Maria Szostakowska „Grażyna Wisłoka”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się i mieszkałam w Białymstoku. W 1939 roku w listopadzie, jak bolszewicy zajęli Białystok, groziło nam wywiezie na Wschód, uciekłyśmy do Warszawy (bo ojciec był w wojsku) tylko z mamą, gdzie mieliśmy rodzinę, u której mogliśmy się zatrzymać tymczasowo.

  • Miała pani jakieś rodzeństwo?


Miałam siostrę, która umarła w 1940 roku. Z ciężkich warunków nabawiła się gruźlicy i umarła. [Miała 11 lat].

  • Gdzie państwo zamieszkali w Warszawie?


W Warszawie zamieszkaliśmy najpierw u rodziny na ulicy Wilczej, a potem [gdy] ojciec mój, który był internowany na Litwie (był w wojsku w Wilnie, potem z Wilna przedostał się na Litwę). Udało mu się stamtąd uciec, przedostał się do Warszawy w 1940 roku. Jak zaczął pracować, udało się wynająć mieszkanie, mieszkaliśmy potem na ulicy Nowogrodzkiej (już po śmierci siostry.)

  • Czym się pani zajmowała w czasie okupacji?

 

Uczyłam się oczywiście, miałam trzynaście lat, jak się wojna zaczęła, przed wojną skończyłam pierwszą klasę gimnazjum. Po przyjeździe do Warszawy zaczęłam chodzić na komplety gimnazjum Królowej Jadwigi. Właściwie cały czas chodziłam na komplety. Przez dwa lata była taka szkoła, takie kursy przygotowawcze do szkół, to była trzecia, czwarta klasa gimnazjalna, a jednocześnie niektóre przedmioty były na kompletach i potem w liceum [w kompletach]. Na kompletach w 1944 zdałam maturę właśnie w liceum imienia Królowej Jadwigi. Jeszcze w tym czasie jakiś czas pracowałam trochę jako goniec w Czerwonym Krzyżu, w biurze informacyjnym, przy roznoszeniu jakiś zawiadomień do ludzi, tak przez jakiś czas.

  • Jak pani zapamiętała sam moment wybuchu wojny we wrześniu?

 

Sam wybuch wojny to było jednak straszne zaskoczenie, chociaż już żyliśmy tym, bo ojciec już tydzień przed wojną został powołany do wojska. Pierwszego września od razu Białystok był bombardowany, jeszcze nie wiedzieliśmy właściwie, że się zaczęła wojna, alarm lotniczy, jakieś bomby spadły. Byłam w harcerstwie, trochę byłam zaangażowana w jakieś prace, gońca i przy urządzaniu jakichś kantyn. Po dwóch tygodniach Niemcy weszli do Białegostoku. Przez ulicę, na której mieszkałam, widziałam wkraczające wojsko, to groza wiała z tego na pustych ulicach miasta, wchodzące wojska niemieckie, czołgi. Po dwóch tygodniach oddali Białystok bolszewikom, wtedy wkraczało wojsko bolszewickie, co też widziałam, bo mieszkaliśmy w centrum miasta, to była też zgroza, ale może inna, bo już niektórzy wojska bolszewickie, głównie chyba Żydzi, witali kwiatami, ludzie na ulicę wychodzili. Myśmy też przez okna patrzyli ze zgrozą.


  • Od kiedy uczestniczyła pani w działaniach konspiracyjnych?


Od 1942 roku.

  • Jak się to zaczęło?


Przez znajomą zostałam przyjęta, złożyłam przysięgę, od razu się zaczęło szkolenie wojskowe, szkolenie sanitarne.

  • To były „Szare Szeregi”?

 

Nie, to nie były „Szare Szeregi”. Ponieważ w harcerstwie byłam, ale przed wojną, w Białymstoku, a znalazłam się w Warszawie, nie miałam kontaktu z harcerstwem, a moje koleżanki, które miałam w szkole, do harcerstwa nie należały, tak że nie miałam kontaktu z harcerstwem. W związku tym zaangażowałam się, gdzie miałam możność, żeby ktoś wprowadził, bo przecież trzeba było mieć kogoś wprowadzającego do organizacji, tak że to nie były „Szare Szeregi”.

  • To był ZWZ.


Tak. Nie, to już AK chyba było.

  • Mówiła pani, że zaczęło się od razu szkolenie. Na czym to szkolenie polegało?


Szkolenie było wojskowe i sanitarne. Wojskowego to trochę jakiejś musztry, trochę broni nam pokazywano, jak się obchodzić z bronią, a głównie to było szkolenie sanitarne. Mieliśmy wykłady, potem byłam oddelegowana do ambulatorium chirurgicznego w szpitalu Dzieciątka Jezus. Miałam do konkretnego lekarza się zgłosić, przez miesiąc chyba, jeżeli dobrze pamiętam, byłam w ambulatorium chirurgicznym, gdzie pomagałam, uczestniczyłam, widziałam różne zabiegi chirurgiczne, takie znaczy drobne, bo było ambulatorium.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Wybuch Powstania. Parę dni przed rozpoczęciem Powstania byłam jako łączniczka na takiej kwaterze na ulicy chyba Żelaznej w jakimś mieszkaniu, gdzie zresztą był skład broni. Przewalało się bardzo wielu Powstańców z tego oddziału, w którym potem byłam, ale ich przecież nie znałam wtedy. Żeśmy z koleżanką [Małgorzatą Damięcką] tam siedziały, czekały, kiedy rozkazy będą, żeby roznosić do odpowiednich osób to zawiadomienie. Tak rzeczywiście, jak przyszła godzina wybuchu, żeśmy wtedy poszły zawiadamiać rozmaite osoby. Jak potem się okazało, zawiadamiałam również swojego dowódcę plutonu, którego wtedy nie znałam – [Por. „Stef” Józef Majewski].


  • Gdzie pani walczyła, brała udział w Powstaniu?


Miałam się zgłosić na ulicę Kruczą 7. Jeszcze przed tym koleżanka z patrolu, przyniosła mi jakieś ciężkie paki, które miałam zanieść. Były chyba butelki z benzyną, jakieś inne rzeczy. Z tymi paczkami poszłam na ulicę Kruczą. Były trzy podwórka, miałam się zgłosić… Godzina nie wiem, była trzecia, czwarta coś takiego, przed tym. W bramie już stała nasza warta, pytali o hasło, wpuszczali, z tymi [paczkami] kazali przejść aż do trzeciego podwórka, stamtąd się wchodziło na teren szkoły Zyberk-Plater, w tej szkole była zbiórka, nam rozdano opaski. W pewnym momencie usłyszeliśmy syreny, od razu strzały, ktoś powiedział: „To zaczęło się”.

  • Gdzie pani została skierowana?


Byliśmy przez parę dni właśnie na Kruczej, braliśmy też udział w budowaniu barykady. Potem, po paru dniach (może dwóch, trzech, nie pamiętam), przeszliśmy na ulicę Wspólną, tam byliśmy przez kilka dni. Miałam możność wtedy jeszcze wyjść na przepustkę do swoich rodziców, bo było bardzo blisko, myśmy mieszkali na Nowogrodzkiej [2], rodzice jeszcze byli wtedy w swoim mieszkaniu. Kiedyś czekaliśmy na zrzuty, ale tych zrzutów wtedy nie było, kiedy myśmy czekali. Potem przeszliśmy stamtąd na dół na Czerniaków. Nie pamiętam daty, przechodziliśmy nocą Książęcą w dół, cały czas pod obstrzałem, tak w cieniu chwilami trzeba było się kłaść. Przeszliśmy do budynku ZUS-u, […] budynek ZUS-u to był róg Czerniakowskiej i Rozbratu, budynek, gdzie w tej chwili jest szpital. Początkowo do tego budynku nas skierowali, a potem nasz pluton został zakwaterowany przy ulicy Książęcej 1, tego budynku już nie ma. Cały nasz pluton był zakwaterowany, nasz patrol też takie miał mieszkanko. Stamtąd za każdym razem jak wychodzili na akcję, to zawsze przynajmniej dwie z nas z noszami szły razem. Potem, jak trzeba było kogoś wnieść, na ogół pomagali, ale myśmy robiły opatrunek, a na ogół żołnierze przynosili.

  • Czy miała pani jakieś wyposażenie w sensie torba, środki opatrunkowe?

 

Tak, właśnie z tą torba miałam pewien problem, bo dostałyśmy torby przed Powstaniem, dosyć duże torby sanitarne. Wtedy ktoś nam powiedział, żeby to do szkoły Zyberk-Plater zanieść wcześniej, to jakoś miało ułatwić. Tak że my z koleżanką [Elżbietą Kuleszą „Cyan”] obie zaniosłyśmy swoje torby i swoje plecaki, które miałyśmy z osobistymi rzeczami. Gdzieś ktoś schował w szkole, potem jak się to zaczęło, [szkoła] była naprzeciwko tej PAST-y na Pięknej [i od razu znalazła się w ogniu walki], myśmy tych toreb niestety nie odzyskały, nie można było już się doszukać [osoby, która wiedziała gdzie są schowane]. Tak że nie miałam swojej torby, pozostałe [cztery] koleżanki miały. Zawsze we dwie chodziłyśmy [na akcje], była jedna torba, z której korzystałyśmy obie, swoich osobistych rzeczy też mi zało.

  • Pamięta pani akcje, w których brała pani udział właśnie jako sanitariuszka na Czerniakowie?


Trudno jakoś tak konkretnie opowiedzieć.

  • Z jakimi ryzykiem i trudnościami wiązała się ta służba?


Z biegiem Powstania trudności były coraz większe. Jak byłyśmy na Książęcej, to jeszcze było stosunkowo nieźle, jeszcze miałyśmy miejsce swoje do spania, miałyśmy w tym mieszkaniu również taki punkt opatrunkowy. Poza jakimiś ranami to żołnierze nieraz przychodzili do nas z rozmaitymi jakimiś na przykład czyrakiem czy jakimś obtarciem, żeśmy udzielały im pomocy. Jedzenie było, była jeszcze woda, można było się umyć, nie było problemu z piciem, była woda jeszcze w wodociągu. Potem z takich [wspomnień], raz pamiętam, właśnie nie wiem, dlaczego to tak zapamiętałam, to było przy tych ogrodach Frascati, były działki, były drzewa owocowe, były pomidory. Ambasada francuska, która była na Skarpie, tam byli Niemcy, to wszystko było pod obstrzałem, ale ponieważ były jabłka, pomidory i chyba kartofle, tam ludzie chodzili, również nasi żołnierze. Myśmy nie chodziły, ale chodziłyśmy czasem zbierać potem amatorów tych jabłek, nawet cywili. Pamiętam taką kobietę, która poszła i została bardzo ciężko ranna, myśmy po nią poszły – mieszkanka tego domu.
Taką jedną historię pamiętam. Byli folksdojcze, którzy byli zaganiani do usypywania barykad, pracowała grupa takich kobiet folksdojczek, jedna z nich [została] ranna, młoda dziewczyna, wtedy kazali, żeby one same odniosły ją do szpitala, [a] ja miałam je prowadzić. Prowadzić trzeba było z Książęcej piwnicami, potem podkopem ulicą Rozbrat do szpitala. [Pamiętam], że w pewnym momencie poczułam się bardzo nieswojo, bo one zaczęły gadać, byłam sama jedna, tych kobiet było kilka, była matka rannej, wybitnie była zła. Na szczęście z drugiej strony szedł jeden kolega z plutonu, zorientował się w sytuacji, został ze mną, doprowadziliśmy razem [do szpitala].

  • Gdzie się ten szpital znajdował?


Szpital był, budynek ZUS-u, tak jak teraz jest szpital [Orłowskiego].

  • Orłowskiego.


[Przedwojenny budynek Z.U.S], jest z dwóch części. Pierwsza to były biura ZUS-u, a druga to był szpital, on był [nim] w czasie okupacji, przeniesiony [szpital z Solca]. Szpital z Solca Niemcy zajęli dla siebie, polski szpital został przeniesiony tam. Tak że w czasie Powstania tam był szpital, oprócz tych szpitali, które potem były założone na Czerniakowie, takich jak w szkol [na Zagórnej], tam żeśmy chodziły [z rannymi].


W ZUS-ie odprawiane były msze w niedziele, wtedy żeśmy uczestniczyli. Był u nas kapelan ksiądz Stanek, którego kaplica jest [w muzeum], to był nasz kapelan. Był jeszcze drugi ksiądz, nie bardzo pamiętam, kiedy był ten, kiedy był tamten, ale pamiętam księdza Stanka.

  • Jak pani wspomina żołnierzy niemieckich, których albo zdarzyło się państwu wziąć do niewoli, albo spotkać w walce?


Tak z bliska to nie. Do niewoli nie widziałam akurat, widziałam tylko tych folksdojczów, to znaczy potem już, jak nas zagarnęli Niemcy, to dopiero wtedy.

  • Czy zetknęła się pani z jakimiś przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców czy przez stronę niemiecką, bo były różne oddziały?


Potem z Książęcej zostaliśmy przeniesieni na ulicę Zagórną, gdzie już było znacznie ciężej, byliśmy, [na akcji w] tak zwanej Blaszanie, to było na ulicy Przemysłowej, tam walki trwały, w niektórych domach byli na jednej klatce Niemcy, na drugiej nasi. Na akcji do portu zginął wtedy nasz dowódca plutonu − porucznik Józef Majewski. [W Blaszanel byłam w momencie, gdy został zbombardowany kościół na Łazienkowskiej, było to bardzo blisko, zaraz potem została zbombardowana Blaszanka].

  • Po przeniesieniu plutonu zdarzało się, że Niemcy byli bardzo blisko pani.


Bardzo blisko [na ulicy Przemysłowej, Zagórnej, Idźkowskiego]. Już się zaczęły kłopoty z jedzeniem, już nie było [pożywienia], w ZUS-ie stołówka była, dostawaliśmy normalnie jedzenie. Już na tym [miejscu] było takie sporadyczne, kiedyś jakiejś koniny, jakieś ktoś gotował, jakieś się jadło, ale potem to już w zasadzie prawie że nie było jedzenia. Jeszcze skądś było, że mieliśmy trochę cukru, że po kieszeniach trochę cukru się miało, właściwie w ostatnich dniach to już więcej nic nie było. Ale najgorsze było, że nie było już potem wody, nie zawsze była wody do picia, to było tragiczne dla rannych. Na Zagórnej był szpital w szkole, teraz tam nie ma szkoły, to obok kościoła, który powstał już po wojnie – tam była szkoła, tam był szpital. Do tego szpitala dochodziłyśmy, zanosiłyśmy rannych. Potem to już były piwnice, które były takimi szpitalikami, myśmy byli na Zagórnej, potem Idźkowskiego, potem Solec, dalej coraz bardziej wycofywało się. Niemcy bardziej [wypierali z poszczególnych ulic, domów].

Taką może pamiętam [sytuację], bo to dosyć [charakterystyczne]. Kiedyś już na Solcu (to już wszystko właściwie było oddziały [pomieszane]) jakieś dwie sanitariuszki z innego oddziału, nie wiem, mogły to być z „Parasola”, one do nas (koleżanka [i ja]) zwróciły się, [miały] jakiegoś rannego, żebyśmy pomogły zrobić transfuzję, co było w tych warunkach [trudne]. Ponieważ trochę lepiej od koleżanki umiałam robić zastrzyki, umiałam wkłuć się do żyły, poszłam im pomagać. Jedna z nich dawała krew, druga jej wyciągała krew, podawała mnie, wstrzykiwałam temu rannemu, tak zmieniałyśmy strzykawki, tak to robiłyśmy, wbrew wszelkim zasadom.


  • Ale się udało.


Czy to jemu pomogło, czy w ogóle on przeżył, czy one przeżyły, nie wiem, bo ich więcej nie widziałam.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?


Początkowo to bardzo dobrze, ale jakiejś takiej większej wrogości nie spotkałam, nie pamiętam przynajmniej.

  • Później, kiedy już sytuacja zrobiła się gorsza, nie było jakichś nieprzyjemności?


Nie było. Wiem, że na przykład na Solcu był taki moment, piwnice pełne ludzi, jak myśmy też chciały wejść, odpocząć. W piwnicy tak było, że nie było gdzie usiąść, żeby na chwilę zasnąć. Był taki moment, że się na środku [siadało], jakoś tak na przejściu, [aby na chwilę choć] zasnąć, bo co chwila ktoś przechodzi. Widziałam również „berlingowców”, przecież u nas [byli], kontakty…

  • Jak ich pani wspomina?

 

Różnie. Na przykład kiedyś znaleźliśmy się w jakimś mieszkaniu na Solcu, przyszedł taki żołnierz „berlingowiec”, do tych ludzi, mieszkańców, czy nie mają wody, a wody już wtedy nie było zupełnie. Starszy człowiek mówi do tego żołnierza: „Nie ma wody, masz wiadro, idź do Wisły, przynieś wody”. Przecież to trzeba było przez Solec przebiec, a to był biały dzień, to wszystko było pod obstrzałem z wiaduktu mostu Poniatowskiego. Ten żołnierz wziął to wiadro, poszedł i przyniósł tą wodę, nic mu się nie stało. Zresztą też tą wodę piłam.


  • Czy miała pani kontakt jeszcze z przedstawicielami jakichś innych narodowości, które były w Powstaniu?


Osobiście nie, u nas był pluton Słowaków, ale nie miałam z nimi jakichś kontaktów.

  • Zdarzyło się pani na przykład spotkać z uwolnionymi Żydami?


Nie. Może byli, ale nie [w tym czasie], może potem.

  • Jak wyglądało w czasie Powstania życie codzienne, to znaczy żywność, o której pani wspomniała troszkę, kwestia ubrania, noclegi, kwestia higieny, czas wolny, kontakty z najbliższymi?

 

Początkowo były jakieś stołówki, dostawaliśmy jedzenie, ale nawet na Książęcej jak było, to nawet [było nieźle]. Wiem, że kiedyś jacyś żołnierze przynieśli nam jabłka z tych ogrodów z Frascati, żeśmy smażyły placki z jabłkami, ale to było jeszcze w sierpniu, początkowe [dni], myśmy raczej nie chodziły po jabłka, tylko [zbierać rannych amatorów jabłek]. Higiena – póki była woda, to można było się umyć. Mieliśmy swoje miejsca do spania, jeżeli był czas w nocy, bo nieraz się szło na akcję czy trzeba było na warcie gdzieś być [lub czuwać przy rannych] ale miałyśmy swoje miejsca do spania. Potem to już na Zagórnej początkowo niby nam też jakieś miejsce przydzielono, ale już niewiele z tego można było korzystać, z jedzeniem już się zrobiło bardzo ciężko. To już mówiłam, że już chleba nie było zupełnie. Kiedyś spotkałam właśnie w „Blaszance”, byliśmy oddelegowani jakoś, była grupa harcerzy poczty polowej, grupa, to były dzieciaki. Oni jakoś, pamiętam, że ugotowali zupy, nas tą zupą poczęstowali, przypalona trochę była, ale była bardzo [smaczna]. Wtedy miałam z tymi harcerzami spotkanie.

  • Jeżeli zdarzał się czas wolny, to jak go pani spędzała?


Czas wolny, jak na Książęcej byliśmy, była wśród nas koleżanka bardzo ładnie śpiewająca – [Elżbieta Kulesza „Cygan”]. Niejednokrotnie przychodzili żołnierze do nas na kwaterę, żeśmy się razem [spotykali], ona głównie śpiewała, ale wszyscy śpiewaliśmy piosenki, a głównie to „Serce w plecaku” jakoś [nam] się [podobało]. Koleżanka również na tych mszach naszych w ZUS-ie śpiewała bardzo pięknie solo „Ave Maria”. Ona niestety zginęła. [Na koniec, po mszy wszyscy śpiewaliśmy Rotę].

  • Jak wyglądała kwestia kontaktów z najbliższymi. Wspomniała pani, że będąc jeszcze na Wspólnej, zdarzyło się pani jeszcze wyjść na przepustkę, zobaczyć się z rodzicami, a potem?


Z Książęcej jeszcze też byłam na przepustce, już nasz dom był zniszczony, rodzice moi byli na Hożej, ale jakoś miałam wiadomość, wiedziałam, gdzie są. Razem z koleżanką – [Elżbietą Kuleszą], która miała matkę na ulicy Skorupki, było niedaleko od Hożej, razem miałyśmy przepustkę, byłyśmy tam, dobę żeśmy nocowały, to byłam na Hożej jeszcze u rodziców.

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?


Atmosfera to była dobra, z tymi żołnierzami myśmy miały dobry kontakt. Zresztą muszę podkreślić, że bardzo ładnie się wobec nas zachowywali, że nie było żadnych takich jakiś ordynarnych zachowań, mimo że to nie byli jacyś inteligenci, a naprawdę bardzo serdecznie. Tak że tak samo nasz dowódca bardzo jakoś dbał o nas. Jak właśnie kiedyś żeśmy poszły po tą kobietę, która była ranna w ogrodzie, to się złościł, że chodzą cywile na jabłka, a wy potem musicie się narażać. W ogóle starał się jak najmniej nas narażać. Jak trzeba było, to trzeba było.

  • Z kimś się pani szczególnie zaprzyjaźniła podczas Powstania?


Z tymi koleżankami swoimi to właściwie żeśmy wszystkie były w takiej przyjaźni, jak najbardziej, a najczęściej z moją patrolową [Marią Tomaszewską], zwykle w parze żeśmy chodziły. Poza tym z drugą koleżanką, z którą żeśmy po wojnie zaraz się spotkały, utrzymywałyśmy [kontakty], dwie byłyśmy najmłodsze w całym [patrolu], osiemnastolatki – [ja i Małgorzata Damięcka]. Jeszcze [trzecia] miała dwadzieścia lat, a pozostałe trzy panie to już były od nas sporo starsze. [Z naszego patrolu zginęły dwie osoby – Elżbieta Kulesza i Jadwiga Nowicka „Wacka”].

  • Wspominała pani o życiu religijnym, były msze?


Były msze, można było do spowiedzi pójść, a poza tym w ostatnich dniach to już takie absolutorium, jak to się nazywa, na okoliczność śmierci bez spowiedzi księża udzielali. Na początku to można było pójść do spowiedzi, tak że byłam.

  • Czy podczas Powstania zdarzyło się pani czytać prasę podziemną?


Ona wtedy już nie była podziemna. Oczywiście, że tak. „Biuletyn Informacyjny” do nas dochodził, poza tym było takie pismo „Czerniaków w Walce”.

  • Też pani to czytała?


Tak.

  • Radia nie zdarzyło się pani słuchać?


Nie.

  • Opowiadała pani, że pani koleżanka organizowała takie improwizowane koncerty. Czy były jeszcze jakieś inne formy sztuki, na przykład jakieś przedstawienia teatralne?


Nie, u nas nie.

  • Teatrzyk kukiełkowy?


Nie, u nas nic nie wiem, żeby coś [było]. To może w Śródmieściu, tam było jednak trochę lepiej.

  • Państwo czytali prasę oficjalnie wtedy wychodzącą. Zdarzyło się państwu dyskutować na temat tego, coście państwo przeczytali?


Rozmawiało się, ale dyskutować… Raczej wszyscy myśleliśmy to samo.

  • Jakie było pani najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania? Cco się pani tak najbardziej w pamięci utrwaliło?


Oczywiście najgorsze było to, kiedy nas Niemcy dopadli, ale przedtem [także] było dużo momentów bardzo takich [tragicznych]. Najlepsze to moment chyba może na drugi dzień po tym, jak już zaczęły powstawać barykady, jak zaczęłyśmy czuć się jakby wolnym, pierwsze dni to tak. A potem to takich strasznych momentów było dużo, nawet nie wiem… Właśnie najgorsze, jak byłyśmy na „Blaszance”. Widziałam dwa kościoły bombardowane, to znaczy jeszcze z Książęcej widziałam, jak był bombardowany kościół Świętego Aleksandra. Potem widziałam, będąc już bardzo blisko, kościół na Łazienkowskiej, wtedy byłam w tej [„Blaszance”] na Przemysłowej. Zbombardowali kościół, a za chwilę zbombardowali nas. Wtedy jeszcze była jakaś studnia, myśmy z koleżanką wyszły po wodę na podwórko, w tym momencie bomba spadła na „Blaszankę”, tak że my będąc na dworze na zewnątrz, zostałyśmy też zasypane tymi cegłami. Zrobiło się całkowicie ciemno, chociaż to było w dzień, nie wiedziałyśmy w ogóle, co jest, okazało się, że obie wyszłyśmy z tego cało poza jakimiś guzami. Spodziewałyśmy się w tym momencie, że Niemcy mogą tu już wejść, to był taki moment grozy, że oni wkraczają, ale jakoś udało się stamtąd wycofać. [Inne wydarzenia, gdy] nasz dowódca zginął, oni poszli na akcję [do Portu Czerniakowskiego], poszła jedna z naszych koleżanek, wróciła, wbiegła raptem do nas, [krzyknęła], że porucznik „Stef” nie żyje, zaczęła strasznie płakać.

Jeszcze o „berlingowców” pan pytał. Była lekarka tych „berlingowców”. Był taki szpitalik, w którym byli i nasi, szpitalik to była piwnica, ona tam była, zajmowała się [w środku], a myśmy na zewnątrz w jakimś takim małym budynku, tam właśnie czołgi [przyjeżdżały], wtedy bębenek [w uchu] mi pękł, ale cały szereg osób zginęło wtedy, bo tam czołg [strzelał]. Potem leżała tam taka dziewczyna, nie wiem, skąd ona była nawet, ale myśmy patrzyły, nie byłyśmy pewne, czy ona żyje, czy nie, leżała zupełnie jak kłoda, ale na tyle [duża] nasza świadomość [medyczna] nie była, żebyśmy [wiedziały na pewno]. Wobec tego wyszłyśmy z koleżanką do tego szpitalika, do lekarki, [poprosiłyśmy ją], czy ona by nie mogła przyjść, bo nie potrafimy [stwierdzić]. Ona nam na to, zapytała się: „Czy to jest z waszych, czy z naszych?”. Jak powiedziałyśmy, że z naszych, to powiedziała, że nie pójdzie. Rozumiem, że ona nie powinna pójść, bo ona miała [dużo] rannych, którymi się zajmowała, nie powinna była się narażać chyba dla jednej, która pewno i tak nie żyła, ale to, że zapytała − czy z naszych, czy z waszych? To było przykre.


  • Jak pani przeżyła zakończenie Powstania?


W ostatnich dniach już właściwie pogubiliśmy się, koleżanki też się zgubiły, zostałyśmy we dwie z tą patrolową, kiedy biegłyśmy, [strzelali] do nas Niemcy, ona została ranna w bok. Wtedy zatrzymałam się, zrobiłam jej opatrunek, jeszcze zdążyłyśmy stamtąd uciec. Potem jeszcze byłyśmy razem, potem inne koleżanki spotkałyśmy. Wszyscy myśleli, że może się uda przedostać, że łodzie będą, że przedtem trochę ludzi przepłynęło, przecież tych łodzi nie było. Byłyśmy nad samą Wisłą, byłyśmy obie właśnie z koleżanką patrolową. Jakaś buda była, w której szereg osób było, w pewnym momencie zaczęły się strzały, Niemcy nadeszli, buda drewniana była, strzały, raptem Niemcy weszli tam, świecą latarkami, ona mówi do mnie: „Dostałam w nogę, nie mogę wstać”. To było dla mnie straszne, nie mogłam jej pomóc, bo Niemiec zaświecił prosto na mnie, wyrzucił mnie stamtąd, zostawiłam ją ranną na tym, ale ona przeżyła; została tam, udając nieżywą, a potem jednak zbierali rannych na drugi dzień i zabrali ją, ona jednak przeżyła.

Nas Niemcy zabrali, ona z kolei myślała, że też nie wie, czy [ja] żyję, też myślała, że ja właściwie [trafiłam] na rozstrzelanie, ale nic nam nie zrobili. To był chyba oddział Wermachtu. Poza tym: „Ręce do góry!”. Niemiec zdjął mi zegarek, przegonili nas stamtąd najpierw na ulicę Czerwonego Krzyża, potem Tamką w górę przez całe miasto do kościoła na Woli, do tego kościoła Świętego Wojciecha. Wtedy to też był straszny moment, jak pędzili nas przez miasto. Zobaczyłam, że to już jest wszystko spalone, że tam nie ma ludzi, że to wszystko jest zniszczone, to była noc, ale robiło to straszne wrażenie, że nie ma już Warszawy. Zagonili nas do kościoła, zamknęli nas w dolnym kościele całkowicie w ciemnościach. Spotkałam z kolei drugą koleżankę z patrolu, [Zofię Żebrowską], wtedy jak nas pędzili, to ona też jakoś się znalazła w tej samej grupie, tak że byłyśmy we dwie. Zagonili nas do tego dolnego kościoła, kompletne ciemności, ktoś chyba zwariował, strasznie zaczął krzyczeć, że naszych mordują, ale takim [przeraźliwym] głosem, zrobiło to straszne wrażenie na innych, zaczęli ludzie [panikować]. Niemcy otworzyli, zabrali tego człowieka, co się z nim stało, nietrudno przewidzieć.

  • Co się działo z państwem potem?


Na drugi dzień nas wygonili stamtąd, trzymali nas w tym kościele parę dni, nie pamiętam ile, ze trzy chyba albo przy kościele. Niektórych brali na jakieś przesłuchania, ale mnie nie brali.

Właśnie o Żydach, taki [moment]. Myśmy z tą koleżanką się trzymały, podeszła do nas jakaś kobieta (myśmy też [szły] jako cywile, nie miałyśmy opasek), która prosiła nas, żebyśmy ją nauczyły Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario. Ona powiedziała, że jest niewierząca, dlatego nie zna. Przypuszczalnie była to Żydówka, myśmy ją uczyły oczywiście tego pacierza.

  • Potem zostali państwo skierowani do Pruszkowa?


Potem zaprowadzili nas na Dworzec Zachodni, przewieźli do Pruszkowa.

  • Jak długo pani była w Pruszkowie?

 

Byłam niedługo, barak najpierw taki, tam taką selekcję [robili], Niemiec stał i tego tu, tego tu. Byłam młodą dziewczyną, on mnie oczywiście na barak na wywóz, a ta koleżanka, która ze mną była, ona miała powyżej czterdziestu lat. Zapytał ją o lata, ona sobie dodała, za mało dodała i też ją na wywóz. Właściwie ona mnie uratowała w jakiś sposób, bo chodziłam zupełnie jak obłędna, spotkałam swoją koleżankę [Halinę Zielińską] z kompletów, żeśmy tak przeszły koło siebie, przywitałyśmy się, ale zupełnie chodziłam jak obłędna. [Koleżanka Zofia Żebrowska] mówi: „Chodź, pójdziemy do lekarza, może się uda zwolnić” –do polskiego lekarza, ona mnie tak właściwie zaciągnęła do tego lekarza. Przyszła sanitariuszka i najpierw dali termometry, wzięłam termometr, ona zaczęła jakoś pocierać termometr, włożyłam, wyciągam za chwilę, patrzę czterdzieści stopni, myślę sobie − chyba natarłam, niemożliwe, wstrząsnęłam, włożyłam z powrotem. Po pewnym czasie przychodzi sanitariuszka, bierze termometr, czterdzieści stopni, właściwie nawet ponad czterdzieści. Wobec tego [zaraz zaprowadziłam do] lekarza, przenieśli mnie na barak dla chorych. [Koleżanka Zofia Żebrowska] była w transporcie na wywóz, ale udało jej się uciec.

  • Co się z panią działo? Jak długo przebywała pani w baraku dla chorych?


W baraku dla chorych [byłam] jeden dzień, przenocowałam. [Razem ze mną była] dziewczyna, też jakaś chora. Na drugi dzień do lekarza niemieckiego. Lekarz niemiecki spojrzał tylko na to, co lekarz polski napisał, nie badał, skierowali mnie do szpitala, do Milanówka. Wobec tego już właściwie byłam wolna, bo taką grupę zabrali, taka polska sanitariuszka. Zresztą czytałam teraz niedawno taką książkę wspomnień sanitariuszki z Pruszkowa, jak one starały się, kombinowały, z tymi niemieckimi lekarzami, jak tych ludzi [wyciągnąć]. Nas już z tą polską sanitariuszką [wzięto], grupę ludzi do kolejki, i do Milanówka. Ponieważ nie byłam ranna, tylko chora, to mnie nikt do żadnego szpitala nie przyjął, ta sanitariuszka powiedziała: „To jest pani wolna”. Tylko że miałam czterdzieści stopni i byłam głodna.


  • Co się z panią stało?


Nie miałam co ze sobą zrobić. Ale zaczęłam się rozglądać, kto by mógł mi pomóc. Przypomniałam sobie, że mieszkał w Milanówku taki kolega ojca, lekarz (mój ojciec też był lekarzem), zaczęłam go szukać. W szpitalu się zapytałam o niego, powiedzieli mi, gdzie on pracuje, on mi pomógł, wziął mnie do tego szpitala, gdzie pracował, przetrzymali mnie parę dni. Powiedział, że potem mnie tak zatrudnią, żebym miała jakieś miejsce do spania, jedzenie, żebym pomagała. To już było tak: 22 września już się do Niemców dostałam, a zanim to wszystko [przeszło], Pruszków, to już była kapitulacja, już ludzie wychodzili z Warszawy. Miałam krewnych na linii EKD, pomyślałam, że pojadę do nich, powiem gdzie jestem, bo może moi rodzice do nich się zgłoszą, bo rodzice byli cały czas w Śródmieściu. Pojechałam do nich, oni mnie zatrzymali, w ogóle chcieli, żebym u nich została, bardzo mnie zresztą serdecznie przyjęli, w każdym razie nie wypuścili mnie tego dnia. Tego samego wieczoru moi rodzice się zjawili, nie wiedzieli, czy żyję, w ogóle zupełnie się nie spodziewali, że mogę się znaleźć, [tam u tej rodziny].

  • Co się dalej z państwem działo?


Zostaliśmy u tych krewnych. Zaczęłam potem jeździć po wszystkich szpitalach, gdzie byli [ranni z Powstania]; w Podkowie, w Milanówku i szukać znajomych, a zwłaszcza koleżanki, którą zostawiłam ranną. Nigdzie jej niestety nie znalazłam. Okazało się, że o jednym szpitalu się nie dowiedziałam, że jest taki, właśnie tam ona była, jak już później [dowiedziałam, gdy] się spotkałyśmy.
Potem, jak Warszawa została, trudno powiedzieć, wyzwolona, tośmy z mamą spróbowały pójść do Warszawy. Nie mieliśmy bardzo gdzie wracać, nasze mieszkanie było zniszczone, [i cały] nasz dom [w którym mieszkaliśmy]. W ogóle wydawało mi się, że nie sposób jest wrócić, że to jest tak straszne, co się stało z Warszawą, że chyba nie mogłabym już [tu] żyć. Jak wracałyśmy, spotkałyśmy moją kompanijną, ona powiedziała: „Wiesz, może byś chciała pracować w Czerwonym Krzyżu w Warszawie, to można się zgłosić do pani Kuleszy w Milanówku”. To była zresztą matka mojej koleżanki, która zginęła. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, [że] ona zginęła, bo myśmy nie widziały, nie były świadkiem tego, jak ona zginęła. Spotkałyśmy się przedtem z drugą koleżanką, tą właśnie, co mówiłam, że dwie najmłodsze byłyśmy, ona była w Podkowie Leśnej, też u swojej rodziny, też się jakoś wydostała.

  • Dowiedziała się pani, że może się zgłosić do konkretnej pracy.


Zgłosiłam się do pani w Milanówku. Okazało się, że można dostać się do pracy w Warszawie przy spisywaniu grobów i zwłok niepochowanych. Obie z koleżanką [Małgorzatą Damięcką Lorentowicz] zgłosiłyśmy się do tej pracy. Miało to nam dać zakwaterowanie, sto złotych bodajże dziennie. Pierwszego marca już znalazłam się w Warszawie sama, bo moi rodzice zostali, tylko okazało się, że Czerwony Krzyż zakwaterowania nam nie dał. Koleżanka miała jakąś rodzinę, u której mogła się zatrzymać, a ja nie miałam nikogo. Początkowo tak to tu nocowałam, raz tu, raz tam, myślałam, że będę musiała zrezygnować z tej pracy. Ale akurat spotkałam w Czerwonym Krzyżu też taką dobrą znajomą moich rodziców, której mieszkanie ocalało, ona wróciła, syn jej [z] Powstania był w niewoli, zaproponowała, że mogę u niej zamieszkać. Wobec tego dalej pracowałam. Była to praca właśnie też związana z tym wszystkim, bardzo chciałyśmy z koleżanką, żeby nam przydzielono rejony, w których byłyśmy w czasie Powstania, bo same mogłyśmy dużo pamiętać, gdzie mogą być zasypani ludzie, gdzie są pochowani, kto. Tak niezupełnie te rejony dostałyśmy, pracowałyśmy kilka miesięcy, zmieniono nam rejon, jak się kończyło rejon. Trzeba było chodzić danymi ulicami od domu do domu, po gruzach [i podwórkach], patrzeć, czy czasem gdzieś nie leżą jakieś niepochowane zwłoki, a było tego jeszcze sporo. Jeżeli były takie groby na podwórkach, to zapisać, jeżeli coś na nich było zapisane. Jeżeli byli jacyś ludzie już w tych domach, to pytać się, czy coś wiedzą na temat tych grobów, na temat tych zwłok, kto to może być pochowany, jeżeli tam nie było [tabliczki]. Zostawiałyśmy [na grobach] takie tabliczki ewidencji PCK.

  • Ta praca trwała kilka miesięcy?


Ta praca trwała kilka miesięcy. [Koleżanka] wcześniej, ja trochę później przeszłyśmy do Czerwonego Krzyża, do biura informacyjnego, zaczęłyśmy [tam pracować]. Praca była taka właściwie tymczasowa, bo ekipy obeszły całą Warszawę [i] koniec. Tak że potem do biura informacyjnego przeszłam, pracowałam w biurze informacyjnym, jednocześnie zaczęłam się starać na studia. Zostałam przyjęta na studia, zrezygnowałam z pracy, poszłam na studia.

  • A na jakie studia?


Na medycynę.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana po wojnie?


Nie.

  • Czy chciałaby na zakończenie powiedzieć pani coś, czego, pani zdaniem, o Powstaniu nikt jeszcze nie powiedział?


Bo ja wiem. Tyle rzeczy było mówione, pisane, zresztą dużo czytałam. Ostatnio przeczytałam „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy”, Iwanowa, bardzo zresztą dobre, bardzo ciekawie napisana książka, tak rzeczywiście dużo prawdy, zresztą jest człowiekiem widocznie Polsce bardzo życzliwym. Sama nie jestem aż tak mądra, żebym sobie [tłumaczyła]. Mówię, tyle ludzie mówią, przecież tyle ludzi zginęło, tyle tego, ale wiem, że to musiało być, to było tragiczne, ale konieczne. Sama przecież miałam osiemnaście lat jeszcze wtedy przed Powstaniem, to wiedzieliśmy, że to Powstanie wybuchnie, wiedzieliśmy, że bolszewicy idą, wiedzieliśmy, co to znaczy. Zresztą widziałam już bolszewików, uciekaliśmy od nich, bo przecież gdyby nie to, to bym była na pewno na Syberii albo bym w ogóle nie żyła. Tak że wiedziałam, że to [konieczne], a jednak trudno było wiedzieć, że to się nie może dobrze skończyć. Ale jak się Powstanie zaczęło, to człowiek jakoś od razu przestał [o tym] myśleć. Jesteśmy wolni. A co by było, gdyby nie było tego Powstania? Pewno by było jeszcze gorzej.




Warszawa, 25 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Maria Szostakowska Pseudonim: „Grażyna Wisłoka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter