Maria Irena Kurkowska „Irena”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Maria Irena Kurkowska, urodziłam się 17 stycznia 1921 roku w Miechowie. Moi rodzice pochodzą z Kielecczyzny, ale wskutek rozwinięcia swoich spraw majątkowych i fachowych przenieśli się do Częstochowy. Także ze względu na czwórkę dzieci, ponieważ chcieli, żeby mogły ukończyć jakieś dobre szkoły, co zresztą mniej więcej im się udało.
Moja najstarsza siostra urodziła się w 1914 roku, mój brat w 1918, ja w 1921, a młodszy brat w 1923 roku. Moja siostra skończyła wydział prawa w Warszawie. Mieszkała w Warszawie, kiedy wybuchła wojna. Ponieważ pracowała w wojskowym biurze prawnym została ewakuowana z tym biurem do Bukaresztu, tam była do końca.
Mój młodszy brat, starszy, wszyscy byliśmy w Częstochowie. Wiedzieliśmy, co się dzieje, ale ludzie uważali (i mój starszy brat), że nie powinni mieć z tym do czynienia. Uczyliśmy się. Usiłowałam uczyć się jakiegoś języka, mój brat kończył gimnazjum, bo miał tylko małą maturę. Po maturze szykowałam się na jakieś studia, dokładnie nie pamiętam na co, bo miałam duży wybór, nie mogłam się zdecydować. A jak się zdecydowałam, to nie było możliwości.

  • W 1939 roku zdała pani maturę?

Tak. To było gimnazjum prywatne. Na początku byłam u nazaretanek, ponieważ do matury była moja siostra. Miałam buntowniczy charakter. Jak ona wyjechała na studia, nie chciałam zostać u sióstr zakonnic, wobec tego rodzice oddali mnie do Gimnazjum Stowarzyszenia „Nauka i Praca”. To też był zakon, tylko o słabszym [rygorze], bardziej naginający się do możliwości młodzieży. Zdałam maturę w 1939 roku.

  • Co robili pani rodzice?

Moi rodzice pochodzili z bardzo biednych rodzin i wychowywali się właściwie sami. Mój ojciec pochodził ze wsi, która była na granicy Austrii, Niemiec, Polski. [Mieszkał] w małym zakamarku, gdzie w ogóle było dwie klasy szkoły, z czego on wyniósł tylko bukwy, więc co można było chłopca takiego uczyć. Chłopak miał też ambicje, nawet taki mały. Ciągnął coraz bardziej ku Śląskowi, bo widział swoje możliwości. Opuścił biedny dom, mając dwanaście lat.
Natomiast moja mama pochodzi z bardzo ładnego miasteczka, w którym jeszcze teraz mam dalekich krewnych, bardzo lubię tam pojechać. Jest to Książ Wielki, pięćdziesiąt kilometrów od Krakowa. Znajdowałam u mamy jeszcze krakowskie zwyczaje, troszkę akcentu. Jakieś zwyczaje były, od których potem odwykłam, jeszcze bardziej to rzucało mi się w oczy. To było bardzo miłe.

  • Co robiła pani w chwili wybuchu wojny?

Jak wybuchła wojna, to był 1939 rok. Zostaliśmy, tata zarabiał. Miał kłopoty, bo było siedmiu pracowników.

  • Gdzie pracował?

Tata prowadził piekarnię, miał siedmiu pracowników, którym musiał dać pracę, oni mieli rodziny. Był społecznikiem, za wszelką cenę starał się utrzymać, bo dla nas by wystarczyło, ale chodziło o tych siedmiu ludzi, mieli dzieci, rodziny, więc trzeba było im dać. Wiem, że tata wtedy był ogromnie zapracowany, bo żeby prowadzić piekarnię trzeba było mieć surowiec. Nie miał wykształcenia, ale umiał załatwiać sprawy z ludźmi. Jakoś do pewnego czasu to mu się udało, właściwie do końca wojny.
Gorzej było, jak wojna się skończyła. Wtedy przyszli z innych stron wrogowie, którzy wszystko zabrali, zlikwidowali. Ojciec akurat przed wojna zgromadził sobie nowe urządzenia, skądś sprowadzał cały nowy warsztat pracy. Przyszli „ubecy”, wypędzili go z domu, zabrali część naszego mieszkania. Zostawili dwoje starych ludzi, kompletnie załamanych i nieumiejących w inny sposób żyć.

  • Czy pani pamięta wybuch wojny?

Pamiętam wybuch wojny. Mieszkaliśmy w Częstochowie blisko granicy, stamtąd była najbliższa droga do Niemiec. Przez okno mojego pokoju, które wychodziło na ulicę, rano widziałam już wojsko. Oczywiście stróż zamknął bramę. W ogóle wszyscy cicho siedzieli, ale słychać było ich marsz, wozy, bo wtedy jezdnia była jeszcze z kocich łbów. Koni nie widziałam, ale ciągnęli za sobą różne urządzenia, których wtedy nie umiałam nazwać. Zresztą teraz też.
Ten hałas pamiętam, to było nad ranem. Oczywiście ogarnął wszystkich strach, ale w Częstochowie nie było walki. Weszli normalnie, objęli wszystkie gmachy urzędowe. Oczywiście szkoły były zamknięte, bo to przecież był wrzesień, normalna kolej rzeczy.
To, co się działo naokoło, wiedzieliśmy. Tata miał dużo znajomych i przyjaciół, wszystkie wieści, jakie mieliśmy z okolic. Zresztą też zaopatrywał duże jednostki w swoje wyroby – wojsko, szkoły. Miał przez to dużo koneksji. Wiedzieliśmy, co się działo na Kielecczyźnie, tam zresztą zginął krewny mojego męża.
Zanim weszli Niemcy to poprzednie dwa dni ludzie musieli się skryć. Z mamą, z moim [młodszym] bratem (starszy nie chciał iść) byliśmy w klasztorze w podziemiu. Siedzieliśmy dwa dni. Prawdę mówiąc, byłam dorosła, ale było wesoło, bo myśmy sobie nie zdawali sprawy. Nikt nie miał pojęcia. Przyszli to przyszli i już. Potem się okazało, że nie było się z czego śmiać.

  • Proszę opowiedzieć ten czas, zanim państwo przeprowadzili się z Częstochowy do Warszawy.

Marzyłam o tym, żeby skończyć jakieś studia. Najpierw to chciałam pójść do CIWF-u (Centralny Instytut Wychowania Fizycznego założony przez Piłsudskiego), ale miałam ukochaną nauczycielkę od gimnastyki. Zresztą w ogóle była urocza, miła, młoda nauczycielka, żona oficera tej samej jednostki. Powiedziałam jej, że bym chciała. Mówi: „Wiesz co, coś ci powiem. Świetnie ćwiczysz, jesteś bardzo zręczna, często wyprzedzasz [innych] w biegach, w skokach przez skrzynię, ale się męczysz. Ciebie nie przyjmą”. Co się potem okazało, bo dzisiaj mam rozrusznik. Ona wtedy już wiedziała, że coś jest nie tak. Wobec tego byłam [niezdecydowana], nie wiedziałam co, bo lubiłam to. Potem pomyślałam: „Może na języki? Może pójdę na francuski?”. Język francuski był w prywatnych szkołach częstochowskich, trudno powiedzieć, że wysoko, ale na tyle, że jak się znalazłam w Belgii, mogłam się świetnie porozumieć i pracować nawet. Tak że jak potem się przekonałam, wiele moich koleżanek zdało maturę w dobrej szkole, ale ani be, ani me, jeżeli chodzi o języki. Moi bracia też musieli znać języki. Moja siostra była najzdolniejsza z nas wszystkich, zresztą może najpilniejsza, znała dwa.
Co myślałam, jak wybuchła wojna? Co będę robić. Przecież byłam wychowana na to, że muszę mieć zawód, że muszę nauczyć się jakiejś pracy. Nie wyobrażałam sobie, że będę tak siedzieć, zajmować się domem, którym było komu się zająć, więc nie miałam nic do roboty. Ale mój brat miał przyjaciela, którego rodzice mieli księgarnię w Częstochowie. Tego chłopca znałam. Rodzice tym się zainteresowali, po prostu właścicielka, matka kolegi zgodziła się na to, żebym przychodziła do księgarni. Bardzo mi to odpowiadało, bo były całe półki książek nieruszanych od lat, lubiłam to oglądać. Poza tym przychodziły wydawnictwa, które miały początek sprzed wojny, bo przecież nic nowego już nie drukowano. Ale to, co wydrukowali do wojny, to było na tyle sporo, że mogłam czytać najświeższą literaturę. Miałam ciekawe zajęcie, bardzo to lubiłam. Bardzośmy się zżyli.
Było dwóch tych braci – jeden starszy, jeden młodszy. Koleżanka z innej szkoły, o klasę niżej ode mnie, bardzo jej imponowało, że jestem po maturze, ona jeszcze nie. To towarzystwo było wesołe, na miarę tego, co się działo. Nie mogę powiedzieć, żebym cierpiała. Owszem, bałam się wracać do domu, o siódmej zamykano księgarnię, mój młodszy brat po mnie wychodził. Potem to mi się sprzykrzyło, bo wolałabym, żeby ktoś inny po mnie wychodził. Ale nie wolno mu było nie wyjść po mnie, tak to było zorganizowane.
Jeszcze w międzyczasie wszyscy uczyliśmy się muzyki. Wszyscy byliśmy muzykalni, nawet rodzice nieumiejący na niczym grać, mieli wspaniałą płytotekę, mieliśmy pianino, skrzypce. W ogóle było muzykalne towarzystwo. Mieliśmy kolegów, koleżanki także, więc dom był miły, bardzo lubiany.
Utrzymywałam kontakt z panem profesorem od muzyki, nazywał się Aleksander Drop. Prowadził chór na Jasnej Górze, gdzie chórzystami byli sami absolwenci konserwatorium. Na lekcję już nie chciałam chodzić, bo nie było atmosfery ani nic, ale pan Drop bardzo mnie wyróżniał i lubił. Od czasu do czasu szłam sobie coś przegrać. Zaczęłam się uczyć muzyki, jak miałam dziewięć lat, ponieważ chodziłam do kościoła na Jasną Górę, potem do kaplicy szkolnej, ale ogromnie chciałam zobaczyć organy, które grały poważnie. Tak mi się podobało. Ponieważ wiedziałam, że on jest, to go spytałam, czy mogłabym zobaczyć organy. Po prostu zobaczyć, jak to wygląda. Byłam śmiała z natury. Tej sceny to nie zapomnę do końca życia. Wprowadził mnie na chór, gdzie stali na baczność ci wszyscy od sopranów po basy, a ja z drżącymi nogami, jak zobaczyłam to wszystko, chciałam uciec. Pan Drop trzymał mnie za rękę, przedstawił mnie: „To jest moja uczennica”. Poza gamami jeszcze niewiele umiałam grać, byłam uczennicą, ale w każdym razie mówię to, żeby w dalszym ciągu powiedzieć, z jakimi ludźmi miałam do czynienia. Toteż w czasie wojny często bywałam u pana Dropa, blisko mieszkaliśmy. Prawdopodobnie widząc, że jest dziewczyna i nic... W ogóle pochodził z Warszawy i miał rodzinę w Warszawie. Kiedyś mówi: „Wiesz co, jest w Warszawie szkoła pielęgniarska, może rodzice by się zgodzili, mógłbym ci to ułatwić, mieszkanie i tak dalej, ale musiałabyś się sama zdecydować”. Przypomniałam sobie, że klasy licealne już przechodziły przez Przysposobienie Wojskowe Kobiet. To była znana organizacja. Teraz nawet chcieli ze mną nawiązać kontakt, częściowo nawiązałam, ale nie miałam już siły i zdrowia, bo zajmowałam się już innymi sprawami.
Zastanawiałam się, co zrobić. Dlaczego mówię o przysposobieniu wojskowym? Bo mieliśmy praktykę w szpitalu. Przed tym zanim [chciałam iść] na gimnastykę, to chciałam iść na medycynę, zemdlałam przy opatrunku jedna jedyna. „Ale się znalazła pani doktor”. Wyśmiewano się ze mnie co niemiara. Jak pan Drop mi to zaproponował, to sobie przypomniałam, że byłam pośmiewiskiem całej klasy. Jak teraz pójdę do szkoły pielęgniarskiej? Ale chęć wyrwania się z tego marazmu, z miasta, gdzie nic się nie działo, [była większa].
Była już konspiracja. Wiedziałam, z kim ma do czynienia mój starszy brat i gdzie chodzi. A czujki miałam też, koleżanki i kolegów z dwóch gimnazjów męskich, ze swoich dwóch szkół. Już się orientowałam, ale on nie chciał słuchać: „Wychodzimy na papierosy. Jak nam starczy, to na wódkę, a gdzie ty tam?”. W ogóle nie chciał słuchać, nie miał zamiaru mnie do niczego wciągnąć. Młodszy brat znowu był dusza artystyczna, miał inne zainteresowania, tak się obijałam bez żadnej przyszłości. Myślę sobie: „Co mi to szkodzi?”. Oczywiście rodzice nie chcieli słyszeć: „Nie ma mowy”. Warszawa daleko od domu, raz byłam na obozie przysposobienia wojskowego. Rodzice początkowo bardzo nie chcieli, ale pan Drop wytłumaczył im, że to może być tylko dla mnie dobre. Tak się zaczęło. Ktoś mnie zawiózł do Warszawy, bo mama nie mogła. Jakaś mamy kuma, która miała syna na medycynie. Też był w szpitalu Dzieciątka Jezus.
Przystąpiłam do szkoły na Koszykowej. Na razie zatrzymałam się u krewnych na Próżnej, gdzie teraz Żydzi robią święta. Nie było dla mnie miejsca w internacie, bo przed wojną szkoła była z internatem, [były] nawet warszawianki. To był internat dla uczennic w szkole pielęgniarskiej. [...]
Trzy miesiące mieszkałam u moich kuzynek, mi było miło, ale wolałam być w internacie, bo nie trzeba było wcześniej wstawać, zaczynało się o ósmej, trzeba było przebrać się w fartuch, we wszystko, to zajmowało czas. Poza tym zaprzyjaźniłam się z koleżankami, które już były w internacie, trzymały dla mnie czwarte miejsce w pokoju. To się udało.
Szkoła była bardzo ciekawa. Przede wszystkim atmosfera była tak patriotyczna, tak swobodna, bo wiadomo było, że nikt nikogo nie „zda”, jak się wtedy mówiło, nikt nikogo nie sprowokuje. Miałyśmy profesorów przecież dużej klasy, tacy, którzy wykładali na uczelni. Szkoła była na wysokim poziomie. Warunki były [trochę gorsze], dawniej dziewczyny mieszkały po dwie osoby [w pokoju], a my mieszkałyśmy po cztery, ale zżyłyśmy się tak bardzo, że mogę powiedzieć, że to było coś fantastycznego. Z siostrą rozstałyśmy się wcześniej. Miałam osiemnaście lat, a ona już miała dwadzieścia parę, w każdym razie zdawała maturę, jak zaczynałam gimnazjum, była duża różnica wieku.
Mała wzmianka. Rozstałyśmy się wszystkie, Powstanie rozrzuciło nas zupełnie, ale niedawno odnalazła mnie córka mojej koleżanki, która kilka lat temu zmarła. Byłam na jej pogrzebie, ale nie znałam jej dzieci, bo już nie było możliwości poznać. Jestem z nią w kontakcie, przyniosła mi fotografię ze szkoły pielęgniarskiej. Po tylu latach jej córka potrafiła odnaleźć koleżankę. Co słyszała, jaką matka miała opinię, jakie wspomnienia, starała się to jakoś prawdopodobnie przedłużyć i upamiętnić, a ja za to miałam jej listy, które pisałyśmy do siebie.
Po Powstaniu, jak przyjechałam w 1945 roku, to ona była instruktorką w szkole pielęgniarskiej przeniesionej do Gdańska z tymi samymi władzami. Miałam dwa czy trzy listy bardzo pięknie napisane, tak że te listy zatrzymałam. Mało tego, miałam komplet listów z powrotu. Niestety diabli mnie podkusiły, listy zniszczyłam. Za dużo miałam różnych rzeczy. Ale zostawiłam dwa listy Hani, które dałam [jej] córce, aż się rozpłakała dziewczyna. Ślicznie napisane, ładnym charakterem pisma, bardzo ładny tekst. Nawet wzruszające, bo pisze, kto zginął, kto został, która z koleżanek wyszła za mąż, to wszystko, czego nie wiedziałam, bo nie byłam tego świadkiem. Szkołę skończyłam, to był maj 1944 roku. To był ostatni dyplom przed Powstaniem.
  • Jak pamięta pani Warszawę z tamtego czasu?

Pamiętam Warszawę, dlatego że miałam manię zwiedzania. Były ograniczone możliwości chodzenia. Bardzo nas proszono, żeby nie chodzić [po mieście]. Rodzice, jakby wiedzieli, gdzie byłam to... Nigdy się nie przyznałam. Chodziłam na Stare Miasto. Znałam to Stare Miasto, jak potem zobaczyłam po Powstaniu tę ruinę straszną, bo w 1945 roku jeszcze nie było takiej odbudowy, to było straszne. Pamiętałam Marszałkowską, bo szkoła była na Koszykowej przy Ministerstwie Komunikacji. Tam jest teraz lecznica, to była nasza szkoła. Marszałkowska, ulice naokoło Koszykowej to była moja dzielnica, ale wyruszałam na Stare Miasto.
Potem, jak żeśmy studiowały, miałyśmy praktyki w różnych ośrodkach, już otwarte lecznictwo. Ośrodki były też rozrzucone po Warszawie. W niektórych miałyśmy przydziały, zmieniałyśmy, troszkę Warszawę znałam. Marszałkowską znałam bardzo dobrze, bo Marszałkowska to Marszałkowska, ją znałam jeszcze sprzed wojny. Sprzed wojny pamiętałam Warszawę, dlatego że mama przyjeżdżała do mojej siostry dwa razy do roku obkupić ją. Studiowała, cztery lata była poza domem, trzeba było jej co jakiś czas [coś] kupić. Kiedyś się załapałam, a potem pilnowałam tylko, żeby się załapać na każdy wyjazd. Stąd mogłam Warszawę poznać. Przez Marszałkowską szłam już do opuszczenia Warszawy. Widziałam, jak się paliła, widziałam dmuchawy z ogniem.

  • Jak wyglądała Marszałkowska?

Była właściwie już pusta.

  • Ale w czasie okupacji?

W czasie okupacji tętniła życiem, mimo wszystko. Polacy to był naród, który nie wiem, nie umiem go teraz ocenić, ale może w innych warunkach też byli inni. Wtedy to byli wspaniali ludzie, pomagali sobie wzajemnie. [Jak się szło] Marszałkowską, to tak jakby wszyscy się znali. Różnie byli ubrani, bo byli też ludzie przyjezdni, nie wszyscy byli bogaci, nie można było nic kupić. Nikt na to nie zwracał uwagi. Jak trzeba było komuś pomóc, to się pomagało.
Miałam w szkole koleżankę, która pochodziła z Kresów i [nie miała] nikogo z rodziny, żadnych dochodów. Utrzymywała się z nocnych dyżurów, była pierwszą na kursie. Było z kogo brać przykład, było komu pomóc. Sama, jak byłam w tarapatach, co czasem się zdarzało, zawsze mogłam na kogoś liczyć.
Na Marszałkowskiej były sklepiki, oczywiście była piękna marmolada z buraków, ale trzeba ją było kupić, nawet czasem stać w kolejce po to. My miałyśmy wyżywienie w internacie bardzo biedne. Ale co zrobiły dyrektorki? Codziennie był na stole w jadalni wielki kocioł (jak do prania, widziałam, potem takie duże kotły) była zupa „plujka” z płatków owsianych. „Plujka”, bo była niedobrze oczyszczona, to nie były takie płatki jak teraz, ale w każdym razie można było napełnić żołądek i nie umierać z głodu.
Dostawałyśmy paczki z domu, bo moi rodzice w wymianach mogli uczestniczyć. W pokoju miałyśmy wszystko do spółki. Mama Hani, o której opowiadałam, mieszkała w Gołąbkach pod Warszawą, ale raz na tydzień dostawałyśmy pyzy, bo kartofli było w bród. Ratowałyśmy się w ten sposób.
Była koleżanka, która pochodziła ze Śląska i nie miała z rodziną żadnego kontaktu. Listy matka pisała, ale z jakichś powodów nie chciała, żeby ona przyjechała. Ani razu w czasie szkoły nie widziała się z rodzicami. Taką grupę stanowiłyśmy.
Drugą moją koleżanką była Danusia, Nemcowa w tej chwili. Ojciec był kierownikiem w podwarszawskiej szkole. To z czegóż nauczyciel mógł żyć? Nie miała możliwości, ale miała brata Zbyszka, który studiował na politechnice i cała politechnika szukała zarobku. Była tak zwana kampania cukrowa, wtedy nie wiedziałam, co to znaczy. Otóż cukier wyrabiało się zawsze jesienią, z czym nigdy nie miałam kontaktu. Wtedy trzeba było pełno robotników. Wszyscy studenci, których znałam, ustawiali się w kolejce, każdy miał odpowiednio uszyte spodnie i możliwości wywiezienia cukru. Danusia nie miała nic do jedzenia, nic nie dostawała, ale Zbyszek dostarczył nam cukier, a na kartki dostawałyśmy co tydzień dwa jajka czy coś, więc kogel-mogel się tłukło. Tak żeśmy się ratowały w tej szkole do Powstania.
Zresztą Danusi brat to była dla mnie postać znacząca, bo był muzykalny, dzięki niemu byłam dwa razy na tajnym koncercie z profesorem Woytowiczem.

  • Proszę opowiedzieć o koncertach.

Były na Nowym Świecie w prywatnym domu. To był dom taki warszawski, który miał salon, pokój stołowy, sypialnię, której już nie widziałam. W każdym razie to było duże mieszkanie.
Zbyszek grał na fortepianie, uczył się u pani... w tej chwili już nie pamiętam, ale to też była znana pianistka wtedy. Ona mu ułatwiała wejście na koncert, a on z kolei proponował mnie, bo z naszej czwórki znowu ja byłam muzykalna. Zresztą przez muzykę żeśmy bardzo się zbliżyli. Koncert był raz tu, a raz w kawiarni, jak się szło na Polną. Zapomniałam, znana kawiarnia włoska. Właśnie, chociaż znana, to profesor Woytowicz jednak koncert urządził. Dwa razy byłam ze Zbyszkiem.
Zbyszek studiował na politechnice, ale jak się okazało, pracował w organizacji. Cóż on zrobił? Potrzebowali sanitariuszek do tej grupy, bo nie mieli dziewczyn. Zbyszek prowadził podchorążówkę, trzeba było mieć kontakt z donoszeniem materiału, kontakt z chłopakami i z władzami. Komórką kontaktową był sklep warzywny na Belwederskiej. Belwederską też bardzo dobrze znałam, tę drogę. Dojeżdżało się do placu Unii. Była ulica, która tak jak Bagatela teraz się kończy, tak się kończyła. Nie było przecież ambasad – ani jednej, ani drugiej, tylko były zniszczone ogrody, były jeszcze jakieś jabłka. Droga polna dochodziła aż do Belwederskiej, do kolejki. U wylotu ulicy Gagarina była ciuchcia, którą się jechało do Wilanowa. To zupełnie inaczej wyglądało, a bardzo dobrze tę drogę znam, bo z kolei zaprzyjaźniłam się z koleżanką, której rodzice mieli nieduży majątek. Co tydzień tam jechała, odprowadzałam ją, wychodziłam po nią, za to miałam wałówkę, ale pomogłam jej nieść. Żałuję, że za to, ale w każdym bądź razie były takie możliwości, mój pokój na to czekał.
Lucynka też niedawno zmarła, była potem dyrektorką szkoły pielęgniarskiej w Warszawie, skończyła psychologię. Niektóre moje koleżanki, które nie wyjechały tak ja niby na studia, pokończyły jakieś studia, nawet na medycynie [były]. To ciekawe, jak związała szkoła. Są teraz dwie koleżanki, jedna profesor medycyny, która jest na emeryturze, ale jest z nami. Mamy klub absolwentek. Jeszcze coś robimy, jeszcze coś chcemy napisać, jeździmy – jak moja złośliwa koleżanka mówi – jako małpy do szkół pielęgniarskich coś opowiedzieć. Czasami ktoś od nas coś chce, nie odmawiamy, bo póki każda chodzi, mówi, to co to szkodzi.

  • Chodziła pani na koncerty z kolegą, który szukał chętnych do wstąpienia do konspiracji sanitariuszek.

W pewnym momencie zebrał nas, powiedział, że jest taka propozycja z jego jednostki.

  • Jaka to była jednostka?

Niestety, to była ta, która była najtrudniejsza do strawienia – Narodowe Siły Zbrojne. Jak pisali, że to byli zbrodniarze, że to awanturnicy, złodzieje i tak dalej, to coś na ten temat mogę powiedzieć, bo poznałam ich bardzo dużo. Była zresztą taka konspiracja, że jak trzeba było o którejś z nas napisać, podać, co która robiła, to nie wiem. Szczegółów nie, bo tak to różne rzeczy opowiadałyśmy sobie, takie ciekawsze momenty, ale dokładnie to właściwie nie wiedziałyśmy.
Miałam o tyle duży kontakt z tą młodzieżą, ponieważ byłam przy podchorążówce. Działalność jakaś tajna gdzieś czy szykowanie się do walk, czy coś. Po prostu zajmowałam się chłopcami, którzy byli ćwiczeni przez Zbyszka z jego instruktorami. Trzeba było mieć kontakt, musieli mieć jakieś materiały, nawet coś przeczytać czy coś. Nawet kiedyś broń im zanosiłam, a raz zakopałam.

  • Była pani kurierem?

Tak.

  • Nosiła pani jakieś dokumenty?

Tak. Czasem jakieś wiadomości, które musiałam podać w sklepie. Stamtąd bardzo często brałam jakieś polecenia dla nich.

  • Jak to się odbywało?

Dostawałam. Jeszcze co było dla mnie dobre? Telefon był na korytarzu, na każdym piętrze jeden. Jak do którejś był telefon, to ta przy telefonie wściekała się, że to ona musi [przekazywać]. Ale ktoś musiał. Byłam na końcu korytarza, ponieważ telefonów było do mnie dużo, to ona się wściekała. To była ta, którą odprowadzałam. Musiała się z tym pogodzić.
Instruktorka, która miała dyżury, takie telefony na miasto, siedziała na parterze do późna w noc. Co ona robiła, to Bóg raczy wiedzieć, też prawdopodobnie miała jakieś zadanie, tak jak dyrektorki i wszyscy. Byłam proszona do telefonu. Wiadomo było, że między dziewiątą a wpół do dziesiątej, bo od dziesiątej nie wolno było latać po korytarzach. W tej godzinie, jak było jakieś polecenie, to albo przyjdź, albo się spotkamy gdzie indziej. Wiedziałam, jakaś paczka jest do przeniesienia ze sklepu. Tak to się odbywało cały czas aż do Powstania.
Niestety nie do końca Powstania wszyscy przeżyli. Zbyszek prowadził ćwiczenia z podchorążówki na ulicy Prostej – czy ona wtedy Prosta się nazywała, to nie wiem. Dom stał jeszcze do niedawna, jeżeli został zrujnowany, to teraz niedawno. Już nie śledzę tego, bo to już parę lat, trudno mi jest nawet poznać. Kiedyś kazałam się zawieźć na tę ulicę, wtedy jeszcze dom był. Wtedy kamienicznicy, żeby dorobić, do [domów] czteropiętrowych dostawiali całe piętro. Ponieważ mieszkania szukali studenci, pracownicy, urzędniczki. Dwa takie mieszkania znałam, że był szeroki korytarz, małe pokoje, tak jak w hotelu. Korytarz był dosyć duży, łazienka była wspólna. Prawdopodobnie mieli jakieś ćwiczenia, bo bardzo często ich widziałam, nie mieli mundurów, ale byli ubrani tak, żeby mogli się położyć na podłodze czy coś w tym sensie. Coś trzymali w ręku, nie mogłam im długo się przyglądać, bo nie byłam trzymana długo, musiałam czym prędzej wyjść. Na tym głównie polegała moja praca. Telefon bardzo często otrzymywałam. Instruktorka przez oczy patrzyła na to, że do mnie tak późno są telefony. Też wiedziała, nie po to siedziała, żeby czytać książki.

  • Dostawała pani telefon, szła pani w takie miejsce do kamienicy?

Tak. W zależności od tego, gdzie, co, jak. Z chłopcami nigdy się nie spotykałam. Czasem z jednym albo z dwoma. To też nigdy w żadnym domu, tylko gdzieś na ulicy. Udawaliśmy rozbrykaną parę, szło się, mówiliśmy, co trzeba zrobić.
To był czerwiec, Zbyszek Preisner od podchorążówki jeździł do szkoły, gdzie jego ojciec uczył, mieszkał z ojcem pod Warszawą. Pod Warszawą była szkoła, w szkole było mieszkanie dla dyrektora czy kierownika. Mieszkał z ojcem, a Danusia była w internacie. Któregoś dnia przyjeżdża ojciec, że Zbyszek nie wrócił, że go nie ma. Byłam jedyną osobą, która mogła się dowiedzieć, gdzie był. Znalazłam go. Ktoś jednak doniósł, co odbywa się w tym miejscu, zrobili nalot. Zagaiłam o lodziarkę, lodziarka stała z tanimi lodami jak to dawniej było, to takie coś się sączyło. Zapytałam się jej, czy coś widziała. Mówi: „Widziałam, widziałam, tylko niech pani je tego loda”. To straszne było, niedobre, niesłodkie, jakieś paskudztwo. Ona mi opowiada, że któregoś razu zajeżdża duży policyjny wóz i wygarnęli grupę chłopców. Mówię: „Widziała ich pani?”. – „Widziałam, bo wszyscy mieli związane ręce, byli popychani. Jeden był pokrwawiony, jeden podobno nie żyje. Widziałam go. Widziałam, bo jednego wynosili, ale nie wiem gdzie”. To był Zbyszek. Nie mówił Danusi, przecież wszystkich rozmów ich nie znałam, ale mówiliśmy kiedyś o takim momencie, jak coś takiego się zdarzy. Zbyszek mówił, że nigdy nie da się wziąć żywcem. I nie dał. Znalazłam go już z Danusią. Wiedziałam, że jest gdzieś w tych miejscach, gdzie mogą takich ludzi przechowywać. Mając dyżury u Dziesiątka Jezus, nie wiedziałam, że tam jest też taka lodownia. Myślałam sobie, że jeżeli to się stało na Prostej, to jedyny szpital to tutaj.
Dobrnęłam, tamten nie chciał mnie wpuścić i nie chciał powiedzieć, kto jest: „Nie wiem, przecież tu nikt dokumentów nie ma, nie mogę tego nikomu pokazywać”. Ale przyszłam z Danusią, Danusia się rozpłakała, mówi: „Dam panu wszystko, niech pan mi pokaże”. – „Nie mogę, bo pani jeszcze tutaj zacznie płakać i ktoś się zleci, za to beknę”. Ale uspokoiłyśmy się. Jedną, drugą szufladę wyciągnął, gdzie on był.

  • Czy pani była do konspiracji jakoś przygotowywana?

Nie, bo chodziło o sanitariat. Szkoliłyśmy jeszcze harcerki. W miarę, jak się rozwijała ta komórka, to potrzebował jeszcze dziewczynki szesnastoletnie – gdzieś pobiegnie, coś załatwi. Były kuzynki, były uczennice, były studentki, ich koleżanki przecież. To była dosyć rozgarnięta grupa, tylko nie było tego nigdy w gromadzie. Nigdy nie widziałam ich w gromadzie.

  • Był w szkole podchorążych?

Nie wiem dokładnie, ale tak, bo wiem, że szkolił podchorążych.

  • Jak odbywały się pani szkolenia?

Moje szkolenie polegało tylko na udogodnieniu dojścia i dostarczenia im materiałów, ewentualnie przechowaniu.

  • Szkolenia, które pani prowadziła dla harcerek.

To były sanitarne kursy.

  • Jak one się odbywały?

To była też grupa, na przykład cztery dziewczynki, szesnaście, siedemnaście lat, z kursów szkolnych. Trzeba było ostrożnie, bo przecież to były dzieci, ale były poważniejsze dziewczynki. Czasami jedna siedemnastoletnia to jest dziecko, a druga to już jest panienka. Jak ktoś nam nadesłał kogoś takiego, [to przyjmowaliśmy]. Bo to przecież koledzy, mieli siostry, jednak dokonali wyboru, zanim przyszły. Nie było nigdy takiej, żebyśmy mogły odrzucić. Chętne, inteligentne, zapalone – masę ich zginęło, tych dzieci.
Drugiego jeszcze studenta miałyśmy, już z dalszej rodziny, to znaczy [rodziny] Danusi. Obydwoje mieli wspólną prababcię, ale znali się. Nie zwracali uwagi, byli właściwie sobie przeznaczeni. Ale oczywiście wojna wybuchła i skończyły się myślenia o takich rzeczach. On kończył studia, a Danusia była bardzo pilną uczennicą, poważniejsza troszkę, czasami mnie hamowała w jakichś zapędach. Bardzo ją lubiłam, bardzo ją ceniłam. Danusia zabierała nas też na inne koncerty. Jurek, ten jej krewny, mieszkał w Wilanowie, jego rodzice byli dyrektorami szkoły. Pani pięknie śpiewała, bo była w ogóle wykształcona muzycznie w śpiewie. Czasami zapraszał nas Jurek. Rodziców znałam, miał młodszą siostrę. Może nieczęsto, ale raz w miesiącu byłyśmy u tej rodziny. Nie pamiętam, jak to się stało, kto nam doniósł, że odbyła się jakaś tragedia. Też nie przypominam sobie, jak było na początku, pamiętam tylko finisz, bo całą rodzinę rozstrzelali Niemcy. To znaczy ojca, matkę, babcię, tę dziewczynkę, siostrę. Miała, zdaję się, dwanaście czy trzynaście lat, a jego zabrali na Pawiak. To było coś strasznie dziwnego. Wiadomo było, że on też nie wróci. Powstanie się zbliżało.
Parę dni, też tego nie zapomnę, bo przyszłam z jakiegoś dyżuru, wchodzę do holu, a on mi się ukłonił. Nie poznałam go, był jakby spuchnięty. Zatrzymał się, dlaczego się nie cieszę, że go widzę. Wtedy sobie uprzytomniłam, że to jest on. Nie miał gdzie iść, bał się jechać do domu. To była willa drewniana. Jak Danusia przyszła z dyżuru, to zabrała go do ojca. Płochocin [nazywała się] miejscowość, gdzie pracował jej ojciec. Zawiozła go zupełnie rozbitego, niezdolnego absolutnie do niczego. Na jego oczach rodzina była rozstrzelana. Już go więcej nie widziałam, bo zresztą było Powstanie. Ale gdzie go spotkałam? Na barykadzie. Już do tego [czasu] to on ozdrowiał, jak było Powstanie. Tak to był do niczego, nie wiedział, co się do niego mówi, a za parę dni był na barykadzie. Na barykadzie było dużo chłopaków, bo barykada była od Wilczej przez całą Marszałkowską. Nie tylko on był. Kiedyś krzyknął do mnie dziwnym imieniem, bo tak mnie nazywano, aż mi się trudno przyznać. „Dzidka” byłam. On krzyczy: „Dzidka!”. Ktoś wrzeszczy, rozglądam się, a to on. Mam z nim przyjemne wspomnienie, napisał do mnie listy, bo prowadził pocztę harcerską. Ci jego harcerze byli na barykadzie. Miał znaczki, mówi: „Słuchaj, napiszę do ciebie list, żebyś miała taki znaczek”. Taka była młodzież. Tutaj walczy na barykadzie, a jeszcze coś takiego. Jak teraz sobie to wszystko uprzytomnię, to nie chce mi się wierzyć. Na znaczek czekałam, jakbym miała sto lat żyć.
  • Jest taka szansa.

Potem też drugi znaczek dostałam od kogoś, chwaliłam się przed kimś, ten ktoś mi rąbnął znaczki. Dużo takich drobiazgów przez moje roztrzepanie straciłam.

  • Jak pani pamięta Niemców?

Niemców pamiętam bardzo dobrze, bo jak szłam na dyżury… Trudny dyżur był w szpitalu Karola i Marii, bo to było w getcie. Właściwie szło się przez getto do tego szpitala. Ponieważ ulicą nie można było przechodzić, w ogóle przez getto nie można było, ale było tak, jak teraz są kładki. Kładka, tylko piesza oczywiście, żeby ci ludzie do szpitala [mogli się dostać]. To był szpital dziecięcy, też ze specjalną historią – Szlenkierów. Szpital, ludzie, którzy tam byli. Wspaniałych ludzi poznałam, potem wyjechałam, straciłam z nimi kontakt. W każdym razie widziałam Niemców przy kładkach, w ogóle maszerujących czwórkami, trójkami. Widziałam takich, którzy się dobijali do bramy, a też szłam z trefnym materiałem. Nie wierzę, że byłam odważna, byłam głupia. Wiedziałam, że tak nie wolno, to jest niebezpieczne, ale sobie nie zdawałam z tego sprawy. Może dlatego jakoś się nie bałam, może wierzyłam, że przeżyję. Trudno mi powiedzieć.
Drugi punkt sobie przypomniałam. Na Foksal była firma węglowa. Tak to się nazywało, czy oni węglem [handlowali], czy coś, mówiło się, że to jest firma węglowa. Był starszy pan, od którego odbierałam materiały. Nigdy nic nie zanosiłam, ale odbierałam. Wiem, że kiedyś odbierałam broń, bo tę broń przyniosłam [do szkoły], a przysięgałyśmy dyrektorce. Wiedziała wszystko, mówi: „Słuchajcie, jeżeli któraś z was zrobi jakąś rzecz, to cała szkoła pójdzie, a tutaj przecież wszystkie żyjemy. Uważajcie, nie róbcie tego”. Była godzina policyjna, wtedy wracałam z Foksal przez plac Trzech Krzyży, to widziałam, jak się dobijali na rogu Hożej do kamienicy, przeszłam koło nich. Bałam się mieć to gdzieś w pokoju, wymyśliłam, że na szóstym piętrze. Piąte piętro już się kończył internat, a na szóstym było kilka pokoi dla takich po nocnych dyżurach, żeby mogły spać. Już nocne dyżury odbyłam, bo już miałam praktykę, tylko społeczną. Myślę sobie: „Co z tym zrobię?”. Nic, tylko poszłam na sypialnie, dziewczyny nawet spały, były wory z piachem do gaszenia w razie czego, paczkę wpakowałam do tego. Jak słyszałam potem, że dyrektorka [upomina], tak mnie sumienie gryzło: „Boże drogi, jak coś się stanie przeze mnie, to jak będę się czuła?”. Rozumiałam ją, że to jest niebezpieczeństwo. Miałam przykaz do przywiezienia, poszłam, zobaczyłam, że wory są przesuwane, to nogi pode mną się ugięły. Byłam cała wystraszona, myślę: „Co zrobię? Ale jak powiem, że to zgubiłam? Bo nie wiem, który to wór”. Były jakieś przenoszenia, wory ktoś wystawił. Myślę sobie: „Powiem którejś z koleżanek, żeby mi przyszła pomóc, bo przecież muszę ten piach wysypać, potem wsypać”. Stoję przy worach, myślę: „Co zrobię?”. Przeżegnałam się, wywaliłam jeden wór, myślę sobie: „Nie będę ich jeszcze motała w takie sprawy, to już ja załatwię”. Wywaliłam piach – nic. Drugi wywaliłam, coś brzęknęło. Osoba, która to znalazła, zostawiła w worze, tylko nie wiedziałam, który to był wór. Ktoś, kto to załatwiał, musiał to widzieć, bo wory wydały mi się inne. Pewnie, że to w piachu, może mu zaszkodziło, ale oddałam po kilku dniach. Nawet się nie przyznałam, że to było w piachu. Zresztą muszą być na to przygotowani.

  • Jeszcze chciałam zapytać o getto, przez które pani przechodziła.

Przechodziłam tylko. Byli Niemcy, nie można było nic zrzucić na dole tym Żydom, którzy chodzili, zresztą bardzo rzadko. Natomiast więcej getta widziałam, jak mieszkałam trzy miesiące u moich kuzynów, bo z balkonu widziałam i to dosyć dobrze. Widziałam duży kościół i chodzących chodnikiem z rzadka Żydów, bo przecież nie mogli tak włóczyć się po mieście. W każdym razie widziałam, że bardzo rzadko chodzą. Ale na środku placu Grzybowskiego, bo plac widać [było] z balkonu, to mieli tak jakby zaorane pole, coś dziobali w ziemi. Nie wiem, czy coś posadzili, ale tak to wyglądało, jakby było kartoflisko na miarę tego placu. Tak chodzili i coś dłubali.
Widziałam natomiast rzecz, której też nie zapomnę nigdy w życiu. Dziurą kanalizacyjną, jakąś w murze, ale blisko ziemi. Stamtąd wychodziły dzieci żydowskie żebrać albo szukać jakiegoś jedzenia. Kiedyś na schodach moich krewnych widziałam żydowskie dziecko. To nie było moje mieszkanie i krewni po prostu się bali. Żydów było dużo, ciągle się kręcili uciekinierzy z getta. To jak dzieci przedostały się przez rurę, widziałam kilka razy. Któregoś dnia patrzyłam, że przy dziurze stoi Niemiec, karabinem zatłukł tego dzieciaka. Nie mogłam go ani ostrzec, ani nic zrobić, bo musiałabym głośno krzyczeć, ale jak? Tak mi się to getto wżarło. Lepiej byłoby tego nie widzieć, ale taka była wojna.

  • Pani wiedziała, że Powstanie może wybuchnąć?

Wiedziałam, bo już tych dwóch, z którymi miałam najbliższych kontakt, nie było, ale [byli] dalsi koledzy Zbyszka i Jurka, przecież ich znałam. Było tak, że przyszedł do nas ranny jeden z chłopców, szpital był, przez ścianę byli Niemcy w ministerstwie. Były często kontrole – kto leży, czy zbójców nie ma, bandytów. Oglądali łóżka, czy nie ma młodych mężczyzn, ale czasem byli. Ten był ranny w udo, przyszedł do nas pokrwawiony, ranny. To był wieczór, [był] doktor, do którego mogłam śmiało powiedzieć, że przyszedł mój kolega i wymaga pomocy. Jak to się stało, że był tak strasznie brudny, że go trzeba było umyć już na łóżku? Nie pamiętam, którą koleżankę wzięłyśmy, w jaki sposób, kto nam pomógł. Nawet schowałyśmy go do wanny. Wiem tylko, żeśmy go mogły umyć. Przecież ziemia była wżarta w to wszystko. Ale został uratowany. Przewozili go potem ze szpitala gdzieś do innych domów, straciłam go z oczu. To był nasz ranny chłopak. Dobrze, że wiedział, gdzie przyjść.

  • To już było Powstanie?

Nie, to było przed Powstaniem. Przed Powstaniem był jakiś ruch, też miałam sprawy nie takie jak zawsze. Na czym to polegało? Jakieś kontakty z ludźmi, których przed tym nie znałam. Pilnowałam bramy, jak oni coś robili w piwnicy. To było akurat w okręgu Koszykowa, Marszałkowska, ten trójkąt. To był dzień przed Powstaniem, byłam zajęta. Zabroniono nam chodzić na dyżury do domów, bo to była specjalna socjalna praktyka. Dzisiaj to się nazywa domowe leczenie, a wtedy to się nazywało socjal.
Był telefon, że muszę się zjawić o jakiejś godzinie. Wiadomo było, że coś się szykuje: „Musisz być na ulicy – nie pamiętam, czy to była Hoża, czy Wspólna – w podwórku. Wejście do piwnicy jest okupowane przez chłopców. Nie możesz nikogo wpuścić do piwnicy”. – „Jak mogę nie wpuścić?”. – „Przecież normalnie ludzie nie chodzą, tylko ktoś zagada, coś tego, zagadasz, odprowadzisz. Nie umiesz takich rzeczy zrobić?”. Trudno powiedzieć, że umiem. Tak było. „Przygotuj się, bo coś się szykuje”. Same wymyśliłyśmy, że trzeba mieć przygotowane torby sanitarne. Miałyśmy przygotowane torby.
Poprzedniego dnia, nim wybuchło Powstanie, miałam iść zobaczyć, jak to jest: „1 sierpnia masz pilnować wejścia. Tylko żebyś była zorientowana, nie błąkała się. Przyjrzyj się temu, będziesz musiała za wszelką cenę nikogo nie wpuścić”. Okazało się, że było trzech chłopaków. Wykopywali jakąś broń zakopaną w piwnicy. Musiałam bronić własną piersią, bo szła służąca. Służące wtedy były – szło się po węgiel, po kartofle. Z taką sobie dałam radę, ale jak z balkonu krzyczała do niej pani: „Kiedy wreszcie przyjdziesz?!”. Ona się przestraszyła, mówi: „Będę miała nieprzyjemności, niech mnie pani wpuści do piwnicy”. Zaczęli wychodzić pomału, gadałam z nią, żeby nie przyjrzała się, jak wyglądają. Była umowa, że oni pójdą Marszałkowską do sklepu na Belwederską, do tej komórki, tam mamy się zebrać. Ponieważ będę miała torbę sanitarną: „To zostaw, oni pójdą Marszałkowską, ty weźmiesz torbę, spotykacie się na placu Unii. Po kolei idziecie do sklepu”. To realnie wyglądało i wydawało się, że jest całkiem bezpiecznie. Wykopali, byłam szczęśliwa, że nie na próżno ze służącą się uganiałam. Poszli, mówili: „To cześć! Przyjdź szybko, żebyśmy nie stali”. To była dzielnica niemiecka. Poszłam po torbę sanitarną, tak jak stałam ubrana. Już nie spieszyłam się bardzo, wzięłam tylko torbę, nawet kenkarty nie miałam przy sobie, tylko legitymację szkolną. Byłam w letniej sukience, włożyłam jakiś żakiet, który mi wpadł w rękę, nawet nie pamiętam, czy to był mój, czy inny, wyleciałam. Chłopców nie spotkałam już nigdy. A to byli tacy, z którymi miałabym kontakt, gdybym była. Ale nikt się nie zgłosił. Zostałam zatrzymana w połowie Polnej. „Lardelli” nazywała się ta włoska cukiernia, o której mówiłam. Przy „Lardellim” zostałam zatrzymana przez strzelaninę, która już szła od placu Unii Lubelskiej i na Polu Mokotowskim, stamtąd słyszałam strzały. Ludzie, którzy byli wokoło mnie, wszyscy wylecieliśmy. Na tyłach cukierni był dom z piętrem. Nie wiadomo – lepiej na piętro, lepiej na dole. Nie wiadomo, gdzie coś padnie, nie wiadomo, z czego strzelają. Wszyscy są przerażeni.
Na pierwszym piętrze była lecznica dla zwierząt, weterynarz był. Nawet miał psy w leczeniu, ładne, rasowe. Żeśmy się skryli. Było dużo osób, pokój był wypełniony. Leżeliśmy na podłodze, tak zażądał pan. Był najbardziej wykształcony – pan doktor od zwierząt. Bardzo był przychylny, kto jeszcze może się schować, to każdego starał się upchnąć. Nie mogłam wytrzymać, bo przecież dostałam rozkaz, gdzie mam się zjawić. Wyszłam stamtąd z torbą sanitarną. Doszłam na koniec Polnej. Tylko koniec Polnej nie był tutaj, gdzie teraz, bo chyba bliżej. W każdym razie powinnam pamiętać, bo Polna 50 był dom akademiczek, w którym mieszkała moja siostra. Wiem, że przeszłam przed „Lardelliego”, za „Lardellim” była klinika dla zwierząt, żeśmy się skryli. Myślę sobie: „Polna cicha ulica – Niemców tu na ogół nie było – do placu dojdę, zobaczę”. Na końcu Polnej było ambulatorium ubezpieczalni, gdzie miałyśmy praktykę, już instruktorkę, takie miejsce znajome. Pomyślałam sobie: „Nie będę tu siedziała ze zwierzętami, z tymi przestraszonymi ludźmi”, bo przy mnie młody człowiek dostał takiej histerii, że jak mnie złapał, to myślałam, że mnie pokaleczy. Z trudem się wyrwałam, wiedziałam, że trzeba kogoś uderzyć w twarz nawet, żeby przestał. Ale tego nie zrobiłam, bo się włączył w to pan doktor, uderzył go. Potem spotkałam go, jak zakładał światło, chodził po ludziach. Jak nie można nikogo osądzać. To nie było tchórzostwo, po prostu dostał takiego ataku, jak usłyszał strzelaninę. Potem został pracownikiem elektrowni, spotkałam go już w Śródmieściu. Pewnie już ze Śródmieścia nie wyszedł. W każdym razie pracował, wychodził na ulicę, pomagał ludziom. Miałam satysfakcję, że zobaczyłam kogoś, bo miałam go za jakąś łachudrę, co wszystkiego się boi. To sobie zapamiętałam. Nawet te dwa psy pamiętam.
Doszłam do ambulatorium, nikt stamtąd nie wyszedł, bo to była niemiecka dzielnica, cała Szucha to mieszkali Niemcy. Gdzie jest teraz straż tego domu? Nie było [ich] na rogu. Był ogród czy pole, dalej kończyło się Pole Mokotowskie. Było goło, przejść tędy już było niebezpiecznie. Spotkałam dyrektorkę szkoły z Poznańskiej, dziewczyny, które znałam z praktyk, bo już przeszłam praktykę w ubezpieczalni. To było otwarte lecznictwo, w kilku byłam. Były takie, które mnie poznały. Okazuje się, że one wiedziały, miały zbiórkę. Pani Szlagowska była dyrektorką szkoły, jej brat był biskupem (był taki biskup Szlagowski). „Kochanie, zostań tutaj, nie chodź już nigdzie. Jesteśmy komórką AK, a ty co?”. Mówię: „Niestety, byłam w innej organizacji”. – „Składałaś tam przysięgę?”. – „Tak, składałam przysięgę”. – „To złożysz drugą, bo już nigdzie nie wrócisz”. Wyjęła łańcuszek, przyjęła ode mnie drugą przysięgę. Tak zostałam.
  • Co się z panią dalej działo? Tam był punkt sanitarny?

Był punkt sanitarny, jak strzelanina z Polnej była za duża i za blisko placu, to trzeba było przenieść się w głąb miasta. Wobec tego dostałyśmy się na ulicę Śniadeckich, która inaczej wyglądała jak teraz, bo bliżej placu Konstytucji była szkoła. To był narożny dom. W narożniku był znany duży dom delikatesowy. Cały ten trójkąt był. Nawet korzystałyśmy z tych sklepów, bo marmoladę z buraków kupowało się i różne torty z brukwi albo inne rzeczy. Cały czas egzystował, ludzie mogli się pożywić dziwnymi rzeczami.
Dostałyśmy się na Śniadeckich, też było troszkę osób, lekarzy, pielęgniarek. Wobec tego utworzyliśmy grupę. Był pan doktor, który miał protezę nożną. To był chirurg. Zorganizował salę operacyjną. Ponieważ byłam świeżo przed pracą społeczną, miałam praktykę w sali operacyjnej, [postanowiłam dołączyć do zespołu]. Wtedy jak byłam na sali operacyjnej, to sobie pomyślałam: „Chyba taką specjalizację sobie zrobię – salę operacyjną”. Bardzo mi się podobało, świetnie mi szło, chwalili mnie, że tak zręcznie. Byłam podniesiona na duchu, bo tak dobrze to mi na tych wszystkich [praktykach] nie szło.
Jak znalazłam się na [Śniadeckich], rozglądałam się, pytałam się, która jest z operacyjnej, ale właściwie nie było nikogo. Doktor mówił wszystkim na „ty”, to był starszy pan, miał siedemdziesiąt lat. Mówi: „To bierz się do roboty, szykuj. Tutaj w tym pokoju będę robił operację, wszystkiego szukaj i znajdź”. Jak wariatka latałam, szukałam bielizny pościelowej, z ambulatorium przeniosłyśmy jeszcze coś. Jak można było, tośmy przenosiły jakieś łóżka. To, co było, to żeśmy wszystko w głąb przeniosły, miałyśmy możliwość to ambulatorium powstańcze zrobić na jakimś poziomie. Było kilku lekarzy chirurgów. Okazało się, że jeden to był ginekolog, ale lekarz, była kadra. W tej kadrze byłam w sali operacyjnej, bałam się, czy podołam, bo nie było instrumentarium. Było tylko ambulatoryjne, operacyjnego nie było, ale w razie czego to można było [wykorzystać] i to. Ale wybrać, przygotować to wszystko, trochę byłam zdenerwowana. Jak mi się udało już coś zrobić, tak że byli ranni, już ich przyjmowano, to zjawiła się pani, która skończyła szkołę pielęgniarską. Miałam oparcie, bo zawsze absolwentka, ale ona była w ciąży. Fantastycznie pracowała, fantastyczna kobieta, jej mąż był w akcji, od czasu do czasu wpadał do niej. Tego nie zapomnę – blisko rozwiązania nie było możliwości, Powstanie się kończy, oni wyszli z ludnością cywilną, która, zdaje się, nigdzie nie dotarła. Nie wiem nawet, co się stało z ludźmi, którzy wyszli pod osłoną Niemców, bo powiedzieli, że mogą, było ogłoszenie ogólne. W każdym razie wiadomo było, że organizuje się grupa cywilów, tak się mówiło i Niemcy ich przepuszczą. Do Pruszkowa pewnie wszyscy poszli, tego nie wiem. W każdym razie oni poszli. Gdyby żyła to by się zgłosiła do szkoły, bo do szkoły wszyscy się przywiązywali, to dałaby o sobie znać. Zresztą chciałaby na pewno ze mną się zobaczyć.

  • Jakie były warunki w punkcie sanitarnym?

To były [najczęściej] mieszkania ludzi, którzy je udostępnili. Było o tyle dobrze, że to była szkoła, była kancelaria. Mało, że było ambulatorium i sala operacyjna, mieszkało też wojsko. Normalnie żołnierze przychodzili wypoczywać, gotowało się dla nich obiad.

  • Powstańcy?

Powstańcy, tak. Wszyscy ludzie, którzy mieszkali, cywile, panie starsze, młode. Przynosiły jedzenie, gdzie kto znalazł, to do garnka zupy wrzucił, czy trzeba, czy nie trzeba, ale żeby coś w niej było. Żywiło się nasze wojsko i nasz personel. Ci ludzie, co mieszkali, pomagali bardzo. Mieliśmy prześcieradła, ręczniki, jeszcze miałam swoją torbę, jeszcze to wszystko można było dostać. Zresztą ludzie nam wszystko donosili. To, co mieli w domu, to wszystko dawali. Taka była wtedy Warszawa i tacy byli ludzie.

  • Była pani na sali operacyjnej?

Byłam na sali operacyjnej, ale okazało się, że od Polnej oni się posuwają teraz w naszym kierunku. To już było niebezpieczne, bo Pole [Mokotowskie] zostało już zajęte całe, już było dużo Niemców. Wojsko i nas trzeba było stamtąd wycofać. Przez miasto nie można było pójść. Ludzie wzięli się do kopania przejścia w piwnicach, my nie, bo musiałyśmy mieć ręce czyste. Wykopano przejścia w tych piwnicach na Śniadeckich aż do ulicy Marszałkowskiej. To była Marszałkowska 81 i 83. W podwórku Marszałkowskiej 81 był oddzielny dom, bardzo dziwny budynek, bo niemieszkalny. Okazało się, że to była jakaś introligatornia, skład ołówków, czegoś takiego. Ale można to było uprzątnąć. To było bezpieczne, bo od Marszałkowskiej wszędzie są wysokie domy i można było bezpiecznie położyć chorego po zabiegu. Była możliwość, że ocaleje, bo już nie ucieknie, a tutaj jest osłonięte, prawdopodobnie przeżyje. Zaczęło się. To było zorganizowane bardzo dobrze. Były zabiegi operacyjne, dużo ludzi się uratowało, potem się lokowało ich w mieszkaniach. To były duże kamienice, zawsze się ludzie jakoś upchnęli.

  • Cały punkt został przeniesiony na ulicę Marszałkowską?

Tak. Część budynku jakieś towary były, jakieś magazyny, stały dziwne stoły, niskie dosyć. Myślałam, że to są jakieś introligatorskie maszyny, ale tego nie rozpoznałyśmy. Zamieszkałam na jednym. Taki stół to było moje mieszkanie. Drugi obok był, to zamieszkała tancerka, też z naszej grupy, która zajmowała się zbieraniem i chowaniem rannych, pilnowaniem ich pamiątek, dokumentów, kto to jest. Jak ktoś umarł, to ona tym się zajmowała. Było to bardzo pożyteczne, bo była cały czas zajęta. Musiała to wszystko spisać, pilnować. Adresy rodzin zbierała. Mieszkałyśmy obie na stołach.
„Krowa” strzeliła w budynek, w którym było ambulatorium. Byłam na sali operacyjnej. Sala operacyjna wpadła do piwnic, tak że już byłam cała w piwnicy, nie było czym oddychać. Doktor, ten z nogą, krzyczał: „Irka! Jesteś?! Żyjesz?!”. Mówię: „Żyję!”. Mówi: „Nas zasypało”. – „Przecież widzę”. Ale to był typ człowieka, który mi nie dał nawet pacierza zmówić. Bo chciałam pacierz zmówić, „Pod Twoją obronę”, ale on coś do mnie ciągle krzyczał, chciał wiedzieć, czy jestem. Prawdopodobnie on się nie modlił, to myślał, że też nie muszę. Cały czas byliśmy w kontakcie, dosyć długo. Potem uciekliśmy, był taki pył, że trudno było oddychać. Wiedziałam, że stamtąd wyjdę. Okazuje się, że pan doktor, profesor nazywał się na „B”. Jego córka też była absolwentką naszej szkoły, ale była dużo starsza, może już była lekarzem. W każdym razie ona z ojcem utrzymywała kontakt. Dzięki niej żeśmy z tej piwnicy zasypanej wyszli. Wiedziała, gdzie ojciec jest, było okienko przyziemne jak w piwnicach. Ona to okienko odgrzebała z gruzu, nas przez to okienko wydobyła.
Teraz widzę, że to było coś strasznego. Byłam [nieświadoma], może dlatego, że doktor tak rozmawiał, w każdym razie wiedziałam, że stąd wyjdę. Jak pani Zofia mnie wyciągnęła, to jednak byłam nie taka bardzo zborna. Jak się znalazłam na podwórzu, jak widziałam na zewnątrz dwie figury spalonych ludzi, dosłownie jak z węgla rzeźby, to przestałam tak wierzyć w przyszłość. [Pani Zofia] posadziła mnie w bramie, która też była rozbita, ale brama miała wejścia do mieszkań, takie wejścia do schodów. Schodów pewnie nie było, ale mnie na schodach posadziła, poszła ratować innych. Siedziałam, nie wiem, w każdym razie nie ruszałam się długo. Jak otworzyłam oczy, z trudem sobie przypomniałam, gdzie jestem. Widzę ruch, ludzie biegają w te i nazad. Widzę – znajoma twarz wyciąga do mnie ręce. Ale od czasu do czasu, jak tłum się przerzedził, to ktoś przede mną stawał i śmiał się. Pomyślałam, że zwariowałam. Ci ludzie, którzy też byli zasypani, powariowali.
Dwóch było chłopaków, byli noszowi, bardzo sympatyczni. Jacyś studenci, tylko bardzo silni. Mogli tych chorych przenieść gdzieś, przecież nie było noszy. Nosze nam ukradli kiedyś, oni tym się zajmowali. Jeden noszowy stanął przede mną i pyta się: „Co z tobą?”. Mówię: „Co tu się dzieje?”. Mówi: „Przecież szpital jest rozwalony. A ty skąd się tu wzięłaś?”. – Nie wiem”. Patrzy na mnie, widzę, że jemu chce się śmiać. Mówi: „Zaczekaj chwilę”. Poleciał, przyniósł mi – to była szyba czy jakieś lustro. Wtedy miałam dłuższe włosy, trochę ich było na głowie, miałam zaczesane do góry, spięte, podpinane. Włosy stały, byłam cała czarna. Myślałam, że to są kpiny, że to nie ja. Rozumiem, dlaczego w takiej sytuacji ludzie mogli się ze mnie śmiać w tej bramie. Ale to rzeczywiście była makabra, długie włosy tak czarne, brudne, miałam całą twarz czarną. Skądś przynosili wodę, woda była na wagę złota. Te dwa chłopaki przynieśli mi jeden garnek kamienny z wodą, skądś zdobyli. Poszli ze mną na górę, na schody, na jeszcze wolnym podeście [postawili] jakąś miskę, garnek mi przynieśli, potem jeszcze raz mi przynieśli wodę, bo przecież za jednym [razem] się nie domyłam. Tak mu byłam wdzięczna za to. On mnie odszukał, już jak tu mieszkaliśmy, opowiadał mojemu mężowi, jak wyglądałam. Takie były różne dziwne rzeczy.
Potem żeśmy wcale pracy nie przerwali, bośmy się przenieśli kamienicę dalej, na Marszałkowskiej. To już była cukiernia Fruzińskiego. Cukiernię pamiętałam, dlatego że jak mama przyjeżdżała do mojej siostry, to mnie zabierała, byłam dumna, że siedzę w kawiarni, piję kawę, jadłam śniadanie po prostu. Poznałam tę cukiernię, ale już byłam jednak nerwowo wyczerpana, bo gdzie byliśmy, to były same lustra naokoło. Gdzie człowiek się nie obejrzał, to było lustro. Jak ludzie się ruszali, to nie wiem, czy widzę to w lustrze, czy widzę tu. Zorientowałam się, że nieprawidłowo myślę, bo wpadłam na szybę na przykład. Nie mogłam jakoś się uspokoić. Nie pamiętam, co się działo, bo wiedziałam, że trzeba było jeszcze rannych mieć. Widzę to lustro i ludzi chodzących w te i nazad, jak wtedy się mówiło, ale chyba już nie pracowałam, nie pamiętam tego. To, co pamiętam potem, to duże podwórko, cały personel i ludzi, którzy mieszkali, bo nas było wszystkich dużo. Siedzieliśmy na podwórzu, jakby naokoło. Na wprost widziałam mojego doktora, mnie się wydawał wtedy staruszek, miał mniej [lat] niż ja teraz, ale bardzo starszy pan. Jego widziałam, tancerka była koło mnie, Krysia. Widziałam ją teraz na pogrzebie mojego brata, bo okazało się, że byli kolegami w jakimś teatrze. Jak ją spotkałam w tym domu, to ucieszyłyśmy się bardzo, a ona przed tym się zgadała, że jestem jego siostrą. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że będzie jakiś dom, trzeba tylko liczyć, kto jest, kogo nie ma. Widziałam jeszcze, jak chłopcy oddawali broń, jak szło nasze wojsko. Szli czwórkami. To było chyba na Marszałkowskiej, nie jestem pewna. Byłam w dużej grupie ludzi.

  • To był już koniec Powstania?

Tak, już był koniec Powstania.

  • Jakie były nastroje wśród powstańców i wśród państwa, którzy im pomagali?

Przede wszystkim u nas był wir pracy, bo przecież było tak, że opatrunków i zabiegów było tak dużo, że bardzo często nie kładłyśmy się spać. Moja koleżanka, która była wtedy w ciąży, to nawet nie widziałam, czy kiedy spała. Musiała spać, ale nie widziałam jej leżącej nigdy. Chodziłam spać na tę skrzynię, ale bardzo często w nocy też siedziałam, póki się nie skończyło roboty. Nie było tak, że odejdę i skończę później. Póki byli ranni, trzeba było być, nie było ograniczeń.
Jak to się skończyło? Dla mnie koniec to był, jak widziałam, jak to nasze wojsko maszerowało już, byli przygotowani, że wychodzili z Warszawy. Paliła się Marszałkowska. Czy to było oddzielnie, czy równocześnie, tego nie pamiętam. Ponieważ na Marszałkowskiej była kawiarnia, to jeszcze chciałam dojść do Skorupki. Była wtedy ulica Skorupki, a teraz jest ulica, gdzie jest taki ciekawy dom, dwa takie były, czerwone, zaraz za Wspólną nieduża uliczka. Chciałam tam dojść, dlatego że miałam przyjaciół, myślałam, że może jeszcze z nimi się zobaczę. Byłam blisko, [pomyślałam]: „Może żyją?”. Poszłam, ale nie mogłam dojść, bo Marszałkowska już na tym odcinku cała się paliła. Uciekałam stamtąd, bo jeszcze mogli do mnie strzelić, jak tak palili, to rzuci we mnie coś. Ogarnął mnie strach, uciekłam stamtąd.
Pamiętam to ostatnie zebranie, jakie [będą] dalsze plany. Dalsze plany [były] dla nas jasne, przecież nie zostawimy rannych, bez nogi, bez ręki, oślepły, z rozwalonym brzuchem albo rany takie, że nie utrzyma. Sami połamańcy zostali. Niemcy powiedzieli – kto wyjdzie do takiego terminu, [ten się uratuje,] a potem koniec. Więc zostać? Jeszcze są umierający. Przecież zostawiłam umierającą, jeszcze żyła kobieta, ale byłam ostatnia, jak wyszłam stamtąd.
Były takie momenty, że trudno nawet się przyznać, że to się widziało. Tego nawet nigdy nie opowiedziałam nikomu. Ale nie mogłam nic zrobić.
Jak wyglądało potem? Wszyscy ci, co nie wyszli, biały personel, ranni, mieli rozkaz zebrać się mniej więcej w tym miejscu, gdzie jest politechnika, placyk dawniej był, teraz są już tylko ulice. Niemcy przyprowadzili wojskowe wozy, pozwolili nam zająć się rannymi. W mieście nie wolno nikomu zostać, jak zostanie, to w ogóle po nim. Też termin wyznaczyli, nie mogłyśmy nigdzie odejść i zostawić rannych. Ani jedna z naszych, nie słyszałam, żeby któraś powiedziała, że idzie z cywilami, zostawi rannych. Nie słyszałam, żeby ktoś tak zrobił. Zaczęliśmy tych rannych nosić. W każdym razie osoba, która go przyniosła, to go mogła wnieść. Wiedziałam, że pojedzie na Dworzec Zachodni. A jak zostawię, to nie ma mowy, nikt nie ucieknie, jak jest ranny. To była straszna orka. Trzeba przyznać, że niektórzy Niemcy nam o tyle pomagali, że przywieźli wozy. Pamiętam, jak ulokowałam [rannego] z koleżanką, najpierw jedna weszła, druga nosze podawała. Tylko to masa ludzi. Tak się zdarzyło, że ulokowałam rannego i ona na mnie czeka, żeby mi pomóc zejść. Niemiec, który to dozorował, podał mi ręce. To mi ona opowiadała, bo jak przez mgłę pamiętam. Wyciągnął ręce. Może myślałam, że chce mi coś złego zrobić. „Za głowę, za ramię. Myślałam, że mnie zabijesz”. Złapałam się za nią, zeskoczyłam. Uważała, że to bohaterstwo, bo nie przyjęłam pomocy Niemca. Wtedy nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, co robię, byłam tak straszliwie zmęczona.
Najgorsza rzecz, jaka mnie spotkała to właśnie wtedy, ale tego już nie powiem, bo to dotyczyło dwóch powstańców. Niech im ziemia lekką będzie. Z ich powodu w ostatniej chwili dobiegłam na Dworzec Zachodni, już to wszystko wyjechało. Wróciłam po moją torbę, jeden z nich był w gipsie, ale już nikogo nie było. Jak go zobaczyłam, że jest w gipsie, to się pytam, dlaczego się nie zabrał. Mówi: „Mnie tu zostawili”. Pomogłam mu się zabrać, nie zabierając swoich rzeczy. Mój plecak został. To z nim dobrnęłam na Dworzec Zachodni. Miał fałszywy gips. Potem mi się odwdzięczył, tak że przez... Właśnie nie opowiadam, co on zrobił.
Załadowali nas wszystkich z Dworca Zachodniego. Nie wiem, czy to był już wagon, czy dwa. Wyjazd dał mi w kość. Tak że wskoczyłam prawie ostatnia do wagonu. Żałowałam, że nie widzę tych swoich, z mojego szpitala. Rozglądam się, nikogo nie ma. Ale ludzie pomogli mi wsiąść. Potem stanął przede mną chłopak, którego nie widziałam w Powstaniu, gdzieś indziej był, nie w tej dzielnicy, ale go znałam. Student medycyny, który miał staż w naszym szpitalu szkolnym. On się ucieszył i ja się ucieszyłam, bo też nie znał nikogo w tym wagonie. Jaka to znajomość na dyżurach, tyle tylko że wiedziałam o tym, że jest wysoko uzdolnionym studentem, bo w prywatnej klinice już pracował za pieniądze. Nawet nie wiedziałam, czy tak było, czy nie. Ponieważ czasem plotkowało się na dyżurach, to słyszałam tylko o tym. Niepozorny chłopak, niewysoki, taki sobie, nikt by nie przypuszczał, ale to była prawda. Jego miałam znajomego i nikogo więcej.
Tak dobiliśmy do obozu. Jechaliśmy kilka dni. To, co warto wspomnieć i czego nigdy nie zapomnę – zatrzymaliśmy się w Łodzi, pociągi nie ruszały kilka dni, chyba dwa, trzy. Byliśmy bez wody, bez jedzenia, nie pozwolili nikomu dochodzić. Łodzianie z narażeniem życia chcieli dać nam jedzenie, dzbanek z mlekiem ktoś podrzucił. Niemcy nie strzelali do nich, ale bili zwyczajnie, kopali, nie wolno było. Przecież mogli strzelić, bo takiemu było wolno.
Łodzianie spisali się wspaniale. To było miasto ratunkowe dla nas. Jak potem się dowiedziałam, oni nie wiedzieli, co z nami zrobić. Koedukacja, mają obozy jenieckie, ale przecież z samymi mężczyznami. Albo muszą jeńców ścieśnić, żeby dla akowców było jakieś miejsce. Przecież wtedy nie wiedziałam, o co walka. Koło Łodzi był obóz, w którym przed wyjazdem trzymali Żydów, przed spaleniem. To było wolne, bo Żydów już spalili. Chcieli przygotować dla nas baraki. Już było wiadomo, gdzie pojedziemy, tak samo jak Żydzi.
Trzy dni była walka, bo Wehrmacht to było jednak niemieckie wojsko. Ponieważ wiedzieli, że jesteśmy wojskiem, mają nas traktować jak wojsko, byli jakoś temu rozkazowi wierni, bronili nas. Część Niemców broniła nas, a tamci drudzy to: wywieźć, będziemy mieli spokój, nie będziemy w Niemczech ze śmierdzącymi ranami ludzi tłukli się jeszcze, zawozić takie coś. To było większości na rękę. Szczęście było takie, że dowódcą naszego wojska był pułkownik... Było ich dwóch, jeden był Będkowski, a drugi to był arystokrata niemiecki, jak potem się dowiedziałam, ale Polak od pokoleń. Ponieważ to była sława w lecznictwie i w wojsku, przed wojną kierował Szpitalem Ujazdowskim. (Ten szpital powinien się nazywać jego imieniem, ale wybrali jednego z angielskiej grupy, z chłopaków ładnie śpiewających. Nazwa tej uliczki jest [od] jednego z nich, ale kawałek, bo wywalczyłyśmy, pielęgniarki z tamtej szkoły, była wystawa naszych pamiątek. Zgodziłyśmy się, żeby chociaż kawałek został. Żebym w tych czasach musiała walczyć o nazwę ulicy dwóch takich osób, to też w głowie mi się nie mieści).
Jestem już w Łodzi. Po trzech dniach spod Łodzi zawieźli nas do Niemiec, zawszonych, brudnych, bo to przecież były wagony towarowe. Nie pamiętam, ile dni, nocy jechaliśmy. W każdym razie jechaliśmy przez Niemcy o głodzie, bez wody. Dojechaliśmy do miasta, które nazywało się Jacobsthal, stacja Jacobsthal. Stamtąd, też nie pamiętam, czy pieszo, musieli nas zawieźć, przecież tyle rannych do noszenia, to nas już zawieźli do obozu Zeithain.
  • Proszę opowiedzieć o tym obozie, jak to wyglądało?

Wstęp to jest taki, że dla nas nie było już nigdzie miejsc. Przecież we wszystkich koszarach były obozy. Jak nas wyrzucili z wagonów, siedzieliśmy na szynach, jeszcze czekaliśmy nie wiadomo na co, głodni, brudni, zziajani. Zresztą to był wrzesień, było zimno, nawet nie takie straszne. Ale żyliśmy. Okazało się, że jest tu obóz jeniecki, w którym są Włosi, Francuzi, ruscy. Żeby zrobić dla nas miejsce, to postanowili ruskich ścieśnić. Czekałyśmy, aż umarłych powynoszą, bo podobno tacy byli. Dlatego tak siedzieliśmy i czekaliśmy, żeby te miejsca nam opróżnili. Jak miejsca wyglądały, to można sobie wyobrazić. Po ruskich, którzy byli w najgorszych warunkach. Bo Francuzi, Włosi mieli lepsze warunki i może trochę lepsze jedzenie. Jeńcy włoscy to byli trochę przyjaciele Niemców, bardzo z tego się cieszyli, trochę nas okradli, ale pomogli nosić rannych i bardzo dużo nam pomogli. Potem nam śpiewali przez druty. Tak żeśmy jakoś się ulokowali przy pomocy Włochów, a bagaż mieliśmy duży. Muszę pochwalić służbę zdrowia, nie dlatego, że sama jestem [pracownikiem]. Nie ja jedna byłam w takim stanie, że niewiele mogłam unieść, bo nawet swojego plecaka nie wzięłam, ale ktoś wziął plecak, dostałam go w obozie po kilku dniach.
Nie było tak źle, ale nieść było bardzo trudno, wygłodzeni. Dostaliśmy miejsca w barakach tak brudnych, że nawet Niemcy powiedzieli: „Siedźcie jeszcze na zewnątrz, może coś jeszcze zrobimy”. Przy barakach to pod dachem można było być, z koleżankami weszłyśmy do sieni, z której było wejście do baraku. Pierwszą noc to też jest nie do zapomnienia, bo czułam, że coś po mnie chodzi, ale już chodziło w wagonie. Myślę sobie: „Znikąd ratunku, znikąd pomocy”. Jak się zrobiło widno, to jakby mi ktoś opowiadał, to bym nie uwierzyła. Pluskwy zbierałam z siebie. Nie łapałam jedną czy drugą wesz, a niech będzie, ale pluskwy nas zagryzły. To było coś tak strasznego i znikąd ratunku. Nasi pułkownicy zażądali jakiejś dezynfekcji, ale prawdopodobnie też nie mieli środków. Bo trzeba było mieć jakieś środki. W każdym razie był duży protest i dwóch naszych pułkowników chodziło z nimi na rozmowy. Tak że żeśmy partiami szli do ów i żeśmy się usadowili.
Znowu sala operacyjna, oczywiście zaczęłam dyżurować. Już nabrałam siły na tyle, że [zajęłyśmy] specjalny barak z moją koleżanką, ale o dwa kursy starszą, instruktorką pracującą na sali operacyjnej, już jej zawód taki był. Ponieważ też mnie pamiętała z moich próbnych wystąpień, ucieszyła się, że będę – zawsze znajoma koleżanka. Od czego żeśmy zaczęły? Od szorowania. Właziłyśmy na stołki, na stoły, myłyśmy sufity, ściany chlorem, bo to nam udostępnili, nie miałam rękawiczek ani nic. Zanim przygotowałyśmy salę, to w ogóle już byłyśmy chore, ale to była długa sprawa, odbywały się zabiegi, operacje. Będkowski operował, kilku innych jeszcze było lekarzy, którzy operowali. Koleżanka była operowana na wyrostek. Muszę się pochwalić: nie było ani jednej infekcji. Jak porównam teraz z naszymi szpitalami, to myślę sobie: „To jest niechlujstwo”. Przygotowałyśmy salę i potem były już normalne operacje, też bez przerwy.

  • Gdzie panie mieszkały?

W barakach. Każda miała już swoje miejsce w baraku i miejsce pracy. Nikogo nie zmuszali do pracy, ale pielęgniarki pracowały wszystkie. Może z małymi wyjątkami. Niektóre były ogłupiałe, zostały z taką tępotą, były takie dziewczyny. Nie chciały to nie chciały. Cały barak był przeznaczony na robienie zabiegów.

  • Pani punkt sanitarny został przeniesiony z Warszawy?

Tak.

  • Pewnie jeszcze inne?

Nie, było kilku lekarzy, były baraki przeznaczone dla lekarzy. Byli lekarze z żonami. Był rodzinny barak, gdzie były rodziny lekarskie. To się zabierało ze szpitalem, z rannymi, ze wszystkim. Jak ktoś miał żonę blisko i ona mogła się skontaktować z mężem, to przecież nie mogli się rozdzielić.
Rozmieścili nas w barakach. Nie wiem, czy to był rozkaz Niemców, czy naszych władz, a może jednych i drugich, że baraki były podzielone na fachowość, grupy pracujące. Na przykład był barak lekarzy, studentów, pielęgniarek dyplomowanych. Mówię tak, bo to było podkreślone. Pewnie Niemcy na takie rzeczy zwracali uwagę, na pielęgniarki niedyplomowane. Wspaniałe dziewczyny zresztą. [Był] barak studentów medycyny. Obok mnie był barak chirurgiczny, może troszeczkę lżejszy, jeśli chodzi o skalę okaleczeń. Z kolei w tym baraku była moja przyjaciółka, miałyśmy pryczę do spółki. Bardzo mi bliska osoba. Była starsza ode mnie o dziesięć lat, wspaniała, mądra kobieta, która dla mnie bardzo się liczyła, dużo dla mnie zrobiła. Miła była jej koleżanką z kursu, widocznie była w szkole pielęgniarskiej w Poznaniu, prawdopodobnie to były poznanianki, ale nic więcej o Miłce nie wiem.
To był mój barak, w którym pracowałam i mojej przyjaciółki. Miała na imię Daniela, ale mówiło się na nią Dana, Danusia. Miałyśmy bliski kontakt. Była taką osobą opatrunkową. Jak miała chwilę, to wpadała do mnie, chociaż na schodach mogłyśmy czasem chwileczkę porozmawiać. Poza tym spotykałyśmy się już zawsze wieczorem na pryczy.

  • Wieczorem po pracy przychodziłyście do siebie?

Wieczorem po pracy przychodziłyśmy, nie pamiętam tylko, gdzie jadłyśmy obiady. Znaczy, tak to się nazywało – obiad. Czy chodziłyśmy, czy jadłyśmy z kotła, co chorzy jedli, tego nie mogę sobie przypomnieć. Przez długi czas nie miałam menażki, czekałam, aż Danusia zje albo na odwrót. Wkrótce potem były pozostałości takiej misy jak nasze kamienne garnki. To były misy jak na kutry, bardzo to było ciężkie, ale widocznie trwałe. Gdzieś wyfasowałam taki garnek, miałam swoje własne naczynie. Przeważnie spotykałyśmy się wszystkie wieczorem.

  • Co robiłyście?

Bardzo dużo rzeczy. Było dużo młodych dziewcząt, nawet młodszych ode mnie (miałam lat dwadzieścia trzy) ale jeśli chodzi o wykształcenie pielęgniarskie, to byłam jedna z młodszych. Ta z futerkiem, co mówiłam, to byłyśmy z jednego kursu. Były bardzo młode dziewczyny i były także bardzo starsze panie. Dwie komendantki były. Jedna bardzo wojskowa, nazywała się pani Bayer, z mężem. Nie pamiętam, czy był lekarzem. Pan nie wtrącał się do prowadzenia obozu kobiecego, ale ci państwo mieszkali razem, cicho się przemykali. Staruszka matka była z nimi. Byli przez ścianę ze mną.

  • Co robiłyście, jak się spotykałyście?

Spotykałyśmy się, opowiadałyśmy przeżycia z chorymi, bo to też była opowieść. Każdy był inny, każdy inaczej się odnosił. Była grupa zaprzyjaźniona, były snoby, byli tacy, co też – ach, pachnę, a ty śmierdzisz. Rozmaitość ludzkich charakterów, już nie mówię o wieku, ale charakterów, że ciekawie było nawet popatrzyć, nauczyć się czegoś. Poza tym było to interesujące, ciekawe.

  • Gdzie się spotykałyście?

Na pryczach siedziałyśmy, na środku Iga od futerka. Ona nie pamięta stołu, bo stół był w mojej części. Barak się zaczynał jakąś izbą, która potem szła wszerz. Tak że część wejścia to było miejsce na kible, część na jakieś rupiecie, szczotki, bo same sprzątałyśmy barak, takie utensylia. Jakoś byłam zwolniona od sprzątania, bo wiedziały wszystkie, że mam ciężkie [zadania], a poza tym cieszyłam się jakąś sympatią, za bardzo w samym baraku się nie napracowałam. Bawiłam za to wszystkich z Miłką wieczorem.

  • Jak wyglądało sprzątanie, organizacja baraku?

Były właściwie dyżury, wśród nas była dziewczyna, nie pielęgniarka, ale coś o niej potem się dowiedziałam, los zrządził. Mało ją znałam, bo była przy wyjściu, nas było siedemdziesiąt parę, byłam na samym końcu dużego baraku. Jak było siedemdziesiąt parę osób, to właściwie [z niektórymi] się nie spotykałam.
Były dyżury, ktoś kible wynosił, część ludzi sprzątała. Była część pań, które miały przyjaciółki pielęgniarki, do nas się przytuliły, były zresztą bardzo miłe, może one sprzątały. Tego dobrze nie pamiętam, bo jak wstawałam rano, to wracałam wieczorem, pewne obserwacje mi uciekły. Natomiast przyjaźniłam się z wieloma osobami.
Była jedna pani, nazywała się pani Mazaraki. To była pielęgniarka z wykształceniem pielęgniarskim z zagranicy. Niebywale mądra, inteligentna, bardzo sympatyczna. Była przełożoną przyjaciółką. Regulowała niektóre rzeczy, nawet do Miłki kiedyś się wtrąciła. Bardzo taktowna, bardzo mądra, bardzo dobry człowiek. Natomiast miała przy sobie osobę niebywale ciekawą, która mną się interesowała, z jakichś względów chciała ze mną być. Była całkowicie samotna, dziwnie ubrana, w pumpach męskich chodziła, miała jakieś humanistyczne wykształcenie, bo z rozmowy to wynikało. Traktowała mnie jak córkę, tak bym powiedziała. Taktowna, małomówna, to była przyjaciółka pani Mazaraki.
Czasem, lecąc na dyżur, zatrzymywałam się przy nich, chwilę rozmawiałam. Albo jak wracałam z dyżuru, to nieraz przysiadłam, żeby z nimi porozmawiać. W każdym razie to było, [gdy nasz pobyt chylił się] ku końcowi.
Jeszcze dlaczego ta osoba do mnie przylgnęła? Zawsze miałam słabość do ludzi, z których się wyśmiewali (też zresztą bardzo często lubiłam pośmiać się z ludzi) ale nawet nie z litości, po prostu lubiłam takich ludzi, czymś się wyróżniali. Dla obcych było to śmieszne, ale dla mnie było takie do tolerowania i do rozmowy. To była tego rodzaju pani. Z niej nikt nie drwił, ale leciały [komentarze], że nic nie robi. To były moje przyjaźnie – dwie panie.

  • Jak wyglądał pobyt w obozie?

Każdy, przynajmniej ja myślałam: „Co to ze mną będzie?”. Co z sobą zrobimy, gdzie taką hałastrę [ewakuują], jak wrócimy do domu, kto nam pomoże? Po lasach naokoło chodzili jeszcze maruderzy z różnych wojsk. Tak że wyprawa z dziewczyną z jakimś jednym czy z dwoma chłopcami nie wchodziła w rachubę. To było wręcz niebezpieczne. Właściwie nawet mieliśmy zabronione tam chodzić.
Byłyśmy świadkiem tylko, bo widziałyśmy przez druty, jak uciekają ludzie z sąsiedniej wsi czy z miasteczek, tak samo jak my z tobołami. Z satysfakcją patrzyłyśmy. My żeśmy półtora roku czy ileś, już nie pamiętam, tak samo wyglądały. Nie ze złośliwością, ale patrzyłyśmy z jakąś satysfakcją, że inni ludzie też taką rzecz muszą przeżyć. Poza tym byliśmy bez ubrań, bez butów. Dużo osób, między innymi ja, zostało pozbawionych swoich rzeczy.

  • Z jakiego powodu?

Tak się złożyło, że do końca (nie chcę tutaj piać) organizowałam i przenosiłam rannych. Nie tylko ja, bo cały biały personel to musiał zrobić. Przecież byli ranni, myśmy rannych musieli dostawiać do punktu zbornego, do zabierania do obozu.

  • Jak wychodziliście z Powstania, zapomniała pani wziąć plecak?

Nie wzięłam plecaka, bo uważałam, że trzeba wziąć rannego z gipsami na nogach. Co prawda trafiło do mnie palto, które mój brat w jakiś sposób dorzucił w obozie. Nie wiem kiedy, tylko to w obozie dostałam. Może myślał, że w jakiś sposób dojdzie, może było nazwisko moje na plecaku wysmarowane kopiowym ołówkiem, bo to był plecak też znaleziony w ruinach Warszawy. Taką zdobycz jako pamiątkę miałam. To się odnalazło. Miałam z sobą w ogóle bardzo mało rzeczy. Miłka miała dużo.

  • Jak sobie pani dawała radę bez tych rzeczy?

Wspomogły mnie koleżanki. Dostałam sweterek, druga [koleżanka] uszyła mi z dwóch szalików spódniczkę. Potem któraś z koleżanek (nie wiem, były mężatki też, jak ładowały swoje rzeczy, jedna miała kalesony) z kalesonów uszyła mi bluzkę. Wiadomo, guziki to miałam pod szyją. Bo to była bluzka z rękawkami – a jakże – ściągacze były z dołu, przywiozłam ją zresztą do Polski. Takie były moje bogactwa.

  • Jak wyglądało pranie w obozie?

Minimalne. W ogóle jak przyjechałyśmy do obozu, to nie było studni. To była część terenu odebranego ruskim, na naszym nie było studni. Z drugiej strony byli Włosi, jak zobaczyli dziewczyny, to śpiewali nam różne włoskie piosenki, bardzo nam było miło, mieli studnię. Z tym że wodę to przynosili nasi chłopcy ozdrowieńcy. Byli tacy. Byli noszowi, którzy jeszcze się z nami zabrali, tak że mieliśmy pomoc, można było regulować. Ale na przykład w moim baraku, gdzie byli na początku sami leżący chorzy, nie było nigdy takiego momentu, żeby który lżej ranny odmówił wynoszenie kibla czy przynoszenie kotła z jedzeniem. Nie było nigdy z tym problemu. Nie przypominam sobie, a przecież było to bardzo ciężkie, okropne, wody nie mieliśmy. Potem studnię nam wykopali i kuchnię żeśmy założyli. Kuchnia, którą żeśmy dostawały albo ze strony Włoch, albo Francuzów, posądzamy ich, że nas objedli, bo to, co czasem dostawałyśmy, to w ogóle nie wiadomo było co to. Jak dostałam litrową puszkę po jakimś mięsie czy coś, dostałam zupę, to nie wiedziałam, czy to wypić, czy zostawić do umycia się trochę, bo były ze trzy, cztery kawałki brukwi. Nie wiadomo było, co z tym zrobić. Trudno to było nazwać obiadem. Potem oczywiście się poprawiło, bo mieliśmy własną wodę, sami obieraliśmy ziemniaki. Była ekipa, która to robiła i też nigdy nie było problemu. Czy byli stale? Tego nie wiem. Ale w każdym razie nigdy z tego powodu nie było żadnej draki, wręcz przeciwnie – korzyść.
Inna aluzja dotyczy kradzieży. Studentów było niedużo. Byli tacy, którzy roznosili chleby, ktoś je krajał na kawałki. Z jednego chleba to było, zdaje się, osiem kawałków. Nie pamiętam, bo zawsze dostawałam, jak już było to pokrojone. Tacy, co nosili, zawsze udało się im Niemców okraść, chociaż jeden bochenek. Jak mój kolega, [jeden] spośród studentów miał dyżur to jemu się udawało zawsze, może przekupywał Niemców czy coś. Bardzo lubiłam, jak miał dyżur, bo zawsze kawałek kradzionego chleba dostawałam. Śmialiśmy się przy tym, był taki ucieszony, że jemu to wszystko udawało się zrobić. Długi czas mu się udawało.
Było bardzo źle z wodą. Nawet jak była studnia, to nie mieliśmy miednic, nie było konewek, naczyń, nosiło się nawet w puszkach. Potem Niemcy udostępnili nam mykwę. Co to mykwa, to wszyscy wiedzą: łaźnia dla najuboższej ludności. Do mykwy chodziliśmy przez lasek. Była zima, pamiętam ośnieżone [drzewa]. Bardzo lubiliśmy chodzić do mykwy. Mniejsza o umycie, ale że szło się przez las, po śniegu. Szliśmy bardzo pomału, choć było zimno i nogi nam marzły, ale to była jedna z przyjemności. Zdaje się, że to było raz na dwa tygodnie. Bo [raz] na tydzień, to nie pamiętam, żeby to było tak często.
Jedną rzecz, którą opowiem, a nigdy tego nie robiłam. To jest nie tyle bolesne, ale dla kobiet niebywale straszne. Po tylu latach, jak dzisiaj modni są nudyści i takie plaże odpowiednie, to nie odgrywa roli. Miałam szkolne wychowanie zakonnic, mój dom był katolicki, bardzo wesoły, w ogóle skromny w pewnym sensie. Ale nie taki bardzo zapyziały, zatwardziały, tak że z siostrą miałyśmy kostiumy kąpielowe, których w domach jeszcze nie tolerowano. Właściwie wydawało się, że nie było tak strasznie. Tymczasem jak wchodziłyśmy do mykwy, to trzeba było rozebrać się do naga, bo wszystkie rzeczy szły do dezynfekcji. Były takie miejsca, jak gdyby wykopany rów, pusty, może na wodę kiedyś, może to też kiedyś było mykwą. Wzdłuż tego koryta żeśmy swoje rzeczy w kępkach układały. Czy to było dezynfekowane, czy nie, tego nie wiemy, na pewno było przeglądane. Zostawiałyśmy to wszystko do dezynfekcji, potem szłyśmy po wodę. Dostawałyśmy wiaderko, z wiaderkiem stało się nago w kolejce. Niemcy nalewali nam po kuble wody. Chodziłyśmy, przyzwyczaiłyśmy się. Jakkolwiek udawałyśmy, że to nas nie dotyczy, że tego nie widzimy, nie patrzyłyśmy na nich. Nawet żadnej twarzy tam nie rozpoznałam. Były drwiny ze starych kobiet. To było gorsze dla mnie niż coś, co było straszne w Powstaniu. Tego nigdy nie opowiadałam. Tyle lat po tym niech to będzie gdzieś zanotowane.
Kiedyś rozmawiałam ze swoją koleżanką, ze Stefcią, która też była w obozie. Z nią też utrzymuję do tej pory bardzo bliski kontakt. Kiedyś jej wspominam o mykwie. Mówi: „Nic podobnego, nie stałam nigdy nago, nie pozwoliłabym na to” – czy zatarło się jej, czy nie chce tego pamiętać. Nie usiłowałam na siłę jej tego wmówić, ale to dla mnie jest ciekawa rzecz. Dziewczyna jest przytomna, do tej pory pisze, ma bardzo ciekawe wspomnienia z obozu, dlatego że była pielęgniarką położną. W obozie urodziło się kilkoro dzieci. [Między innymi] lekarza, doktora Kujawskiego, którego znam z Powstania, z konspiracji. Tam urodził się jego synek. Dziewczyna bardzo realna, wydawało się, że wszystko rozumie, wszystko pamięta, a mówi: „Co ty mówisz?! Nic podobnego, nigdy na to bym się nie zdobyła”. Mówię: „Moja Stefciu, to byś się nie kąpała przez półtora roku? To była jedyna szansa”.
Wchodziło się do mykwy z wiaderkiem wody. To był jakby cementowy budynek, szary. Z mydłem było bardzo trudno. Miałam jedno mydełko, które mi bardzo szybko wyszło. Niemcy nam dawali mydełka z piasku czy z czegoś, ale było. Wchodziłyśmy do tych koryt, jedna drugiej umyła plecy. Wodę żeśmy oszczędzały, bo najprzyjemniejsza rzecz to była na końcu – wylać to na siebie. Doszłyśmy do perfekcji, mykwę załatwiałyśmy. Była nawet potem przyjemna, starałyśmy się nie widzieć, nie myśleć, tylko widziałyśmy wiadro wody i lasek.

  • Proszę opowiedzieć o Miłce.

Miłka nade mną się znęcała, ale mnie jej było żal. Była absolutnie niedostosowana do jakiegoś prymitywu, do brudnego ubrania. To, z czym się otrzaskałam przy rannych. Gdyby pracowała w tym baraku, to by na to inaczej patrzyła. A tak trzęsła się zawsze, nawet stołek mi zabrała: „To dlatego, że wchodzisz w butach i brudzisz”. Mówię: „Przecież zetrzesz czymś”. – „Nie mam czym ścierać”. Zawsze były takie dyskusje. Mnie jej było szkoda, ale czasem okropnie mnie denerwowała. Poza tym w końcu zaczęła mnie męczyć. Ta sprawa ucichła pod koniec, bo była zmęczona, też już brudna, też już miała wszy, bo nikt tego w obozie nie uniknął. Udobruchała się, pożegnałyśmy się właściwie czule, przepraszając się wzajemnie.
Słyszałam o niej, że znalazła się po wojnie w Anglii, może miała tam kogoś krewnego, nie wiem. Byłam jedną z pierwszych, które opuściły obóz. Nie chciałabym zapomnieć tego, co jeszcze mówiłam o Powstaniu, kto zginął.

  • To wróćmy do Powstania, proszę opowiedzieć.

Wtedy kiedy palił się nasz szpital, zanim jeszcze znalazłam się w piwnicy zasypana, to zginęło troje ludzi, dwoje z nich bardzo mi bliskich. Ranni, nie leżący, tylko tacy, którzy mieli różne poparzenia kończyn. Siedzieli na ławie dla ułatwienia opatrunku. Opatrunkami zajmował się doktor Kaszubski, student medycyny, też bardzo sympatyczny chłopak, bo go na praktykach spotkałam. Jak kogoś znało się dłużej, to już była bardzo bliska osoba – bo cię widziałam przed Powstaniem – to już był ktoś bliski. Tadeusz mu było na imię. [Była także] lekarka, która nie pracowała w szpitalu, ale przychodziła zawsze rano na okres opatrunków. Bardzo pomagała, w bardzo niewygodnej pozycji, bo nie było miejsca, żeby usadzić rannych. Siedzieli z nogami chorymi, trójka robiła opatrunki w schylonej pozycji. Jak przeleciał ogień, który zmył całą ścianę, to oni wszyscy wtedy zginęli – doktor Kaszubski, student, ta pani lekarka.
Doktor Kaszubski to był znajomy z Polnej, z pierwszych dni powstańczych. Zginął. Wiem, że jego żona gdzieś była, bo ją odwiedzał, ale nigdy jej nie widziałam, nawet nie mogłam z nią porozmawiać, bo nie wiedziałam, gdzie miała kwaterę. Koleżeński, miły, bardzo inteligentny, bardzo zdolny lekarz. Widziałam, jak zabierał się do pracy. Bardzo ceniony przez starszych kolegów, z którymi pracował.
Tymczasem po wojnie, jeszcze w czasie obozu marzyłam o tym, że jak tylko będę kiedy na wolności w jakimkolwiek kraju, to pójdę w góry. Tak się stało. W drugim tygodniu po powrocie do Polski pojechałam z mężem do Zakopanego. Potem jeszcze obeszłam z moim bratem właściwie wszystko, co było ciekawe w górach. Spędzaliśmy całe tygodnie, nie schodząc ze schroniska do dołu. Kiedyś szliśmy na bliższą wyprawę, wspięliśmy się, był bardzo trudny odcinek, już wychodząc z samego Zakopanego poszliśmy na Gęsią Szyję, mijaliśmy zbocze. Na zboczu leżał zabity człowiek, który spadł z nasypu. Po nim szłam albo przede mną spadł, bo to była świeża rzecz, ktoś krzyczał, ktoś znajomy wołał. Okazało się potem, że to jest brat tego chłopca, który zginął w czasie Powstania. Pomyślałam sobie, że rodzice mieli dwóch synów. Bo wiem, że miał brata. Tak strasznie mi było przykro, że ten drugi też w taki tragiczny sposób zginął. Oczywiście wołaliśmy, nie było komórek, nie można było nikogo zawiadomić, ale jakoś tym hukiem, krzykiem. Zresztą nie był sam, zbiegli, to wszystko trwało, bo przecież nie wszyscy tak chybko mogli zejść z trudniejszych odcinków.
Jeszcze wrócę do rzeczy bardzo śmiesznych. Była grupa ludzi, których znałam z uczciwości, z charakteru, z pochodzenia, że nikt by nigdy normalnie nie wszedł do domu cudzego po to, żeby wziąć. Tymczasem stworzyła się grupa chłopców, którzy postanowili pomóc dziewczynom i sobie w ubraniu się. Większość z nich znałam. Potem tak się stało. Dla mnie to nigdy nie było takie do tolerowania, dla wielu ludzi nie, ale konieczność była. Danusia, moja przyjaciółka, z którą dzieliłam pryczę, wyszła do obozu, była mała, drobna, miała pantofle jak dziewczynki nosiły do komunii. To była właściwie… Dla mnie nie ma wytłumaczenia na taką rzecz, ale może nie było wyjścia.
Natomiast pamiętam śmieszną rzecz, bo moi znajomi z Powstania i z konspiracji (miałam ich niedużo, ale z Powstania kilku), namówili mnie, żebym z Danusią poszła. Nie chcą brać ani nic, ale to, czego nie mamy. „Dana nie ma butów, ty nic. To chodźmy, może znajdziemy dla ciebie”. My z takimi strasznymi oporami, z trzęsącymi nogami weszłyśmy do jakiegoś mieszkania. Dom był otwarty, nie wiem, czy już przez rabusiów.
  • Gdzie to było?

W miasteczku albo wsi obok obozu. Do tego też nigdy się nie przyznaję, bo nie ma czym się chwalić, ale prawda była taka, że za namową z tą moją przyjaciółką poszłyśmy z nimi. Obydwie właściwie z wielkimi zastrzeżeniami, nawet bardziej z ciekawości. Oni otwierają, szukają. To mieszkanie było właściwie już wyszabrowane, nie było nic, co by nam się podobało. Ale któryś z chłopaków wlazł na krzesło, była jakaś stara waliza, ośniedziała, już brudna. Nie mógł zestawić, tylko tę walizę zrzucił. Waliza się otworzyła, były stroje damskie z jakichś bali, stroiki na głowę, peniuar odsłaniający za dużo. Żeśmy zaczęły mierzyć peniuary, kapelusze, zaczęłyśmy się wygłupiać. Kapelusze nawet żeśmy sobie przyniosły do obozu, było z czego się śmiać, ale śmiali się z nas. Pośmiewisko zrobili, bo wyprawę zrobić po ubranie, po konieczny ubiór to jest… Ale to wspominam, co prawda niechętnie się przyznaję do tego czynu, ale było jak było. Zresztą bardzo dobrze, że nic nie było, bo by mi było bardziej nieprzyjemnie, a tak to wyszłam z peniuarem i z piórami.

  • Jak wyszłyście z obozu?

Właściwie było przed tym tak, że nie można było wyjść. To było niebezpiecznie, nawet był rozkaz, żebyśmy się nie rozchodziły, zwłaszcza dziewczyny, bo naprawdę mogło być groźnie. Natomiast niektórzy już studiowali mapy. Każdy jakiś projekt miał. Umyśliłam sobie, że gdziekolwiek się znajdę, to pójdę na studia, jakiekolwiek, wszystko jedno. Taki miałam zamiar od piętnastego, szesnastego roku życia. Myślę sobie: „Już jestem za stara na studia, ale jeszcze nie tak, żebym nie mogła czegoś studiować”. Na ten temat rozmawiałam z zaprzyjaźnionymi ludźmi. W moim baraku, jakkolwiek na początku tak przykrym i trudnym, sprawa się ułożyła na przyjazne stosunki. Zawdzięczam to, nie powiedziałabym swojemu taktowi, cierpliwości, bo tego nie było. Natomiast było dwóch panów, mieszkających w tym baraku, oficerów. Jeden major, a drugi może stopień niżej. Majora zapamiętałam, bo to był człowiek bardzo mądry, inteligentny, znający świat. Młody jeszcze, na pewno nie miał trzydziestki, ale dużo o świecie wiedział.
Z osobą, z którą się zaprzyjaźniłam, miałam przyjaciół dosyć dużo, ale, powiedzmy, blisko to był doktor, który pracował w tym zespole, był w baraku przydzielony. Pan pułkownik Będkowski był szefem i kilku lekarzy pracujących. Zastępcą był doktor Zapolski, był doktor Kaszubski, był pan doktor Gerwel, który był w baraku, bo nie miał gdzie być. To był biochemik, jakby go właściwie można nazwać, który kończył studia medyczne w Poznaniu. Mieszkał w baraku rodziny lekarskiej, bo w tym baraku mieszkała jego bliska rodzina, brat z żoną i z dwojgiem dzieci. Brał udział w opatrunkach, nie miał obowiązku tego robić, ale pomagał i zawsze był czynny przy takich układach. Poza tym epidemiolog – mógł pewne rzeczy zauważyć, tym zresztą bardzo się interesował. Przez pewien czas wałęsał się tak na około, gdzieś siedział. Jak zrobiło się zimno to często po obchodzie lekarskim zostawał trochę w dyżurce. Jak tylko zobaczył, że mam jakieś trudności to reagował. To też nie był człowiek bardzo stary, ale trudno mi było określić. Budził respekt, bo też miał oficerski stopień. Tych oficerów dużo nie było, było bardzo dużo podchorążych. Oficer to był ten jeden.
Taka zrobiła się czwórka tych dwóch panów, doktor Gerwel, ja, jeszcze dwóch rannych. Jeden pisał książki, nawet go odnalazłam po wojnie. Grupa ludzi, którzy mieli sobie coś do powiedzenia. Jak powiedziałam, że wrócę do kraju i zacznę studiować, to on mówi: „Co?”. – „Już medycyny nie, bo nie zdążę, to jest ileś lat studiów. Cokolwiek będzie najpierw otwarte, to tam się znajdę”. Po pewnym czasie zatrzymał się ze mną na dłuższą rozmowę major, bo był takim starszym obozu. Zawsze w każdym baraku był taki ktoś, kto trzymał pion. On też budził respekt. Był nie bardzo wybitnej postury, bo był średniego wzrostu, ale czymś się wyróżniał. Przeważnie wszyscy ci, z którymi przez przypadek się zaprzyjaźniłam, to byli ludzie z Kresów. Państwo Gerwelowie, z całą rodziną mieszkającą, to był barak rodziny lekarskiej, to byli też ludzie z Kresów. Jak tak często żeśmy z sobą rozmawiali, każdy się zwierzał, kto mógł, kto chciał. Każdemu było bliskich. Jak znałam kogoś, kto chociaż zainteresował się tym, co robię i co będę robić, to była już duża rzecz.
Jak powiedziałam, że chcę wrócić do kraju studiować, a zwłaszcza major, Gerwelowie, tacy ludzie, którzy coś w baraku znaczyli, lekarze niektórzy to byli Kresowiacy, mówią: „Puknij się w głowę dziewczyno. Jak ty pojedziesz? Przecież myśmy stamtąd uciekli. Nie jesteśmy warszawiacy, myśmy się znaleźli w Warszawie, uciekając ze Wschodu”. Mówię: „Dobrze, bo była wojna”. Oni mi tłumaczyli, że w dalszym ciągu jest Sybir: „Jak ty się znajdziesz taka?”. Mówię: „Ćwierćinteligentka. Co mi zrobią?”. Ale każdy: „Puknij się w głowę, to w ogóle jest nie do rozwiązania. Absolutnie nikt z nas z tobą nie pójdzie”. Okazało się, że szykuje się grupa na wyjazd na Zachód. Zostałam dopuszczona do tajemnicy niedużej grupki ludzi. Oczywiście, jak była poważniejsza rozmowa, gdzie, kto z kim się znajdzie, to poprosiłam, żeby mogła być ze mną Danusia, bo ona była bardzo mądra, dziesięć lat starsza ode mnie, a o bardzo młodzieńczym usposobieniem, cudowny człowiek. Danusię przyjęliśmy do grupy i czasami w mojej dyżurce żeśmy różne propozycje [omawiali]. Aha, jeszcze jeden pan major był, ale z jakiegoś innego baraku, którego poznałam przy okazji, jak grupa zaczęła się zbierać. Okazało się, że miał sztabowe mapy, to był skarb. Trzeba było mapy studiować tak, żeby tego nie tylko Niemcy nie widzieli, ale żeby nie widzieli ludzie, bo w takiej sytuacji to jest bardzo łakoma rzecz. To najczęściej działo się w mojej dyżurce, bo poza lekarzami i moim personelem nie wolno było nikomu wchodzić.

  • Czego to były mapy?

Całej Europy, a może nawet dalej. W każdym razie cała Europa była. Widziałam to kiedyś i pojęcia nie miałam, jak to wygląda. Nigdy bym nic nie znalazła w tych mapach, ale byli tacy, którzy je znali. Bardzo często była o tym mowa, słuchałam tego jak bajki. Myślę: „Gdzie w świat ruszę bez rodziny”. Dowiedziałam się, że moi rodzice żyją, miałam narzeczonego w Woldenbergu. Pomyślałam sobie: „Na pewno ze mną się spotka i znajdziemy się [w Polsce] – byłam spokojna o przyszłość – wrócę do Polski, będę mogła pracować gdziekolwiek. Dzięki Bogu zdobyłam zawód”. Bardzo to zaczęłam cenić, że mam zawód. Właściwie w każdej stronie, gdzie się znajdę, jestem potrzebna.
Po jakimś czasie najściślejsza grupa postanowiła wyjść z obozu. Jeszcze był cały czas czynny, jeszcze nie było, o ile wiem, planów wyjazdu.
Mówiłam, jak Niemcy opuścili barak. Takie rozmowy cicho szły, nie do wszystkich, bo musiałam być z ludźmi. Mnie podlegały dziewczynki, harcerki. Musiałam być z nimi, byłam starszą pielęgniarką.

  • Została pani przydzielona na stanowisko.

Tak, przez panią, która była przez ścianę. Pewnie słuchała, jak dzielnie broniłam się przed Miłką. Jej się wydawało, że taka dzielna pewnie będę zawsze, mając takich przeciwników. Ona mnie wybrała. Mówię: „Pani doktor, przecież dopiero szkołę [skończyłam], nie mam doświadczenia, nie umiem kierować ludźmi”. Nawet dyżurów, gdzie właśnie jest się starszą, miałam za mało. W ogóle socjalnych przedmiotów nie skończyłam. Owszem, szkoła tak, ale dyplom. Praktyki musiałam jeszcze odrabiać, dlatego byłam jeszcze w szkole. Mówi: „Da pani sobie radę. Proszę to potraktować jako rozkaz. To jest wojsko, proszę pani”. Wiedziałam, że ta grupa, to małżeństwo, nawet ta starsza pani to byli [ludzie] strasznie wojskowi. Bo ci wszyscy prawdziwi wojskowi to troszkę zbledli, jakoś to wszystko się zrównało. Ta grupa była miła, ale właśnie troszkę ponad. Nie miałam wyjścia, tylko przyjęłam dyżur z drżeniem serca. Na początku mi było bardzo trudno.

  • Kto pani podlegał, jak pani pracowała jako starsza pielęgniarka?

Jako starsza pielęgniarka mogłam sobie wybrać pomoc, jaką chciałam. Było kilka pań, nie pielęgniarek, ale z ludzkimi twarzami, takie, które kręciły się koło chorych bezustannie, prały w miseczkach fartuchy. Wszędzie wisiały ich prane bandaże, zwróciły moją uwagę. Było kilka pań, które poznałam na praktykach szpitalnych. Były to panie salowe o bardzo różnym umyśle, różnym zachowaniu. To były proste kobiety, nie prostackie, ale zdarzały się i takie. Jak potem się przekonałam, to wiem, dlaczego była zmiana personelu, dlaczego przejęłam. One zagryzły moją poprzedniczkę. Domyśliłam się potem, jak zaczęłam pracę. Te panie zaczęły mi mówić, co ona wyprawiała. To była pielęgniarka, moja instruktorka. Czułam się w ogóle [zawstydzona]. Stanęłam przed nią, że ją zastępuję, wstydziłam się. Umiała oczywiście się zachować, powiedziała: „Mam inną pracę przydzieloną”. W tej chwili nawet nie pamiętam gdzie, ale uspokoiłam ją. Przecież to nie ja tu się znalazłam po to, żeby mieć stanowisko, bo chętnie tego się nie podjęłam.
Bardzo pomogli mi ludzie, dwie doświadczone panie, major, jego kolega młodszy stopniem. Był jeszcze chłopak w moim wieku, ale właśnie bardzo wyrobiony społecznie, może to harcerz był. W każdym razie też z pewną pozycją wśród kolegów. Tak że atmosfera bardzo szybko się poprawiła. Ci, co uważali, że do nich świat należy, to jednak pod naciskiem przyglądali się, jak należy postępować. To zrobił się przyjemny barak.

  • To był pani zespół?

[Mój] zespół, odczułam ich troskę i ogromną pomoc. To, że miałam się na kim oprzeć, przecież nie znałam nikogo w tym baraku, paru rannych z Powstania, a tak to nic.

  • Ile było personelu?

Były te dwie panie, dwie czy trzy salowe, ale one uważane były za pielęgniarki, zresztą umiały bardzo dużo rzeczy zrobić. Sposób bycia był tylko nie do pozazdroszczenia, ale też się uspokoiły w miarę. To wszystko się uspokoiło, jak już wiadomo było, gdzie kto śpi, gdzie je, z kim ma do czynienia. Już ktoś się przyjrzał, poznaliśmy się.

  • Dużo było rannych?

Rannych koło siedemdziesiątki. W ogóle baraki mieściły koło siedemdziesięciu ludzi. Na początku było więcej, nie było miejsc. Prycze były piętrowe, więc ułożyć chorych, wszystkich rannych na pryczach to samo to ich ułożenie, pomijając ich dolegliwości i rany. Ciągle trzeba było jednak też robić ruch, bo komuś ręka [zdrętwiała], nie mógł się podpierać, trzeba było na dole pryczy [zrobić miejsce]. Bo chciał mieszkać na dole, nie chciał się gramolić, a zdrowie mu pozwalało. Takie rzeczy były, ale to już były drobiazgi. Właściwie mogę powiedzieć, że sprawa, która bardzo mnie zmęczyła i zniechęciła to był okres, który się skończył.
Do pomocy miałam chyba z osiem czy dziesięć harcerek. Ciągle się kręciły, może zmieniały dyżury. Na początku to ich nie rozpoznawałam. Wszystkie młode, ładne, każda miała jakiś warkocz albo coś na głowie. Potem się zżyłyśmy, nie chciały gdzie indziej pracować, tylko tu. Po jakimś czasie nawet harcerki już były stale ze mną. Jedna tak bardzo płakała, chciała, żeby ją zabrać, ale nie mogłam.

  • Jak wyglądał taki pani zwyczajny dzień pracy?

Wstawałam bardzo wcześnie rano, w zimie to było jeszcze ciemno, godziny trudno określić. Nie wiem, czy miałam coś do jedzenia, czy nie, nie zawsze. Starałam się mieć coś do picia. Biegłam na dyżur, tak to się mówiło. Dyżur miałam codziennie, nie było niedzieli ani żadnych świąt. Całe szczęście, że miałam coś do robienia. Coś dobrego robiłam, po to zresztą kończyłam szkołę. Czułam, że w moim obowiązku jest pracować i o czym innym nie myślałam. Jeżeli miałam jeszcze pomoc, jakąś życzliwość, to ta ciężka praca mnie nie przerażała. Codziennie był obchód lekarzy. Czasami [trzeba było] zmieniać jakieś opatrunki, jeżeli było w ogóle coś do zmiany, jednemu dać to, jeżeli było to możliwe. W każdym razie brałam udział w tym obchodzie, słyszałam, co komu [dolega], potem nawet wszystko pamiętałam, nie musiałam notować, chorzy mi podpowiadali.
Właściwie to byłam do wieczora. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie jadłam obiad. Może w baraku, w którym pracowałam. Porcje były noszone na liczbę, ale jak zupę w kotle, brukiew w wodzie, to tylko chochla. Tym się nalewało, nie było co liczyć na lepsze lub gorsze porcje.
Już popołudnie, późno mogłam wrócić, zostawiałam, był zawsze jakiś dyżur. [Szczególnie] pod koniec, jak już było dużo rannych, bo byli jeszcze ozdrowieńcy, których Niemcy typowali na wyjazd, takich było bardzo dużo, to jeżeli zobaczyli, że ktoś za dużo chodzi czy też robili obchód po salach, jak zobaczyli, że za dużo chłopaków lata, to [decydowali, że] trzeba ich odesłać. Tak ich odsyłano.
  • Jak często Niemcy robili obchody?

Niespodziewanie. Wpadał, chodził naokoło baraku, wszedł, obszedł, zobaczył. Co chciał zobaczyć, patrzył. Prycze oglądał nieraz, czy nie mają jakichś rzeczy, broni jeszcze szukali, coś, co by im zagrażało albo co ukradli ci chłopcy. Kradli najczęściej chleb, kradli kawałki węgla. To był węgiel zrobiony już z takich miałkich [kawałków], gdzieś były zakłady, gdzie robili z tego cegiełki. Ponieważ to było w zimie, było cholernie zimno w barakach, bo była tylko jedna koza. Do kozy ło nieraz brykietów. Każdy uważał za honor chociaż jeden brykiet ukraść. Pamiętam moją koleżankę, z tych starszych, która wtedy pewnie miała czterdzieści parę lat (mnie się wydawało, że to jest starsza osoba). Niemiec ją gonił, a ona uciekała z jedną brykietą. Wszyscy się śmiali. Nawet Niemcy, co stali z daleka, to się śmiali. Ona do mojego baraku, bo w moim baraku mieszkała. To było coś tak śmiesznego, rozwiany włos, obłęd w oczach, biegiem. Ale szybko biegła, nie mógł jej dogonić. Takie były śmieszne rzeczy.
Powrót z baraku pracy. Póki Niemcy byli, były dyżury Niemców, zwłaszcza jeden to był taki stały. Oglądali baraki wewnątrz, ale mnie nigdy nie było, nie byłam świadkiem. Wiem, że wchodził, patrzył, oglądał, czy porządek jest i tak dalej. To byli przeważnie tacy, którzy zostali zwolnieni z wojska albo jakieś niedorajdy życiowe, którzy niewiele mogli złego zrobić, ale jakoś czuwali. Najgroźniejsi byli ci, którzy czuwali w wieżyczkach. Mieli cały teren na oczach, bo to nie jedna wieżyczka, tylko wieżyczek było dużo. Bez pardonu z nami się obchodzili. Nie wolno świecić światła, to nie. Dziewczyna zapaliła świeczkę choinkową, przez szparę w okiennicy zobaczył, z wieżyczki strzelił i ją zabił. Wiedział o tym, bo to już była słynna rzecz, zabił osiemnastoletnią dziewczynę, bardzo ładną. Popularną w obozie, bo była w grupie, która chodziła śpiewać, zabawiać w najlepszym tego słowa znaczeniu. Artystyczną grupę stworzyły.
Czasami przychodzili notable, oficerowie (nie wiem, jakiej rangi), ale szli zawsze w towarzystwie naszych dwóch pułkowników.
Zostałam przyłapana, bo ukradłam deskę spod pryczy. Do czegoś mi była potrzebna, półeczkę sobie zrobić czy coś. Z opustoszałej pryczy wyjęłam deseczkę spod spodu, tego nie wolno było mieć. Zamarłam w bezruchu, oparłam się o barak z tą deską, której nie miałam gdzie schować, ale przeszli ze śmiechem. Zostawili ogłupiałą dziewczynę, machnęli na to ręką. Nie wolno było takich rzeczy trzymać. To wtedy strachu się najadłam.
Tak się stało, że jednego dnia okazało się, że oni muszą uciekać. Już z dwóch stron szli – ze wschodu ruscy, Anglicy czy Amerykanie z drugiej strony. Zeithain było pośrodku, jedni się zakładali, kto pierwszy przyjdzie. Było wielkie napięcie, nie baliśmy się Niemców, bo Niemcy wychodząc, wieżyczki obsadzili nie Włochami, nie Francuzami, już o ruskich nie mówiąc, tylko Polakami. Naszymi chłopcami z Powstania obsadzili wieżyczki, zostawiając broń. Liczyli się z tym, że w chmarze tysięcy mężczyzn jest grupa kobiet, którą w ten sposób chcieli zabezpieczyć. Ładnie z ich strony. Poza tym mieli do tych ludzi [jakiś szacunek], przyglądali się im. To była grupa ludzi troszkę innych od obozowiczów, we wszystkim bardzo żeśmy się różnili. Nawet przez to, że był szpital, że była kobieca obsługa. To wszystko było dla nich niebywale ciekawe.
Pewnego dnia Polacy są na wieżyczkach, oni uciekli, bo lada chwila przyjdzie jakieś wojsko. Bali się ruskich i mieli rację. Ostatniej nocy nasi chłopcy znaleźli pod zamkniętą bramą rodzinę niemiecką z dwojgiem dzieci, wszyscy mieli podcięte żyły. Nie wytrzymali pewnie. Nie wyglądali na takich, którzy by tam mieszkali, bo tam mieszkała prosta ludność, a oni byli bardzo dobrze ubrani. To wiem z opowiadań, bo ich nie widziałam. Nie chciałam tego oglądać, a mogłam, dlatego że zostali zabrani do nas. I wszystkich uratowali – chłopiec, dziewczynka, rodzice. W naszym nędznym szpitaliku mieli uratowane życie. Co z nimi się stało, nie wiem. Pewnie sami po jakimś czasie wyjechali. Nie wiem, kiedy skończyła się wojna, bo w każdym państwie kiedy indziej. U nas w obozie typowego zakończenia nie było, bo nie mieliśmy żadnych wiadomości. Ale jak już byli nasi na wieżyczkach, to uważaliśmy, że to już jest raj, że to jest prawie że ojczyzna. Tak żeśmy do tego się odnosili.
Wracamy do Polski. Natomiast moi Kresowiacy – ciągle teraz słyszałam, że to jest głupota, że wszyscy mądrzy zostają, trzeba się ratować, jak można. Kto chce, kto musi, ale nie ma na przykład do kogo. Byli tacy, nawet z mojej grupy, że cała rodzina zginęła, po co ma wracać do tych gruzów. Ze mnie się śmiali: „Co ty? Na uniwersytet chcesz czy na akademię medyczną? Może na akademię sztuki? To wszystko stoi otworem w Warszawie”. Takie śmiechy zawsze. Z pewnym uporem mówiłam, że jednak chcę wrócić do kraju. Jak mi to wszystko uświadomili, jak mi major opowiadał, bo właśnie uciekł z Kresów, zdaje się, że i z Syberii. Cała jego rodzina tam była, więc był gwałtownym przeciwnikiem powrotu do ojczyzny. Już po kilku miesiącach, jak byliśmy za granicą, to się zorientowałam, dlaczego tak bardzo chciał być. Miał jakieś koneksje, bo jak znaleźliśmy się jeszcze w amerykańskiej strefie, nam nic nie zagrażało, ale on w pewnym momencie pokazał się w wojskowym mundurze ze swoimi stopniami, z Niną. Podejrzewam, że to było małżeństwo, ale udawali, że nie. Były trzy kobiety w tej wyprawie – Danusia, ja, właśnie Nina. Na pewno to było małżeństwo, tylko że ona nie była pielęgniarką, ale była starszą baraku, do pilnowania porządku, meldowania, jak Niemiec przyszedł. Bardzo miła, inteligentna osoba. Wtedy się przekonałam, że on oczywiście nie chciał zostać [w Polsce], bo miał tutaj jakieś oparcie. Wiem, że znalazł się potem z Niną w Stanach. Przypuszczam, że byli bardzo nastawieni [na emigrację], bo musieli. Przypuszczam, że to władze ich tak kierowały, nawet prawdopodobnie nie wolno im było wracać. Ale byłyśmy z Danusią pod dobrą opieką. Uciekło nas z obozu właściwie piętnaście osób.

  • Jakie były nastroje wśród osób, którymi się pani zajmowała w obozie, bo zaczęła pani mówić o powstańcach?

Tak dalece nie znałam Warszawy albo Powiśla, w sensie kontaktów jakichś. Pewnie, że byłam wszędzie, bo kręciłam się po mieście, chciałam wszystko zobaczyć, ale nie miałam kontaktów z ludźmi. Ale z opowiadań tych, którzy byli z Powiśla, powiedzmy, zachowywali się już troszeczkę inaczej, byli studentami, to była duża różnica. To byli prości chłopcy, niebywale dowcipni, sprytni, tacy z ciekawymi zawodami – piaskarze. Na przykład jeden miał jakąś łódź, w której też coś przewoził. Takie mieli zawody ci chłopcy. To były biedne dzielnice, robotnicy przeważnie. Tacy, którzy mieli kowalstwo, było dużo rzemieślników, szewców. To była bardzo ciekawa dzielnica, nie wszyscy byli ordynarni. Mieli trochę inny sposób bycia. Może jak się zgniewał czy na kogoś zezłościł, to używał jeszcze innych wyrazów, których już w obozie nie używał, ale na początku takie rzeczy się zdarzały. To wszystko było przecież w Powstaniu, nie wszyscy byli w konspiracji, bo tych było niewielu. Ale w Powstaniu brali udział, byli w obozie.
Ta sprawa bardzo posunęła się do przodu, bo mieli przykład, czasem przymus. Myślę, że garstka kobiet, która z nimi była, też budziła szacunek. Te sprawy bardzo szybko się skończyły ku mojej radości. Było coraz lżej, już było dużo ozdrowieńców. Niektórych żeśmy ukrywali. Zresztą nasze władze ukrywały, bo każdego, co wysyłali, to żeśmy opłakiwali, jak zabierali. Wiadomo było, że jednak [będzie] w gorszych warunkach. Tutaj mają bliskich, zaprzyjaźnionych, a tam do obcego. Nie wiadomo, do jakiego obozu ich wydadzą. Każdą osobę żeśmy [bronili], jak tylko można było bronić. Ale wypatrzyli kogoś takiego, był prikaz.

  • Jak ukrywaliście ozdrowieńców?

Leżał na pryczy, za mało wychodził, nie mógł tak się kręcić, latać po obozie. Bo byli tacy, których roznosił temperament, zaczęli nawet kawały Niemcom robić, lepsze lub gorsze. To trzeba było ukrócić. Potem sami zrozumieli, że to jednak dla nich niebezpieczne. Rozumiem tych chłopaków, chociaż z baraków chcieli się urwać, gdzieś jakąś dziewczynę jeszcze spotkać poza harcerką, która się kręci koło jego rany. To jest zrozumiałe, ale strach był. Nikt nie chciał wyjechać. [...]
Coraz więcej wywożono, zostały wieżyczki obsadzone przez Niemców [Polakami], Włosi się pakują. [...] Byli Francuzi. Francuzów było niedużo, natomiast byli bardzo dobrze zaopatrzeni w ubrania i w mundury. Mieli bliżej do kraju, to przecież nie dźwigał z sobą starych kapot, butów. Jak wyszli, dla dziewczyn były francuskie buty, bo mieli takie sznurowane. My żeśmy do spódnic z szalików nosiły takie buty. Też w takich zresztą wyszłam na dalszą drogę życiową. Wyszliśmy 15 maja.

  • Pani powiedziała, że kontaktowała się ze swoją rodziną i z narzeczonym.

Z moim narzeczonym skontaktowałam się dzięki temu, że on kontaktował się z moją rodziną. Jak dostał list od rodziny, że jestem w obozie, a już było troszeczkę inaczej, to dostałam list, że jest i: „Nie ruszaj się z miejsca”. Dowiedziałam się, że na terenach, na których był wcześniej, skończyli wojnę. Potem wiem, jak się błąkał i co robił. Ale już nie żyje, to już jest jego opowieść. Też byłoby co opowiadać.
Dostałam od niego list. Ktoś z Zeithain mi przywiózł jeszcze albo do Belgii, albo [jak byłam] na terenie Niemiec. Bo jak żeśmy się przemieszczali, to staraliśmy się zatrzymywać gdzieś, [gdzie] były placówki Czerwonego Krzyża. Za mało się pisze o Czerwonym Krzyżu, a przecież całe hałastry ludzi [przez niego przeszły]. Mógł im pomóc załatwić, było gdzie się zatrzymać, jakąś legitymację zdobyć, coś do zjedzenia, do ubrania, jakieś wiadomości. Nawet po drodze, jak szliśmy, to były szpitale założone przez naszych uchodźców, jakiś punkt przy Czerwonym Krzyżu. Można też było osiąść, nawet zacząć pracę. Też zaczęłam pracę w jakimś miasteczku, gdzie już byli tacy, którzy wcześniej ode mnie uciekli. Dlatego droga była uciążliwa i trudna. Ale już jak nie było ruskich, mogliśmy się jakoś zorganizować i z ludźmi rozmawiać, bo tak to było niemożliwe. Przecież musieliśmy uciec z tych terenów.

  • Jak wyglądało wyzwolenie obozu?

23 kwietnia, imieniny Wojciecha i Jerzego, nad ranem usłyszałam (miałam bardzo [dobry] słuch) tętent koni. Myślę: „Skąd też konie? Przecież teraz nie ma wojska na koniach”. Nie wyobrażałam sobie, chociaż widziałam polskie wojsko na koniach. Ale tu? Byłam na górnej pryczy, z górnego okienka za drutami kawałek drogi [widziałam], jakieś figury się poruszają, coś bardzo dziwnego widzę, ten tętent. Zrozumiałam, że to musi być drużyna konna czy coś, ale niemiecka. Może ucieka? Okazało się, że w naszych [stronach] nie ma Niemców, uciekli, jak zbliżali się ruscy. Jak ruscy się zbliżyli, to już ani jednego Niemca w naszym obozie nie było, wszyscy uciekli. Podobno część z nich, to wiem z opowiadań, nie chciałam tego słuchać, ruscy, którzy byli w strasznych warunkach umierali masami. Ścieśnieni niebywale. To oni dopadli jakąś część uciekających Niemców, w jakiś straszny sposób z nimi się rozprawili. Ludzie opowiadali jak, ale nawet nie chciałam w to wierzyć. Zresztą, po co mi było wiedzieć, nie chciałam tego słuchać, już żyłam Zachodem. Oczywiście zrobili nam zebranie, powiedzieli, jacy to oni są dobrzy, że tu przyjechali, co im zawdzięczamy. Oczywiście zorganizowali też już swoich do pilnowania nas, już powiedzieli, żebyśmy nie wychodzili, bo może nas spotkać coś złego. Masówki to się nazywało. Gomuła robił masówki, trzeba było na to pójść, nawet jak było po pracy. Ględził trzy godziny przez radio, a myśmy siedzieli i słuchali.
Rannych szykowaliśmy do wywozu. Dbaliśmy o to, żeby każdy miał opatrunek. To, co jest w obozie, zabezpieczyć, do końca mieć, bo nie wiadomo przecież, jak długo obóz będzie trwał i co z nim w ogóle się stanie. Przecież nikt nie wiedział.

  • Jak pani wyszła z obozu? Uciekła pani w dwunastoosobowej grupie 15 maja?

15 maja.

  • Trzy tygodnie po tym, jak obóz został wyzwolony?

Tak, nigdy sobie tego nie przeliczyłam. Tak było. Cała grupa z tymi sztabowymi mapami. Jeden chłopak z Powstania, z mojego baraku, ranny kiedyś, był [bardzo wysoki]. Nie dało się go długo ukryć. Zdobył wózek na kółkach z dyszlem, co dwie osoby mogły trzymać. Żeśmy mieli pary. Parami żeśmy wózek z plecakami i z naszym dobytkiem ciągnęli.

  • Wyszliście z obozu bez żadnego problemu?

Z naszymi żeśmy się pożegnali, ale też po cichu, nie chcieliśmy robić rozgłosu. Ktoś mi to przypomniał. Stefcia, co była położną. Była w grupie, w której było dużo prawdziwych komunistów, takich, którzy nie znali tego komunizmu, który potem rozpanoszył się w Polsce. To byli komuniści ideowi. Polska jest teraz przez takich przyjaciół oswobodzona, a oni mają uciekać na Zachód, to nie honor. Trzymali tę grupę ludzi, nacisk jakiś był. Poza tym nie można było nic wybrać, tylko tę albo drugą stronę.
Moi przyjaciele, już wypróbowani przez ten czas w obozie, namawiali tyle razy. Jak Danusia mówi: „Trzeba być idiotą, żeby gdzieś jechać. Tu bezpiecznie, może nam się uda”. Tak bezpiecznie to nie było. W każdym razie doszliśmy do granicznej rzeki. Przez jedną przeszliśmy swobodnie. Doszliśmy do takiej, która była graniczną między amerykańskimi terenami a ruskimi. Wtedy można było jeszcze przechodzić. Słyszeliśmy, że można swobodnie, nikt nie pilnuje, bo wojsko jest rozluźnione przez ostatnie dni, nie wiadomo gdzie, co, jak, można dużo rzeczy zrobić.
Tymczasem doszliśmy tam, okazuje się, że są straże. Na moście już nas zatrzymali. Mieliśmy belgijską flagę. Zapewnieni przez majora, który był w Rosji, że nikt stamtąd w tych czasach francuskiego pewnie nie zna. Mówi: „Tam tylko arystokracja mówiła po francusku, ci co zostali wywiezieni z Polski, ale sami komuniści to po rusku tylko. Nikt nas nie wypróbuje, bo będziemy mówić tylko po francusku”. Nie wszyscy mówili, ale jak nie znają, to można różne rzeczy mówić. Żeśmy w ten sposób z wózkiem z chorągiewką belgijską doszli do rzeki. Tu panika, bo od czasu do czasu, nie wiadomo kiedy, wpadają, zgarniają tych, którzy się szykują do ucieczki, a poza tym do tych na rzece strzelają. Tak nam mówili, ale myśmy w te strzały nie wierzyli. Jakąś noc żeśmy gdzieś przenocowali, ale też już nie pamiętam gdzie. Wybraliśmy się już do rzeki, żeby ją w jakiś sposób przekroczyć. O tym, żeby wziąć wózek, to już nie było mowy. Dużo rzeczy nam nie było potrzebne. Zresztą trzeba było zrzucić, zostawić, [wziąć] jak najmniej, co się ma na sobie.
Znaleźliśmy takie urządzenie rzeki. Tego nigdy nie widziałam ani przed tym, ani potem. Była tak jak gdyby zapora, której nie było widać. Rzeka w tym momencie nie była bardzo duża, ale do kolan. Była jak gdyby stożkowa ścieżka od jednego brzegu do drugiego, tym można było w wodzie się przesuwać. Nie była bardzo głęboka albo w to uwierzyłam, bo nie umiałam wtedy pływać. Ktoś jeszcze nie umiał. Nie wiem, czy Danusia umiała pływać, czy nie. W każdym razie tak musieliśmy się ustawić, żeby osoby nieumiejące pływać mogły mieć jakieś pewne oparcie. Tak sznurem żeśmy przeszli i na naszych oczach ruscy już strzelali do tych, którzy byli na rzece w jakichś łódkach albo chcieli przepłynąć. Tylko myśmy byli w takiej [odległości], [chroniły nas] jak gdyby szuwary, trochę rośliny, trochę krzewów, nie otwarte brzegi. Z tego żeśmy widziały, co się dzieje. Natomiast my, pewnie, że pod strachem, ale żeśmy jakoś się dowlekli.
  • Jakie były pani dalsze losy w Belgii i w jaki sposób wróciła pani do Warszawy?

Na terenie Niemiec mieszkaliśmy jeszcze w kilku miastach, gdzie zbierali się ludzie z wielu obozów. Znajdowały się rodziny. Ojciec z synem się znalazł, matka, która na roboty była wywieziona. My żeśmy się zatrzymali na dłużej w miasteczku Northeim, gdzie były duże koszary. Trzeba było nabrać sił, bo mieliśmy opiekę Amerykanów z jedzeniem, mieliśmy przydział wojskowy tak jak w koszarach. Traktowali nas jak swoje wojsko. Co prawda dziwne to wojsko było, bo jakie mundury? Bardzo dziwiło naszych. „To oficer jest?” – [pokazywali] na akowca. Ile to było kłótni z moim mężem. Mogliśmy odpocząć spokojnie, nikt nas nie gnębił, nikt nas nie gonił, nikt nam nie kazał albo zostać, albo wracać. Wiedzieliśmy, że musimy iść jak najdalej na zachód, ale to było miasto i kilka miasteczek, gdzie mogliśmy się oprzeć. Tutaj były koszary, w kilku miejscach były szpitaliki Czerwonego Krzyża. Nawet mam zaświadczenia, legitymację, że pracowałam, bo starałam się gdzieś po drodze, jak jest szpitalik, dorwać do pracy i być niezależna, zarobić na życie. To nam się udawało. Nie było łatwo.
W Northeim spotkała nas bardzo przykra rzecz, właściwie nawet nie wszyscy o tym wiedzieli.
Gerwel, o którym mówiłam, który był lekarzem i nie lekarzem, miał aparat fotograficzny. Oczywiście aparat miał schowany, bo by go Niemcy dawno ukradli. Wiedziałam o tym, bo nie ja [jedna] byłam też sfotografowana przez niego. Natomiast okazało się, że w połowie jego bagażu to były rolki z leici. On tę leicę miał, to był szczyt fotografa domowego przed wojną. Wiedziałam, że to ma, ale nie wiedziałam, że tak dużo. Pół jego bagażu to były rolki. W Northeim spotkaliśmy się z Niemcami, którzy troszkę z nami się liczyli. Były koszary amerykańskie, my żeśmy mogli sobie po tym mieście chodzić, nie wolno nam było zrobić krzywdy. Byli wściekli, ale względnie bezpiecznie było. Ten fotograf nieszczęsny wpadł na pomysł, że rolki, które ma z czasów Powstania [wywoła]. Byliśmy wtedy nawet we dwójkę. Mówi: „Wiesz co, tu jest fotograf. Spytam się. Niech nie robi fotografii, tylko chcę mieć wywołane klisze. Łatwiej je przewiozę, to się nie zniszczy”. Przepadły. Przyszliśmy na drugi dzień czy za dwa dni odebrać, a drań z płaczem mówi, że jego pracownik się pomylił, prześwietlił, nic z tego nie ma. Myślałam, że on go zabije dosłownie. Nie widziałam, żeby ktoś tak się wściekł. Byłam na tyle przytomna, że usiłowałam wyjść, bo cóż tu robić? Tego nie mogę zapomnieć do końca. Jest bardzo dużo jego fotografii. Jego córka odkryła pół muzeum, ale tego elementu najbardziej ciekawego [nie ma]. Wiem, że fotografował, będąc w samej walce, przy zdobyciu jakiegoś budynku. Właśnie najtrudniejsze rzeczy mu w ten sposób przepadły. Dlatego zapamiętałam ten Northeim.
Jak opuściliśmy Northeim, doszliśmy troszeczkę do porządku, odpoczęliśmy, nie baliśmy się, staraliśmy się już wtedy [iść] na zachód. Można było już od czasu do czasu znaleźć pociąg. Tak że nie musieliśmy już włóczyć się pieszo z wózkami po drogach, tylko już można było złapać jakikolwiek pociąg, wszystko jedno jaki i dokąd, byle na zachód. Wsiadaliśmy do pociągu byle jakiego, aż oparliśmy się o generała Maczka, czyli to już była granica holendersko-niemiecka. Ale już pod władzą Amerykanów. Żeśmy swobodnie do Maczka doszli.
Oczywiście po drodze był obóz powstańczy, same dziewczyny. Oberlangen to się nazywało. Były pod opieką „maczkowców”. Był specjalny dyżurny oficer, który nas przyjmował, wylegitymował, dowiedział się, co jesteśmy za jedni. Był specjalny pawilon przygotowany dla takich ludzi jak ja. Oni już na to się przygotowali. Przecież to tłumy Polaków, którzy uciekali z tamtej strony. Nie tylko z naszego obozu. Oficerowie z wojskowych obozów szli na zachód. Zostałyśmy przyjęte przez pana oficera. Już zało majora, który miał mapy, bośmy się rozdwoili, jedni chcieli iść do Andersa, a drudzy do Maczka. My do Maczka, ktoś za mnie zdecydował, mnie było wszystko jedno gdzie. Część naszej grupy zdecydowała się do Włoch. Dojechali do Włoch, bo wiem z korespondencji. My żeśmy zostali u Maczka kilka dni. Kazał nas umundurować, przydzielił nam stopnie. Jak dostałam legitymację, że jestem podporucznikiem, to mówię do pana oficera: „Żebym nie miała jakichś przykrości? Byłam w szpitalu jenieckim, zajmowałam się podchorążówką w czasie konspiracji, ale stopnia jako takiego [nie miałam]. Miałam jakiś najdalszy jak można”. Mówi: „W Powstaniu pani była?”. – „Byłam”. Dostałam podporucznika.
Najśmieszniejsza rzecz, jak potem mnie namawiali koledzy męża, żebym jakiś stopień miała, nie chciałam, ukryłam tego podporucznika, bo prawdziwych oficerów się wstydziłam. Po śmierci męża tak mną się opiekowali, że chcieli mi załatwić, żebym też była wojskowy człowiek, bo będzie mi łatwiej żyć. Powiedziałam: „Dajcie mi spokój, bo taki stopień już mam”. Tu wszystkich wryło. „Jaki ty masz stopień?”. – „Tak. Jestem podporucznik, mam na to dowód”. – „Przynieś, pokaż”. Jak im pokazałam: „To daj gdzieś, zawiozę do naszych władz, do ZBOWiD-u. Oni regulują stopnie, to ciebie też”. – „Mnie nie trzeba”. – „Daj to, pokażę jako ciekawostkę. Siedzę przy dowodach. Setki ludzi mam, ale takiego dowodu jeszcze nie spotkałem. Jeszcze u kobiet”. Po jakimś czasie dostałam pismo z najwyższych władz wojskowych. Zostałam mianowana porucznikiem. Stopień mi podwyższyli, bo wszystkim podwyższali. To opowiadam jako śmiesznostkę, bo sama nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego mnie spotka. Ale tak jest.
Umundurowanie – co prawda miałam skrócone spodnie, wojskowe buty. Już nie po Francuzie, tylko polskie. Dostaliśmy się do Belgii, to jest bardzo duże zagadnienie, nie do opowiedzenia. W skrócie to było tak, że szkoły były wolne, bo były wakacje, Czerwony Krzyż rozmieszczał nas w internatach. Anioł Stróż mnie prowadził. Ni stąd ni zowąd dostałam pismo po polsku przez jakiś urząd, skierowanie do pobytu. Było napisane: „Dziewczęta, które wybierają się na studia, mają możność dostania się do internatu w Molen” – słynny internat w okolicy Brukseli.
Pojechałam. Stary klasztor. Tych dziewcząt wybranych okazuje się było dziesięć. Do dziś dnia nie wiem, kto mnie tam przedstawił. Przypuszczam, że to prawdopodobnie ta dziwna pani, którą poznałam w obozie. Prawdopodobnie też miała jakieś kontakty zagranicą. Albo pani Mazaraki może. Dużo takich punktów przeszliśmy, tak jak u nas są punkty, które mają dla ludności – wyżywienie i ubrania. Tego było nie powiem, co krok, ale zawsze w jakimś dużym mieście. Może przez to.
W każdym razie znalazłam się, byłam [w internacie], póki były wakacje. Potem nas przenieśli do Leuven, to było znowu uniwersyteckie miasto. Jeszcze jeden miesiąc żeśmy przetrzymały, ale już trzeba było czymś się wykazać. Jeżeli chcesz się uczyć, to już gdzieś nawiązałaś kontakt. W Molen mówiłyśmy po francusku, nawet już między sobą. Na szczęście byłam w szkole, gdzie ten język był na szkolnym poziomie, mogłam się porozumieć dosyć dobrze. Potem w Leuven trzeba było czymś się wykazać. Te, które się wykazały, że miały jakiś kontakt, nawet jakiś egzamin zdawałam, ale już w czymś najłatwiejszym do studiowania, nawet nie pamiętam. W każdym bądź razie jako studentka [mogłam znaleźć mieszkanie], w Brukseli był otwarty dom [akademicki].
Co robili panowie? Panowie się rozpierzchli, bo do Brukseli dobrnęło trzech. Jeden wstąpił do wojska polskiego, które było, i go przyjęli. Jeden dostał pracę jako laborant w jakimś laboratorium. Gerwel starał się [odnaleźć rodzinę]. Nie bardzo wiedział, co ma robić, bo doszła wiadomość dużo wcześniej, że jego żona i dwoje dzieci zostały wywiezione z Kresów, w ogóle nikt ich nie widział. Miał dużą rodzinę. Rodzina przepadła, nie ma nikogo. Ten człowiek został właściwie sam z tą świadomością. Okazało się, że to nie była prawda.

  • Jak wyglądały pani losy?

Dostałam się do domu akademickiego. Nowy dom akademicki był wybudowany w Brukseli, jeszcze nie było studentek, przydzielono Polkom. Jeżeli zobaczyć te studentki, to usiąść i płakać, bo dostawały się wszystkie dziewczyny, które nie miały gdzie być, które nie miały żadnego wykształcenia, były po prostu z robót ściągnięte, zabłąkane. Wszystko to było w tym domu akademickim. Wpadłam, ponieważ przecież też biegle nie porozumiewałam się językiem francuskim, ale tak życiowo, na co dzień, na tyle, że mnie rozumieli. Rozumiałam, co mówili, tylko nie rozumiałam tych dziewcząt.
W Brukseli ludzie oszczędzali światła, palili świeczki. Jak się szło wieczorem, to [nasz dom] jak choinka się świecił. Nie można było powiedzieć: „Słuchajcie, to jest wstyd, oni oszczędzają. Raz w tygodniu tylko jedzą mięso, nie palą światła, palą świeczki, idą wcześniej spać”. Nie, skąd. Miałam tyle przykrości, tyle uganiania się z tymi dziewuchami, które mi po prostu nawymyślały. Nie cierpiały mnie, bo chodziłam z Belgijką i chciałam coś naprawić, coś wytłumaczyć. Dałam sobie radę w obozie z chłopakami, a z tymi babami nie mogłam sobie dać rady.
Kiedyś jeszcze któraś wyrwała dekiel od zsypu. Przyszła do mnie sprzątająca: „Niech pani powie, jak kobieca ręka mogła to wyrwać?”. – „W którym to pokoju?”. Poszłam. Były trzy siostry i jakieś dwie dziewczyny. Tak strasznie mnie stłamsiły, zdenerwowały, narobiły wstydu, bo nawyzywały mnie przy tej Belgijce, która nie wiedziała, co mówią, tylko zobaczyła pięć rozwścieczonych bab, które prawie na mnie się rzuciły. Jak stamtąd wyszłam, to myślę sobie: „Nie. Tutaj nie wytrzymam, nie chcę studiów, nie chcę nic, idę i koniec”. Wzięłam nawet tylko chlebak, myślę sobie: „Urwę się stąd, w tym domu nie wytrzymam”. Poszłam. Jak się opamiętałam taka spłakana, to zobaczyłam, że jestem w dzielnicy, w której nigdy nie byłam, może tylko przejeżdżałam. Nie mogłam się zorientować, gdzie jestem. Uspokoiłam się troszkę, bo to błąkanie mnie otrzeźwiło. Oparłam się o coś dziwnego, to mi przypominało szlaban. Odetchnęłam trochę, myślę sobie: „Boże, jak mi się chce pić, położyć”. Rozglądam się, gdzie to jest. Dużo bardzo piętrowych domów, ale jak gdyby w zagrodzeniu, jakaś budka z człowiekiem. Patrzę, a tam jest napisane: Hôpital Saint Pierre. Myślę: „Czy pan Bóg mnie tu przysłał?”. Przecież nikt inny. Ten człowiek w mundurze „maczkowskim” mi się przyjrzał, pyta się, czy czegoś potrzebuję czy szukam. Pytam się: „Czy tu jest szkoła pielęgniarska?”. – „Tak”. – „Czy tu jest jakaś dyrektorka? Czy jutro można do niej przyjść?”. – „Która dyrektorka?”. Nie wiedziałam która, mówię: „Taka, którą pan najlepiej zna, bo nie wiem”. – Ta i ta będzie. Okazuje się, że szkoła była trzystopniowa. Wymierzył mnie na taką środkową. Pytam się: „Czy jest jakaś kierowniczka, gdzie bym mogła się dopytać”. – „Pani chce do szkoły?”. – „Może bym poszła do szkoły pielęgniarskiej”. – „To niech pani idzie tutaj, ten budynek”. Poszłam. Byłam brudna, spłakana, rozczochrana. Beret wojskowy gdzieś zgubiłam, plecak ledwie wisiał na jednym pasku, bo mi się zerwał. Stanęłam przed panią sekretarką, która mnie zmierzyła [wzrokiem], powiedziałam: „Chciałabym do pani dyrektor się dostać”. Weszła, na chwile otworzyły się drzwi, wyjrzała jedna pani. Mówi: „Proszę”. Zaniemówiłam. „Czym mogę pani pomóc? Kim pani jest?”. – „Jestem Polką, byłam w obozie, znalazłam się w Belgii”. – „A co pani?”. – „Jestem świeżo po dyplomie, chciałabym pracować w szpitalu”. – „W szpitalu by pani chciała pracować?”. – „Tak”. – „Dobrze, ale gdzie pani mieszka?”. – „Nie mam mieszkania, nie mam gdzie być. Mogę pracować za wyżywienie i za dach nad głową”. Spytała się, w jakim mieście, gdzie skończyłam szkołę. Bardzo była zdziwiona, że wymieniłam szkołę na Koszykowej. Jak wymówiła „Koszyki” myślę sobie: „Dlaczego ona tak mówi?”. Ale przygląda mi się coraz ciekawiej, mówi: „Ma pani z sobą jakiś dokument, jakiś dowód, dyplom?”. – „Dyplomu to nie mam, bo jeszcze dyplomów nam nie rozdano, ponieważ nie miałam skończonych praktyk”. Widzę, że rozumie, co mówię o praktykach. Mówi: „Dyplom jest, a praktyki... U nas też dziewczęta muszą kończyć po dyplomie praktyki. Proszę mi pokazać”. – „Mam tylko legitymację ze szkoły”. Wzięła to, stale nosiłam w kieszeni, to brudne. Wzięła w dwa palce, otwiera, usiadła, patrzy się na mnie. Myślę: „Teraz mnie wyleje na zbity pysk”. Mówi: „Czy pani dyrektorką była pani Romanowska?”. Słowo honoru daję. Prędko nie odpowiedziałam, bo zaniemówiłam. Mówię: „Tak”. – „Czy ona żyje?”. – „Żyje”. Zanim zaczęła jeszcze rozmowę, otworzyła drzwi i coś powiedziała sekretarce. Toczy ze mną rozmowę, pyta się o szkoły, jeszcze o inne dwa nazwiska. Wiedziałam, że to były instruktorki, które już zresztą nie pracowały, których nie znałam, ale z opowiadań słyszałam. Myślę sobie: „Nie mogę być wścibska i pytać się, skąd ją zna”, ale byłam tak zaciekawiona, wpadłam na pomysł. Powiedziałam, że nasza szkoła na Koszykowej to była właściwie zbudowana przez Amerykanów, dzięki panu Paderewskiemu. [...] Wiem, że pani Romanowska i inne panie dyrektorki z naszych szkół, a były trzy, jeździły do Ameryki. A ona mówi: „Nie tylko do Ameryki, bo je poznałam w Londynie. Pierwsze szkoły, które powstały, powstały wtedy, kiedy pani się urodziła i do tej pory przeważnie istnieją. Z panią Romanowską spotykałam się w Londynie najczęściej, ale zjazdy pierwszych dyrektorek były w różnych krajach i często myśmy się spotykały. Z panią Romanowską byłam zaprzyjaźniona. Dziękuję pani za wiadomość, że ona żyje”. Stał się cud. Przyszła po mnie osoba, która mnie zaprowadziła do pawilonu. Jak otworzyła drzwi, to przysiadłam. Pokój [miałam] sama, a ja ciągle w tłumie, gdzie wrze hałas i kłótnie, i tak dalej. Jest umeblowany pokój, dostaję stos bielizny pielęgniarskiej, sukienki, kołnierze, fartuchy. Osoba, która mnie przyprowadziła, układa, a ja siedziałam, odwróciłam się, już nie patrzyłam, co ona niesie, tylko się zryczałam. Ona mnie taką zostawiła. Była mała łazienka bez wanny, bez niczego, ale różne rzeczy – lustro, półeczki. Mówi, że wanny są w końcu korytarza. Marzyłam o kranie, a tu wanna. Zostałam.

  • Jak długo pani tam pracowała i jak pani wróciła do Warszawy?

Byłabym została, tylko znalazł mnie mój narzeczony. Najpierw przez Czerwony Krzyż i przez różne angielskie instytucje, które odszukiwały ludzi. Okazało się, że spotkali się z moim przyszłym mężem, byli w Zeithain, ale już w Zeithain nie byłam, dostałam tylko kiedyś kartkę od dziewczyny, która przelatywała i powiedziała: „»Dzidka«, jakiś facet cię poszukiwał, gdzieś do diabła się podziała? Mówił, żeś tu miała czekać”. Moja koleżanka z Zeithain leciała do Paryża. Znalazł mnie mój mąż, doszło do wymiany zdań. Był w obozie pięć i pół lat, [miał] matkę, która nikogo nie miała. Miała tylko dwóch synów, jeden był spadochroniarzem, jeden w obozie. On chciał do Polski. Natomiast ja zaczęłam normalnie żyć, za pierwsze pieniądze pojechałam sobie do Paryża, bo zamieniałam dyżury. Jak były święta, to dziewczyny jechały, a ja łapałam wszystkie zastępstwa, uzbierałam sobie dni i pojechałam do Ostendy, do Paryża, gdzie tylko można było się wybrać za własne pieniądze.

  • Wróciła pani jednak do Polski.

Wróciłam do Polski, bo był już duży nacisk moich rodziców, tych dwóch panów. Był pociąg wojskowy między Brukselą a Verdun, żeby mogli na weekendy przyjeżdżać do Brukseli. To było moje nieszczęście, bo nie tylko oni, ale przyjeżdżali ich koledzy. Nieustannie kolega Zbyszka albo Bogdana u mnie był, też chcieli zaczepić się u kogoś z Polski, dowiedzieć się, czy kogoś nie znam. Męża koledzy nie byli [w Polsce] pięć lat. Myśleli, że wszystkich w Polsce znam. Byłam oblegana, poznałam wtedy bardzo dużo ludzi. To była taka szkoła życia, że trudno sobie wyobrazić.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?

Do Polski wróciłam pod koniec 1946 roku. Brat i mój późniejszy szwagier, spadochroniarz obydwaj uważali, że powinnam wrócić do Polski. Była już korespondencja. Na pewno bym wróciła do Polski, ale zapachniał mi świat, zarabiałam takie pieniądze, które po prostu tutaj nie śnią się pielęgniarkom. Mogłam za miesiąc pracy i odrobione dyżury pojechać sobie na tydzień do Paryża. To w głowie się nie mieści. Zaczęłam żyć i [nadrabiać] pięć lat okupacji, miałam przecież straconą młodość. Pustka kompletna. Ani studia, ani nic. Ocalałam dzięki szkole pielęgniarskiej, o której nie myślałam nigdy, że taką skończę. Takie były losy człowieka.


Warszawa, 24 czerwca 2009 roku, 1 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Maria Irena Kurkowska Pseudonim: „Irena” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter