Maria Magdalena Tryjarska „Iwona”
- Zaczniemy od czasów przedwojennych. Chciałem zapytać, jak pani pamięta swoje życie przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Miałam czternaście lat, jak to się zaczęło. Co pamiętam? Sporo pamiętam. Mój ojciec był malarzem portrecistą, matka też malowała. Było nas troje dzieci w domu. Chodziłam do Gimnazjum imienia Królewny Anny Wazówny. To było żeńskie gimnazjum, obok Gimnazjum Męskiego imienia Mikołaja Reja, [w którym uczył się mój brat]. […] Były to szkoły zboru ewangelickiego-[augsburskiego], ale [uczyło się w nich] też dużo katolików. W naszej szkole było około czterdziestu procent katoliczek. To była bardzo dobra szkoła, na wysokim poziomie, ekskluzywna. Dyrektorką była córka biskupa kościoła ewangelickiego Juliusza Burschego. [Wielkiego patrioty polskiego]. Jego rodzina, mimo korzeni niemieckich, przybyła do Polski, [gdy] były prześladowania [protestantów] w Niemczech. Tak samo wiele rodzin moich koleżanek miało korzenie niemieckie, a mimo to w naszej szkole panował duch patriotyzmu. Właśnie ze szkoły wyniosłam patriotyzm, dlatego [bo] w domu to raczej tak się nie mówiło. Czytało się „Trylogię” i tak dalej, ale nie było takiego wychowania jak w niektórych rodzinach, [gdzie] się kładło w głowę dzieciom, że trzeba kochać Polskę i tak dalej. Tego nie pamiętam, żeby w domu mój ojciec… W ogóle [niewiele] się interesował naszym [rozwojem] duchowym.
- Miała pani dwójkę rodzeństwa, tak?
Tak, siostra żyje, a brat zginął we Flossenburgu, w obozie koncentracyjnym, miał dwadzieścia dwa lata. Ale on nie brał udziału w Powstaniu, w ogóle nie należał do Armii Krajowej. Ja należałam do Armii Krajowej od 1942 roku, on nie.
Siostra miała piętnaście lat, jak wybuchło Powstanie, nie była w Armii Krajowej. Nie wciągałam jej, bo uważałam, że jest za młoda.
- Może jeszcze powie pani coś o znajomych, przyjaciołach.
Miałam koleżanki, zwłaszcza w szkole. [Od 1935 roku u Wazówny. W czasie okupacji tam] była taka [ścisła] konspiracja, […] żebyśmy nawzajem o sobie [mało] wiedziały. Niektóre koleżanki były zupełnie gdzieindziej w czasie okupacji, w innych formacjach. Byłam bardzo zdziwiona, [gdy] w czasie Powstania spotykałam potem te „wazowianki”. Niby ze szkoły ewangelickiej, a takie patriotki, że się znalazły w Powstaniu i były już przeszkolone w czasie okupacji, tak jak i ja zresztą. Najbliższą moją koleżanką to była Halina Früboes-Siemieńska. Ona szła kanałem na Starówkę, miała większe ode mnie zasługi [w czasie Powstania]. Też miałam iść kanałami [tak jak ona] na Starówkę z amunicją i opatrunkami, ale właśnie zanim poszłam, byłam ranna [na placu Napoleona] przy zabezpieczaniu włazu do kanału, który biegł pod ulicą Mazowiecką [i zabrano mnie do szpitala]. […] Bardzo jej zazdrościłam [tego], że ona poszła, [a ja nie].
- Gdzie panią zastał wybuch wojny?
Wybuch wojny bardzo mocno przeżyłam. Myśmy mieszkali w Wawrze. Widać było od nas płonącą Warszawę, bomby spadały. Pamiętam, że bardzo przeżywałam, [widok] bombardowanej Warszawy. To było bardzo głębokie przeżycie. Potem na początku wojny, 27 grudnia, była ta [straszna] egzekucja w Wawrze. Zawsze potem […] na murach [Warszawy pisano]: „Pomścimy Wawer”, „Pamiętamy Wawer”. Rozstrzelano 107 mężczyzn. [Wyciągniętych nocą] z domów Anina [i] z Wawra, [albo z kolejki Jabłonna-Karczew, gdy przejeżdżała przez Wawer].
- Czy znała pani kogoś z rozstrzelanych?
Sąsiadów, znajomych, ale nie bliskich. […] Chodziło [jednak] o mojego brata, który miał wtedy siedemnaście lat. Było Boże Narodzenie, więc pojechał do rodziny w Warszawie, […] ale miał wrócić do domu przed godziną policyjną. Tymczasem nie wrócił i potem ta egzekucja [o świcie]. Niedaleko naszego domu [się odbyła]. Słyszymy, że egzekucja, a on nie wrócił. Wiedzieliśmy, że z tej kolejki do Karczewa, którą powinien wracać, wyciągnięto mężczyzn. […] Wszystko wskazywało na to, że on został z tej kolejki wyciągnięty i […] rozstrzelany. To było bardzo wstrząsające, okropne, bo poszłam z mamą na to pobojowisko, gdzie leżało 107 mężczyzn. Był trzaskający mróz, zima, śnieg i twarzami w tym śniegu leżeli ci rozstrzelani. Mama wskazywała mi tylko, który może być Wacek, jeżeli kolor palta [się zgadzał], bo [sama] już była bliska zemdlenia, trzymała się płotu. W paltach [tego koloru] było kilkunastu wśród tych 107. Mając wtedy czternaście lat, z trudem odwracałam tych mężczyzn, którzy mieli palta podobne, i sprawdzałam, czy to nie on. Tych kilkunastu odsunęłam z wielkim trudem, a tu Niemcy z lufami [gotowymi do strzału] i [z wrzaskiem]:
Raus! Raus! […], że nie wolno podchodzić. Nie znalazłam [brata]. Potem poszłam pieszo do tramwaju do Gocławka, pojechałam [do rodziny] do Warszawy. Okazało się, że go tam zatrzymali na noc. Wtedy ocalał, ale potem w czasie Powstania był wzięty do…
- Zatrzymali go w czasie łapanki?
[Ja] byłam w […] w Śródmieściu. Już Powstanie się zaczęło, a [moją rodzinę] wysiedlili [z Wawra] na Gocławek, [bo zbliżał się] front. Właśnie wyciągali mężczyzn, kazali wyjść z domów wszystkim mężczyznom do tego i tego wieku i właśnie on tak…
- Kiedy zaczęła pani działać w konspiracji?
W 1942 roku. Najpierw działałam tylko w harcerstwie, a potem wciągnięto nas do Armii Krajowej właśnie w 1942 roku. Wtedy szkolono nas w ramach łączności.
- Mieszkali państwo w Wawrze przez całą wojnę, tak?
W Wawrze, tak. Było szkolenie, wojskowość, musztra, różne. Na przykład trzeba było zdać egzamin z musztry, z wojskowości, z łączności, z sanitariatu.
- Gdzie takie zajęcia, szkolenia się odbywały?
W prywatnych mieszkaniach przeważnie. Potem były egzaminy. Pamiętam, że jeden egzamin, trzeba było zdać na Mokotowie. Egzamin z bronioznawstwa na Woli zdawałyśmy. Jednym słowem miałyśmy to wszystko za sobą, [gdy wybuchło Powstanie].
Chodziłam na komplety. Najpierw szkoła była troszkę zakamuflowana, bo „pod płaszczykiem”, że niby to jest szkoła galanteryjna, [przerabiałyśmy program] gimnazjum. Liceum […] było [już] na kompletach. […] Jedna koleżanka mnie w pewnym momencie poprosiła […], czy bym nie mogła uczyć takich dwóch dziewczynek żydowskich, które się ukrywają w willi na strychu, na Mokotowie [przy] ulicy Szustra. Trzeba było przez jakieś konspiracyjne wejście po drabinie do nich wchodzić. To były dziewczynki: dwanaście lat, osiem lat – siostry. Przychodziłam do nich, nie pamiętam, czy co dzień, czy co drugi dzień i [przerabiałam z każdą z osobna program] szkoły powszechnej. Nic nie wiem o nich, czy one ocalały, czy zginęły.
- Od 1942 roku była pani w harcerstwie…
W 1941 roku już byłam w harcerstwie.
- Czym się zajmowano wtedy do Powstania, w czym brała pani udział?
Zanim byłam w Armii Krajowej, to w harcerstwie były zbiórki, które nas tylko denerwowały, bo piosenki się śpiewało, a to jakieś węzełki się robiło. Mówiłyśmy, że chcemy coś robić, a nie tak się bawić jak przed wojną w [zuchach]. Potem jeszcze nas użyto do wysyłania paczek do oflagów, do stalagów. Pakowałyśmy, nosiłyśmy to [na pocztę]. Potem dopiero… Ponieważ naszą nauczycielką od fizyki u Wazówny była Jadwiga Falkowska, która była harcmistrzynią Rzeczpospolitej i już przed I wojną światową organizowała polski skauting razem z Małkowskimi. Andrzej i Olga Małkowscy to byli założyciele harcerstwa w Polsce, [na wzór skautingu brytyjskiego].
- Przepraszam, przed wojną pani też była w harcerstwie, tak? Czy dopiero po wybuchu?
Przed wojną przez rok byłam, ale to chyba w zuchach jeszcze. Potem miałam przerwę i dopiero w czasie wojny znów w ramach w konspiracji należałam do drużyny przy naszej szkole. To była 39. [Warszawska] Żeńska Drużyna Harcerska. Jadwiga Falkowska uczyła nas fizyki u Wazówny. Była dla nas życzliwa […] i myśmy ją zapytały, czy ona nie może nas wciągnąć do konspiracji, żebyśmy w ogóle coś mogły robić i przygotowywać się do przyszłej walki. Ona to [sprawiła], żeśmy były już w Armii Krajowej i wtedy było to szkolenie, tak że dużo jej zawdzięczamy. Zginęła w czasie Powstania, zamordowali ją własowcy [na Mokotowie]. Na Powązkach wojskowych jest jej grób. [Na Święto Zmarłych] harcerze śpiewają piosenki [harcerskie] na jej grobie, zawsze są kwiaty. Dzięki niej dostałyśmy się do Armii Krajowej.
- Do Armii Krajowej jeszcze przed Powstaniem, tak?
[Tak, w czerwcu] 1942 rok […]
- Jak wtedy wyglądała konspiracja, walka z Niemcami?
To było głównie szkolenie, poza tym powielanie biuletynów [i ich roznoszenie]. Dlatego powiedziałam o tej egzekucji w Wawrze, bo wtedy właśnie zaczęła narastać ogromna nienawiść do Niemców. Przez całą okupację, jak się widziało te egzekucje na ulicach Warszawy i w ogóle ten straszliwy terror, to ta nienawiść narastała. Dlatego właśnie myśmy były w Powstaniu, nie tylko chłopcy, ale i łączniczki [i sanitariuszki]; byłyśmy pełne zapału, pełne [wrogości], chęci zemsty na Niemcach. Takie było podłoże.
- Pani podczas Powstania była łączniczką w Śródmieściu?
Cały czas byłam w Śródmieściu, tak. Byłam na [składnicy] „K-1”. Dwadzieścia dni byłam czynna na „K-1”, ale w bardzo małym stopniu. Organizacja tego była tak kiepska, że… Bo to było tak, że osobno była sieć składnic [meldunkowych], a osobno były oddziały walczące. Oddziały walczące miały przesyłać meldunki poprzez te składnice. Tymczasem na ogół oddział miał jakąś swoją łączniczkę czy więcej nawet. Wobec tego oni przede wszystkim korzystali z usług swoich łączniczek. Do nas mało przychodziło zleceń z przeniesieniem meldunku. [W] składnicy „K-1” było nas sporo, około trzydziestu, a meldunków jak na lekarstwo. Wobec tego komendantka jakoś dzieliła, na ogół „po uważaniu”, która ma iść z meldunkiem.
- Dokąd pani szła z meldunkiem, do dowództwa, tak?
To zależy, różne były [trasy]. Pamiętam, że dowództwo „Radwana” było na Jasnej, to ta sama ulica, więc niedaleko. Tylko [około czterysta metrów] Jasną przelecieć. Wszystko to nie dawało satysfakcji. Na Tamkę kiedyś mnie wysłano, ale do 21 sierpnia bardzo niewiele miałam właściwie satysfakcji. To był zawód, że w ogóle nie jesteśmy wykorzystane, że najwyżej nas [używają] do spraw miejscowych, takich jak OPL, czyli dyżury na dachu. To był dach banku „Pod orłami”, więc na górze się dyżurowało, że jak spadnie bomba, to trzeba ratować. Takie rzeczy. Poza tym gotowanie, zmywanie, [ale i budowanie barykad].
- Nie satysfakcjonowało was to po prostu.
Tak, zupełnie. Uważałyśmy, że nie po to żeśmy się szkoliły, żeby teraz takie rzeczy robić.
21 sierpnia byłam ranna, jak właśnie robiłyśmy osłonę włazu na rogu Mazowieckiej [i Świętokrzyskiej]. Ten właz jeszcze jest na chodniku [na placu Powstańców], tylko […] bliżej jezdni. [...] Tam myśmy robiły osłonę, bo oczywiście ciągle czołgi atakowały wzdłuż Mazowieckiej. Właśnie wtedy jak myśmy robiły osłonę włazu, to był [taki] atak czołgów […] i [Niemcy] rzucali granaty. Wtedy właśnie byłam ranna, [odłamkami granatu w klatkę piersiową, leżałam] w szpitalu i już wobec tego nie poszłam kanałem, tak jak moja przyjaciółka. Ona napisała relację z tego, jak tam szła. […]
Byłam ranna w płuca, tak że jak wyszłam ze szpitala, to mimo że mnie już wypuścili…
Szpital był w [hotelu] „Terminus” – Chmielna 28. Leżałam na ostatnim piętrze, już pod samym dachem, czwarte piętro chyba. Tam byłam cztery, pięć dni, a potem przenieśli mnie na Warecką 11. Tam akurat założony został szpital powstańczy. Byłam pierwszą ranną, którą przynieśli. Jeszcze była jakaś cywilna osoba i tylko we dwie leżałyśmy, jak pamiętam. Tam byłam jeszcze kilka dni i potem mnie wypuszczono. Ale zupełnie jeszcze nie mogłam oddechu nawet złapać, bo [odłamki tkwiły] w płucach, więc nie nadawałam się do służby. Po prostu leżałam jak kłoda i ledwo mogłam oddychać. Wydawało mi się, że każdy oddech jest już ostatnim, bo tak się dusiłam. Tak że na razie się nie nadawałam do niczego.
4 września padły bomby na Jasną 1. Żadna z nas nie była zabita wtedy ani [nawet raniona], tylko cywile zginęli, którzy byli w piwnicy. Właśnie tego samego dnia była ranna od pocisku zapalającego nasza koleżanka [„Dasia”], już nie na Jasnej 1, tylko koło PKO na Jasnej. Na [te pociski] mówiło się „krowa”, [albo] „szafa”. W każdym razie strasznie groźne pociski, paliło się całe ciało [osoby rannej]. „Dasia” właśnie była ranna i już wiadomo było, że nie ma dla niej ratunku, bo właściwie całe ciało [prócz głowy] miała spalone. Ponieważ [na razie] nie nadawałam się do latania z meldunkami, to właśnie przy niej siedziałam. To znaczy [na zmianę] tam siedziały i inne moje koleżanki, zawsze ktoś przy niej siedział w szpitalu. [Bez przerwy ktoś] przy niej [dyżurował], żeby jej ulżyć w tej potwornej męczarni. Robiło się okłady z wody wapiennej. Ponieważ uważałam, że się nie nadaję do służby, a one się nadają, to wzięłam na siebie ten ciężar, że najwięcej siedziałam przy niej. Około kilkanaście godzin na dobę byłam z nią. Uważałam, że to właśnie jest mój wkład w Powstanie, że coś robię.
Moje koleżanki z „K-1” już [prawie] nie były czynne, bo jeśli chodzi o [działalność sieci składnicy] łączności, […] zupełnie nikt nie korzystał ze składnicy [K-1], tak że [to jakoś stopniowo podupadało. Natomiast] chodziły do Haberbuscha i Schielego po zboże i potem mełły [je] w młynkach do kawy [i z tego gotowano tak zwaną zupę „pluj”]. Też zresztą potem to robiłam, [od 11 września, gdy już umarła „Dasia”]. Ale [około 20 września] komendantka, która na początku Powstania raczej mało mi dawała okazji do wykazania się, [teraz] widocznie (tak ja to odczułam), w nagrodę za to, że tak dużo siedziałam przy rannej koleżance „Dasi”, skierowała mnie do „Sławbora”. To było wielkie wyróżnienie pójść do oddziału, do „Sławbora”. Potem u „Sławbora” już było wspaniale. Tam było tyle roboty…
Tak, do łączności. […] „Sławbor” dowodził [prawie] całym Śródmieściem Południe.
- Północnym Czerniakowem też.
Tak, też. Zostałam przy dowództwie „Sławbora”. To była komórka łączności. Dosyć dużo nas było, kilkanaście osób chyba. Ale było ogromnie dużo roboty, latania, dlatego że jednak to było przy dowództwie, przy oddziale, a nie tak jak [w tej] składnicy, która w ogóle nie zdała egzaminu. Byłam zachwycona, że nareszcie coś mogę robić. Po całych dniach i w nocy czasem [latałam] z meldunkami [i „piorunem” – według mojego zwierzchnika je dostarczałam. Tam] byłam w swoim żywiole. Poza tym byłam zatrudniana też przy centralce telefonicznej albo naprawiałam przewody po bombardowaniu. To były polowe aparaty telefoniczne łączone tylko [przewodami leżącymi luźno], gdzieś [na] gruzach. Jak padły bomby, to przerywały te połączenia. Trzeba było znaleźć, gdzie jest przerwana łączność i łączyć te [przewody] na nowo. Też to robiłam. Ale niestety [wszystko] to [trwało] krótko, bo skończyło się Powstanie.
- Co pani najlepiej pamięta, jak pani chodziła z meldunkami? Czy było to bardzo niebezpieczne?
Wszystko to ograniczało się tylko do Śródmieścia. Poza Śródmieście nigdy nie byłam wysłana.
- Pani chodziła z meldunkami, z rozkazami?
Tak, dużo chodziłam przez Aleje Jerozolimskie […] na Złotą do „Atlasu”, bo tam był sztab Powstania. „Monter” chyba tam był, ze Starówki się przeniósł. Tam często chodziłam, ale też w różnych kierunkach byłam wysyłana. Na przykład kiedyś kazano mi przeprowadzić przez aleje generała, [wtedy pułkownika], Mazurkiewicza, czyli „Radosława”. On przyszedł z Czerniakowa, bo Czerniaków już upadł, to znaczy nie cały Czerniaków tylko przyczółek czerniakowski i przyszedł do „Sławbora” z majorem „Turem”. Był też jakiś trzeci oficer, ale nie zapamiętałam nawet jego pseudonimu. Przeprowadzałam tych trzech wysokiej [rangi] oficerów, bo trzeba było [dobrze znać drogę w tym labiryncie] piwnic. W dzień po wierzchu nie wolno było chodzić, [bo był ostrzał. Dyżurni wskazywali drogę], którędy można przejść, [bo] piwnice się łączyły [w sposób] skomplikowany.
- Chodziło się piwnicami, były jakoś połączone, tak?
Tak, poprzebijane [między sąsiadującymi kamienicami] i były całe labirynty tych piwnic. Przez jezdnię trzeba było zawsze przebiec (bo na ogół był ostrzał) [zwłaszcza przez aleje Jerozolimskie przy składnicy] „S-1”. […] Tam było bardzo dużo ofiar, dużo łączniczek zginęło przy przebieganiu przez aleje. Wtedy jak [ja] przechodziłam, to już była barykada i wykop, czyli już to przejście było [w miarę] bezpieczne, chociaż atakowały czołgi i był ostrzał od BGK. Przeprowadziłam [tych trzech oficerów] do „Atlasu”. Wiem, że ci trzej panowie cały czas rozmawiali o sprawach strategicznych, o planach, jakie jeszcze mają.
Nie.
Wiem, że [o sytuacji] na Czerniakowie. Coś mówili, ale nic mi nie zostało w pamięci. Tylko wiem, że słyszałam to, co oni mówili, [ale] to już sześćdziesiąt cztery lata [minęło], a nic nie zanotowałam.
- Wtedy była pani zajęta prowadzeniem.
[Piwnicami szliśmy „gęsiego”, ja] pierwsza, a oni za mną. Miałam tylko tą rolę, żeby ich zaprowadzić. Do mnie w ogóle się nie odzywali, tylko między sobą wymieniali poglądy. Jak dalej, co dalej, co z tymi żołnierzami na przyczółku? Przyczółek już właściwie upadł i na Mokotów przeszli kanałem ci, co ocaleli. Kiedyś leciałam Kruczą w nocy, było zupełnie ciemno. [Nocami chodziło się] wierzchem, nie trzeba było iść koniecznie piwnicami. Idę Kruczą, a tu palą się ogniska na środku jezdni na Kruczej i żołnierze czekają na zrzuty. To były ogniska, które wskazywały, gdzie można zrzucić tę broń. Właśnie tak idę, a tu na mnie spada…
Wtedy były… i spada na mnie czasza spadochronu i przede mną upada zasobnik z bronią. To pamiętam. Najwięcej zrzutów było 18 września. Jeszcze wtedy nie byłam u „Sławbora”. To było tak, że całe… To zresztą jest już opisane w wielu książkach, że wtedy całe niebo [w słoneczny dzień] zostało pokryte eskadrami amerykańskimi. Mnóstwo, setki, setki samolotów i setki kolorowych spadochronów. Lecą te spadochrony nad nami na Warszawę, radość była [wielka] i pamiętam, że [nawet] cywile z piwnic wylegli. Taka radość, ale wiadomo, że [tylko] niecałe dwadzieścia procent zasobników dostało się powstańcom, a reszta Niemcom. To jest dobrze znany fakt.
Jeśli chodzi o zrzuty, to były jeszcze zrzuty z kukuruźników, radzieckie zrzuty. Kukuruźniki, [inaczej „taksówki”] to były nieduże samoloty, niebojowe w każdym razie. One właśnie latały nad Warszawą w nocy dosyć nisko i zrzucały na przykład żywność, bo już był głód w Warszawie. Kiedyś z koleżanką widziałyśmy, że spada taki worek z kukuruźnika, […] i wpada w gruzy. Myśmy poszły to wziąć, bo tak bardzo głodno było wtedy. Ale okazało się, że ten worek pękł [przy upadku]. Był w nim ryż gotowany z tłuszczem, już gotowy do jedzenia, [ale niestety zmieszany z gruzem].
- To znaczy, że zrzuty radzieckie nie były na spadochronach?
Chyba nie. [Te kukuruźniki] nisko latały, była [bezksiężycowa] noc, więc nie widziałam żadnego spadochronu. Może miały małe spadochroniki? Na pewno ktoś pamięta, jak to było, bo tych kukuruźników sporo latało, raczej dopiero pod koniec Powstania. To była taka rzekoma pomoc dla Powstania, bo w zasadzie Stalin był przeciwny, był zawziętym wrogiem Armii Krajowej. Niby Armia Czerwona [zachęcała] do Powstania, rzucali ulotki, nawoływali, ale potem nie chcieli przyjść z żadną pomocą.
- W zasadzie, jeżeli chodzi o żywność, to już pod koniec bazowano tylko na zrzutach, czy były jakieś inne możliwości?
Pod koniec u „Sławbora” to było już tak głodno, bo pamiętam, [jak] jedynym pożywieniem w ciągu [całego] dnia, były kostki cukru. Akurat cukier się gdzieś znalazł, w jakimś sklepie czy gdzieś, już nie pamiętam. Ten cukier był, ale to już mdliło zupełnie. Ktoś wykrył w jakiejś piwnicy butelkę z kroplami miętowymi i myśmy na te kostki kapały trochę mięty i to było bardziej znośne do jedzenia. Potem jakąś beczkę się znalazło po cukierniku, który w tej beczce miał tak zwaną cykatę, [nawet] teraz używaną do ozdoby tortów.
Tak, [liście chyba tataraku smażone w syropie]. Tutaj [była] tego pełna, [duża] beczka. Ale to też było słodkie [i mdłe. Jednak z głodu] jedliśmy. Natomiast takiego wyżywienia, jak to w oddziałach się organizowało, że się gotowało jednak tę zupę, to tego już pod koniec prawie nie było, bo był taki głód. Na Starówce, [która] upadła już pod koniec sierpnia, [powstańcy] mieli bardzo wyżywienie, bo tam były magazyny [żywności]. Na przykład oni się zajadali czekoladą, bo akurat taki magazyn zdobyli, a w Śródmieściu było gorzej.
- Powstańcy ze Starówki później kanałami przeszli na Śródmieście?
Tak, ci co przyszli, to przyszli, a ci co zginęli… Ludność cywilną wypędzili przez Wolę do Pruszkowa.
- Oni dołączyli później do państwa, tak?
Jak jeszcze byłyśmy na „K-1” na Jasnej 1, to do nas akurat [prawie] nikt nie przyszedł ze Starówki. Jeden tylko, [jeżeli dobrze pamiętam].
Do „Sławbora” przychodzili [kanałami] z Mokotowa. Na rogu Wilczej i Mokotowskiej był właz i też pomagałam przy wyciąganiu właśnie tych […] z Mokotowa.
- Pani przechodziła kanałami?
Nie, właśnie miałam iść na Starówkę, zgłosiłam się [20 sierpnia, do zadań specjalnych], do akcji noszenia amunicji i opatrunków, zanim Starówka upadła. Ale ponieważ [21 sierpnia] byłam ranna, to mnie to ominęło, [czego] bardzo żałowałam, bo tak się na to szykowałam. To nareszcie byłby jakiś wielki czyn, a nie taka wegetacja jaka była na „K-1”. Tylko się wyczekiwało, że może komendantka da mi meldunek, żeby pójść. Ale to było beznadziejne. Była zła organizacja łączności w czasie Powstania. Oczywiście była pomyślana już przed Powstaniem, zaprojektowana przez osoby kompetentne, […] przez wysokich oficerów [łączności]. Wszystko to było przez nich przemyślane, ale ta siatka składnic nie zdała egzaminu. Po pierwsze planowano, że Powstanie będzie trwało kilka dni, takie były plany, a trwało sześćdziesiąt trzy.
- Jak przebiegał upadek Powstania, wycofywanie się?
Ogłoszono, że jest honorowa kapitulacja, że nas…
- Pani była kapralem już pod koniec, tak?
Tak, pod koniec [u „Sławbora”] awansowano mnie na kaprala. Ale potem jak byłam w obozie, to zawsze podawałam, że jestem szeregowym, bo uważałam, że to…
- Ale miała pani status jeńca wojennego?
Tak, wszyscy, co poszli do obozu, byli jeńcami wojennymi [i podlegali konwencji genewskiej]. Dowództwo [Powstania] zostawiło [kobietom] wybór: można iść do obozu z wojskiem, a można wyjść z cywilami, udać, że [się] nie brało udziału w walce, że się jest cywilem. [Nawet je] namawiano, żeby raczej wyszły z cywilami. Te co miały rodziny [na zachód od Wisły], często [decydowały się na wyjście z cywilami] przez Pruszków. Natomiast ja i wiele moich koleżanek poszłyśmy do obozu, do niewoli.
[Ja byłam w tej grupie, którą] najpierw zawieziono [Stalagu] X B [koło Bremy]. To był ogromny obóz, 150 000 jeńców ze wszystkich podbitych krajów. Ponieważ myśmy były pierwszymi, w historii świata w ogóle, jeńcami kobietami, więc nie było to przez Niemców przewidziane, że ma być [dla nas] jakaś część kobieca czy osobny obóz.
W bydlęcych wagonach, po siedemdziesiąt […] w jednym […], na stojąco. Tydzień chyba się jechało.
Jeden główny przystanek był nad Odrą, [koło miasta Küstrin] (teraz należy do Polski i się nazywa Kostrzyn). Tam był postój długi i zaprowadzono nas do obozu, który był niedaleko. To też chyba był jakiś stalag. Ale zaprowadzono nas tylko po to, żeby nas wykąpać w łaźni i zastosować środki przeciw wszom.
- Jakieś jedzenie państwu podawano podczas podróży?
Tylko w wagonie coś czasem podrzucano…
Niemcy przydzielali, […] codziennie po kawałku chleba, cebulę. Był straszny głód [i wody]. Prawie tydzień jechałyśmy. Niemcy wtedy były już bardzo bombardowane, tak że ciągle były jakieś przestoje.
Ponieważ [Niemcy] nie wiedzieli, jak nas umieścić w takim męskim obozie, to nas umieścili w baraku karnym, czyli dla tych jeńców, którzy coś przeskrobali. Był [to] barak, ogrodzony bardzo wysokim płotem [złożony chyba z pięciu] warstw kolczastego drutu, [a więc dobrze] zabezpieczony. Myśmy były w tym baraku. Był jeszcze drugi barak w tym obozie, też z kobietami z Powstania, ale ja byłam właśnie w tym karnym. Tam byłyśmy do 20 grudnia, a potem nas przewieziono do stalagu VIC Oberlangen nad granicą holenderską, [do którego] właśnie Niemcy postanowili zwieźć z różnych [stalagów kobiety – jeńców]. Byłam w Sandbostel, ale inne były na przykład w Fallingbostel i w jeszcze innych obozach. Z całych Niemiec zwieźli tylko kobiety z Armii Krajowej do Oberlangen i było nas [ponad] 1 700. Potem się urodziło dziewięcioro niemowląt [w Oberlangen], […] jeszcze przed uwolnieniem. Uwolnili nas żołnierze generała Maczka, czyli 1. Dywizji Pancernej.
- Jak wyglądało życie w tym obozie?
Głód, głód wielki. Pod koniec to już nas żywiono tak jak bydło. Dawali na przykład zupę [z grochem], który dla Niemców się nie nadawał, bo był robaczywy. To oni na tym robaczywym grochu gotowali zupę i potem robaki czarne pływały po wierzchu. A groch był wyjedzony przez te robaki, taki ażurowy bardzo, no i to była zupa. Ale grochu tam pływało bardzo mało, a bardzo dużo pływało czarnych robaków na wierzchu. Miały być [niby] ziemniaki w [tej] zupie, ale to nie były ziemniaki, tylko łupinki od ziemniaków gotowanych w [„mundurkach”]. Więc łupin tam też było sporo. Albo [gotowano] na przykład jakiś jarmuż, który nie służył przecież do jedzenia, tylko raczej do ozdoby sałatek. […] a [nam z tego] gotowali zupę. Jakieś patyki jeszcze były, nie wiem od czego i to było jeszcze zupełnie bez soli. Albo Niemcy nie mieli soli, albo przez złośliwość nie solili. W każdym razie to było obrzydliwe, ale jadłyśmy tę zupę, bo tylko raz dziennie [była] zupa i [grubsza pajda] chleba, ukrojona z chleba w formie, [gliniastego i też bez soli].
- Tylko jeden taki posiłek dziennie, tak?
Tak, jedzenie było bardzo kiepskie. Pod koniec zresztą Niemcy też chyba [sami] głodowali, bo to była taka część Niemiec jak gdyby oddzielona frontem. Z zachodu szedł generał Patton, a na północy przez Belgię, Holandię szła 1. Dywizja Pancerna generała Maczka i oni nas właśnie uwolnili. Zresztą nie wiedzieli nawet, kogo uwalniają.
- Czy Niemcy się najpierw wycofali z obozu?
Nie, byli. To była załoga kilkunastoosobowa. Jeden kapitan, który nie był dla nas taki bardzo niedobry. Właściwie nas nie męczono w tym obozie, nie było jakichś represji. Traktowano tak jak kobiety, trochę [nawet] z szacunkiem. Kiedyś przyjechała delegacja do naszego obozu, [a w niej] kobiety [z Wermachtu], umundurowane. [Oficer] wysokiej rangi przemówił do [nich ustawionych w dwuszeregu], po niemiecku oczywiście: „Patrzcie, to są bohaterki z Warszawy”. […]
Żeby je zapalić do walki, bo one były jeszcze w czynnej służbie. Tylko widać może nie bardzo były odważne, nie wiem. W każdym razie cel był taki, żeby pokazać, że my takie obdarte […] jak wyszłyśmy z Warszawy, [bez ciepłego] ubrania, a przecież już była zima. Takie trzęsące się [kobiety na apelu jesteśmy bohaterami z Powstania Warszawskiego]. „Bierzcie z nich przykład” – mówił. […] Tak że nas z pewnym szacunkiem traktowano nawet i nie stosowano żadnych represji oprócz tego, że był głód [i praca na tak zwanych „komenderówkach”]. Poza tym w obozie kwitło życie intelektualne, bo było sporo pań na wysokim poziomie, [nawet] z uniwersytetu. Była nawet pani profesor filozofii z Uniwersytetu [Warszawskiego]. Było dużo ciekawych osób, na przykład aktorki. Bardzo różne byłyśmy, ale większość była w moim wieku albo młodsze [i o różnym poziomie wykształcenia].
- Co panie robiły, żeby zająć się jakoś?
Myśmy właśnie organizowały życie intelektualne, chodziłyśmy [z baraku do baraku] na odczyty, uczyłyśmy się. Pamiętam, że się zaczęłam uczyć greki, bo była pani filolog klasyczny z uniwersytetu i ona prowadziła lekcje greki [dla kilku chętnych]. Co się dało, to chłonęłyśmy […]. Maturę zrobiłam przed samym wybuchem Powstania w szkole Wazówny na kompletach, ale nie dostałam […] żadnego papierka najmniejszego, że zdałam maturę. [Po uwolnieniu z obozu] chciałam jechać do Brukseli na studia, [ale nie mogłam udokumentować], że mam maturę. Dla [takich] właśnie, które się decydowały na uczelnie zachodnie, musieli zrobić sprawdzającą maturę. [Tak więc] równo rok od tamtej matury zdawałam maturę po raz drugi, nie mając nic w ogóle, […] żadnych notatek. Tylko to, co w głowie.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał powrót z obozu do Polski?
Jak nas maczkowcy uwolnili, to [po kilku tygodniach] przenieśli nas do sąsiedniego obozu [w Niederlangen] […] – pięć kilometrów [od Oberlangen]. Tam były dużo lepsze warunki. Stamtąd pojechałam do Brukseli na studia, szereg moich koleżanek [również]. W Brukseli byłam rok. Mogłam zostać dłużej, ale nie zostałam, wróciłam.
- To znaczy, od razu z obozu pojechała pani do Brukseli?
Tak, bezpośrednio z obozu, bo obóz organizował te wyjazdy.
- Maturę zdawała pani w Brukseli, tak?
W Brukseli byłam [trzynaście miesięcy], a maturę sprawdzającą [zdawałam] jeszcze w obozie [W Niederlangen]. Ona nawet była trochę trudniejsza od [tej, jaką zdawałam na kompletach przed Powstaniem]. Pamiętam, że z łaciny musiałam przetłumaczyć autentyczny tekst z Tacyta i to wcale nie było łatwe. Tak że matura była na wysokim poziomie, [tematy były przysłane z Londynu].
- Studiowała pani w Brukseli?
Tak, mam nawet dokument z tej matury. Ale nigdy się nim nie legitymowałam, bo tylko komendantka obozu po sprawdzeniu tych matur decydowała, że jedziemy na studia.
- Ile pań pojechało do Brukseli na studia?
Ileś pojechało. W każdym razie mieszkałyśmy w domu akademickim, nowoczesna kamienica, [cała przeznaczona dla nas]. Było tam nas około czterdziestu, ale były jeszcze takie, które mieszkały prywatnie, [na mieście].
Studiowałam matematykę na uniwersytecie w Brukseli.
Université Libre de Bruxselles, tak się nazywał: „wolny uniwersytet”. Ale to nie miało nic wspólnego z Wolną Wszechnicą, to był normalny [uniwersytet o dobrym poziomie].
- Mam takie pytanie. Czy to był jakiś program, czy zaproszenie jakichś władz belgijskich? Kto fundował te studia, zakwaterowanie w akademiku?
Kierował [nas] obóz, [ale] to wszystko organizował rząd londyński, łożył na to. […] Właśnie od rządu londyńskiego dostawałyśmy [stypendium] co miesiąc dwa tysiące franków [belgijskich]. Tak że to było zorganizowane przez nasz obóz, komendantkę obozu, w porozumieniu z rządem londyńskim i myśmy tam studiowały. Nie było egzaminu wstępnego na matematykę, tylko rozmowa z profesorem, [znanym matematykiem]. Ale rozmowa była dość luźna [i niematematyczna]. Ze mną na matematyce były jeszcze cztery [koleżanki] z obozu z Oberlangen. […] Zdałam nawet egzaminy po pierwszym roku [studiów], bo koleżanki to w ogóle nie przystąpiły do egzaminów. […]
- To było po francusku, tak?
[Tak, wszystkie wykłady były po francusku i egzaminy też].
- Pani była przygotowana na kompletach?
Moja szkoła była na wysokim poziomie. Byłam zawsze dobra z matematyki. [W Brukseli] po pierwszym roku […] zdałam egzaminy, mogłam zostać [i studiować dalej. Ale] dowiedziałam się [właśnie], że moja rodzina żyje, bo [przedtem] uważałam, że oni zginęli w czasie Powstania, że już jestem sama na świecie. Potem [jednak] przyszła wiadomość…
- Dlaczego pani tak myślała?
Taka byłam pesymistka. W czasie Powstania wyszłam na wysoką kamienicę, [przy ulicy Nowogrodzkiej 4], na dach i patrzyłam w kierunku Wawra. Tam akurat [toczyła się] bitwa, kotłowanina, bombardowanie. Uważałam, że na pewno oni nie przeżyli, zwłaszcza że nie odzywali się [przeszło] rok, nie szukali mnie przez Czerwony Krzyż. Podobno szukali, ale bez skutku. Dlatego uważałam, że nie mam już nikogo na świecie. [Kiedy] się dowiedziałam, że żyje rodzina, to wtedy…
- Skąd się pani dowiedziała?
Przyszła jakaś wiadomość, czy nawet już list od mojego ojca, [gdy] się dowiedział, gdzie jestem. Radość wielka i wtedy zdecydowałam, że wracam do Polski, chociaż mogłam zostać, mogłam [tam] ukończyć studia. Wróciłam, [zaliczono mi egzaminy zdane w Brukseli], ukończyłam [wydział] matematyki i [wydział] fizyki na Uniwersytecie Warszawskim. […]
- Przed Powstaniem była pani szkolona terenowo, tak?
Tak, to było tak, że każda łączniczka miała jakiś przydział powstańczy, to było [wcześniej] zaplanowane. Byłam w patrolu z dwiema moimi przyjaciółkami. […] Nasz [trzyosobowy] patrol przeznaczono na Wolę.
- Jak to się stało, że pani znalazła się akurat w Śródmieściu?
Taki był rozkaz odgórny.
- Czyli pani była przygotowywana tutaj, a trafiła gdzie indziej?
Nawet na Woli czekałyśmy [na wybuch Powstania], bo z Wawra przyszłam do Warszawy już 29 lipca, [razem z jedną z tych dwóch przyjaciółek, która w Aninie mieszkała]. To był drugi alarm, bo 27 lipca był pierwszy. [Ten] drugi znów odwołano, ale już zbliżał się front bolszewicki, już przecież mówiono o […] czołgach radzieckich [na przedpolach Pragi i] to był między innymi argument, że trzeba rozpocząć Powstanie. […] Jak myśmy [się] dowiedziały, że walki się już [toczą blisko Wawra i Anina], to postanowiłyśmy nie wracać do domu, mimo że odwołano alarm, [ale nie było] wiadomo, kiedy będzie ten właściwy. Nawet próbowałyśmy wrócić, bo pamiętam, że przez Grochów starałyśmy się pieszo jakoś dotrzeć, ale było straszliwe bombardowanie Grochowa [przez samoloty radzieckie]. No i tak [rozumiałyśmy]: „Tam pójdziemy, odetną nas i w ogóle nie weźmiemy udziału w Powstaniu, więc wracamy [na Wolę]”. Wróciłyśmy, na Woli miałyśmy kwaterę u [nieobecnego sąsiada] naszej patrolowej i [tam] czekałyśmy na wybuch Powstania.
1 sierpnia, [przed] godzina siedemnastą, przez łączniczkę przyszedł rozkaz, że mamy iść na Moniuszki, że tam jest koncentracja łączności, a nie było mowy o żadnej Woli, mimo że myśmy [już od] kilku dni były na Woli i czekałyśmy na [godzinę „W”]. To był po prostu rozkaz, rozkaz trzeba wykonać. Nie pytałyśmy, dlaczego nie na Woli. Oni jakoś zdecydowali, ktoś [inny] został na Woli. Wola miała bardzo ciężko i bardzo krótko się broniła, najwyżej tydzień.
- Skończyliśmy na pani powrocie już do Polski. Państwa dom został zniszczony?
Nie, nawet niezniszczony, rodzina ocalała, tylko zabrali mojego brata [i zginął]. Ojciec wyjechał na spotkanie [ze mną] na granicy, gdzie był punkt repatriacyjny. To było chyba w Koźlu nad Odrą, jak nas przywieźli [z Brukseli]. Też jechało się bardzo długo przez Niemcy, ale już byłyśmy w wagonach, w normalnych przedziałach [po osiem osób], nie w wagonach bydlęcych. Przyjechałyśmy do Koźla. Długo trwały formalności, załatwianie wszystkiego, biurokracja. Mój ojciec wyjechał z Wawra rozentuzjazmowany, że wracam, przyjechał do Koźla, w złych warunkach, w pociągu, w tłoku strasznym, żeby mnie zabrać. Ale ponieważ to zapowiadało się na dłużej, to mówię, żeby wracał jednak do domu, żeby nie czekał na mnie, bo nie miał nawet gdzie się zatrzymać, tylko w przedziale z moimi koleżankami, [gdzie] nas było [przecież] osiem. Nie było gdzie spać po prostu. Prosiłam, żeby wrócił. Był taki rozczarowany, mówił: „To pojechałem po córkę i wrócę bez córki?”. Ale wrócił w końcu, ja przyjechałam [do domu] dopiero po kilku dniach […].
- Wyrabiano pani jakieś dokumenty tam, że to tak długo trwało?
Coś musiałam pokazać, jakąś kartę z uniwersytetu w Brukseli, biurokracja. Wszystko pod lupę brali. Akowców specjalnie badano.
- O bracie państwo już wtedy wiedzieli?
Tak, moi rodzice już wiedzieli [od stycznia 1946 roku], a ja przyjechałam [do domu w końcu] października. Tak że już było wiadomo, że on zginął w obozie, we Flossenbürgu. Bardzo ciężki obóz koncentracyjny, wyjątkowo ciężki, bo tam SS znęcało się nad więźniami [w sposób bestialski].
Nie, ale on pracował bardzo ciężko w kamieniołomach. Nie wiadomo nawet, czy go zabili, czy umarł po prostu. Może miał takie warunki, że mógł dostać zapalenia płuc i umrzeć. Zresztą Niemcy w zawiadomieniu podali, że umarł. Nigdy przecież nie pisali, że [ktoś] został zabity. Ale wiadomo, że jak gnali więźniów [do] kamieniołomów, a któryś już nie mógł iść i upadał, to [go] dobijano po drodze.
- Czy spotkała się pani z jakimiś represjami po wojnie?
Nie, represji żadnych. Jednak dali [mi] spokój, bo moi znajomi, raczej mężczyźni, byli jakoś [represjonowani].
- To znaczy, wiedziano o tym, że pani brała udział?
Od razu podałam, nigdy nie ukrywałam tego, że byłam w Powstaniu, że byłam w Armii Krajowej. Potem jak pracowałam już na Politechnice [Warszawskiej], to też podałam we wszystkich dokumentach [i ankietach], że brałam udział w Powstaniu, że byłam w Armii Krajowej. Tak że nigdy tego nie ukrywałam, ale jednak nie było żadnych represji. Po prostu uważali, że byłam jakimś pionkiem, jakąś łączniczką, ale nie byłam politycznie zaangażowana zupełnie, co zresztą jest prawdą. Myśmy się w ogóle polityką nie interesowały, a tylko chciałyśmy walczyć [o wolną Polskę]. Koniecznie chciałyśmy [wziąć odwet] na Niemcach. To właśnie było motorem tego patriotyzmu.
Potem pracowałam na Politechnice, pięćdziesiąt pięć lat wykładałam matematykę. Dlatego mam taki głos zdarty po tych pięćdziesięciu pięciu latach, jeszcze dwa lata temu miałam wykłady. Tak że tak się napracowałam, co zresztą bardzo lubiłam i tyle. Takie moje życie.
Warszawa, 22 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski