nie było gdzie mieszkać.
[W styczniu albo w lutym w 1944 roku] była egzekucja na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich [rozstrzelali 150 osób]. Byłam, jak był zamach na „Cafe Club” – idąc w stronę Nowego Światu, to jest po lewej stronie. Tam był „Cafe Club”, gdzie był zamach. Jak strzelanina, to dzieciaki tam pierwsze. Później się zemdlało, oglądam się, a ja jestem u jakiejś kobiety na łóżku. Ciekawość to wszędzie...



Warszawa, 19 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Maria Hankiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Marymont, Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter