Maria Jabłońska „Maryla”
Nazywam się Maria Jabłońska, z domu Wróbel, pseudonim „Maryla”, Zgrupowanie „Gurt”.
- Gdy wybuchło Powstanie, miała pani naście lat.
W czasie Powstania według przedwojennego prawodawstwa byłam pełnoletnia. Dwadzieścia jeden lat skończyłam 1 października 1944 roku. W konspiracji byłam od czterdziestego drugiego.
- Właśnie o tym chciałabym usłyszeć od pani. Jak to się stało, że w ogóle pani wprzęgła się w nurt konspiracyjny?
W 1939 roku, przed wojną znaczy, zdałam małą maturę w gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej, Warszawa, ulica Zielna 13. Gdzieś w połowie czterdziestego drugiego roku drużynowa harcerek naszej drużyny harcerskiej zawiadomiła mnie, że chce się ze mną spotkać, że ma coś ze mną do omówienia, i zaproponowała mi pracę w harcerstwie.
- Ale pracę czy uczestnictwo?
Na razie uczestnictwo w harcerstwie. Trwało to stosunkowo krótko.
- Która to była drużyna i przy jakiej szkole?
22. drużyna przy gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej. To była moja koleżanka, tylko wtedy w konspiracji była drużynową. Chyba na pierwszej czy na drugiej zbiórce, już nie pamiętam, kiedy to było, powiedziała, że nasza drużyna ma być przygotowana do insurekcji (wtedy operowało się terminem „insurekcja”) i że mamy przygotować punkt sanitarny – gdzieś będziemy prawdopodobnie blisko frontu, trzeba się z tym liczyć – taki przejściowy punkt sanitarny na pięć osób. I że nam to powierzono.
- Jeszcze wtedy pani nie znała tej dziedziny? Nie miała pani związku z sanitarką?
Nie, zupełnie nie. Wtedy zostałam skierowana na kursy sanitarne do dawnego wojskowego Szpitala Ujazdowskiego. (pewnie się już pani stykała). Tam był, o ile dobrze pamiętam, ordynatorem pułkownik Strehl. Tam pełniłam funkcję. Tam pełniłam funkcję pomocniczą, sprzątaczki najbardziej.
Salowej, tak. Bo cóżeśmy mogły więcej robić? Ale niemniej były też teoretyczne zajęcia. Było dużo teoretycznych zajęć. Właśnie z tamtymi lekarzami. Ile to czasu trwało, zupełnie nie umiem określić.
- Czy jednocześnie chodziła pani do szkoły w tamtym okresie?
Chodziłam na komplety. W liceum. W przeciwieństwie do moich koleżanek nieco młodszych jak Zosia, one chodziły do szkoły, a wtedy szkoły zmieniły na zawodówki. Ja nie. W kompletach były lekcje w mieszkaniach prywatnych. Ja robiłam w kompletach maturę i w kompletach studiowałam. Z tym że żadnych studiów nie skończyłam (zaczęłam), bo rozleciał się komplet. To była SNP. Szkoła Nauk Politycznych. Potem była Wyższa Szkoła Nauk Politycznych. Chyba jakieś osiem miesięcy trwały moje studia i rozleciał się komplet, były aresztowania. Nie wśród nas zresztą, nie w moim komplecie. Z tym że mieliśmy bardzo wykwalifikowane siły wykładowców, bo to byli autentyczni wykładowcy przedwojenni z uczelni. Prawo międzynarodowe prowadził profesor Mickiewicz chyba z Uniwersytetu Warszawskiego.
- Te studia nie miały nic wspólnego z działalnością harcerską i sanitarką?
Nie. Tak samo jak normalna matura, to wszystko szło równolegle, wie pani. Potem po skończeniu tych kursów sanitarnych byłam na instruktorskim kursie przysposobienia wojskowego. I też miałam ćwiczenia w terenie. Nie pamiętam zupełnie tych ćwiczeń dokładnie. To było w okolicach Karczewia, Otwocka.
- Czyli wyjeżdżaliście nawet?
Tak, to wyglądało [jak] wyjazd na majówkę. I żeśmy ćwiczeli tam. W międzyczasie – znów poszło to niemal równolegle z tymi kurstami – zostało mi powierzone stanowisko kierowniczki tego punktu. W związku z tym drużynowa Irena poleciła mi nawiązać kontakt z doktor „Barbarą”, to był jej pseudonim. To była pani doktor Zofia Bratkowska.
- Czy punkt fizycznie istniał?
Nie, jeszcze nie. To była Zofia Bratkowska, pseudonim „Barbara”. Początkowo nasze spotkania były co dwa, co trzy, co cztery tygodnie na jej dyżurach w szpitalu przy ulicy Chałubińskiego. Nie wiem, kiedy nastąpiła zmiana, zupełnie nie wiem kiedy, że potem żeśmy się spotykały u niej w domu, na Lwowskiej. O co to chodziło? Chodziło o zbieranie materiałów sanitarnych – już wtedy dowiedziałam się o lokalizacji, że to będzie Złota 58 – zarówno materiałów sanitarnych, jak i farmaceutcznych. Zbiórka, przygotowywanie do tego punktu sanitarnego.
Myśmy dostarczały. Zwykle dostawałam jakieś adresy, gdzie mam się po to zgłosić. Bardzo taki regularny [punkt], chyba do samego Powstania, to była poradnia wenerologiczna przy ulicy Przejazd czy Rybaki. I tam dostawałam ogromne ilości środków opatrunkowych. Były magazynowane w kilku punktach, miedzy innymi w moim mieszkaniu. Ja mieszkałam Marszałkowska 139, drugi dom od Świętokrzyskiej. Ja nie wiem, czy są jeszcze teraz te domy.
- Tam są domy, centrum handlowe.
Nie, po przeciwnej stronie. Na tyłach [niezrozumiałe]. Tam jak byłam jeszcze chodząca [i] jeżdżąca do Warszawy, to były sklepiki. […]
- Zbierałyście środki opatrunkowe?
Tak, zbierałyśmy środki opatrunkowe. Ja musiałabym spojrzeć do papieru (ale pani nie chce, żebym go ruszała), żeby podać te adresy, gdzie to było. W każdym razie w kilku punktach, bardzo dużo tego było u mnie w domu. Bardzo dużo, ale zaznaczam, że nie wszystko. Potem w międzyczasie miałam kontakt w konspiracji jako łączniczka z grupą partyzancką w Radzyniu Podlaskim.
- Jaki to mógł być kontakt? To duża odległość.
Duża odległość. Musiałam mieć potem zezwolenie pani „Barbary”, bo nie wolno było w punktach… Ale czułam się widocznie wówczas za mało obciążona konspiracyjnie i jeszcze działałam tam.
Do Radzynia nie jeździłam, tylko dostarczałam na różne punkty. Więc na przykład „Biuletyn Informacyjny” – co tydzień dostarczałam całe paczki dla nich, zresztą cholernie to było ciężkie. Nigdy nie należałam do siłaczek, ale dźwigałam te wielkie pakunki do takich garażów. Te wszystkie garaże były na Przejazd. Czy na Rymarskiej? To wszystko się tam gdzieś gromadziło.
W międzyczasie (o jednym z ważniejszych kontaktów zapomniałam) na polecenie doktór „Barbary” nawiązałam kontakt z panią Zofią Orlicką, pseudonim „Danusia”. To była pielęgniarka wykwalifikowana, która była po szkole pielęgniarskiej, warszawskiej, osoba starsza dużo ode mnie. I ona była przydzielona jako siła fachowa do naszego punktu sanitarnego. Właśnie ona dawała adresy, pod które należy się zgłaszać po odbiór. To zresztą była niesłychanie ciekawa osoba. Jak ja ją poznałam, to właśnie była przez organizację wyciągnięta z Majdanka. Ona siedziała na Pawiaku i na Majdanku.
- I nie zaprzestała działalności?
Nie. Miała dwoje dzieci i męża w świecie. Znanego zresztą warszawskiego chirurga – doktór Orlicki. I z nią połączyły mnie bardzo silne więzy osobiste. To było to, czego nie powinno być w konspiracji, a co się zdarzało.
Tak, wielka przyjaźń. Która zresztą przetrwała do jej śmierci. Już po wojnie w ogóle. Więc właśnie te adresy, o które pani pytała, to doktor Orlicki. A niezależnie, ponieważ ja miałam z tym dużo kłopotów, zostałam przez drużynową harcerską „Irenę” zupełnie zwolniona z zajęć harcerskich. I w ogóle w tych wszystkich zajęciach, które dziewczęta miały, nie brałam udziału. Natomiast po skończeniu swoich zajęć wojskowych zdałam egzamin instruktorski i przeprowadzałam z nimi kursy wojskowe.
To wygląda tak patetycznie. Pani będzie miała Oskara. [Proszę] tak nie grać.
- W każdym bądź razie była pani już fachowcem.
Jeżeli chodzi o kolegów, to oni nas nazywali „wojskiem królowej Jadwigi”. Więc z politowaniem o tym mówili, ale tak było. Zresztą potem w Powstaniu żeśmy się raczej sprawdzały. Co mogę jeszcze powiedzieć? Do Powstania, bo jeszcze byłam w konspiracji, po Powstaniu także. Przez te cztery miesiące. Chyba więcej pani nie powiem.
- Co pani zapamiętała z 1 sierpnia, godziny „W”. Czy miałyście ustanowione miejsce koncentracji? Oczywiście Złota 58?
Nie. Złota 56. Bo z koncentracją było tak. Była dwufazowa, że tak się wyrażę – najpierw była w czwartek, w tygodniu poprzedzającym, i to było między innymi w moim domu na Marszałkowskiej. I potem alarm był odwołany. I 1 sierpnia byłam w wyjątkowo korzystnej sytuacji, rzypadkowo, tak jak w wielu rzeczach przypadek zrządza. W niedzielę przed Powstaniem była duża taka odprawa gdzieś na Mokotowie – nie powiem pani gdzie, na głębokim Mokotowie – z doktór „Barbarą”, wszystkich kierowników szpitali, w ogóle osób sanitarnych, na terenie „Gurta”. Wie pani, atmosfera tej niedzieli była zupełnie niesamowita, w ogóle wiadomo było, że coś się dzieje. Niesłychana, niesłychana. To się nie da tego odtworzyć. Próbuję odblokować swoją pamięć, pamięć odblokuję, ale uczucia, wie pani, niesłychane.
W każdym razie nie mogłam złapać żadnego tramwaju, nie mogłam się dostać, złapałam rikszę. Wie pani, co to jest riksza?
Jechałam rikszą na ten Mokotów. Straszliwie rozmowny był ten ryksiarz. Ja byłam cholernie speszona, bo nie wiedziałam, po co on ze mną rozmawia, więc w ogóle mówiłam jakieś duby smalone. Niemniej dojechaliśmy na miejsce, podałam adres troszkę inny, poszłam do innej bramy. Nie wziął pieniędzy ode mnie w ogóle. Powiedział: „Pani nie ma pieniędzy na płacenie”, więc była sprawa jasna. Może chłopaka skrzywdziłam przedtem, ale tak było. I poszłam na odprawę spóźniona. Było już właściwie po odprawie, ale siedziała pani „Barbara” przerażona, że mnie nie ma. Wtedy poznałam majora „Ratusza”. Wie pani, to była konspiracja, nawet nie umiem powiedzieć, jaką on miał funkcję.
- „Ratusz” to oczywiście pseudonim?
Pseudonim. Nawet nie pamiętam, jak się nazywał. Wtedy się dowiedziałam z całą stanowczością, że Powstanie jest obliczone na trzy dni. Ale to się już wcześniej mówiło. Zaraz, ale ja pani nie opowiedziałam o przysiędze.
- Przysięga powinna być na początku.
Nie była na początku. Nie pamiętam, kiedy była. Pod koniec chyba czterdziestego trzeciego roku. I to wygląda, że o tym nie pamiętam, a pamiętam. Powinniśmy ten wywiad robić czterdzieści lat temu. Byłby dużo ciekawszy.
- Będzie równie ciekawy. Troszeczkę sięgniemy głębiej.
Zostałam wezwana na ulicę Piusa, obecna Piękna, w lokalu nie wiem jakim. W każdym razie na odcinku między placem Trzech Krzyży a Marszałkowską. Ja nie wiem, czy teraz Piękna też tak jest. Do placu Trzech Krzyży dochodzi?
I tam w nieznanym mi zupełnie lokalu nieznana mi zupełnie osoba z WSK… Wie pani co to WSK?
Tak. Bo myśmy w ramach tego szpitala były w Wojskowej Służbie Kobiet, potem scalone. My, dziewczęta. Tak że myśmy równolegle: „Gurt” wojskowo, ale w ogóle organizacyjnie naszą komendantką była niejaka „Rakieta”. Starsza pani też już. Dla mnie wtedy nawet wydawała się bardzo stara. I z nią się też kontaktować musiałam. Wiem, że to chaotycznie wychodzi.
- Miała pani opowiadać o przysiędze.
Kilka osób tam było. I, proszę panią, na mały drewniany krzyż… Trudno mi o tym mówić.
- Było was kilka? Czy pani sama?
Nie, kilka.
- I był tekst przysięgi, tak?
Tak. Chyba pani zna ten tekst. Nie będę go teraz mówić, bo nie mogę.
- Dobrze. W każdym razie to był wówczas i, jak widzę, również teraz, ważny moment w życiu.
Bardzo.
- Już wiemy, co robiła pani w konspiracji. Możemy wrócić do Powstania.
Jeszcze nie. Nie wszystko. Po tym spotkaniu z „Ratuszem” i „Barbarą” dowiedziałam się kilku takich konkretnych rzeczy. Nie będę mówiła jakich, takie zupełnie porządkowe rzeczy: co należy robić. Natomiast między innymi ustalono dyżury do majora „Ratusza”. Mamy się zgłaszać po odbiór rozkazów, bo będzie podana wtedy godzina „W”. Ja już nie miałam żadnego wyboru terminu, bo spóźniłam się i byłam wyznaczona na godzinę siódmą rano we wtorek; 1 sierpnia, miałam się zgłosić na ulicę Widok, nie pamiętam, który numer. Tam była kwatera „Ratusza”. Po jakiś meldunek do przeniesienia. Nie bardzo wiedziałam co. Domyślać się można było, że chodzi o godzinę „W”. Powiedziano jeszcze, że nie wolno nam opuszczać lewobrzeżnej Warszawy. Ja to bardzo odczułam, dlatego że na Saskiej Kępie mieszkała moja siostra. W tamtych czasach młodzież też była pyskata, więc ja starałam się targować, że jestem umówiona z siostrą. Nie wolno mi jechać do siostry. Starsza siostra już miała swoją rodzinę, na Saskiej Kępie mieszkała. Więc już mi zabroniono pójść na Saską Kępę. Nie wolno opuszczać lewobrzeżnej Warszawy.
No i tak zostało do wtorku. We wtorek raniutko wstałam. Pobiegłam na tę siódmą na Widok i dostałam króciutką karteczkę: „Godzina siedemnasta, godzina »W«”. No i zgodnie z harmonogramem mam to dalej przekazywać.
- I musiała pani otrzymywać potwierdzenia.
Nie wiem. Nie wiem, tego pani nie powiem, bo nie pamiętam. Wiem, że mnóstwo punktów obiegłam, wróciłam do domu około dziesiątej i dowiedziałam się od mojej matki… Wprawdzie w nic jej nie wtajemniczałam, bo żeśmy ustaliły, że nigdy nie puści się farby, jeżeli się nie wie, prawda? Więc najlepiej jak najmniej wiedzieć. Niemniej mama już z widzenia znała doktór „Barbarę” i że była ona w międzyczasie, i zostawiła mnie wiadomość. Czyli ona gdzieś drugą linią miała tę samą wiadomość. Ale ja już nie miałam nic do załatwienia wtedy. Już tylko wiedziałam, że o godzinie drugiej się zbieramy Złota 56 w mieszkaniu doktór Niepokólczyckiej. Wszystkie dziewczęta. Już wszystkie, nie rozbite na żadne kilka mieszkań.
A jeszcze w międzyczasie były przeniesione do doktór Niepokólczyckiej materiały opatrunkowe, tego nie powiedziałm. Jeszcze były przeniesione materiały opatrunkowe.
- Czyli co? Trzeba było je zabrać w tym momencie?
Nie, one były u doktór Niepokólczyckiej, to jest sąsiednia posesja. Rozumie pani – Złota 58, 56. Ale nie wiem, czy ktoś o tym pani mówił, bo ja z nikim nie mogłam tego skonfrontować. O godzinie jedenastej wyły syreny. Nie wiem, co to było. Wyły syreny. W tym czasie zgłosił się do mnie doktór „Zadra”. Naprawdę to on był Kazimierz Głodkowski. To nie [był] skończony doktór, po ostatnim roku medycyny.
- I pani go poinformowała o tym?
Tak, oczywiście. Żeśmy się umówili, że przyjdzie o drugiej na Złotą 56. No i na Złotej 56 żeśmy się zebrały. Już pani dzisiaj nie powiem, jakie to było mieszkanie doktór Niepokólczyckiej. Tam było dużo materiałów. Między czwartkiem a niedzielą żeśmy musiały te materiały znosić.
- Między pierwszym alarmem, że tak powiem?
Tak, tak.
- To dobrze, bo wszystko było na miejscu.
Zdawałoby się, że dobrze. No i potem żeśmy siedziały do godziny czwartej. Po czwartej usłyszałyśmy strzelaninę. Przed piątą to było. Nie wiem, jak inni powtarzają. No i my wtedy rozwijamy te flagi. Jeszcze w międzyczasie dziewczęta szyły opaski przecież, jeszcze się flagi szyło. Też to opuściłam. Bo wie pani, człowiek się odblokowuje w trakcie mówienia.
- I dobrze, nie szkodzi. Przecież to może być powiedziane w tym momencie.
I żeśmy już miały poszyte te flagi. Flaga Czerwonego Krzyża i oczywiście flaga polska. No i żeśmy wszystkie wyskoczyły na Złotą 58. I tu się zaczyna rzecz niesamowita. Ja jestem matką, babką, przeżyłam strasznie dużo. A to jest coś, czego się nie da określić. Tego spontanicznego odruchu ludzi, tej tęsknoty za wolnością. Ja zupełnie zgłupiałam. Ja wiedziałam, że mam kierować. Ja nie mogłam kierować. To wszystko się działo zupełnie samo. Ludzie przynosili łóżka, przynosili pościel. Potem okazało się, że tam mieszkał doktor. Chyba Stankiewicz się nazywał, ale nie jestem pewna. Jego żona dała nam stół ginekologiczny, który później w trakcie Powstania zastępował stół operacyjny. Koledzy to jakoś zmontowali. I tylko ciągle słyszę: „Maryla, Maryla, Maryla!”.
- Coś od pani chcą, a tutaj takie rzeczy się dzieją ważne.
To jest coś nieprawdopodobnego. Ja myślę, że Zosia to samo chyba mówiła. To może będzie dla tych, co nie przeżyli Powstania strasznie dziwne, bo Powstanie to było coś wspaniałego, to było coś nadzwyczajnego. Ale dwa największe przeżycia – to dziwnie o tym mówić nawet – to było powstanie szpitala i wychodzenie żołnierzy do niewoli.
Tak jest.
- Coś powstaje i coś umiera. I jak się ten pierwszy dzień zakończył?
Chyba był apel. Nie wiem, czy był. Bo był w programie apel, ale teraz pani nie powiem, czy był, czy nie było. Potem zawsze był apel wieczorem, prawda.
- I tam, na Złotej 58, to było te dwadzieścia łóżek, mówiła pani?
Potem było jeszcze więcej.
- Szybko zaczęli napływać pierwsi ranni?
Pierwszego rannego mieliśmy już w nocy. Zosia powinna więcej pamiętać. To przykro potem, nawet jak myślę. Byłam tak pogrążona w organizacji, że nie mogłam w pierwszej chwili dotrzeć do tych rannych w ogóle. Pani sobie nie wyobraża, co się działo: to porządkowanie tego wszystkiego, ten chaos niesamowity, jednocześnie to nieprzebrane bogactwo jak na nasze wrażenia wtedy. I potem pierwszy ranny był w nocy. Wszystkie dziewczęta właściwie dotarły, ale poza tym zacząły się zgłaszać dziewczyny…
Cywile też, ale poza tym zaczły się zgłaszać dziewczyny do wojska, które nie dotarły. Bo miałyśmy doskonałą organizację.
- Pewnie nie wszystkie dotarły do swoich punktów?
Tak jest. Ja dziś nie pamiętam, która z nich była z WSK, z Woli, która na przykład miała iść na Wolę. Nie było mowy. I została u nas. Wśród tego personelu było kilka dziewczyn. Bo myśmy się potem podzieliły. W tym cudownie pomogła siostra „Danusia”, która była fachową pielęgniarką. Więc podzielone były dziewczyny na patrolowe, na salowe. Były piękne sale na pierwszym piętrze, na drugim. Ale potem to było wszystko w piwnicy.
- Jaki był rozwój sytuacji, proszę opowiedzieć. Czy w pobliżu były jakieś placówki powstańcze?
No tak, oczywiście że tak. Przede wszystkim myśmy nie robili poważnych operacji: żadnych amputacji u nas nie było, u nas nie było brzusznych operacji. To robiło się na Śliskiej albo na Siennej. Przechodziło się tyłami tam z naszego podwórka. Na Mariańskiej. Ja nie wiem, czy Mariańska istnieje. Przed wojną tam była kasa chorych.
W założeniach nie byliśmy, że tak powiem, odcięci od południa. Przecież było Śródmieście Południe i Śródmieście Północ.
- Oczywiście. Aleje przegradzały.
Aleje przegradzały. Myśmy mieli Złota 35. Był doktór „Pigoń” i komenda, powiedzmy. Doktór „Pigoń” to był doktór Tretter, jeśli nie przekręcam nazwiska. Od niego przychodziły rozkazy, przychodziły wiadomości, codziennie trzeba było znosić meldunki. Były łączniczki, ale właściwie prawie codziennie ja tam byłam.
- Czyli był codzienny rytm?
Tak, codzienny rytm był.
Nie, do ostatniego dnia nie było chaosu.
- Warstwa organizacyjna była bardzo ważna.
Widocznie tak. Mimo że było dużo przeszkód. Poza rannymi przychodzili żołnierze, którzy byli w akcji. Tak przychodzili po prostu. Przechodzili, to wchodzili.
- To byli ci chłopcy z „Gurta”?
Przeważnie chłopcy z „Gurta”. Czasami to byli gdzieś z innych dzielnic, a znaleźli się tutaj. Do swoich narzyczonych przychodzili. Młodość jest młodością, proszę pani, to dość trudno sobie uświadomić.
Ja tutaj nie wspominałam, ale jeżeli wracamy do czasów okupacji – myśmy żyły tak jak młode dziewczyny. Myśmy się bawiły, myśmy tańczyły, myśmy miały studniówkę w mieszkaniu prywtanym. Tak. Przed maturą była studniówka, mimo że nas tylko siedem osób zdawało maturę.
I pamiętam, że moja córka, jak jej opowiadałam o wszystkim, nie mogła zrozumieć – „Jak wyście się mogły jeszcze bawić?”. Starałyśmy się żyć normalnie.
- Bo trzeba było przetrwać i czerpać siłę z radości życia, która jest w każdym młodym człowieku.
Pamiętam, miałam taką koleżankę, jedną z moich późniejszych podwładnych. Szalenie elegancka, bardzo zadbana, zawsze na ostatni guziczek. Wtedy był okres, że były bardzo modne kapelusiki z piórkiem,
à la tyrolskie. Pamiętam, jak ona przyszła na jakieś ćwiczenia wojskowe, jak ona do tego kapelusza salutowała. Wolałabym właściwie o tym nie mówić.
Takie było nasze życie, wie pani.
- Jak się rozwijała sytuacja? Bo przebyłyście tam całe Powstanie.
No tak, całe Powstanie, proszę pani. Msze święte się odbywały.
- Miałyście swojego kapelana?
Nie szpitalnego, ale przychodził. Potem była kolportowana modlitwa. Tam było takie zdanie – gdzieś miałam tę modlitwę – „gdziekolwiek będziesz, nie umrzesz bez sakramentu”, czy coś takiego. I pamiętam – byłam bardzo zaprzyjaźniona z doktorem „Zadrą”, który za Boga (był wierzący i praktykujący) nie chciał iść do komunii, bo jak pójdzie do komunii, to będzie już przygotowany, a tam jest w tej modlitwie powiedziane, że nie zginiesz ani na wojnie, ani nigdzie.
- Masz ci los. Równie dobrze mógł unikać czarnego kota.
A zresztą szalenie dzielny człowiek, który w ogóle nie mógł sobie darować, że go postawiono na takim posterunku. Koniecznie chciał iść do akcji. I chodził. Czasami chodził na nocne akcje z chłopcami. Zresztą on nie żyje. W Kaliforni umarł. Dowiedziałam się o tym, nie pamiętam w którym roku.
- Czy chłopcy z „Gurta” też byli waszymi pacjentami?
No oczywiście. Rannymi – nawet się nie mówiło „pacjenci”, tylko „ranni”. Nawet cywile to byli ranni. Codziennie rano był apel, zajęcia były rozłożone. Wysokie schodki, to chyba podestem można nazwać, i na tej ścianie był ołtarz. I przy tym ołtarzu zawsze był dyżur. To był dyżur, dlatego że to było wejście do szpitala. I kierowane było. Zawsze tam któraś dziewczyna dyżurowała. I całą noc także. W nocy bardzo często były akcje. Ranni w nocy byli też, aczkolwiek rzadziej.
- Niemcy też raczej w nocy nie przeprowadzali ataków. Rzadko.
No rzadko. Też się pani z tym zetknęła? Natomiast bardzo często były jakieś inne sprawy. To wszystko wymagało cholernej organizacji. Między innymi na przykład ja. Ja spałam w tak zwanej kancelarii. I tam był jakiś tapczan, na którym już spałam. Tak tylko, można powiedzieć, półgębkiem spałam, ale nie dlatego. Przychodzili słuchać radia. Ja twierdziłam, że jeżeli dziewczyny przychodzą słuchać, to da się żyć. A jeżeli chodzi o kolegów, to zawsze chcieli złapać coś innego, coś lepszego. I wtedy były te druzgocące… „W dymach pożarów” – zna pani ten wiersz na pewno, nieznanego zresztą autora. „Żądamy amunicji”.
- Zbigniewa Jasińskiego. Proszę opowiedzieć o codzienności. Musieliście żywić siebie i rannych, musieliście umyć, opatrzyć…
Naturalnie. Żywić. Myśmy nie gotowały. Była na dole kuchnia RGO, z której żeśmy korzystały do pewnego czasu jeżeli chodzi o rannych. A potem skądś w bańkach się przynosiło, ale ja nie powiem pani skąd, nie pamiętam. Dla nas rannych zaopatrywało RGO. Zresztą taka nasza najmłodsza dziewczyna, niestety przeze mnie, na prośbę matki (żeby nic się jej nie stało) została delegowana do kuchni i została ciężko poparzona w czasie jakiegoś nalotu. Z kuchni polowej jakaś zupa się na nią wylała. Ciężko poparzona. Pseudonim „Myszka”.
- Tak że nie ustrzegło jej to miejsce.
Nie ustrzegło. Może gdyby była noszową?
Nigdy nie wiadomo.
- Niemcy tam nigdy nie dotarli?
Ale miałyśmy jeńców. Początkowo byłam wściekła, powiedziałam: „Nie będziemy im dawali jeść”. Byłam tak szalenie zbuntowana. Bo, powiadam, ja miałam dwadzieścia lat, to jest ten wiek, kiedy człowiek się jeszcze bardzo buntuje. Ale potem tłumaczenie ciotki „Danusi”. Nie śmiałyśmy jej mówić po imieniu, myśmy mówiły „ciotka »Danusia«”. Dzieliłyśmy się wszystkim z nimi, dostawali jeść. Ponieważ tam było dwóch ciężko rannych, a ci lżej ranni to się sami obsługiwali i tych ciężko rannych obsługiwali w dużej mierze. Jakieś higieniczne sprawy załatwiali i tak dalej. Potem był żywności, chodziłyśmy do magazynów Haberbuscha po suszoną…
Nie. Była na przykład suszona kapusta. To były takie bryły. Ja to sobie przypominałam, jak potem widziałam takie brykiety do palenia w piecach, takie bryły kapusty suszonej. Dziewczyny to dźwigały, przynosiły. Bardzo długo się Powiśle trzymało przecież. Zdawało się, że cudownie. Poszłyśmy tam. Magazyny cukru były. Było tak strasznie dużo tego cukru, że chodziło się po tym cukrze. I żeśmy wtedy worki cukru jakieś przyniosły. Ale większość przynosiły z Haberbuscha, to się później gotowało, z tego się robiło jakieś jedzenie.
- Podstawa wyżywienia, ta „pluj-zupa”.
Tak. Święto żołnierza, 15 sierpnia, żeśmy bardzo uroczyście obchodziły. Potem święto Matki Boskiej Częstochowskiej 26 sierpnia było obchodzone. No i potem stopniowo im więcej było bombardowań, działalność coraz niżej szła. W sali opatrunkowej były magazyny lekarstw różnych, to były jakieś takie wielkie rozsuwane szafy [używane] w szkole. I tam też żeśmy trzymały aklohole. Chłopcy gdzieś, chyba jak zdobywali „Astorię”, nie pamiętam skąd, przynieśli kiedyś nam takie wielkie banie czerwonego wina. To był w ogóle majątek. Dlatego że wino czerwone ratowało nas od czerwonki, żołądkowych spraw. To musiało być zamknięte. Nosiłam klucz albo ja w kieszeni, albo ciotka „Danusia”, bo koledzy byli czasem niepoprawni, więc trzeba było przed nimi chować. Takie było życie. Ja dlatego pani mówię, że tak było. Patos patosem.
- Na Piwnej wykorzystano to wino do gaszenia pożaru. To było jeszcze gorzej.
A jeżeli chodzi o to, to myśmy mieli strasznych rannych – chyba przy „Astorii”, nie pamiętam. Zdobywali hotel. Też tam zobaczyli baniak alkoholu. A to był alkohol metylowy. To było też straszne. Nie mówiła Zosia o tym?
Był alkohol metylowy. Wzrok. Straszne to było. Takie przeżycia też były.
- Czyli dzień w dzień tak było?
Dzień w dzień, coraz trudniej.
Proszę panią, jeszcze przechodzenie przez Aleje. Nie pamiętam, jakiś adres dostałam, też trzeba było iść na Marszałkowską tam dalej, po drugiej stronie Alei. I wspaniałe było moje pierwsze przechodzenie przez Aleje. Szłam z ciotką Orlicką, z ciotką „Danusią” i z kimś jeszcze, chyba z „Zadrą”. Już wtedy lekarstw zaczynało ować, miałam dane, że tam coś dostaniemy. Wie pani, jak się szło? Był BGK.
Więc w BGK był nasz posterunek.
- Ostrzał niemiecki był stamtąd.
Nie, pod BGK – brał tylko na muszkę. Z BGK musiał być już ostrzał. Gdzie był ten, gdzie zawsze mówili: „On trzyma na muszce, módl się, żebyś przeskoczyła przez ten czas”. To było niesamowite to przeskakiwanie. Dosłownie skakali. A ja nigdy nie byłam jakimś świetnym biegaczem ani skoczkiem. I pamiętam raz, to było straszne, bo przeskoczyłam i źle skoczyłam już po drugiej stronie do tej piwnicy, i coś mi się w kolanie zrobiło. Nie mogłam się w ogóle ruszyć. No ale jakoś. Wie pani, w tych warunkach jakoś się ten ból przetrzymywało. Czułam, że mi coś tam zaskoczyło, kazałam się ciągnąć, coś takiego, i przeszłam. Potem się luksusowo szło przez Aleje.
- Pod numerem siedemnaście był niziutki przekop, tak? Taki malutki, na pół człowieka.
Z Widok się wchodziło. No wie pani, na pół człowieka. Nie powiem, bo ja nie byłam taka mała jak teraz, byłam wysoka, zanim chorowałam. To tak na pół człowieka nie było. Dobry był przekop, chyba na trzy czwarte człowieka.
- Nie można było zrobić normalnego, ponieważ tam niżej była kolej.
Tak. Ale wspaniale zrobili. To liczyli: trzynaście, powiedzmy, dwanaście. Odliczane, żeby [wiedzieli] ci, co przejmowali potem. Ja tego dokładnie nie tłumaczę, ale to jest jasne.
- Tam były jakieś punkty, z których można było ewentualnie brać zaopatrzenie do szpitala?
Czy myśmy wtedy pozytywnie załatwiły? Nie pamiętam. Pamiętam to przejście. Przez Aleje kilka razy przechodziłam.
- Mówiła pani, że przychodzili słuchać radia. Czy orientowaliście się, co się dzieje?
O tak. Absolutnie. Wiedzieliśmy, że się ruskie zatrzymały. Po prostu ruskie czekały, aż Powiśle padnie. Bo dokąd Powiśle było nasze, to była jakaś szansa. Jak Powiśle padło, to oni mogli sobie zdobywać Pragę.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania? Śródmieście się nie poddało, musieliście tylko podpisać warunki zawieszenie działań wojennych.
Jak wyglądało? Przede wszystkim, jeśli chodzi o uczucia, to straszliwa rozpacz. Ja naprawdę nie pamiętam żadnej ulgi, mimo że przestali strzelać. Ja osobiście. I wśród naszych dziewcząt nie było ulgi. Może któreś wewnętrznie czuły, to się do tego nie przyznawały. Nie wiem. Ja nie czułam tej ulgi, absolutnie. Było strasznie. Zdawało się, że tyle wysiłku na nic. Myśmy tak strasznie planowali, że co to będzie. Bardzo do pewnego momentu liczyliśmy na pomoc aliantów.
- Czy dostaliście kiedyś coś ze zrzutów?
Szmaty. Natomiast były zrzuty kukuruźników. Mało nas nie pozabijali.
Bez spadochronów. I na nasz dziedziniec spadły takie suchary. Zresztą bardzo się przydały.
Trudno tak sprecyzować. Najpierw w ogóle nie było wiadomo. Przede wszystkim stała się taka rzecz dosyć trudna. Najpierw wychodziła ludność cywilna, ale potem wychodziło wojsko. Już przedtem wspominałam to wzruszenie. Pełni dumy wychodzili, żadnej pokory w nich nie było. To było wspaniałe. Ale nasi dwaj lekarze wyszli z wojskiem. Myśmy zostały w ogóle bez lekarza z rannymi w szpitalu. Dlaczego wyszli? Zresztą były długie rozmowy i ja ich osobiście usprawiedliwiałam. Uważali, że w szpitalu przy rannych będą bardziej widoczni, a w masie wojskowej będą mniej widoczni, trudniejsi do rozszyfrowania. Jeden z nich, „Zadra”, całą okupację się ukrywał i w ogóle był nie pod swoim nazwiskiem. A drugi ukrywał się przed gettem. I zresztą przeżył. Jest taka książka w Londynie. Potem był w obozie w oflagu. Tam było łatwiej widocznie. I myśmy zostały bez lekarzy, podporządkowane bezpośrednio doktorowi „Pigoniowi” z komendy. I tu się stała rzecz niewyjaśniona, nie chcę o tym w ogóle mówić. Bo nie wiem, czy doktor „Pigoń” żyje, wiem że normalnie funkcjonował. W każdym razie też wyjechał.
- Czyli ten, kto miał nad wami pieczę sprawować, zniknął, tak?
Może nie zniknął. Nie będę tego komentowała. Może mam złe odczucia. Grunt, że go nie było. I myśmy wtedy wszystkich naszych rannych cywilów odprowadziły na Pańską czy na Śliską, a lżej rannych pod rękę, ciężej rannych na noszach przeniosłyśmy do „Terminusa” na ulicy Chmielnej. To było chyba w piątek. Nie wiem czy w piątek, nie pamiętam. Przeniosłyśmy do „Terminusa” i tam dzięki osobistym kontaktom i znajomościom ciotki „Danusi” udało nam się jakoś dobrze ustalić. Tam była komendantką szpitala doktor Krzyżanowska. Pewnie pani słyszała o tej lekarce. To była bardzo dzielna kobieta. Potem zresztą ta pani poseł Krzyżanowska, jej córka, była marszałkiem Sejmu. I tam żeśmy się znalazły z rannymi na Chmielnej. Po rannych mieli przyjechać – i zresztą przyjechali – Niemcy. Lekarze z „Terminusa” jakiejś tam pomocy udzielali. […] O ile pamiętam, nie wiem, może Zosia lepiej to pani naświetliła, był jakiś limit, na ilu rannych ma być pielęgniarka. Ale tego nie powiem pani. Nie mówiła pani? No to nic. W każdym razie myśmy ustaliły, które z rannymi jadą na ochotnika, a które zostają. Między innymi Zosia [Rus], Dela. No więc ponieważ to było do wyboru, nie miałam szpitala, za który odpowiadałam, chciałam wyjść. Miałam alternatywę: albo wyjdziemy same jakoś, albo zaczekamy, poczekamy. Gdzieś w jakichś zakamarkach, w piwnicach się jakoś przeczeka. Nie wiem, czy pani się też z tym stykała. Tak zwany batalion „Kilińskiego”. Stykała się pani z batalionem „Kilińskiego”?
Oni mieli przekazywać Niemcom dzielnicę po dzielnicy, odcinek po odcinku. I myśmy uważały, że to będzie długo trwało i że przez ten czas jakoś tam przetrzymamy. Że wejdą ruskie. Nie wiem, na co żeśmy liczyły. Tymczasem dowiedziłyśmy się, że batalion „Kilińskiego” poszedł też do Ożarowa, że Niemcy nie dotrzymali słowa, nie było tego przekazywania.
- Sami sobie zdobywali miotaczami ognia.
Tak. Nie mówiąc o tym, że szaleli „własowcy”. Poza ciotką „Danusią” ja byłam najstarsza, a miałam lat dwadzieścia jeden. No i żeśmy postanowiły wyjść z Warszawy. I żeśmy tak szły, już potem podzielone. Niektóre dziewczyny zostały, połączyły się ze szpitalem, nie pamiętam, gdzie on był. Ze szpitalem PCK. I zostały z cywilami w szpitalu PCK. Na Chmielnej czy na Widok był ten szpital. Nie wiem, na którejś z tych ulic tam, po tej stronie Alei zresztą. A myśmy wyszły. Chyba osiem nas wyszło. Już żeśmy się musiały rozstać. To już naprawdę Pan Bóg czuwał nad nami. I tak żeśmy szły przez pustusieńką Warszawę. Znaczy nie pustą – pełno trupów i ruin, ale żywych ludzi nie było.
Chyba dziewiątego. Gdzieś w notatkach to mam. Chyba dziewiątego. Byłyśmy z opaskami Czerwonego Krzyża (też ciotka „Danusia” załatwiła), bez opasek naszych. I każda miała według swojego uznania bagaż. Ja miałam fantastyczny bagaż, bo ja uważałam, że to mi najbardziej pomoże; ja chciałam odszukać moją mamę, liczyłam na to, że gdzieś ją znajdę – więc ja miałam pełen plecak wódki, ze sześć czy siedem butelek wódki. Wiedziałam, że Niemcy są przekupni. A natomiast niektóre dziewczęta jakieś ciuchy miały. Bo ulica Chmielna to było brać i wybrać, co się chciało. W każdym razie ja nic innego dźwignąć nie mogłam, więc ja nic nie miałam poza wódką. Więcej było takich jak ja zresztą. I proszę panią, myślałyśmy, że jakoś przemkniemy, tymczasem nas zapędzili na Dworzec Zachodni. Już tam byli Niemcy. Szczęśliwice, bośmy doszły do Szczęśliwic nawet, ale potem nas cofnęli na Dworzec Zachodni. Tam trzeba było czekać na pociąg. I przyszedł pociąg, wtedy żeśmy się znowu podzieliły i nas kilka wsiadło w taki pociąg jadący do Pruszkowa. Oczywiście w założeniu, że do Pruszkowa nie pojedziemy, bo jak wyjdziemy w Pruszkowie, to prosto do obozu, o tym żeśmy wiedziały. Więc we Włochach żeśmy z pociągu wyskoczyły. Pociąg szedł bardzo wolno, więc to nie było żadne bohaterstwo. Przypuszczam w ogóle, że maszynista zwalniał. Myśmy we Włochach wyskoczyły i udawałyśmy cywilną ludność. Z tym że wyglądałyśmy tak, że wyskoczyły jakieś dzieci i wołały: „Mamo, mamo, Powstańcy idą, szykuj kawę” czy coś takiego. Tak to wyglądało. Ale z Włoch żeśmy jakimiś bocznymi ulicami starały się dostać do Pruszkowa. W Pruszkowie mieszkała rodzina mojej bratowej i uważałam, że tam może będzie jakaś wiadomość, może mama. Proszę sobie wyobrazić, że spotkałyśmy na ulicy moją matkę. Okazało się, że brat i bratowa są w tym mieszkaniu i tam znalazłyśmy schronienie. Stamtąd dziewczyny wychodziły dalej. Poza tym ciotka „Danusia” musiała szukać swoich dzieci, bo zgubiły się dzieci jej. Cudowne dzieci – Hania miała chyba lat dwanaście, a Bohdan chyba siedem.
Tak.
To już jest oddzielny zupełnie rozdział. To nie jest na temat. Razem z nią zresztą szukałam tych dzieci potem. Ale miałyśmy bazę w rodzinie mojego brata. Potem dostałam się do Piotrkowa Trybunalskiego.
- Tam wysyłano bardzo wiele całych zespołów cywili. I tam RGO chyba się zajmowało.
Tak, tak.
- Dotarła pani do Piotrkowa.
Już z mamą. Zgłosiłam się do RGO do pracy jakiejkolwiek. Zostałam maszynistką, mimo że nie umiałam pisać na maszynie. W czasie Powstania nabrałam tyle tupetu – uważałam, że można robić rzeczy, których się nie umie, ale jakoś dałam sobie radę.
Tam przypadkowo zupełnie spotkałam moją najserdeczniejszą życiową przyjaciółkę. W czasie konspiracji mało sobie mówiłyśmy, ale wiedziałam dużo o niej mimo wszystko. Ona bardzo się udzielała w Delegaturze Rządu. I ona się znalazła w Piotrkowie. I przez nią od razu nawiązałam kontakt z AK, oddział Rozprza. Mała miejscowość pod Piotrkowem. I zostałam łączniczką majora „Bronisława”. Współpracowałam, to za dużo powiedziane. Potrzebna im była taka osoba. Trzeba było przewozić meldunki do Rozprzy i się jechało. Właściwie dokąd byli Niemcy, to było bez problemu nawet, bo był pociąg z Piotrkowa do Rozprzy i albo na peronie w Rozprzy ktoś czekał, ktoś odbierał, albo w rynku taki był sklep, tam była taka ładna Iza, która to odbierała. Nie wiem, kto to był, taka bardzo ładna dziewczyna, Iza.
To był oddział Rozprza, oddział partyzancki. Wiem, że kiedyś to się nawet trochę nadźwigałam. Bo tam się woziło nie tylko meldunki, ale i dolary. Zrzuty gdzieś indziej były. Ja pani dzisiaj tego nie wyjaśnię. Opasana byłam, powiedzmy, jakimś tym… Ostatni raz w Rozprzy byłam już w styczniu, jak już byli bolszewicy. Wtedy pociąg już nie szedł i szłam pieszo do Rozprzy.
Nie, nie. Na ówczesne moje nogi nie. Nie powiem pani ile. Jak dziesięć kilometrów, to góra. Nie było chyba więcej. Może trochę. Był mróz, styczeń był wtedy dosyć zimny. I tylko po drodze – tam były walki – tylko się mijało stosy trupów zamarzniętych. Z tym że nie szłam sama, broń Boże. Szłam z jakimś łącznikiem, mężczyzną. Nie wiem, kto to był, nie pamiętam. Wszystko mi się tutaj zatarło.
- A potem ustała ta działalność?
Potem, nie wiem, którego to stycznia było. Major „Bronisław” nas wezwał, wszystkie, które tam żeśmy pracowały. Między innymi pracowała ze mną jedna naszych z dziewcząt, która też znalazła się w Piotrkowie. I proszę sobie wyobrazić moje zdumienie. Ona była taka dziewczyna powstańcza jakaś. Jej się ciągle myliło chyba Powstanie z Emilią Plater. Ja się zawsze śmiałam, bo stanęła w RGO przede mną: „Siostro, Marylo, melduję się na rozkaz”. On powiedział, że AK zostało [rozwiązane], że jesteśmy zwolnione z przysięgi. I właściwie zwolniona z przysięgi byłam dopiero w Piotrkowie.
- I na tym się właściwie skończyły działania. Potem już nie miała pani związku ze swoimi koleżankami?
Bardzo ścisły.
- Był? Bo przecież się rozeszłyście?
Rozeszłyśmy, ale się szukałyśmy całe życie.
- Bo przecież część poszła jednak do obozów jenieckich.
Tak. Wtedy tak. W czasie wojny już nie było kontaktu. Tylko po wojnie. Był bardzo ścisły kontakt. Bardzo byłyśmy zaprzyjaźnione. Pamiętam jak ten „Zadra” (on z kolei żony i córeczki swojej szukał; odnaleźli się potem) powiedział – całe życie o tym pamiętam – „Rodzina – dużo. Ale my więcej niż rodzina”.
- Bardzo silne więzi się zawiązały.
Bardzo silne. Takie dwa miesiące bardzo wiążą.
- To są takie rzeczy, które się zapamiętuje jako jedne z ważniejszych momentów życia.
Tak, naprawdę. Ja lepiej pamiętam niektóre sceny z Powstania niż urodzenie Elżbiety. Nie ma sposobu na to.
- I widzę bardzo miłe akcenty. Że bardzo ważne, to dla wszystkich ważne, ale że pozostało taką opoką wszystkiego dobrego.
Absolutnie tak. Moja córka, starsza siostra i cała rodzina zarzucała mi, że to jest bardzo źle, że to robię, ale nie umiałam jakoś się tego pozbyć. Moja córka nie znała bajek o krasnoludkach, o Jasiu i Małgosi. Moja córka się wychowała na tym, jak to „Myszkę” poparzyło. No niestety tak. Pierwsza jazda do Warszawy z kilkuletnią dziewczynką.
- A w jaki sposób pani znalazła się tutaj, w Bytomiu?
Proszę panią, tutaj się znalazłam w sposób zupełnie nieciekawy. Na rok albo krócej.
Nie, nie. Nawet nie. Nie miałyśmy z mamą co ze sobą robić, brat też. I brat gdzieś tutaj wyjechał na Śląsk, szukał jakiegoś zaczepienia. Przyjechał i powiedział: „Tam się tworzy dyrekcja lasów państwowych, szukają pracowników, no więc będzie można tam się zatrzymać”. Ja oczywiście nie wzięłam tego pod uwagę. Ja za mój żołd, jaki miałam (dziesięć dolarów schowane głęboko), kupiłam za wszystko – nie wiem, czy na bazarze Różyckiego, czy gdzieś w Warszawie na Pradze – słoniny i mydła, bo podobno tu nie było. I przyjechałam tu na handel. Przyjechałam do dyrekcji lasów. Tam taka pani z Warszawy też była, a już miała mieszkanie, i od razu kazała mi iść do mieszkania, położyć się, bo byłam strasznie zmęczona.
Ten wyjazd na Śląsk to też osobny rozdział. Koleje bez planu jeździły, to był koniec lutego. W ogóle nie było Dworca Zachodniego. Gdzieś tam się łapało pociąg. Ja szłam z Pragi, ponieważ byłam wtedy z mamą na Pradze. Przechodziło się przez Wisłę zamarzniętą i przechodziło się przez całą Warszawę. Ja z tym mydłem i tą słoniną. Ale to już było oswobodzenie niby. I dotarłam do tego dworca, jak pociąg odszedł. I ludzie mi powiedzieli: „O, do Katowic to dopiero odjechał. I tak by się pani nie dostała”. Oczywiście bzdura i mnie to oburzyło. „Pusty pojechał?”. – „Jak to? Właśnie pełny”. – „No to właśnie ja się mogłam dostać”. Niemniej następnym jakimś pociągiem po kilkunastu godzinach czekania przyjechałam najpierw do Piotrkowa. Wstąpiłam najpierw do Piotrkowa. Taką zrobiłam przerwę w podróży, a potem do Katowic. I tam już potem spałam. Zobaczyłam mieszkanie: jest światło, jest gaz. Jest woda , najważniejsze, woda. Potem okazało się, że dyrekcja lasów przenosi się do Bytomia, i ja uległam tej pokusie. I tak na rok, a mieszkam w tym mieszkaniu sześćdziesiąt cztery lata.
Warszawa 12 września 2009 roku
Rozmowę przeprowadziła Iwona Brandt