Nazywam się Lucyna Pobóg-Ruszkowska. Urodziłam się w 1920 roku. […] W 1939 roku zdałam maturę i zaraz po maturze – to nie było przymusowe – szkoła proponowała nam wyjazd na obóz wojskowy. Chętnie z tego skorzystałam i wyjechałam na ten obóz wojskowy. To było w Koszewnikach nad Niemnem. To był ścisły wojskowy [obóz], w namiotach wojskowych mieszkałyśmy, wszystkie dziewczyny, i miałyśmy opiekunkę, panią. To wszystko było na terenie jednostki wojskowej. Tam miałyśmy szkolenia ogólne i sanitarne, musztra, obchodzenie się z bronią, nawet strzelania też było trochę. Niewiele tego było, ale też było ku naszej wielkiej uciesze. To była jednocześnie nauka i rozrywka dla nas, takich młodych dziewczyn. To był [taki] obóz właśnie. Pani z Wilna opiekowała się nami, były same dziewczyny, a to na terenie jednostki wojskowej, dużo mężczyzn. Nawet proponowała, że możemy do niej pojechać, do Wilna, dwóm nam. [Chcę] tylko powiedzieć, jaki był już nastrój wtedy. Chciałam zobaczyć Wilno, bo nigdy nie byłam, [nasza Pani powiedziała, że] nas dwie zabierze na dwa dni, a potem wsadzi do pociągu i pojedziemy do Warszawy, ale mówię, że muszę się zapytać rodziców. Prędko napisałam do domu, prędko mi ojciec telegraficznie odpowiedział, że mam natychmiast wracać do domu, bo już był taki nastrój, że to tuż, tuż właśnie było, bo to było na przełomie lipca, sierpnia, to już przed samym rozpoczęciem się wojny. Oczywiście wróciłam i w 1939 roku zaczęła się wojna.
Tak jak powiedziałam, byłam harcerką. W harcerstwie, to oczywiście organizowali nas i myśmy pomagały przygotowywać paczki dla jeńców wojennych, jakieś sanitarne rzeczy robiłyśmy. Po prostu taka pomoc trochę. A potem w 1942…
Właściwie niczym się nie zajmowałam. A właściwie nieprawda, zajmowałam się. Dobrze było… Ale to jeszcze później zaczęłam. Pierwsze dwa lata to właściwie nic, w domu byłam, siedziałam, książki czytałam i trochę się udzielałam, tak jak mówię, a w 1942 roku wstąpiłam już do konspiracji i wtedy to już byłyśmy jakoś tak zrzeszone, ale bardzo mało się znaliśmy. Tak jak najmniej znajomości, chodziło o to, żebyśmy jak najmniej [wiedziały o sobie].
Chodziliśmy na wykłady sanitarne do różnych prywatnych mieszkań, w różnych prywatnych mieszkaniach, i tam przychodzili lekarze, były wykłady, i przychodziły pielęgniarki, które uczyły nas tam bandażowania, robienia opatrunków. Właśnie wtedy powiedziano, że dobrze, żebyśmy chodziły do jakiejś szkoły zawodowej, bo tylko takie były wtedy.
Ponieważ bardzo lubiłam taniec, poszłam do Szkoły Tańca Artystycznego pani Mieczyńskiej na Wilczą i nawet legitymacja mi z tej szkoły pozostała, bo miałam też w torebce wtedy i została mi. To była dla mnie przyjemność, ta właściwie szkoła, a chodziło o to, żeby mieć jakąś legitymację, w razie łapanki czy coś takiego, to mam, chodzę do szkoły. Legitymacja była wypisana jednocześnie w języku niemieckim i polskim.
Koleżanka, po prostu koleżanka. Kto ją [wciągnął], to ja [nie wiem]. Myśmy się nigdy nie pytały o te rzeczy, bo lepiej było nic nie wiedzieć, po prostu nic nie wiedzieć. I to tak wyglądało. Byłyśmy chyba dwukrotnie w lesie chojnowskim, taka była po prostu musztra, coś, takie spotkania, ale to tylko dwa razy, bo doszli do wniosku, że to jest już niebezpieczne, więc więcej razy już tam nie jeździliśmy, tylko, tak jak mówię, po prywatnych mieszkaniach spotkania i wykłady z lekarzami, z pielęgniarkami i jeszcze ogólne wykłady były, ale nikt nas nie wtajemniczał w jakieś głębsze sprawy.
To tylko była musztra. To była musztra, trochę opowiadania, takie tam. Tak że to nie było nic takiego nadzwyczajnego, nie. I to tylko dwa razy i potem już więcej tego nie powtarzali.
Tylko pamiętam pseudonimy, taką… To była nasza… Nawet tu, w tym pamiętniku, oj zapomniałam i imię i nazwisko, ale mam to w pamiętniku, bo ona zginęła w czasie Powstania, taka nasza, że właśnie tu wspominam, bardzo żałowałam. I druga to była taka, miała pseudonim „Katarzyna”, to była też taką główną, bo już później to mieliśmy dyżury, to już było przed Powstaniem. To były dyżury, miałyśmy punkt na rogu Wareckiej i placu Napoleona, wtedy był Napoleona, teraz Powstańców. To tam miałyśmy punkt, spotkania, znów przychodziłyśmy i tam szykowałyśmy sobie opatrunki, to wszystko. Tam to było w mieszkaniu lekarza – Domaszewicz, nazwisko tego pana doktora. Tam mieszkał, tam było parę pokoi i myśmy tam się spotykały na te dyżury. I właśnie [przyszłam] na dyżur i dowiedziałam, że ma się rozpocząć Powstanie. Myśmy już były tak przygotowane do tego, szykowało się wszystko, ale kiedy [wybuchnie], to nie było wiadomo. Przyszłam i już się dowiedziałam, że do domu nie wracam. Byłam tylko zaskoczona, bo myślałam, że jeszcze też wrócę normalnie do domu, tak że dałam już znać do domu telefonicznie, że już nie przyjdę.
Mieszkałam na Starym Mieście na ulicy Podwale.
[…] Nie, nie. Siostra wyszła już za mąż (bo to starsza siostra), już miała dwoje dzieci, tak że nie mogła się nigdzie udzielać, a rodzice byli starsi, też nie. Rodzice byli świadomi, że gdzieś chodzę, owszem, ale gdzie, co, jak, [nie wiedzieli]. Nic nie mówiłam, bo chodziło o to, żeby nikt nic nie wiedział.
I właśnie wtedy rozpoczęło się Powstanie. Zaczęło się od zdobywania Poczty Głównej na placu Napoleona. Myśmy wtedy już zaczęli działać, właśnie miałyśmy ten punkt i on od tej pani doktor został przeniesiony na dół, tam była restauracja czy coś takiego i tam był zrobiony już punkt sanitarny, normalny punkt sanitarny. Myśmy tam [dyżurowały], a nocowałyśmy w dalszym ciągu tutaj, na górze.
I zdobywanie poczty. Jak to wyglądało? To było… Próbowaliśmy podpalać – znaczy „my” – chłopcy przede wszystkim, myśmy tylko pomagały. Butelkami, jakąś tam mieszanką, też nie wiem, w każdym razie benzyna z czymś była, i obrzucało się butelkami ten budynek. Zapalił się, owszem, ale akurat była pogoda deszczowa, deszcz padał, i to zgasło, więc drugi szturm znów tymi butelkami. Zapaliło się lepiej, paliło się trochę, jakiś czas, ale dom z betonu, kamienia – znów to zgasło i jeszcze do tego deszcz. Tam byli już ranni oczywiście. Później podjechał wóz pancerny niemiecki i część Niemców zabrali z poczty, wywieźli, ale już drugi raz ten wóz nie przyjechał, bo też właśnie był bardzo ostrzeliwany. Przede wszystkim [walczyli] chłopcy, a myśmy tylko pomagały, tam te butelki nosiłyśmy czy rzucałyśmy, czy coś robiłyśmy, co było możliwe. Jak ktoś był ranny, to już opatrywałyśmy.
Niemca. Niemca mogę powiedzieć, bo to było straszne wrażenie dla mnie. Opatrywałam go i musiałam mu powyjmować dokumenty, głupio mi było, bo niestety już nie żył. Nie żył po prostu, nie żył. Ja go nie opatrywałam, tylko po prostu już rozbrajałam go i znalazłam tam fotografię dzieci. To wrażenie było przykre, bardzo [duże] zrobiło to wrażenie na mnie, ale potem jakoś się oswoiłam, bo innych… To tylko pierwsze takie wrażenie było bardzo nieprzyjemne, ale tak to opatrywałyśmy, jak tylko trzeba było, naszych oczywiście. Nawet Niemców rannych też do szpitala odnosiłyśmy.
Właściwie to mi trudno powiedzieć. Ci, co siedzieli w budynku, to chcieli jak najwięcej nas tam wykończyć, ale ten już, co był ranny, co już właściwie był od nas tylko i wyłącznie zależny, a tym bardziej jak był ranny. Jemu już było wszystko jedno, bo myślał, że w ogóle go zabijemy czy coś zrobimy z nim.
Najpierw Poczta, a potem Niemcy, że się poddają, ale to był tylko podstęp. Okazało się, że oni tak, żeby nas wyciągnąć, bo wciąż wszyscy byli pochowani. Strzelało się, ale nikt nie wychodził na wolną przestrzeń. A po raz drugi później już się rzeczywiście poddali i byli jeńcy.
Byli jeńcy, byli tam zamknięci w jakimś pomieszczeniu [na] poczcie. Na pocztę nie wchodziłam. Potem, przyleciały samoloty, zaczęli nas tam ostrzeliwać i bombardować. Akurat rzucili bombę na Pocztę Główną, tam gdzie siedzieli jeńcy niemieccy. Kilku było zabitych, ośmiu, zdaje się, było zabitych, resztę byli ranni. Akurat bomba spadła tam, gdzie byli Niemcy. Tu zresztą wszystko mam opisane w pamiętniku.
Zdobyliśmy Pocztę. Później był moment ciszy, spokoju, całkowitego nie, oczywiście, ale nie było żadnej akcji, ale były akcje dalej…
[…] W wolnym czasie co robiłam? Tośmy siedziały u pani doktór i właściwie to był taki dosyć krótki okres, ale był, żeśmy nic nie robiły, bo [tak] – gdzieś jakiś ranny, to się poleciało gdzieś [tam] dalej. Były przecież punkty inne, nie tylko ten jeden nasz, bo były dalej też punkty sanitarne, były sanitariuszki, ale tu mogę mówić o tym, gdzie ja byłam. Był taki okres, gdzie opatrywało się rannych, nawet cywilów, przecież nie tylko wojskowych. Kto był ranny, to na tym punkcie [był opatrywany]. Nawet był taki przypadek, że w czasie tego jak zrzucali bomby, to jakaś kobieta wyszła z bliźniakami ze szpitala, urodziła dwoje dzieci i chciała z tymi dziećmi gdzieś lecieć, ale nie dała rady i w czasie tego [bombardowania] ktoś jej pomógł, wziął jedno dziecko, a ona drugie, i potem się rozdzielili. Nie można było znaleźć tej kobiety właściwej i przynieśli do nas na punkt to dziecko, ale myśmy też tam nie mogły trzymać i odnieśliśmy to dziecko do szpitala i tam się zaopiekowali tym niemowlakiem, a tej właściwej matki nie można było znaleźć. Nie wiadomo, czy została zabita, czy co? Nic nie było wiadomo. Daję taki przykład, że takie rzeczy też się działy.
Domaszewicz.
Ze mną no to tam nas było dziesięć dziewczyn. To były właściwie dwa patrole. Potem jeden patrol, pięć dziewczyn, zabrano na pocztę, jak już poczta została zdobyta. Jeden patrol sanitarny przeszedł na pocztę, a myśmy jeszcze zostały tu i czekałyśmy na jakiś przydział. I później to był już chyba… Nie wiem, to był już 18 czy 19 sierpnia, dostałyśmy przydział właśnie do Batalionu „Kiliński”, do 8. kompanii, do plutonu saperów i tam już normalnie było. Było co robić, bo rannych nie owało przy tym przekopie.
Był szpital, jak był ktoś bardzo ranny, to pierwszy opatrunek myśmy robiły, a potem na nosze i do szpitala się odnosiło. A punkt sanitarny to się też wciąż zmieniał w zależności od tego, co się działo. Byłyśmy [pod adresem] Aleje Jerozolimskie 20/22. To był z tej strony przekop, ten przekop przechodził pod drugą stronę Alej, numer 17.
Mogę opowiedzieć. Przekop był… Jeszcze mam opisane dokładnie bardzo, nie wiem, czy potrafię to tak powtórzyć dokładnie, ale mam napisane przez kolegę, który był, budował ten przekop do pewnego miejsca. Potem został ranny i już nie wrócił do tej pracy, bo tam przecież ci, co budowali, też byli wciąż ranni, bo z BGK to bardzo blisko było… To było zaraz za Bracką, nie, może nie zaraz, kawałek za Bracką, między Marszałkowską a Bracką, o, tak mniej więcej, trochę bliżej Brackiej. Tam w podwórku był właśnie punkt sanitarny. Jak tam coś było, to tam opatrywałyśmy i dalej się przenosiło do szpitala, jeżeli wymagało szpitala, bo czasem był tylko opatrunek, wystarczyło zrobić, i właściwie nie trzeba było do szpitala odstawiać. A tam często było, sporo było rannych przy przekopie.
Aha, pani pyta jeszcze o budowę [przekopu], to, co potrafię powiedzieć. Najpierw wykopywali ziemię, był przekop, i z płyt z chodnika były stanowiska strzelnicze do cekaemów; robili [je] od razu i to jednocześnie była osłona. To był mniej więcej chodnik i za chodnikiem kawałek jeszcze, a potem był już przekop, dosyć głęboki. Później pośrodku Alej bardzo płytki był ten przekop, bo Alejami szedł tunel średnicowy. To był już wybudowany dużo wcześniej i strop był tuż pod [jezdnią], tak że tam było bardzo nisko i trzeba było mieć dobrą osłonę i tam były już osłony z worków [z ziemią]. To, co wykopywano, to w jedno miejsce [składali] i worki stawiane były po obu stronach, przede wszystkim od strony BGK najwyższe, bo tu był największy ostrzał, ale i z drugiej strony były worki stawiane i właściwie one były tą osłoną, bo tylko właśnie kawałki tego przekopu były głębokie, gdzie można było się jakoś skryć, schylić i przejść, a tam dalej to trzeba było się czasem i czołgać tylko. Tak wyglądało to przejście, a przy tym z BGK [strzelali i] rozwalali nam to wciąż i wciąż ci saperzy budowali. Potem to zmienili, [jako] że te [kawałki rozbijanych] płyt raniły często, byli tam nasi chłopcy, to raniło ich, bo to kawałki betonu, więc była robiona właśnie z tych worków osłona na chodniku. Już potem [tylko] osłonę z worków robili, bo [z płyt] było trochę niebezpieczne, było może lepsze, mocniejsze, ale niebezpieczne.
Nie, nie przechodziłam. Nie przechodziłam na drugą stronę, nie miałam takiej potrzeby, tak że nie przechodziłam, ale wciąż widziałam, bo wciąż byłam przy tym przecież, bo mieliśmy kwaterę na Widok 7, a punkt był tu w Alejach właśnie. Ale z ulicą Widok to właściwie domy się łączyły.
[…] W czasie Powstania były różne wiadomości, oczywiście, przychodziły do nas różne wiadomości, że już niedługo, że już tak, jeszcze trzy dni. Ja to w pamiętniku opisuję dokładnie, że jeszcze trzy dni, że to… Trzy dni minęły i nic się nie zmieniło, pomocy nie było i zrzutów nie było, już broni owało, [to] znaczy i broni, i naboi, i wszystko potrzebne, bo i środki sanitarne – wszystko było potrzebne. Tak że myśmy wciąż czekali na zrzuty; zrzutów nie było, czasem zrzuty były, [ale] poleciały na stronę niemiecką i to tak właśnie różnie z tym było.
Na ulicy Szpitalnej był punkt, jakby centrala, gdzie chodziliśmy po zaopatrzenie: nosze, torby sanitarne i wszystkie środki sanitarne, środki przeciwbólowe, zeszyty, bo przecież jak chodziłam, jak się szkoliłam, to miałam jeszcze praktyki w szpitalu. Tu, [w szpitalu] Dzieciątka Jezus, miałam praktyki, tam się nauczyłam robić zastrzyki, tak że… I te wszystkie środki sanitarne to był główny punkt na ulicy Szpitalnej. A punkt główny jeszcze… […] Taki punkt rozdziału sanitarnego był na Wareckiej, tam była nasza główna pani Katarzyna – wiem, że miała Katarzyna na imię, nic więcej o niej nie wiedziałam. Od niej wszystko zależało, ona właśnie rozdzielała, wszystkie sanitarne pomoce szły stamtąd. […]
Później właściwie cały czas prace były głównie przy przekopie, dopiero – to był który już? Koniec, tak na przełomie [sierpnia i września] – dostaliśmy rozkaz, że mamy gdzieś iść, ale nikt nie wiedział gdzie. To nas zabrali gdzieś tu aż za PAST-ą na Zielną do jakichś prywatnych domów. Tam w tych prywatnych domach nocowaliśmy jedną noc, drugą. Puste domy były. Aha, jeszcze w ogóle już poza Śródmieściem, niewielkim już skrawkiem Śródmieścia, dalej to było pusto, ludzi powypędzali, powyrzucali przecież ludzi i zupełnie było [pusto], szło się… A jeszcze przedtem wszędzie robili [przejścia], żeby nie chodzić górą, jeszcze zapomniałam o tym powiedzieć, że nie wiem, czy to jacyś folksdojcze, czy Reichsdeuche – siedzieli na dachach, gdzieś na strychach, tacy snajperzy dobrze strzelający, i jak gdzieś się człowiek pojawił, to zabijali. Dużo ludzi w ten sposób ginęło, tak że nie można było tam w Śródmieściu chodzić po wierzchu, po ulicach, więc były robione dziury między piwnicami i chodziło się między piwnicami i to było wtedy przejście bezpieczne. Tak trochę jak szczury.
Ludzie też tam siedzieli w piwnicach, tak, i myśmy przechodzili. Powiedzmy, gdzieś ludzie się gromadzili w jednym jakimś pomieszczeniu na ogół, to omijało się to pomieszczenie, to jakieś drugie piwnice rozbijali i były przejścia porobione. Kawałkami trzeba było czasem iść i po wierzchu, przelecieć, ale to już było właśnie niebezpieczne.
[…] Może strzelał, może nie trafił. W każdym bądź razie żyję, to znaczy, że nic takiego się nie wydarzyło, ale zaczęłam mówić, że był rozkaz, że idziemy gdzieś na jakąś pracę, a myśmy się nawet bardzo cieszyły, bo owało nam tego. Do szturmówki chciałam iść na przykład, bo były szturmowe plutony, gdzie najgorsze [walki], gdzie oni [byli] doskonale wyszkoleni, oczywiście [walczyli], ale do szturmówki nie poszłam, ale właśnie wtedy nas wzięli i jedną noc, drugą noc. Pluskwy nas tam jadły niesamowite, spać tam trudno było. […] Okropnie było. Papiery kładłyśmy, ale to nic nie pomogło, i tak przelazły, ale spało się i tak. Później zaczęłyśmy się denerwować, dlaczego nas tu trzymają. Na kwaterę powinnam wrócić, jak tu nie ma nic do roboty. I wreszcie tam usłyszałam, podsłuchałam rozmowę, że idziemy na akcję na pomoc Starówce. Był już potem rozkaz.
A czy jeszcze mogę opowiadać takie [historie], że żeśmy sobie urządzili… Bo kwaterę mieliśmy w „Momusie”, to była kawiarnia znana w Warszawie. Mimo że naloty były, bomby leciały, tu dwóch kolegów grało na pianinie, a myśmy tańczyli. Myśmy tańczyli, żeśmy sobie takie [zabawy] urządzili. Jak pikowała bomba, to głośniej [grali], żeby tego nie było słychać i później był gdzieś jakiś wybuch obok, ale jeszcze nie w nas, taka była zabawa.
Ale potem właśnie był już rozkaz i to było wieczorem, że idziemy na Ogród Saski przy Granicznej i tam była Królewska i były ruiny dawnej giełdy i później jeszcze jeden dom stał na Królewskiej za tym i tam był zrobiony punkt sanitarny taki większy, nasze dowództwo tam było, a myśmy atakowali Niemców, bo byli w Ogrodzie Saskim. Była wielka, duża palmiarnia i tam siedzieli Niemcy. Chodziło o to, żeby ich tam zdobyć, wykurzyć, bo tu górą przechodziło Stare Miasto, cywilni ludzie przechodzili, żeby nie kanałami, bo nie wszyscy mogli kanałami przechodzić, bo bardzo dużo przechodziło… A właśnie. Bardzo dużo ludzi już przechodziło później ze Starego Miasta kanałami i Powstańcy też przechodzili kanałami. To było bardzo ciężkie przejście, bo czasem trzeba było iść w wodzie do pasa i te zapachy w kanałach okropne i czasem był wąski, czasem większy kanał, ale przechodzili. I przychodzili, u nas był wylot na placu Napoleona, [Wareckiej], tam wychodzili z kanałów.
Ale teraz wrócę do tego, że poszliśmy na Ogród Saski i tam siedzimy i czekamy na rozkazy. Chłopcy już poszli w teren i siedzimy cicho. Raptem słyszymy strzały, wybuchy, zaczęło się.
To był chyba 30 [sierpnia]. […]
I chłopcy raptem wołają: „Sanitariuszki od porucznika »Jędrka«!”. To akurat my byłyśmy, to był tam wtedy nasz dowódca. Poleciałyśmy z noszami i łącznik nam pokazywał drogę, gdzie mamy iść, do pewnego miejsca. To był już wieczór późny czy noc, nawet nie wiem, ale kulki latały jak świetliki koło nas, przelatywały i świeciły, taki lekki świst i zupełnie jak świetlik, [to tu, to tam], ale biegłyśmy z tymi noszami. I on mówi, że „O, tam, do pierwszej linii”. To lecimy, słyszymy, już jakiś jęczy, woła: „Pomocy!”. To biegniemy do niego, złapałyśmy go, drugi idzie też ranny. To jednego, drugiego do punktu myśmy odstawiały. Punkt był na ulicy Królewskiej właśnie i tam do punktu i znów biegiem z powrotem i znów następnych wynosiłyśmy.
Czasem był taki, który nie mógł już iść i trzeba go było położyć na nosze i to było najgorsze, bo takie dziewczyny i jeszcze mężczyzna był postawny, chłopak, to był strasznie ciężki, a to nie szło się po równym, tylko też po gruzach różnych. Myśmy się przewracały razem z noszami i z rannym, ciężko było. Jak były cztery, to jeszcze łatwiej go nieść, ale łatwiej było dwie przemycić. Tam właśnie zginęła jedna też, została zabita sanitariuszka, tylko nie z mojego patrolu, z innego patrolu. Nosiłyśmy do pewnego miejsca, wreszcie rozkaz: „Cofać się” i ci chłopcy… A jeszcze jak myśmy tak biegały, to nasi chłopcy byli gdzieś tam powtulani przy ziemi i atakowali, strzelali, bo mieli PIAT-y, mieli broń, no mieli broń, mieli z czego [strzelać]. Jak myśmy biegały, to nam dodali otuchy, bo zaczęli wołać: „Brawo, sanitariuszki! Brawo, sanitariuszki!”. To my jeszcze bardziej ochoczo leciałyśmy. I tam [kazano nam] wycofać się i wycofałyśmy się i tam stamtąd później już nad ranem wyszliśmy na ulicę, na plac Żelaznej Bramy.
Ja nie wiem, teraz tam byłam, nie mogę odnaleźć, znaleźć tego miejsca dokładnie. To po prostu jak Grzybowska, plac Żelaznej Bramy, była ulica (nie pamiętam nawet nazwy w tej chwili) i tam siedziałyśmy za murem i znów chłopcy atakowali i znów byli ranni i trzeba było przebiegać. To było tak – ulica pod ostrzałem, potem góra jakby po zwalonym domu i oni tam byli, musieli przejść i tam stamtąd atakowali Niemców, strzelali do Niemców, to trzeba było przelecieć, jak byli ranni, wzięło się i znów przenosiłyśmy tych rannych. Za którymś razem, no niestety, raptem zaczęli nas obrzucać granatami. I granaty, i strzały, to wszystko razem, raptem nic nie wiedziałam, upadłam, świadomości całkowicie nie straciłam, tylko upadłam w gruz i nic nie wiedziałam, co się dzieje. Potem podniosłam się, patrzę, z moją przyjaciółką razem byłyśmy i jeszcze dwie dziewczyny, i już ona zalana krwią, druga na nodze nie może [stanąć], tylko na jednej nodze skacze i tam jeszcze wybiegły sanitariuszki, pomogły nam przejść za mur, żeby spod obstrzału nas wyciągnąć zupełnie, ale już żadna z nas się nie nadawała, żeby po raz następny lecieć. Wprawdzie ja i jeszcze jedna byłyśmy całe, a poza tym to noga albo coś, a ta moja przyjaciółka niestety najbardziej dostała, bo miała w pachwinie odłamek i w piersiach odłamki, przestrzeloną rękę, ale kość nie była ruszona, tylko mięsień był, i urwany tutaj kawałek ucha. A to też nie, to nic niebezpiecznego nie było, ale te odłamki. I na nosze [ją wzięłyśmy], pochód był bardzo przykry, bo każdy coś [ucierpiał] i chłopcy też i nastrój okropny, bo się wycofaliśmy stamtąd do szpitala. Najbliższy szpital był w PKO i tam zaniosłyśmy naszą koleżankę, a ci, co [ranna] noga czy coś, to od razu się opatrunki porobiło.
Ona się nazywała, Aniela Mnich, tak, a „Stella” miała pseudonim. I do szpitala. W szpitalu zostawiłyśmy ją, w PKO. Następnego dnia poleciałyśmy ją odwiedzić i okazuje się, że szpital zbombardowali w nocy i wszystkich rannych, bo w PKO były dwa piętra w dół jeszcze, znieśli rannych w dół, a tam woda, gdzieś rury pękły, woda zalewała to i w okropnym stanie to było wszystko, więc wróciłyśmy i tylko z koleżanką poleciałyśmy ją tam tylko odwiedzić, zobaczyć. Pierwszego dnia to niby nic, ona się lepiej niby czuła, a następnego dnia właśnie było to bombardowanie, to wróciłyśmy po chłopców, nosze, i zabraliśmy ją na kwaterę do siebie na Widok. Całą noc tam była, już siedziałam przy niej całą noc. Nad ranem lekarza wezwaliśmy, lekarz zobaczył, „Zapalenie otrzewnej”, powiedział, ale żeby przenieść jeszcze na Mokotowską do szpitala. Na Mokotowskiej był szpital.
Tam za Alejami było dużo spokojniej, u nas było najgorzej, tam nie było tak [niebezpiecznie], tam jakoś było spokojniej i w tym szpitalu był profesor Loth, znajomy ojca tej mojej przyjaciółki.
To się przeciągało ją przez tunel. Tam, gdzie nie można było nieść noszy, to trzeba było [się] czołgać i ciągnąć nosze.
Nie bardzo rozumiem.
[…] To przez tunel, przez przekop. Trzeba było przejść przez przekop. Też nie można było wziąć noszy i przejść sobie spokojnie, tylko trzeba było przeczołgać się i nosze przeciągnąć, a tam to już potem zanieśliśmy ją do szpitala, zostawiliśmy. Tam miała już opiekę doskonałą, ale od razu, jak zbadali, to nam powiedzieli, że sprawa jest bardzo ciężka i tak dali do zrozumienia, że beznadziejna, bo to już było zapalenie otrzewnej. I tam zmarła. Tak dużo o tym mówię, bo to akurat była moja bardzo serdeczna przyjaciółka, ale takich przypadków było dużo więcej przecież. Ranni potem w szpitalu umierali. Mieliśmy dowódcę jakiś czas, mówiliśmy „Wujcio Stach” na niego, to starszy pan, ale bardzo sympatyczny, grał na pianinie i był bardzo pogodny, wesoły, wprowadzał przyjemny nastrój zawsze i też właśnie szedł, jak oczekiwaliśmy na akcję – akcja nazywała się „Na pomoc Starówce” – on tylko poszedł coś załatwić na kwaterze naszej i „gołębiarz” strzelił, przestrzelił mu płuco, i też [trafił] do szpitala. Niestety zmarł. Tak że takie były różne właśnie przypadki. […]
Aha. Z wodą było bardzo źle, bardzo źle, bo właściwie myć się już nie bardzo było w czym. Wykopali właśnie na ulicy Widok, na podwórku, studnię po prostu w ziemi i tam rzeczywiście stamtąd ludzie brali sobie wodę. Ta woda była z piaskiem, ziemią, ale była woda, ale było trochę wody. Ale Niemcy i to jakoś… Nie wiem, w jakiś sposób się dowiedzieli, że tam [jest studnia]. Może gdzieś z góry, z samolotu, czy może byli tacy, co tu między nami się kręcili i do Niemców donosili, też bardzo możliwe, wszystko możliwe. Nie wiem, w każdym bądź razie też zaczęli ostrzeliwać to podwórko, ten dom, z granatników i też tam parę osób zginęło. Ranni byli, oczywiście, i byli tacy i zabici też byli. Ranni też w szpitalach umierali, bo to już nie było pomocy porządnej, u nas w Śródmieściu nie było już, bo i leków nie było takich jak trzeba, owało już wszystkiego.
Co jadłam? Z początku to tam u pani doktor były zapasy, to nam dawała jeść. Była jedna z koleżanek, mieszkała na Siennej, rodzina dobrze sytuowana, więc tam też były zapasy. A to ona z domu przynosiła jedzenie i jadłyśmy, a to gdzieś tam się zdobyło mąkę; jak była woda, to jakieś kluski, a to jakąś kaszę. Kaszę też znosili gdzieś z jakiejś ulicy, gdzieś jak Twarda. Z Twardej zdaje się, nie wiem, przynosili kaszę, to tą kaszę, jak była woda, można było jeszcze gotować, ale już nie było wody, to właściwie nie wiem, jak myśmy żyli. Tak sobie nieraz przypominam, tutaj chcę sobie uzmysłowić, jak to było. W końcu jedliśmy coś! Ale coś się gdzieś znalazło, jeszcze u kogoś jakieś zapasy, jeszcze w piwnicy jakieś jedzenie, wszystko było dobre.
Jak mieli, to tak, ale później też już nie mieli.
Nie, raczej ludność cywilna bardzo pomagała, tak, chciała nam pomagać, tylko jak nie mieli, to też [nie mieli jak pomóc]. A ci, co mieli jakieś zapasy, to też dawali, właśnie tak, dawali! Stosunek ludności cywilnej do nas był bardzo dobry! Bardzo dobry był!
Po tej akcji wróciliśmy z powrotem na kwatery. I znów biegło to normalne życie codzienne, byli ranni, byli zabici. Ale potem było tak – kiedyś nasz dowódca…
A, ciała, tak? Kopało się… To właśnie coś jeszcze opowiem. Dobrze, że mi pani przypomniała. Na podwórkach się chowało, wykopywało się dół i po prostu kładło się tego zabitego i zasypywało. To kiedyś się wybrałam na ulicę Jasną, tam był ogródek, kawiarnia, i był w podwórku zrobiony [cmentarz], ładne podwórko, dosyć duże, i w tym podwórku ogródek, stoliki, parasole. Tam często bywałam tak towarzysko jeszcze przed Powstaniem, to się kawkę popijało, to się żartowało, rozmawiało, i zaszłam tam. Oczywiście, stoliki stały i parasole też, to taki zestaw okropny, pełno grobów było tam, bo to była ziemia dobra do kopania i tam dosłownie cmentarz był, grób koło grobu, i tak spojrzałam na pierwszy grób – były pochowane dwie sanitariuszki, siostry, zginęły. Boże, straszne wrażenie i te zestawienie mojego beztroskiego życia z tym, co zobaczyłam, to było straszne. To było straszne. Jakoś się nie mogłam po tym pozbierać, ale takie właśnie były przypadki różne.
Aha, jeszcze coś opowiem dalej. To już był [wrzesień] […] Jeszcze, bo chłopców było coraz [mniej], też zabici byli. U nas z saperów zostało już niewielu, bo przy tej budowie były niestety śmiertelne przypadki. Nasz dowódca powiedział, że jest tych chłopców coraz mniej, więc, dziewczyny muszą dostać broń i razem z chłopcami [walczyć], ale jak strzelamy? Była próba, jak która strzela. Tarczę zrobili w Alejach na budynku od strony podwórka, a myśmy w oficynie z okna strzelały do tej tarczy. Ja, ponieważ na obozie się trochę ćwiczyłam, to już miałam jakieś rozeznanie obchodzenia się z bronią i oczywiście... Jeszcze zresztą mnie wtedy na obozie bardzo bawiło właśnie, że strzelam. I tutaj też jedna strzelała całkiem jakoś nie bardzo, drugiej trochę lepiej [szło], trzecia ja byłam, „Ooo, no doskonale”. I dostałam, znaczy na zawsze dostałam jako prezent mausera, „piątkę” małą, żebym miała broń. Właściwie nie bardzo z niej korzystałam, z tej broni.
Ale w każdym bądź razie był taki nastrój [przygnębienia], bo było coraz gorzej, myśmy już coraz bardziej narzekali. Czekaliśmy na jakąś pomoc. Wciąż nam mówili, z Anglii dochodziły głosy, że nam gratulują, składają nam jakieś [życzenia]. Ja tu mam dokładnie opisane w tym [pamiętniku], nie potrafię tego powtórzyć, ale w pamiętniku jest dokładnie to napisane, jakimi słowami, ale co nam z tego.
Było za mało jedzenia, nie było co jeść. Był [zakład] „Haberbuscha”, na ulicy Twardej gdzieś tam daleko, i stamtąd chłopcy przynosili cukier w kostkach i ten cukier jadło się. Dosłownie chodziłam z cukrem w ustach i ssałam ten cukier, bo głodna byłam. Nie było co jeść, to cukier ssałam. […]
Później właśnie po tym strzelaniu tak cicho było, jakaś taka cisza, samoloty nie latały, myślę: „Co to się dzieje? Tak cicho”. Nasz dowódca [porucznik Krycki „Klikowicz”] powiedział: „To wiecie co? Pójdę tam na pierwsze piętro”, bo to była oficyna w podwórku. On poszedł po jednej stronie, a myśmy właśnie to strzelanie po drugiej stronie klatki schodowej sobie urządzali, a on się poszedł położyć. Tak myśmy sobie strzelali i raptem samolot zapikował, to w jednej sekundzie, i bomba jedna. Cicho, zasypało nas, o Jezu, ale odzywamy się: „Ty jesteś, ty jesteś”. Po imieniu: „Ten jest?”. „Jest”. Bo to od razu się robi szaro i nic nie widać, nawet latarki nie można świecić, bo to jest tak jak teraz z tego wulkanu, że zupełnie nic nie ma, nie ma żadnej widoczności. Za chwilę świst, następna, druga bomba, w to samo miejsce. To mówimy: „To już teraz koniec naszego życia. No, koniec naszego życia”. Jeszcze za chwilę trzeci świst, bomba, ale cisza, nie ma wybuchu. „O, niewypał! –mówimy – niewypał”. Ale już jesteśmy zasypani, już chcemy ruszać się, a tam nie bardzo można. „Niewypał”. A jeden z kolegów mówi: „Nie! To zegarowa!”. I w tym momencie wybuch. I zupełnie nas zasypało, kompletnie, już w ogóle cisza, nikt się nie odzywa. Myślę: „Boże, już wszyscy zabici, a ja żyję?!”. Macam się, czy żyję. Naprawdę żyję? Żyję, no. Wreszcie ktoś jęknął, ktoś się odezwał. I zaczęliśmy znów się odzywać do siebie: „Ty jesteś?”. Wiedzieliśmy, kto tam był. Grupka nas była niewielka i okazuje się, że żyjemy wszyscy, że wszyscy żyjemy zasypani. W jedną stronę chcemy się ruszyć, zresztą nie wiemy gdzie, w jaką stronę, bo stracona zupełnie orientacja, latarki [mieli], ale to nic nie dawało, kompletnie nic, i szukać wyjścia i gdzieś zapach dymu, „Oj, pali się! Pali się!”. To trzeba uciekać przed tym, ale gdzie, jak nie wiemy gdzie. Tu w tą stronę zawalone, w tą stronę zawalone, nie ma wyjścia. Ani do okna, ani do drzwi wyjścia nie ma. Gdzieś tam było przy oknie i dziura w podłodze, bo to wyczuła tam koleżanka: „Tu gdzieś powietrze, czuję gdzieś powietrze!”. I w kierunku tego powietrza podeszła i mówi: „Tu chyba jest wyjście”. I było zejście do piwnicy i później wyszliśmy po kolei, a wszyscy myśleli, że nie żyjemy już, że my zasypani, już nie ma nas rzeczywiście. I była wielka radość, wielkie zdziwienie, jak nas zobaczyli. Oczywiście wiadomo, jak to się wyglądało strasznie, bo włosy dęba stały, szare, siwe od tego pyłu, i zasypani, twarz czarna tylko tu [wokół ust] oblizywało się, to tak, a tu wszystko było na szaro. Tam wodę przynieśli skądś, niby twarze nam obmyć. A w ogóle to już byliśmy tak brudni… Bielizny na zmianę przecież nie było, już nie było wtedy, bo tak to nam dawali jakąś, tak była, a potem już tego nie było, coraz gorzej było właściwie.
[We wrześniu]. Tu jest [w pamiętniku], tu jest dokładnie, daty są, wszystkie są daty, [10 września].
Tak, właśnie, bo urwałam. Co było dalej? Później Powstanie, ale już ten zapał, to wszystko było inne, bo już nie było tego ogromnego nastroju patriotycznego w nas, że tu, wszystko, zwyciężymy, tak, oczywiście, nie damy się. Nie, bo to już za długo się ciągnęło. Wciąż nam obiecywali, ale tej pomocy trochę było, oczywiście, trochę zrzutów było, ale to było wszystko za mało. I tak do końca Powstania zaczęli już nam nasi…
Aa, wtedy nasz dowódca (chciałam jeszcze wrócić do tego momentu, kiedy bomby spadły) był po lewej stronie, tam się zawaliło do samych piwnic. On zginął tam, poszedł spać, niestety usnął na wieki. Zginął tam. To właśnie jeszcze chciałam [opowiedzieć], wróciłam jeszcze do tego momentu. A później nas szykowali raczej do wyjścia, oczywiście, do niewoli. I tak jak mówiłam już przed tym, że nasz nowy dowódca na miejscu tego, który zginął, taki pan inżynier był, starszy pan, już mocno starszy…
Rzepecki.
Tak, ten nowy.
A stary… Mam zapisane nazwiska, miał pseudonim „Klikowicz” [porucznik Wielisław Krycki]. Później był właściwie już koniec Powstania i właśnie ten nasz nowy dowódca powiedział, że kobiety wychodzą, nie pójdą z chłopcami, wychodzą razem z cywilami. Myśmy strasznie zaczęły protestować, to powiedział: „Jeszcze jesteście żołnierzami, a to jest mój rozkaz!”. Jeszcze takim tonem do nas! I ja wyszłam razem z jedną z koleżanek, która tam właśnie jak mówiłam, na Siennej mieszkała, i jej matka razem z nami. To już nie byłyśmy same, tylko była jeszcze i jej matka.
Nie. A właśnie, zakopałam go w piwnicy na ulicy Widok. Broni nie wzięłam, przecież jakby mnie złapali z bronią, to wiadomo, jak by to było. Zakopałam sobie to w piwnicy, że może kiedyś wrócę i odkopię i wezmę tą małą broń. I wyszłyśmy. Znaczy „wyszłyśmy” – nie wyszłyśmy, tylko do obozu wyszłyśmy. Jak pamiętam, szłam… A jeszcze powiem tą drogę, jak nas prowadzili do obozu – na polach rosła cebula. Jak złapałam tą cebulę, jadłam jak najlepsze jabłko, gryzłam cebulę, a tak mi smakowała ta cebula ogromnie! Zwykłą cebulę.
Nie, nie. Właśnie nie miałam kontaktu z rodziną, tu [w pamiętniku] właśnie ciągle wspominam o rodzinie, co się z nimi dzieje, czy żyją, bo to na Starym Mieście, a tam było też strasznie. Na Starym Mieście też było strasznie bardzo. Nic nie wiedziałam, zupełnie nie miałam żadnego kontaktu, tylko później był tam jakiś kolega, jak tylko ktoś stamtąd [przyszedł], to pytałam, czy jeszcze domy takie stoją. „Stoi ten dom. Stoi”. Tam jeszcze ludzi wyprowadzili, ale gdzie? To też do Pruszkowa wyprowadzili, jak się okazało, a później wywieźli rodziców do Niemiec na roboty.
Wyszłam z Warszawy do obozu w Pruszkowie i tam była selekcja, kto się nadaje do roboty, kto się na co nadaje. I była możliwość, kto miał pieniądze, kto miał biżuterię, kto się mógł opłacić, to polskie pielęgniarki pośredniczyły między Niemcami i one… Pewna grupa, właściwie ta moja koleżanka była z matką, dobrze sytuowaną panią, miała dużo biżuterii ze sobą, i ona się okupiła z córką, ale ja zostałam. To była grupa jakichś tam chyba jedenastu osób wykupiona i wychodzą już na wolność od razu. A jeszcze mi ta pani zostawiła jakieś dwa pierścionki, że może mi się przydadzą, żebym miała jakieś pieniądze. Pieniędzy nie miałam, nic nie miałam przecież.
[…] My miałyśmy wyjść, tak jak powiedziałam, do Pruszkowa. W Pruszkowie segregacja. Tamta grupa się wykupiła, jedenaście osób, a ja zostaję, oczywiście wśród ludzi obcych, strasznie nawet się pobeczałam z tego wszystkiego i tej grupie, która wychodziła, zrobiło się mnie żal, „Niech idzie z nami. Może przejdzie, w środek weźmiemy, niech idzie z nami”. I poszłam razem z nimi. Ale to już był wieczór (oni wyprowadzali nie w dzień, tylko wieczorem, tak żeby nikt nie widział widocznie) i doszliśmy tam do takiej wachy. Stoi ich tam, bo ja wiem, z ośmiu stało tych gestapowców, i sprawdzanie z dokumentami, lista, nazwiska na liście, i dokumenty. Mnie na liście przecież nie było, więc, Boże, co przeżyłam, to tylko ja wiem, strasznie. Sobie myślę: „Co oni ze mną zrobią?!”. Przecież oni mnie ten kawał drogi, bo to kawał drogi do tych baraków było, nie będą mnie elegancko odprowadzali z powrotem. A tutaj przecież ja chciałam ich oszukać, więc wiadomo co. Przeróżne myśli już miałam, przechodziły przez głowę. Sobie myślę: „To koniec ze mną. No, koniec ze mną!”. Ale ktoś tam, coś im się nie zgadzało u kogoś na liście z dowodem, coś tam nie pasowało. Świecili sobie tam latarką, bo tam ciemno, sobie oświetlali, a z tyłu ktoś tam woła: „Przeskocz! Przeskocz!”. Nie miałam innego wyjścia. A, zaryzykuję. Przeskoczyłam do tej grupy sprawdzonej. Jeden stał i patrzył na tą grupę. Ja nie wiem, że tego nie widział… Czy już machnął ręką i powiedział: „Sobie niech tam [idzie]”, czy po prostu nie widział. No nie wiem, no nie wiem. Przeskoczyłam. Serce mi tak biło mocno, że mi się zdawało, że oni słyszą bicie mojego serca, tak kołatało we mnie wszystko z tego przerażenia ogromnego. W końcu jakoś sprawdzili resztę, wyprowadzili nas za bramę, a ja iść nie mogłam, nogi mi odmówiły posłuszeństwa zupełnie, no zupełnie. Byłam tak strasznie zdenerwowana, ale wzięli mnie pod ręce, odprowadzili od bramy dalej i wróciłam jakoś do siebie.
A potem była taka wędrówka. Dowiedziałam się, że moja rodzina jest w Koninie. W RGO można było [się dowiedzieć]. Były punkty RGO i tam można się było dowiadywać. Ja się dowiedziałam, do Konina dotarłam tam, ale też…
Pociągiem. Jakimś pociągiem. Nawet nie wiem, jak ja [jeździłam]. Chyba na gapę jeździłam, przecież nie miałam pieniędzy. Później stamtąd wyruszyłam znów do Krakowa, bo dowiedziałam się, że pod Krakowem w majątku jest moja siostra z dwojgiem maleńkich dzieci, bo jedno się urodziło dwa [tygodnie] przed Powstaniem, drugie dwa lata miało, i z tymi dziećmi, że jest w majątku pod Krakowem u rodziny jej męża. Tam chciałam dotrzeć i tam w końcu dotarłam rzeczywiście i tam jakiś czas byłam, a stamtąd później wyruszyłam już normalnie pociągami do Łodzi, bo w Łodzi miałam rodzinę, to wiedziałam, że tam zawsze znajdę miejsce.
[…] Tak, tak. Ona tam właśnie w tym majątku z dziećmi [była], razem byliśmy. Ale tam później przyszli ruscy przecież. Już trzeba było znów stamtąd uciekać, dlatego też uciekłam do Łodzi i tam u rodziny już zamieszkałam. Tak, w Łodzi byłam, później wyszłam za mąż i wróciłam już do Warszawy razem z mężem.
W 1947.
To normalnie już. Normalnie pociągiem pojechaliśmy do Warszawy. Tutaj już, w Warszawie, miałam [rodzinę]. Już mój ojciec wtedy był też w Warszawie, bo rodzice byli, [najpierw] w Łodzi. Swoich rodziców spotkałam w Łodzi i później mój ojciec pierwszy pojechał do Warszawy, już tam pracę sobie załatwiał. Powrócił w te ruiny, ale już ludzie wracali, już odbudowywali, nie wszystkie domy były zniszczone. Na Żoliborzu było dużo domów dobrych. Tam właśnie rodzice zamieszkali. A potem ja, mąż dostał też mieszkanie tutaj, w Warszawie i to już zaczęło [się] normalne życie.
Właściwie muszę powiedzieć, że zupełnie tego nie pamiętam. Już byłam tak zajęta czymś zupełnie innym, że tam [pamiętam] tylko, jak byłam w tym majątku. Tak, w tym majątku. Z majątku tośmy uciekli. Tam były córki tych państwa, tośmy siedzieli w kopcu na polu na kartofle, jak przyszli ci ruscy. Nawet nie wychodziliśmy. Moja siostra z dziećmi poszła do jakiegoś gospodarstwa, do chłopa, zamieszkali tam, a tutaj tych tak zwanych paniczów, to ruscy zaraz zabijali po prostu. To ja z nimi razem w kopcu przesiedzieliśmy dwa dni, a oni tylko [przeszli] i dalej [poszli]. Tylko zniszczyli cały ten dwór, poniszczyli meble, połamali, jak wróciłam tam. Jeszcze taka ich kuzynka była z Warszawy, w moim wieku też, to myśmy obie wróciły do tego pustego dworu, bo oni [wyjechali] do Krakowa; ci właściciele mieli też mieszkanie w Krakowie, to do Krakowa [wyjechali]. Już do tego dworu nie wracali, bo się nawet bali, a myśmy tam zamieszkały jeszcze parę dni, a potem wyruszyłyśmy właśnie do Łodzi.
Właśnie mówię – wszystko połamane, poniszczone, pocięte, porżnięte, pokrycia porżnięte. Nawet jeszcze, to może nie powinnam mówić, wanna w łazience to była zapełniona cała kałem. Okropne, strasznie, zdewastowany był ten dom zupełnie, ten cały dwór. Wszystko pomarnowane, poniszczone. Co tylko mogli, to niszczyli.
Tu w tej chwili, to nawet trudno mi jest powiedzieć. Nie pamiętam tego momentu, nie pamiętam w tej chwili. Bo później, jak już byłam z rodziną, to w ogóle nie myślałam o niczym, tylko się cieszyłam, że jestem, że mam, że znalazłam rodzinę, że dowiedziałam się, gdzie mam rodziców, że są w Łodzi. Tym żyłam, już żyłam zupełnie czym innym po prostu. Za rodziną tęskniłam cały czas i wreszcie dowiedziałam się, że wszyscy są, że wszyscy żyją, to była już radość i już wiedziałam, gdzie jest rodzina.
Z Powstania? Najlepsze? Najlepsze to byłoby chyba to, że był ten taki okres, jak zdobyliśmy pocztę, później był przestój, bo Śródmieścia nie ruszali na razie i myśmy tam sobie siedziały, to była taka trochę zabawa. Wtedy nic, tylko marzyłam, żeby się dostać do szturmówki, bo tu nie ma co robić, ale potem już było co robić.
[…] Śmierć mojej przyjaciółki to jest najgorsze moje wspomnienie, które jest do dzisiaj jeszcze [żywe]. Tylko jej grób pielęgnuję, bo na wojskowym cmentarzu jest, bo była ekshumowana z Mokotowskiej. Była pochowana na podwórku na Mokotowskiej, tam, gdzie był szpital. To było właśnie moje najgorsze wspomnienie.
Jak by trzeba było? Na pewno. W tej chwili to by mnie nie wzięli, bo mój wiek przecież. Przecież 12 maja dziewięćdziesiąt lat skończę. To już wiek nie do wojowania, ale nie wiem, czy bym nie poleciała. Ale wcześniej to na pewno. Jakoś się trzymam nie najgorzej.